Van Heflin czuł, że powoli ogarnia go wściekłość. Potęgował ją jeszcze ten radosny uśmieszek Dextera.
Najwyraźniej Dexterowi cala sytuacja, budząca coraz większy niepokój Van Heflina, niezwykle się podobała.
Dexter układał broń i pudełka z amunicją pod ścianą szopy. Mieli dwa kawaleryjskie karabiny Spencera – tutaj nadal rzadko spotykaną nowość – i dubeltówkę o długich lufach. Strzelby Spencera kupili kilka dni temu i jeszcze ich nie przestrzelali.
Teraz po raz kolejny wszystko przenosił. Karabiny znowu ustawił przy rogach tylnej ściany drewnianego budyneczku. Po chwili wahania umieścił dwururkę obok otwartych szeroko tylnych wrót.
Van Heflin splunął na ziemię. Pomyślał z niesmakiem, że na tym Dzikim Zachodzie nabywa coraz gorszych przyzwyczajeń.
– Naprawdę chcesz się strzelać z tą bandą Bannisterów? – zapytał ze złością. – To absolutnie nie ma sensu. Mamy inną robotę do wykonania. Bardzo pilną – wiesz o tym. Niezwykle ważną. Chyba o niej zapomniałeś…
Dexter zdawał się nie słuchać. Po chwili zastanowienia ponownie przeniósł amunicję w inne miejsca. Ulokował opakowania z nabojami na kilku płaskich kamieniach.
Odwrócił głowę w stronę Van Heflina. Odpowiedział tonem pełnym radości – i pewności siebie, może nawet niczym niezachwianej wiary w pomyślny wynik nieodległego w czasie starcia.
– Heflin, w dwójkę damy sobie radę, chociaż przybędzie ich czterech. Dysponujemy dwoma strzelbami Spencera i fuzją. Nie mają nawet cienia szansy. Załatwimy ich, a potem skupimy się na zadaniu. Proste.
Van Heflin przeciągnął dłonią o czole. Pocił się. Mimo wczesnego przedpołudnia słońce mocno już grzało. Wiedział, że wydziela słoną ciecz nie tylko z powodu upału – najzwyczajniej w świecie bał się.
Marzył o tym, żeby się napić: kilka łyków wody odświeżyłoby zaschnięte gardło, ale nie miał takiej możliwości. Pompa wiatrowa znajdowała się parędziesiąt jardów dalej, podobnie jak napełnione rankiem manierki, przytroczona do siodeł mustangów.
Van Heflin nawet przez chwilę nie rozważał podjęcia samotnej ucieczki. Nie chodziło wcale o to, że sromotnie zrejterowałby. To się nie liczyło. Nie mógł opuścić Dextera, a ten dobrze o tym wiedział – i wykorzystywał, bez najmniejszej żenady, świadomie i na zimno.
Ma do tego prawo – pomyślał z goryczą Van Heflin. – On też nie może mnie pozostawić samego. Jesteśmy na siebie skazani, przynajmniej na razie. Dexter dobrze o tym wie – i ja też.
Przetarł dłonią czoło. Istniała jeszcze szansa, choć Van Heflin szacował, że nieznaczna, że Dexter coś jednak zrozumie. Zacznie analizować sytuację, weźmie pod uwagę wszystkie możliwe rozwiązania – i wybierze najlepsze.
Starał się mówić spokojnie.
– Przyjdzie ich więcej niż czterech, dużo więcej. Luke Bannister na pewno ściągnie kilku kuzynów. Też będą mieli dubeltówki, może jeden taki karabin, jakimi dysponujemy my. Nie wezmą wierzchowców – za dużo fatygi z przywiązywaniem koni przed szopą. I niebezpieczeństwa, że wtedy ich ostrzelamy. To stwarza możliwość ucieczki – nie podejmą od razu pościgu, stracą sporo czasu, nim go zorganizują – jeżeli w ogóle zdecydują się nas gonić. W każdym razie ujedziemy już wiele mil.
Van Heflinowi wydawało się, że Dexter nadal nie słucha – kręcąc głową, oglądał uważnie odrzwia, mierząc dłońmi grubość bali.
Kątem oka dostrzegł, że jakiś piesek preriowy stanął słupka ledwie kilkanaście kroków dalej. Zwierzątko pilnie przypatrywało się krzątaninie człowieka, ponownie zmieniającego ustawienie kartonowych pojemników z nabojami. Po chwili pokicało w stronę nory, znikając w niewielkim otworze w ziemi.
Van Heflin pomyślał, że piesek wybrał najrozsądniejsze wyjście z sytuacji. Pewnie zaszył się w rozległej plątaninie podziemnych korytarzy – i jeszcze ostrzegł pobratymców. Gdyby on i Dexter dysponowali teraz taką możliwością, nie czułby przenikającego go coraz głębiej poczucia trwogi.
Gorzko skonstatował, że pozostaje to w sferze marzeń.
Zaklął przez zęby. Ciągnął dalej:
– Jeżeli pozostaniemy, te typy z nieodpartą przyjemnością zastrzelą dwóch mierniczych, z oczywiście prostego powodu – jeden z nich ośmielił się położyć trupem Dave’a Bannistera, brata Luke’a, a drugi nie uczynił nic, aby temu zapobiec, no i towarzyszył potem zabójcy. To my, Dexter, nie mamy nawet ułamka możliwości przeżycia. Chłopie, zrozumże to wreszcie.
Dexter potrząsnął głową. Jego głos zabrzmiał pewnie, podszyty nutą niezrozumiałej dla Van Heflina radości, a nawet uciechy.
– Zabiłem młodszego Bannistera w uczciwej walce. Do tego szeryf nie miał żadnych wątpliwości – wiesz o tym.
Poprawił kapelusz i uśmiechnął się szeroko.
– A co do naszych szans – kontynuował z widocznym na twarzy ożywieniem – to osłania nas budynek. Ty będziesz stał z jednej strony tej ściany, ja z drugiej.
Ręka wysokiego, szczupłego mężczyzny wykonała szeroki ruch.
– Z tego powodu tak ustawiłem długą broń – ciągnął. – Gdyby zaatakowali od środka, przez przeciwległe wejście, mamy dwururkę przy tylnych wrotach. W rezerwie. Karabiny Spencera mają spory zasięg. Zaczniemy strzelać z daleka – musimy tylko dobrze celować. Ja i ty już to umiemy.
Van Heflin ciężko westchnął. Cały ten plan, przedstawiany z entuzjazmem przez Dextera, oceniał jednoznacznie – jako beznadziejnie głupi.
Zastanawiał się teraz, jak się w to wszystko wpakowali. I jak on do tego dopuścił.
Poszło o nowy kapelusz Dextera.
Z drugiej strony – skonstatował – nie tylko to piękne, jasne okrycie głowy stało się przyczyną naszych kłopotów. Nie tylko ten biały kapelusz z zawadiackim, szerokim rondem i galonem sprokurował to idiotyczne zajście.
