Młody Zmormir maszerował raźno ścieżką pośród pól napędzany wściekłością na cały świat.
– Ja wam pokażę… Ja wam udowodnię– syczał przez zaciśnięte zęby choć nikt go nie mógł usłyszeć.
Zaczynał podejrzewać, że zbyt szybko wcielił w życie pomysł ucieczki z domu. A wpadło mu to do głowy z powodu docinków i przerażenia innych mieszkańców wioski na jego widok.
W gruncie rzeczy był podobny do reszty swoich rówieśników– niewysoki i dość tęgi z wiecznie rozczochranymi jasnymi włosami. Jedyne czym się wyróżniał to kolorem oczu. Mianowicie jedno było niebieskie, a drugie zielone. Wioskowy mędrzec i uzdrowiciel orzekł, że Zmormir jest najprawdopodobniej podrzuconym bękartem zmory. Choć nikt prócz mędrca nie powtórzył tego nigdy głośno to chłopak widział strach w oczach innych i ukradkowe odpędzanie złego ducha, gdy tylko odwracał się do nich plecami.
Dodatkowo solą w oku wszystkich był brak jego wiary w bóstwa i demony. Zmormir rozumował tak, że skoro wszyscy uważają go za zmorę, a nią przecież nie jest to jakie jest prawdopodobieństwo, iż istnieją istoty nadprzyrodzone.
Zaburczało mu w brzuchu.
Taak… Ta ucieczka zdecydowanie nie była przemyślana, zganił się w myślach. Co ze mnie za idiota. Powinienem wziąć jakieś jedzenie ze sobą.
– Pora poszukać jedzenia. Dam radę– powiedział głośno do siebie wchodząc na bardzo błotniste pole ze zbożem.
Gdy przystanął na chwilę od razu zapadł się po kostki z w błoto. Zaklął i ruszył dalej. Raptem zatrzymał się. Przed nim śmignęła szybko kuropatwa.
Zmormir zaślepiony głodem rzucił się za nią w pogoń. Nie spuszczając z kuropatwy oczu nie zwrócił uwagi na coraz głębsze błoto. Ptak cały czas był w zasięgu wzroku i i nie pozwalał się do siebie zbytnio zbliżyć. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy wpadł w błotnistą dziurę aż po kolana.
Poczuł szarpnięcie za nogę. Coś go wciągało głębiej! Spanikowany próbował zawrócić, ale błoto jakby zgęstniało. Rękami chwytał całe kępy zboża i powoli wyciągał się z pułapki. Gdy wreszcie stanął na nieco pewniejszym gruncie obejrzał się za siebie.
Kuropatwa stała w bezruchu i patrzyła prosto na niego. Otworzyła dziób i… zaśmiała się po ludzku. W mgnieniu oka rozwiała się w obłoczek dymu.
Zmormir przetarł oczy ubłoconą ręką i ciężko westchnął.
– To nie był jaroszek. Mam zwidy z głodu.
Potrząsnął głową i czym prędzej opuścił błotniste pole.
Las. To jest bezpieczniejsze miejsce i znajdę coś do jedzenia, pomyślał.
Ochoczo ruszył w stronę młodych drzewek. Buszował w runie leśnym odnajdując co chwilę jagody lub poziomki. Zadowolony wypełniającym się powoli brzuchem postanowił odreagować przygodę w błocie. Beztrosko zaczął przełamywać na pół młode drzewka.
– Czym ci zawiniły te drzewa? Nie łam ich, bo inaczej spotka cię kara za brak szacunku do lasu– poprosił go czyjś głos za jego plecami.
Zmormir obrócił się gwałtownie na pięcie. W cieniu większych drzew stał wysoki mężczyzna o nienaturalnie białej twarzy. Patrzył na chłopaka z przyganą w oczach.
Zmormir przemilczał słowa nieznajomego. Postanowił go zignorować i wrócił do łamania drzewek. Słysząc chrząknięcie za plecami zamarł na chwilę, po czym znów wrócił do niszczenia drzew. Kolejne chrząknięcie nieznajomego nie zatrzymało go ani na chwilę. Obcy, którym był w rzeczywistości leszy, pan lasu pokręcił głową ze smutkiem i rozwiał się w dym. Nim zniknął całkowicie rzucił słowa, by wiatr zaniósł je chłopakowi do uszu:
– Uprzedzałem. Nie wyjdziesz żywy z mojego lasu.
Zmormir zamarł i obejrzał się za siebie. Nikogo nie było.