Do miasteczka przyjechali wczesną wiosną. Wynajęli sporą szopę. Właśnie na jej tyłach Dexter szykował się teraz do walki. Korzystali – tak to ocenili – z niezwykle wygodnego miejsca, a dodatkową zaletę stanowiło to, że tanio płacili. Mieli dość odludne, rzadko odwiedzane schronienie, idealne miejsce dla koni, gromadzenia zapasów suszonej żywności i obroku, składowania taśm mierniczych, ryz papieru kreślarskiego, łat geodezyjnych, teodolitów, map, busoli i wszystkiego, co powinni posiadać i używać geodeci przy wytyczaniu szlaku linii kolejowej. Często też w szopie spali, co bardzo im odpowiadało. Bywali w niej rzadko, wtedy, kiedy wracali do miasteczka uzupełnić zapasy żywności i zmyć z siebie kilkanaście dni pobytu na prerii.
Nie mogli potem nie udać się do miejscowego saloonu, pogadać, wypić kilku szklaneczek whisky i pograć w pokera o małe stawki. Byłoby bardzo dziwne, gdyby unikali kontaktu z ludźmi. Przyciągaliby uwagę, a temu pragnęli zapobiec. Poza tym, w saloonie czuli się naprawdę dobrze. Opowiadali o postępach pracy, słuchali rad, jak unikać spotkań z Apaczami i jak się zachowywać, kiedy jednak to takiego kontaktu dojdzie. Bywalcy udzielali im wielu naprawdę cennych wskazówek.
Van Heflin słuchał ich uważnie i zapamiętywał, bo później się przydawały. Przy okazji od niechcenia wypytywał o wodza Białego Konia. Wiedziano o nim zaskakująco dużo, a każda nowa informacja o tym Indianinie posiadała znaczenie – bardzo istotną wagę, bo nie wszystko, tak jak zwykle, znali do końca, a każda, nawet pozornie drobna zmienna, mogła przeistoczyć rzeczywistość. Nie przypuszczali, żeby to nastąpiło, i nic nie wskazywało, że wydarzy się coś wcześniej niezapowiedzianego, ale woleli się zabezpieczyć.
Starali się zachowywać uprzejmie i nie rzucać w oczy. Unikali kłótni i obstawania przy swoim zdaniu. Z miłym uśmiechem ustępowali, jeżeli ktoś się przy czymś upierał.
Jeden z naszych błędów, nie pierwszy i nie ostatni – gorzko podsumował Van Heflin, obserwując, jak Dexter kręci bębenkiem rewolweru.
Ich zachowanie odbierano jednoznacznie, jako słabość, lękliwość ludzi ze Wchodu przed twardymi typami pogranicza, choć nikt o tym nie mówił wprost.
Teraz Van Heflin już to wiedział. Skonstatował, obserwując Dextera, że sporo czasu za późno.
Ponownie splunął na ziemię. Roztarł czubkiem buta dużą plwocinę.
– Sprawdź rewolwer! – krzyknął Dexter nienaturalnie wysokim, łamiącym się głosem.
Van Heflin doszedł do wniosku, że towarzysza ogarnia oraz większa ekscytacja – albo po prostu zdenerwowanie. Może jednak w końcu począł przenikać go lęk. Perspektywa śmierci u każdego budziła bojaźń – Van Heflin dobrze to wiedział – nawet u człowieka tak pewnego siebie, jak Brad Dexter.
W trakcie licznych misji wielokrotnie się o tym przekonał i Dexter na pewno nie stanowił wyjątku.
– Rewolwery – odpowiedział spokojnie. – Drugi mam z tyłu, zatknięty za pasem. Poza tym, nie ma pośpiechu – uzupełnił, uśmiechając się skąpo. – Ci Bannisterowie przesiadują w tej zapchlonej knajpie do późna w noc. Długo się potem wysypiają. Najpierw dla nabrania odwagi wypiją parę szklaneczek albo nawet kilka butelek. Zdążyłem się kiedyś o tym dowiedzieć. Zostało nam nieco czasu.
– Pięknie! – Dexter zatrzasnął bębenek. – Zwiększa to nasze szanse. Te patałachy będą źle mierzyć.
Znowu poprawił nakrycie głowy, nasuwając je bardziej na czoło.
– Nic nie mówiłeś o drugim sześciostrzałowcu – dodał z przyganą w głosie. – Mamy o jedną sztukę broni więcej. Przyda się…
– Wygrałem go w karty, kiedy ty kupowałeś ten swój kapelusz – zjadliwym tonem odpowiedział Van Heflin. – Raz zaryzykowałem grę o wysoką stawkę. Poszczęściło się. Nie słuchałeś, kiedy o tym opowiadałem, tak byłeś zajęty prezentowaniem nowego nakrycia twojej pustej głowy.
Kapelusz rzeczywiście prezentował się bardzo dobrze. Biały, mocno podobny do stetsona, z ładnie wyprofilowanym dużym rondem, dodatkowo ozdobiony fantazyjnym galonem. Dexter pokazywał go wszystkim w saloonie i zachwycał się jego wyglądem. Swoim oczywiście też.
Do tej chwili używał niczym się nie wyróżniającego, zdefasonowanego i przybrudzonego nakrycia głowy w ciemnym kolorze. Stary kapelusz wylądował w śmietniku na tyłach saloonu, a Dexter z entuzjazmem opowiadał wszystkim o pięknym wyglądzie nowego.
Stojący przy barze Dave Bannister wyzywająco zauważył, że tego rodzaju nakrycia głowy noszą tylko cioty z Południa.
– Zresztą jesteś nią, chwalipięcki geodeto – dodał na zakończenie.
– A tak gadają tylko ludzie, sami bez wątpienia będący ciotami i dający innym dupy, a nie tylko – bez namysłu odpalił Dexter. – Jeżeli idzie o ciebie, nie ulega to żadnej wątpliwości.
W rozległym pomieszczeniu natychmiast zapadła cisza. Dexter mówił głośno i wyraźnie – wszyscy słyszeli jego słowa.
Van Heflin początkowo nie zwrócił uwagi na sprzeczkę. Z satysfakcją, starannie, badał wygranego przed chwilą colta.
– Odszczekaj natychmiast to, co powiedziałeś, ty konfederacki wieprzu – w głosie Dave’a wyraźnie zabrzmiał ton furiackiego gniewu.
Młodszy z Bannisterów odstawił szklankę na kontuar.
Stał przy ladzie z opuszczonymi rękoma. Miał przy pasie peacemakera. Wszyscy wiedzieli, że Dave szybko i dobrze strzela – i nigdy nie waha się dobyć broni.
– Chcesz pogadać o tej sprawie, to zróbmy to na ulicy – hardym i wyzywającym tonem odrzekł Dexter. – Zapraszam.
Wcale nie czekał na odpowiedź. Zdecydowanym krokiem zmierzał do wyjścia.
Zanim Van Heflin zorientował się, co się dzieje, Dexter i Bannister stali już naprzeciw siebie pośrodku piaszczystego traktu przecinającego miasteczko. Mógł się tylko bezsilnie przyglądać temu, co się stanie.
Później, analizując przebieg wydarzeń, Van Heflin doszedł do wniosku, że Dexter po prostu oczekiwał bójki na pięści. Te zdarzały się często.
Dexter nie wziął po uwagę charakteru Bannistera. Dave’a przepełniała wściekłość, że jakiś przybysz, do tej pory zwykle siedzący cicho w rogu sali, ośmielił się odpowiedzieć mu tak zuchwale. Poza tym był już mocno podchmielony. Wypił sporo szklaneczek whisky, co potęgowało jego gniew.
Furia Bannistera najprawdopodobniej ocaliła Dextera. Van Heflin przypuszczał też, że Dexter, nie myśląc o tym, co może go spotkać, po prostu okazał się lepszym strzelcem. W nielicznych chwilach wolnych od zajęć pilnie ćwiczył użycie broni, namawiając do tego swojego towarzysza. Pewnie miał też smykałkę do strzelania, odkrytą właśnie tu, w dużej osadzie na pograniczu z Meksykiem.
Może i dlatego zachowuje się teraz tak głupio, jak ostatni baran – skonstatował Van Heflin, przypominając sobie teraz wszystko. – Wielki rewolwerowiec, najszybszy chłopak po tej stronie Rio Pecos.
Wtedy, przed barem, nie miał nawet kilku sekund na to, aby zareagować.
Dave wyciągnął, a właściwie wyszarpnął rewolwer, strzelił i chybił. Dexter dwa razy pociągnął za spust i dwa razy trafił, raz w brzuch, drugi raz w pierś.
Trzeci strzał okazał się niepotrzebny. Dave Bannister skonał po kilku minutach.
– Zmierzyli się w uczciwej walce twarzą w twarz, a Dave pierwszy chwycił za broń. Wszystko jest w porządku. Luke, odłóż tę dwururkę.
Głos miejscowego szeryfa brzmiał twardo. Van Heflin nie zapamiętał jego nazwiska.
Szeryf i kilku jego zastępców stali wśród gapiów, zgromadzonych u wejścia do baru. Ludzie szeryfa mieli ze sobą strzelby.
– Spotkamy się jutro przed południem przy tej waszej szopie – wycedził przez zęby Luke Bannister. Jego twarz wykrzywiał grymas nienawiści.
Niechętnym gestem opuścił lufę fuzji. Nie mógł się strzelać z przedstawicielami prawa. Ci zresztą mieli przewagę, choć trzech kompanionów Bannistera zmierzało już w jego kierunku, pewnie zamierzając go wesprzeć. Liczyło się coś innego – w przypadku śmierci szeryfa albo któregoś z jego zastępców Luke’a szybko i nieuchronnie czekał stryczek.
– Masz do tego prawo, Bannister – spokojnie zauważył szeryf. Jego zastępcy ciągle mierzyli ze swoich iglicówek w Luke’a Bannistera. – Wszyscy rozejdźcie się do domów. Cała sprawa jest zakończona. Luke, uprzątnij ciało brata.
– Nikt mi nie powie, że ciało brata muszę uprzątnąć. To nie zwierzę. – Ściśnięte wargi starszego z Bannisterów przypominały wąski sznurek. – Szeryfie, zważaj na to, co gadasz, bo możemy się spotkać poza granicami okręgu, sam na sam, bez tych twoich przydupasów.
Dłoń Luke’a Bannistera zacisnęła się mocno na zamku dubeltówki.
– Dobrze, a zatem po prostu go pochowaj. – Szeryf nadal trzymał ramiona skrzyżowane nisko na piersiach. Samotny Luke Bannister nie miał żadnej szansy w starciu z pół tuzinem konstabli i zarówno on, jak i szeryf dobrze o tym wiedzieli. – Dość strzelania na dzisiaj.
– Sprawa jest zakończona – powtórzył po chwili milczenia.
Van Heflin ponownie westchnął.
Nic nie zostało zakończone, choćby tego jak najgoręcej pragnął. Luke Bannister dotrzyma obietnicy i niebawem zjawi się tutaj w towarzystwie sporej ilości kuzynów.
Wiedział, że musi coś zrobić. Czas upływał, a jak zwykle, przemijanie czasu posiadało rozstrzygające znaczenie.
Zdecydował się. Nadał głosowi przyjacielski ton.
– Słuchaj, Dexter.
Poklepał po ramieniu towarzysza, mierzącego z karabinu Spencera w stronę ogrodzenia.
Ten idiota chyba sprawdza pole ostrzału – pomyślał ze zdziwieniem. – Możliwe, że zaczyna mu po prostu odbijać. W co myśmy się wpakowali?
Mówił jednak nadal spokojnie.
– Zabierajmy się stąd. Rankiem wyprowadziłem oba wierzchowce i jucznego muła. Są blisko, jakieś pięćdziesiąt jardów dalej, przy kępie drzew z tyłu. Załadowałem sprzęt i zapasy. Odjedziemy, a potem załatwimy naszą sprawę. Tutaj już nie wrócimy. Za to pożeglujemy potem do siebie, a ten cały Luke Bannister może nas sobie szukać… W nieskończoność – w bezmiernej przestrzeni czasu.
Twarz Dextera skurczyła się gniewnie. Odpalił bez namysłu, z wyraźną nutą złości w głosie, bardzo podobnej do używanej podczas rozmowy z Bannisterem.
– Nikt w tym miasteczku nie powie, że Brad Dexter zmykał przed walką jak tchórzliwy zając. – Dexter pogardliwie prychnął. – Chyba mi pomożesz, Van Heflin? To prosta sprawa. Później załatwimy swoje. Na to mamy jeszcze dwa dni.
Dexter nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się w stronę szopy. Zdjął kapelusz i zaczął się nim wachlować.
– Oczywiście, Dexter, że cię wesprę. – Ton głosu Van Heflina brzmiał uspokajająco. – Przecież będę musiał. Jesteśmy ze sobą związani, a ty dobrze o tym wiesz.
Nadszedł właściwy i pewnie, jak sądził Van Heflin, jedyny moment, kiedy Dexter odsłonił czaszkę i stał odwrócony tyłem.
Z całej siły rękojeścią rewolweru uderzył Dextera w potylicę. Dexter zachwiał się. Van Heflin pomyślał, że pewnie zadał nieco za słaby cios. Wymierzył dwa kolejne razy, najmocniej, jak tylko potrafił. A potem kolejne dwa, może dając upust furii, spowodowanej zachowaniem towarzysza i jego niepohamowaną żądzą walki, chociaż, słuchając wewnętrznego głosu rozsądku, miarkował siłę ostatnich uderzeń.
Dexter upadł na ziemię. Leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi, szklistymi oczyma. Wydawało się, ze nie oddycha.
Van Heflin przebiegł wzdłuż ściany szopy, pakując do kieszeni kurtki pudełka z amunicją Po drodze zbierał broń. Czuł się o wiele lepiej, jakby, tłukąc kolbą w głowę kompana, wyrzucił coś z siebie, albo spełnił chęć jego ukarania. Nie miał czasu analizować tej sytuacji, ale ze zdziwieniem stwierdził, że radośnie poświstuje pod nosem.
Stękając z wysiłku i zaciskając aż o bólu zęby, ułożył sobie ciało Dextera na ramieniu. Podtrzymywał je jedną ręką. Drugą dłonią mozolnie wsadzał pod pachę dwa karabiny i dubeltówkę. Szło to opornie, musiał kucnąć i pomagać sobie drugim ramieniem, bacząc jednocześnie, żeby sztywny jak kłoda Dexter nie zsunął się w trawę.