– Nareszcie poszedł ten stary dziad– rzekł nieco drżącym głosem Zmormir i ruszył w dalszą drogę.
Potknął się o gałąź i wrzasnął:
– Niech to licho!
I licho usłyszało. Dosłownie. Zachichotało i zaczęło swoje psoty w lesie. Zaczęło otrząsać z drzew liście i rzucać nimi w twarz Zmormirowi. Dłuższe źdźbła trawy oplątywały mu nogi, kałuże zaczęły się mącić. Licho nie ograniczyło do kałuż i ochoczo rozpoczęło mącenie w głowie chłopca. W niedługim czasie zgubił całkowicie drogę i zaczął błądzić.
Panika sprawiła, że zaczął biec w nadziei na szybsze odnalezienie wyjścia z lasu. Nim zdążył się zmęczyć nadeszła noc, a wraz z nią nów. W lesie poczęły rozlegać się kuszące głosy dziewcząt. Hipnotyzujące śmiechy omotały jego umysł i przyciągnęły go do nich. Wypadł na polanę.
Piękne, nagie dziewczęta z rozpuszczonymi zielonymi włosami tańczyły w dużym kole trzymając się za ręce. Ich zmysłowe głosy snuły oszałamiającą pieśń. Z szerokimi uśmiechami na twarzach wciągnęły do tańca Zmormira.
Kompletnie stracił poczucie czasu. Gdy pląsy zamieniły się w opętańczy taniec dotarło do niego kim są dziewczęta. Rusałkami. Strach chwycił go za serce na tyle skutecznie, że na chwilę wypadł z narzuconego mu transu. Moment wystarczył na wyrwanie się z kręgu tańczących i szybką ucieczkę między drzewa.
Biegł przed siebie dopóki mu starczyło tchu. Gdy już nie dawał rady to oparł się ciężko o drzewo i łapał powietrze w płuca z dużym trudem.
To jest niemożliwe, pomyślał. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę.
Po uspokojeniu nerwów i oddechu bezradnie rozejrzał się dookoła. Nie wiedział w którą stronę powinien iść. Chociaż…
Ujrzał małe migocące żółte światełko daleko przed sobą. Zaczął przedzierać się przez zarośla w jego kierunku.
Oby to była czyjaś chata, pomyślał. Potrzebuję schronienia na noc.
Pokonał spory kawał lasu, ale światełko wcale nie rosło. Nadal drgało i zaczęło się powolutku oddalać. Zmormir przyspieszył i nagle wpadł aż do połowy ud w bagno. Nogi uwięzły mu na dnie przez co stracił równowagę i upadł na twarz w błoto. Z trudem wypłynął na powierzchnię i zaczął młócić rękami na boki.
– Pomocy!- wrzasnął, gdy tylko nabrał powietrze w płuca.– Niech mi ktoś pomoże.
Odpowiedziało mu tylko echo. Przywołując wszystkie swoje siły kawałek po kawałku wypełzał na pewniejszy grunt. Trwało to na tyle długo, że gdy osiągnął cel to ciężko dysząc opadł na ziemię.
Nad nim wirowały gwiazdy, a dookoła niego zdradliwe ogniki. Po uspokojeniu się powstał i rozejrzał. Oparty o dąb stał starzec i patrzył na niego z rozbawieniem. W Zmormirze zawrzało.
– Czemu mi nie pomogłeś, gdy wołałem?– wrzasnął chłopak.
Starzec pokręcił głową.
– Nie uciekniesz śmierci tej nocy. Przyrzekam ci to jakem Zwid.
Widmo rozwiało się w dym.
Zmormir prychnął głośno i przetarł oczy.
Przywidzenie, pomyślał.
Ruszył dalej bezskutecznie próbując otrzepać ubranie z błota. I nagle jak na zawołanie pojawiło się przed nim jezioro.
Nareszcie jakieś miłe wydarzenie, pomyślał i dziarsko ruszył w jego stronę. Wszedł po kolana w wodę i zaczął energicznie spłukiwać błoto z ubrań na sobie.
Przed nim rozległ się cichy plusk i woda się zmąciła. Poderwał głowę i spojrzał w tamtą stronę.
To ryba, pomyślał ucieszony czując ssanie w brzuchu.
Ostrożnie, by nie spłoszyć swojego posiłku, zbliżył się do miejsca, z którego rozchodziły się kręgi. Pochylił się nad powierzchnią.