Leżący wśród zielska przekrzywiony jasny kapelusz uchwycił zębami za rondo. Wiedział, że obaj muszą mieć nakrycia głowy podczas wielogodzinnej jazdy w pełnym słońcu.
Odjeżdżając z ciągle nieprzytomnym Dexterem, przewieszonym przez kulbakę mustanga, Van Heflin usłyszał gęstą palbę karabinowych strzałów.
Słuchał przez chwilę i analizował pogłos odpaleń, ich natężenie i brzmienie, raz głośniejsze, a potem znowu cichsze, ułożenie huków w przestrzeni. Osądził, że napastnicy używają ośmiu sztuk broni, jeżeli nie więcej.
Z dziwną satysfakcją pomyślał, że najwidoczniej brat zabitego i jego liczni kuzyni też postanowili rozpocząć walkę wymianą ognia z daleka.
To już, zdaniem Van Heflina, nie miało większego znaczenia. Nadal wesoło pogwizdując, zaciął konia.
Nie myślał już o dzisiejszym poranku – stał się przeszłością.
Dla VabHeflina liczyło się tylko jedno: powodzenie misji, a osiągniecie zamierzonego celu wyprawy z dziwnie się zachowującym i ogłuszonym ciosami rewolweru Dexterem wcale nie stanowiło łatwego zadania.
***
Dexter powoli dochodził do siebie.
Leżał przy ognisku, na derce ze skór, z głową opartą o siodło. Van Heflin przykrył go dwoma kocami, żeby miał ciepło. Wcześniej oczyścił murawę z kamieni i gałęzi, a nawet ściął nożem wątłą trawę, żeby wieczorna rosa nie wyziębiała legowiska. Oceniał, że przygotował całkiem wygodne posłanie. Obok prowizorycznego wezgłowia ustawił manierkę.
Nie mieli zapasu leków. Pozostawała tylko nadzieja, że Dexter prędko dojdzie do siebie.
– Cholernie słabo się czuję.
Głos Dextera zabrzmiał wyraźnie oskarżycielsko. Małymi łykami pił teraz wodę. Strużka płynu pociekła po brodzie.
Starł ją znużonym gestem dłoni. Z trudem, niezdarnie, zakręcił wieczko metalowego pojemnika.
– Lepiej pozostawać przez jakiś czas nieprzytomnym, niż raz na zawsze stać się całkiem martwym – ze spokojem odpowiedział Van Heflin.
Wzruszył ramionami.
Nie przejął się gorzkim wyrzutem, brzmiącym w głosie towarzysza. Przysmażał na patelni boczek z fasolą, a na pobliskim, małym ognisku gotowała się kawa. Wymagało to skupienia. W tej chwili najbardziej zaprzątały jego uwagę dwie sprawy – nie chciał przypalić wędzonki, a dzbanek z kawą musiał odstawić w odpowiedniej chwili, żeby płyn nie wykipiał.
– Wiesz chyba, że jeżeli człowiek dostanie parę razy żelastwem po głowie, a potem trzęsie się kilkanaście mil przewieszony przez siodło, nie może się czuć dobrze – dodał spokojnie. – Przejdzie ci. Byłoby świetnie, gdyby nastąpiło to szybko. Spotkanie odbędzie się pojutrze – chyba o tym pamiętasz…
– Zrób mi kawy. – Dexter z widocznym wysiłkiem spróbował się podnieść.
Van Heflin potrząsnął głową.
– Możesz mieć wstrząśnienie mózgu, dość poważne. Dam ci jeszcze wody, żebyś się nie męczył z nakrętką – odpowiedział zdecydowanie. – Uzupełniłem zapas po drodze. Kawa może ci zaszkodzić.
Pomyślał, że Dexter z pewnością jest odwodniony. Na szlaku on sam trzy razy napił się do syta, ale nieprzytomny towarzysz nie miał na to szansy. Van Heflin zwilżał mu tylko wargi. Jechali cały dzień, bez postoju, a słońce paliło mocno.
Zatrzymali się tylko raz, i to na chwilę, przy małym oczku wodnym pośrodku skał, pełnym cudownie chłodnej i smacznej wody. Van Heflin napoił konie, napełnił wszystkie trzy manierki, z przyjemnością przemył twarz i zwilżył włosy – a potem ruszyli dalej.
Pomógł wygodnie usadowić się Dexterowi. Nalał wodę do kubka, starając się nie uronić ani kropli. Jednym okiem ciągle spoglądał w stronę patelni.
Dexter z widocznym trudem, ale chętnie, pił małymi łykami. W końcu wysączył wszystko do dna.
– Niosłeś mnie z szopy ten kawałek drogi do koni? Niepotrzebnie… – wystękał z trudem. – Istniała inna możliwość.
Wyciągnął przed siebie puste naczynie. Van Heflin kiwnął głową i znowu przechylił szyjkę.
– Powinieneś po prostu gwizdnąć. – W przerwach pomiędzy poszczególnymi słowami Dexter siorbał łapczywie. – To przecież indiańskie konie. Apacze ich tego uczą – mustangi przybiegają, jak się na nie odpowiednio świśnie na palcach.
Pokręcił głową, dając znak, że zaspokoił pragnienie. Wzdychając, ułożył się na legowisku.
– Nie wiedziałem o tym. – Van Heflin odstawił dzbanek z kawą. – Nie nauczyłeś mnie też odpowiednio gwizdać. Chyba o tym zapomniałeś. Nie mówiąc o tym, że świstanie na placach jest dla mnie czarną magią.
Dexter nie odpowiedział. Przymknął oczy i zaczął miarowo oddychać. Wyglądało na to, że się zdrzemnął.
Zaczynał nawet chrapać.
Van Heflin ocenił, że to dobry objaw – sen powinien wzmocnić Dextera. Delikatnie podciągnął mu koce pod brodę, rozprostował fałdy tkaniny i zajął się kolacją.
Zajadając gorącą fasolę z boczkiem i popijając gorącą, czarną jak smoła kawę Van Heflin systematycznie rozważał zmienne, przeoczone i niewzięte przez niego pod uwagę.
Nie zastanowił się nad tym, że Dexter pilnie ćwiczył strzelanie – i zajmowało mu to coraz więcej czasu. Namawiał do tego i jego, a obydwóm szło coraz lepiej. Traktował wszystko lekceważąco, jako zabawę, a to okazało się poważnym błędem.
Nie zwrócił uwagi na zachowanie Dextera po zakupieniu nowych koni. Śpiący teraz przy ognisku mężczyzna uparł się, żeby nabyć młode mustangi, pochodzące od Indian i przez nich szkolone – handlowali nimi kupcy mający dobre kontakty z Apaczami. Musieli mieć inne rumaki, bo dwie stare kobyły, wcześniej zakupione, do niczego się już nie nadawały. Sprzedawca bezceremonialnie ich nabrał, a oni, znowu nie zamierzając na siebie zwracać uwagi, nie zamierzali go szukać – z konieczności korzystając z dychawicznych klaczy, rozpaczliwie powolnych. Nabycie wierzchowców, pochodzących z obozowisk czerwonoskórych miało jedną wielką zaletę: koniom nie wypalono znaków i nikt im nigdy nie zarzuciłby, że zostały skradzione.
Van Heflin obawiał się, że nowe ogiery okażą się narowiste i nieposłuszne. Mylił się. Mustangi poruszały się szybko, mknąc z wiatrem w zawody i imponując wytrzymałością. Posłusznie słuchały jeźdźca, reagując na każdy ruch cugli lub trącenie nogami, a niebawem na głos.
Van Heflina zalety koni specjalnie nie interesowały. Dexter zachwycał się odkrywaniem umiejętności obu wierzchowców. Jeżeli tylko miał okazję, opowiadał, jak jego srokacz posłusznie kładzie się na ziemi wraz z nim, wstaje na żądanie, luźno puszczony zawsze trzyma się obozowiska, posłusznie je z ręki.
Van Heflin odstawił patelnię na bok. Druga część posiłku przeznaczył dla Dextera. Jeszcze się nie przebudził i nie wyglądało na to, że szybko wstanie.
Brada zafascynowało życie tutaj. – Van Heflin w myślach formułował wnioski. – Stał się jednym z ludzi pogranicza, a ja tego nie zauważyłem. Starał się im dorównać, dlatego podjął walkę z Bannisterem, zamiast się wycofać. Jest nieprzewidywalny – a to jest śmiertelnie niebezpieczne. Wykres zmiennej prawdopodobieństwa zaistnienia jakiegoś zdarzenia kształtuje się inaczej. Mój błąd, że tego nie spostrzegłem.
Zapalił cygaretkę. Miał czas rozkoszować się przyjemnością, oczekiwaną od samego rana. Do tej pory nie mógł sobie na nią pozwolić.
– Zabrałeś mnie i przywlokłeś tutaj, bo sam nie zdołasz powrócić, co? – Głos Dextera brzmiał teraz wyraźniej i bardziej rześko. – Powiedz prawdę: tylko z tego powodu samotnie nie uciekłeś, a teraz zajmujesz się mną, jak jakaś pieprzona mamka.
Van Heflin skonstatował, że Dexter chyba czuje się lepiej. Może te dwa kubki wody i spokojna drzemka pod ciepłym okryciem częściowo przywróciły mu siły.
– Jeżeli tak uważasz, to pewnie masz rację – odpowiedział enigmatycznie, stawiając rondelek z powrotem na kamieniach okalających ognisko. – Dobrze jest usłyszeć podziękowanie za wyciągnięcie cię z tego gówna przy szopie, w które uparcie zamierzałeś wdepnąć.
Fasolę i boczek należało podgrzać, żeby Dexter zjadł w końcu jakiś posiłek.
Mieszając widelcem zawartość naczynia, Van Heflin zastanowił się na ostatnim wypowiedzianym przez siebie zdaniem. Nie brzmiało logicznie – wiedział o tym – ale leżący przy ognisku mężczyzna powinien je rozumieć. Pojąć, że Van Heflin mówił o zdarzeniu, mogącym nastąpić – a jeśliby się wydarzyło, stałoby się historią. Van Heflin odwrócił bieg wydarzeń, w niewielkim, nawet ułamkowym zakresie zmieniając rzeczywistość. Dla kogoś obcego zdanie brzmiałoby śmiesznie, ale nie dla Dextera – tak jak Van Heflin już dawno stał się kimś, kogo w ich świecie określano enigmatycznie „wysłannikami”.
Jakiś świerszcz zaczął ćwierkać w nieodległej, gęstej kępie trawy. Wygrywał prostą, nieco smętną melodię.
Van Heflin polubił nastrojowe cykanie tych owadów. Zastanawiał się nawet, czy nie złapać kilku okazów i nie zabrać w drogę powrotną. Ale nie mógł tego uczynić – żaden z wysłanników, czasami zwanych też „emisariuszami” niczego nie przywoził ze sobą. Dokładnie to sprawdzano.
Van Heflin mocno tego żałował. Świerszcze, jak wiele innych owadów i zwierząt, w jego świecie już nie istniały, a wspomnienie o nich stanowiło mało zrozumiałą reminiscencję zamierzchłych czasów. Bardzo odległej przeszłości. Nadal jednak sądził, że wieczorne granie świerszczy w pobliżu budynku nadzorców, tam, w jego rzeczywistości, nikomu nie przeszkadzałoby.
Coś jeszcze musiał uzmysłowić Dexterowi – też zdawał się o tym już nie pamiętać – coś, co w dużej mierze warunkowało ich poczynania.
– Ja jestem nawigatorem szalupy czasowej, a ty mechanikiem – zauważył obojętnym tonem. – Pamiętaj tylko, że to nie jest zmienna losowa. To stała okoliczność, jedna z kluczowych. Do obsługi szalupy potrzeba najmniej dwóch ludzi. To cholernie skomplikowane i czułe urządzenie. Tylko razem mogliśmy tu przybyć – i tylko razem możemy odejść. Powrócić do domu. Jeżeli któryś z nas nie wróci…
Odkaszlnął. Kurz i pył przebytej drogi nadal ostro drapały go w gardle.
– …jeżeli pozostanie sam – kontynuował – nie przybędzie wyprawa ratunkowa, bo staje się człowiekiem bez znaczenia. Jego los nic nie zmieni. Jest osobnikiem bez przeszłości, tylko z jedną biografią, nikogo nieobchodzącą. Nieważną, miałką, choć jemu może wydawać się bardzo istotna. Pamiętaj o tym, Dexter.
– Inżynierem – spokojnie sprostował mechanik. – Też o tym pamiętaj. Inżynierem pokładowym.
Rękawem koszuli przetarł spoconą twarz.
Świerszcz ponownie zaćwierkał kilka nowych, równie prostych akordów, tylko trochę dalej. Van Heflin wytężył słuch.
Poczuł ukłucie żalu. Może słuchał owadziego muzykanta ostatni raz. Nic na to nie wskazywało, ale nie powinien odrzucać tej możliwości.
Uznał, że nie warto o tym myśleć. Cisnął niedopałek cienkiego cygara do ogniska.
– Przepraszam, inżynierem – rzucił niecierpliwym tonem. Nie chciał się kłócić o nieistotne drobiazgi: chciał coś Dexterowi uzmysłowić, bo ten zdawał się nadal niczego nie rozumieć. Wyjaśnić do końca. – Wiesz przecież, że zwyczajowo mówimy, że ktoś jest mechanikiem, a ten drugi nawigatorem, a nie inżynierem i dowódcą. Tak się utarło, bo nie powoduje to zbędnych niesnasek. Idzie o coś innego.
Ponownie przemieszał boczek i fasolę. Nie zamierzał ich za bardzo przypiec. Uważał, ze są wtedy mało smaczne.