Z wody wystrzeliły dwie krótkie zielone ręce z błonami pławnymi między palcami. Chwyciły go za głowę i pociągnęły pod powierzchnię wody. Nim się zanurzył całkowicie ujrzał małego człowieczka z rybimi, zabarwionymi na zielono oczami, pomarszczoną twarzą i długimi, rozczochranymi włosami. Uśmiechał się złośliwie.
Wodnik– Błysnęło mu w myślach.
A potem wszystko pochłonęła ciemność…
Wracał do domu żwawo. Coś go ciągnęło do wszystkich tych ludzi, którzy nim pogardzali i pomiatali. Był tak skupiony na celu, że nie zauważał niczego.
Nawet tego, że ma przezroczyste ciało. Widziane tylko w promieniach światła księżyca.
Cała podróż upłynęła tak szybko jak mrugnięcie okiem.
Nareszcie w domu.
Podszedł do drzwi domostwa najbardziej okrutnego człowieka w wiosce. Wiedział, że zawsze zamykał drzwi, by nikt go nie zaskoczył w trakcie snu. Zmormir mimo tego sięgnął do drzwi, a te same się otworzyły.
Wszedł i oto ujrzał go śpiącego. Wściekłość zapłonęła w Zmormirze. I głód…
Usiadł na jego piersiach. Przycisnął je kolanami i czekał, aż krew uderzy temu człowiekowi do głowy. Powoli pozbawiał tchu swoją ofiarę. Głód wziął nad nim górę. Nachylił się nad jego skronią i naciął zębami żyłkę. Zaczął wysysać krew.
Był taki głodny. Tak strasznie głodny.
Wypił całą krew, ale było mu nadal mało. Poszedł do ich dzieci…
A potem odwiedził wszystkie chaty w wiosce. Zostawiał za sobą tylko osuszone zwłoki. Stanął przed ostatnią chatą.
Dom.
Wszedł cicho i przyjrzał się swojej matce.
– Witaj matuchno– szepnął sadowiąc się na jej piersiach.
Jęczała, pociła się, rzucała na łóżku… W końcu i w jej żyłach zabrakło krwi.
Nadszedł świt.
Pianie koguta nikogo nie obudziło…
Gdzieś Ci przecinki uciekły. Opowiadanie sympatyczne, choć zakończenie może nieco mniej.
Mroczny i ciekawy pomysł, ale przekazany nienajlepiej. Przecinkologia szaleje.
Pozdrawiam
Mastiff
Jakiś pomysł miałaś, ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Napisałaś to opowiadanie w sposób bardzo nieporadny. Fatalnie budujesz zdania, jest wiele niepotrzebnych zaimków, są powtórzenia, o interpunkcji nie wspominając.
Jedyne czym się wyróżniał to kolorem oczu. – Jedyne czym się wyróżniał to kolor oczu.
Gdy przystanął na chwilę od razu zapadł się po kostki z w błoto. – A kiedy szedł to się nie zapadał?
Ptak cały czas był w zasięgu wzroku i i nie pozwalał się do siebie zbytnio zbliżyć. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy wpadł w błotnistą dziurę aż po kolana. – Zbędne i.
Kto oprzytomniał wpadłszy w błotnistą dziurę – Zmormir, czy ptak?
Buszował w runie leśnym odnajdując co chwilę jagody lub poziomki. – Czy wcześniej pochował owoce, by teraz je odnaleźć?
Zadowolony wypełniającym się powoli brzuchem… – Samozadowolenie na skutek samowypełniania się brzucha?
Licho nie ograniczyło do kałuż… – Pewnie miało być: Licho nie ograniczyło się do kałuż…
Przywołując wszystkie swoje siły kawałek po kawałku… – W jaki sposób siły Zmormira uległy podzieleniu na kawałki?
Wszedł po kolana w wodę i zaczął energicznie spłukiwać błoto z ubrań na sobie. – Ile ubrań miał na sobie?
To ryba, pomyślał ucieszony czując ssanie w brzuchu. – Ssanie w brzuchu ucieszyło go?
Nim się zanurzył całkowicie ujrzał małego człowieczka… – Czy nim się zanurzył całkowicie, czy całkowicie ujrzał małego człowieczka?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Opowiadanie napisane raczej kiepsko, interpunkcja żyje własnym i niekontrolowanym życiem (przy lekturze jakiejś porządnej książki radzę zwrócić na nią uwagę). Jakiś pomysł był (nawet sympatyczny), ale wykonanie pozostawia wiele do życzenia.
Pozdrawiam.