– Jasne, że bez ciebie nie powrócę do naszego czasu – ciągnął, lekko kiwając głową w rytm poruszeń widelca. – Tak samo jak ty nie zrobisz tego bez mojego udziału. Cóż się stanie, jeżeli zginę? Szybko umrzesz, i to jest implikacja naszej sytuacji. Co możesz potem uczynić? Wrócić do tej osady? Za parę dni pociotek Bannistera strzeli ci w plecy. Wiem, że pogrzeb kosztuje burmistrza niecałe pięć dolarów – trumna, wykopanie i zasypanie grobu, modlitwa pastora. Tanio… Odjedziesz i zostaniesz geodetą? Dobrze się na tym znamy – na tyle, że możemy skutecznie mydlić ludziom oczy – i nic więcej. Zostaniesz kimś bez przeszłości, i pewnie w końcu postradasz zmysły. Jedyną dobrą stroną tej przyszłości jest to, że żaden Indianin nie rozłupałby ci tomahawkiem czaszki – czerwonoskórzy bardzo szanują pomyleńców.
Podał Dexterowi patelnię.
– Przyjmijmy, że jesteśmy na siebie skazani i skończmy o tym gadać – kontynuował spokojnie, wycierając dłonie o trawę. Zatłuściły się, a Van Heflin nie chciał brudzić chusteczki – i tak już nie wygląda najlepiej. – Nie musimy się lubić. Załatwmy naszą sprawę, wtedy porozmawiamy. Mamy robotę do wykonania, a po powrocie rozstaniemy się. I nigdy więcej nie spotkamy.
Poczuł ulgę. Powiedział to, co należało przekazać. Reszta należała do człowieka wyciągniętego teraz na skórzanym legowisku. Van Heflin miał nadzieję, że Dexter spokojnie wszystko przemyśli.
Do tej pory wspólnie z Dexterem przeprowadził dwie misje, proste i łatwe, zwykłe wyprawy kontrolne. Wcześniej nawet o nim nie słyszał. Nadzorcy często sprawdzali, czy w przeszłości wszystko przebiega tak, jak sobie życzyli – i traktowali takie wyprawy jak trening przed podjęciem przez emisariuszy poważnego wyzwania.
Takiego jak teraz – skonstatował. – Takiego jak teraz...
Ostry głos Dextera wyrwał go z zamyślenia.
– Nie musiałeś mnie tłuc w głowę tak mocno, że niewiele brakowało, a pękłaby mi czaszka. Cholernie przesadziłeś. I nie powinieneś przywiązywać mnie do siodła jak worka owsa.
Van Heflin wstał. Ścierpły mu nogi.
– Właśnie, że musiałem. – Prychnął wściekle, prawie tak samo, jak jego mustang, kiedy kiedyś wsadził łeb do worka z gnijącym obrokiem. To spostrzeżenie go rozbawiło, ale nie stłumiło wewnętrznej wściekłości. – Usadziłem cię na koniu, ale po przejechaniu może połowy mili zwaliłeś się na ziemię, prosto na głowę. Dobrze, że nic ci się nie stało i nie złamałeś ręki ani nogi. Wolałem się zabezpieczyć, jak chyba widzisz, skutecznie. Ja cię po prostu uratowałem, zrozumże to, nieważne, jak, ale ocaliłem tobie i sobie życie.
Z całej siły demonstracyjnie splunął. Nie zamierzał dalej dyskutować z Dexterem – należało przed snem zajrzeć do mustangów.
– Przewiążę konie. – Przypomniał sobie o czymś, co uleciało mu z głowy. – Mało trawy tutaj, a lepiej niech się porządnie nażrą.
Juczny muł dźwigał też dwa worki obroku, ale, kiedy Van Heflin urządzał obozowisko i zabrał się za karmienie ogierów, okazało się, że pasza jest stęchła. Wierzchowce nie chciały jej jeść. Nie wspomniał o tym Dexterowi – to on sam ją wybierał i nie sprawdził, czy jest jeszcze świeża.
Idąc w stronę mustangów, Van Heflin pomyślał, że mówi i zachowuje się podobnie jak Dexter. Wiosną powiedziałby, że mają do wykonanie zadanie. Nie plułby w trawę, kiedy coś go niepokoiło lub dziwiło. Nie przemawiałby ostrym, arbitralnym tonem.
Zachowywałby się zupełnie inaczej.
Doszedł do wniosku, że też upodobnił się do ludzi, wśród których teraz przebywali.
Van Heflina to nie dziwiło. To zdarzało się prawie każdej misji. Wysłannicy musieli się przystosować, a okres pobytu w czasie, wymagającym korekty albo zdecydowanej interwencji, trwał długo – niekiedy bardzo długo. Niepokoiło go tylko to, że ten proces u Dextera następuje tak szybko – a on go nie dostrzegł w porę.
– Przynieś szczotkę do czyszczenia sierści! – krzyknął Dexter.
Van Heflin machnął ręką potwierdzająco. Nie pojmował, do czego Dexter potrzebował zgrzebła do czesania wierzchowców, ale nie widział powodów, aby nie spełnić dziwnej prośby.
Chciał splunąć w kierunku najbliższego kamienia, ale się powstrzymał.
Wracając z powrotem, nadal rozmyślał o zmianie charakteru Dextera – i swojego.
Przygotowania do wyprawy zajmowały sporo czasu. Emisariusze uczyli się języka, obyczajów, sposobu postępowania, bardzo często zasad miejscowej wiary, poznawali praktyczne umiejętności. Wszystko to nie stanowiło większego problemu – istniały urządzenia, znakomicie ułatwiające przyswajanie koniecznej wiedzy, nawet podczas snu – i szybkiego zapominania o niej po powrocie.
Kłopotem zawsze stawała się psychika – i nawet nadzorcy nie znajdowali zadowalającego rozwiązania ciągle powtarzającego się problemu.
Niektórzy emisariusze podczas misji szybko przeistaczali się wewnętrznie niemal w bogów – i rozkoszowali się mocą sprawczą zmiany zdarzeń, tak ich to fascynowało. Coraz mocniej utwierdzali się w przekonaniu, że wolno im prawie wszystko. Inni, tacy jak Dexter, zakochiwali się w świecie, stanowiącym docelowy przystanek wyprawy – albo po prostu zapominali, po cóż przybyli, sycąc się radością życia w zupełnie odmiennej rzeczywistości.
Van Heflin wzruszył ramionami. Pomyślał, że ponownie rozpoznał problem, wcześniej już znany, i zrozumiał, że nie może popełnić dalszych błędów. Uzmysłowił sobie, że po raz kolejny liczy się jedno: czas upływał, a czas, o czym wiedzieli wszyscy emisariusze, posiadał decydujące znaczenie.
Siadając, z rozkoszą wyciągnął nogi. Trudy całodziennej jazdy dawały o sobie znać.
Przyglądał się Dexterowi. Mechanik czyścił starannie zgrzebłem nowy, jasny kapelusz. Mocno się przybrudził, kiedy spadł na ziemię. Van Heflin tego nie pamiętał, ale okrycie głowy wyglądało tak, jakby wtedy na nie mocno nadepnął.
Dexter przywracał filcowi właściwy wygląd. Cierpliwie go szczotkował, usuwając drobiny piasku.
– Nie poplamił się. Będzie wyglądał jak nowy – stwierdził z wyraźnym zadowoleniem.
– Na pewno tak – potwierdził Van Heflin. – Do twarzy ci w nim.
Mówił prawdę. Wysoki Dexter, szczupły w pasie i barczysty w ramionach, świetnie się prezentował w nowym kapeluszu. Van Heflin uznał, że drobny, w sumie dziecinny komplement poprawi zły nastrój inżyniera pokładowego.
– Trochę przesadziłem z pretensjami. Niepotrzebnie się uniosłem – Dexter zakasłał. Szczotka nadal poruszała się rytmicznie. – Ale nie musiałeś krępować mnie tak, jak tutaj wiążą szynkę na święta. Naprawdę przesadziłeś.
W jego głosie nadal przebijał ton nadąsania.
Van Heflin lekceważąco machnął ręką. Podał Dexterowi cygaretkę.
– Powiedz mi, Heflin. To, co mamy przeprowadzić, jest ważne?
Dexter zapalił cienkie cygaro i natychmiast zaczął kaszleć. Pokręcił głową i oddał towarzyszowi.
– Bardzo ważne. – Van Heflin sapnął. Dexter nawiązał do celu misji. Być może, osądził Van Heflin, coś zrozumiał i powoli wracał do rzeczywistości – prawdziwej rzeczywistości. – Nadzorcy przywiązują do wykonania naszego zadania dużą wagę. Naprawdę znaczną.
Zaciągnął się głęboko. Kawałkiem patyka pogrzebał w ognisku, podsycając ospale tlący się płomień. Buchnął niewielki snop iskier
– Widzisz, ten wódz, Biały Koń, mógłby zmienić historię. Może mu się to udać… Ma taką szansę, niezbyt wielką, ale ona istnieje.
Dexter wskazał na stojącą obok niego patelnię.
– Nie mogłem jeść – poskarżył się. – Nie smakuje mi. Chyba nadal jestem słaby. Lepiej przypomnij scenariusz – będzie z tego większy pożytek.
Heflin z rozmachem cisnął w trawę resztki jedzenia – prostego, nietrudnego do przyrządzenia posiłku, napychającego brzuch.
Wiedział, że brak apetytu Dextera jest złym znakiem. Świadczył o tym, że człowiek w białym kapeluszu nie doszedł jeszcze do siebie. To rodziło kolejne problemy, ale nie zamierzał teraz ich rozważać. Jednak zainteresowanie Dextera tym, co mieli zrealizować, stanowiło dobry objaw. Może, osądził Van Heflin, wreszcie zapomniał o naprawdę nieistotnych chwilach dzisiejszego dnia. Wyrzucił je z pamięci – i powrócił do głównych zmiennych nadchodzących zdarzeń.
Uznał, że należy Dexterowi w tym pomóc, choć wcześniej wielokrotnie już p tym dyskutowali.
Skupił się. Dexter przywołał, co Van Heflina ucieszyło, żargonowe określenie „scenariusz”, często używane przez wysłanników.
Scenariusz posiadał niezwykle istotne znaczenie i dość ściśle określał przebieg zdarzeń, znanych albo hipotetycznych. Wskazywał najważniejsze możliwości kształtowania rzeczywistości, a tym samym przyszłości – w pożądany sposób. Nigdy nie występowało ich wiele. Nadzorcy długo zastanawiali się nad każdą implikacją działania emisariuszy, roztrząsali skutki ich poczynań, a i tak nigdy nie twierdzili, że są do końca przekonani o nastąpieniu zakładanej zmiany.
Scenariusz omawiano prawie w nieskończoność. Krok po kroku eliminowano słabe punkty, szukano najlepszych rozwiązań, ale zawsze pozostawał cień niepewności, czy wszystko się sprawdzi.
Van Heflin wiedział, że wystarczy odpowiedni stopień prawdopodobieństwa, żeby takie zmiany nastąpiły – potwierdzały to efekty osiągnięte przez prawie wszystkie misje. Wierzył, że i teraz stanie się tak samo.
Jeżeli wszystko pójdzie dobrze… – zastrzegł się w myślach. – Jeżeli tylko ułoży się właściwie…
Starannie dobierał słowa.
– Biały Koń to młodszy brat Cochise’a, wielkiego wodza Apaczów. Nigdy wcześniej Indianie nie mieli przywódcy, równie długo i skutecznie powstrzymującego napór białych. Ba, atakującego w sposób przemyślany i skuteczny. Odnoszącego zadziwiające sukcesy. Ale Biały Koń przerasta brata – jest bardziej przewidujący, znacznie inteligentniejszy i, jak na Indianina, jeszcze lepiej wykształcony. Zyskał u współplemieńców podobny posłuch jak Cochise – jeśli nie większy.
Cygaretka dobrze się wysuszyła w skwarze dnia i Van Heflin z przyjemnością ją palił. Postanowił sprawdzić, ile kółek dymu uda mu się wypuścić raz za razem.
Ułożył wargi. Trzy idealnie okrągłe obłoczki, puste w środku, uniosły się w powietrze. Pomyślał z zadowoleniem, że nadal bez wysiłku dokonuje tej trudnej sztuczki.
– Biały Koń dostał się w ręce białych będąc młodzieniaszkiem – ciągnął. – Miał szczęście, bo trafił na ludzi myślących inaczej niż wszyscy. Naprawdę serdecznie się nim zaopiekowali. Bywają tutaj tacy…
Śledził poruszanie się kółek dymu w powietrzu. Płynęły wolno przed siebie, poruszane lekkim ruchem powietrza, a potem kolejno się rozwiały.
Van Heflin znal biografie indiańskiego wodza – teraźniejszą i przyszłą – niemal na pamięć i nie miał kłopotów z dalszą opowieścią.
– Dobrze mówi po angielsku. Umie czytać i pisać, i to bez wysiłku. Zna też hiszpański, narzecza Komanczów i Siuksów. Tak jak jego brat, posiada wielką predylekcję do nauki języków. W osadzie swoich opiekunów obserwował wszystko i zrozumiał wiele spraw. Najważniejsza z nich – zorientował się, że jeżeli Indianie diametralnie nie zmienią sposobu postępowania, przegrają. Pomimo długiej serii zwycięstw i ofensywy Cochise’a nieuchronnie poniosą klęskę.
Dołożył dwie gałęzie do ogniska. Leciuteńki wietrzyk kierował ciepło palących się drew w stronę Dextera.
– Wiesz, Dexter – kontynuował z namysłem – naprawdę lubię Białego Konia. Mógł uciec wcześniej, ale siedział u białych tak długo, aż się zorientował, że niczego więcej już się nie nauczy. Możliwe, że Cochise to inspirował. Biały Koń wrócił do swojego plemienia, mając siedemnaście lat. Ukradł dwa konie, dwa rewolwery, dwa karabiny i sporo amunicji. Zastrzelił czterech ludzi z grupy pościgowej. Wtedy reszta dała sobie spokój i zawróciła.
Van Heflin pokręcił głową. Chrząknął.
– Pomyśl tylko, miał zaledwie siedemnaście lat! Ale to nie jest najważniejsze. Najistotniejsze jest to – podniósł głos – że Biały Koń zamierza przekonać Cochise’a i resztę Apaczów, żeby natychmiast przyjęli warunki rozejmu i przenieśli się na Terytorium Indiańskie. Teraz, kiedy panują nad sytuacją i skutecznie odpychają białych. Zwyciężają.
Dexter słuchał uważnie słów Van Heflina, chociaż równie dobrze znał tę historię.
– Namówi do takiego kroku także inne plemiona, prawda? – zapytał, choć znał odpowiedź. Po bladej twarzy spływały grube krople potu. Przeciągnął palcami po czole.
Wyglądał, jakby trawiła go wysoka gorączka.
Van Heflin wiedział, że nie może mu teraz w niczym pomóc. Najlepiej byłoby spędzić tutaj kilka dni i poczekać na powrót towarzysza do zdrowia. Jednak wypoczynek nie wchodził w rachubę – musieli wyruszyć jutro, o brzasku.
Spotkanie indiańskich wodzów miało odbyć się pojutrze.
– Otóż to – przytaknął, podając Dexterowi chusteczkę. – Biały Koń pragnie, żeby Apacze i Komancze natychmiast się tam przenieśli. Cochise jeszcze się łudzi, że nieco więcej wysiłku i znaczniejsze poświecenie jego ludu przyniesie sukces. Biały Koń już wie – tocząc w ten sposób walkę Apacze przegrają.
Wyjął kwadrat tkaniny z palców Dextera. Po otarciu twarzy stał się tak mokry, że należało go porządnie wyżąć, a potem ułożyć przy ogniu, aby wysechł. Chciał jednak zakończyć przedstawianie scenariusza.
– Po dobrowolnym i szybkim przeniesieniu się na Terytorium Indiańskie, Biały Koń zamierza zespolić wszystkie plemiona – kontynuował Van Heflin. – Stworzy z nich naród. Rozumie doskonale, jak ważna jest własność ziemi – i uzmysłowi to pobratymcom. Mają walczyć tylko wtedy, kiedy władze federalne ogłoszą budowę linii kolejowych na nowych ziemiach Apaczów, Komanczów i Siuksów.
– W historii Stanów Zjednoczonych dużo się nie zmieni – sceptycznym tonem zauważył Dexter.
Wyglądał nieco lepiej.
– Właśnie, że nie. – Van Heflin pokręcił głową.
Podniósł nóż. Ścinał kordelasem trawę, szykując sobie legowisko. Chusteczkę ułożył już na kamieniach obok tlącego się leniwie chrustu.
Pamiętał o dołożeniu trzech grubych szczap, żeby ogień żarzył się całą noc. Miał na to jeszcze czas.
– Ziszczenie się zamierzeń Białego Konia może spowodować duże zmiany. – Van Heflin sapnął. Przed startem wielokrotnie z nadzorcami rozważał wszystkie możliwości – i zawsze dochodzili do tożsamych wniosków. – Naprawdę spore. Niektóre stany, takie jak Arizona, mogą powstać później. Może w ogóle nie powstaną… Może nie zostać utworzony stan Oklahoma, tylko wolny stan indiański, a na pewno nie powstaną rezerwaty.
Oczy Van Heflina błysnęły.
– Możliwe, że nawet dwa lub trzy takie wolne okręgi – kontynuował z namysłem. – Cochise zostanie kimś w rodzaju gubernatora, a Biały Koń jego następcą. Całkiem jeszcze młody Geronimo na starość dochrapie się stanowiska indiańskiego ministra wojny. Pojmujesz to?
Starannie rozłożył derkę i na jej brzegu ułożył siodło.
– Tak, bizony zostaną wybite. To pewnik. Ocaleją resztki tych zwierząt. Ale Indianie pewnie podejmą hodowlę krów na mięso – to jest bardzo prawdopodobne. Linie kolejowe przez Terytorium Indiańskie zostaną wytyczone i zbudowane, ale dużo później i za cenę znacznych ustępstw rządu federalnego. Likwidacja tego hipotecznego, ale bardzo możliwego do zaistnienia wielkiego stanu indiańskiego będzie długa i trudna – jeżeli w ogóle możliwa.
Dexter słuchał z uwagą. Znowu otarł dłonią pot z twarzy.
– Dexter, może się zmienić bardzo wiele – ciągnął Van Heflin. – Tym bardziej, że opinia społeczna w końcu przechyli się w stronę spokojnych Apaczów, prawowitych i odwiecznych właścicieli amerykańskich ziem. Załatwienie tej sprawy pochłonie tyle czasu, energii i istnień ludzkich, że Stany Zjednoczone nie przystąpią do pierwszej wojny światowej – a to już może naprawdę bardzo dużo zmienić. W naszym świecie też. To prosta implikacja. Z tego powodu nas tu wysłano, pamiętaj o tym.
Ułożył się wygodnie. Podciągnął koc pod brodę.
– Prześpię się ze dwie godziny, mimo tego, że do zmroku mamy trochę czasu. – Ziewnął szeroko. – Będę trzymał wartę w nocy, pilnował koni i ognia, a ty wypoczywaj, Dexter. Apacze nie kroczą po wojennej ścieżce, lepiej jednak uważajmy. Zaraz po zmroku zagotuj dzbanek kawy, byłbym bardzo wdzięczny.
Czuł, że zasypia. Wolno odpływało zmęczenie, przepełniające ciało po całym dniu jazdy w upale i kurzu. Znużenie powoli zamieniało się w sen.
– Powodzenie zamierzeń Białego Konia jest główną zmienną graniczną?
Pytanie Dextera dobiegło do Van Heflina jakby z oddali, z pogranicza snu i jawy. Zanurzał się z rozkoszą w stan nieświadomości i oderwania od rzeczywistości.
– To niezwykle ważna zmienna. – Van Heflin starał się mówić na tyle głośno, aby Dexter go dobrze słyszał, choć przychodziło mu to z trudem. – Pole prawdopodobieństwa jest niezwykle gęste. Tak mówi rozwinięta teoria probabilistyki, na razie znana tylko tam, skąd przybyliśmy. Na własny użytek określam ją centralną zmienną ciężkości. Nasz czas, a w nim przecież tak naprawdę żyjemy, wtedy się zmieni – i to radykalnie. Nadzorcy pragną temu zapobiec.
Słyszał powolne szuranie butów Dextera, brzęk dzbanka, chrobot ziaren kawy mielonej w młynku. Dexter wziął się do pracy. Do uszu Van Heflina dobiegało cykanie świerszczy i dalekie wycie kojotów, trzask palących się w ognisku suchych gałęzi – powszednie odgłosy świata i czasu, będącego celem misji.
Słyszał własne posapywanie przez nos.
Chętnie dłużej przysłuchałby się melodyjce, uporczywie wygrywanej przez zielone owady, ale i tak się ucieszył, że znowu po chwili milczenia się odezwały.
Wiedział, że są to zdarzenia elementarne, nie mające żadnego znaczenia, tak jak ogarniając go sen. I może właśnie z tego powodu sprawiały Van Heflinowi wielką przyjemność.
– Będziemy musieli tylko ostrzelać grupę wodzów, z którymi ma rozmawiać Biały Koń?
Głos Dextera brzmiał już dla Van Heflina niewyraźnie.
– Powinno wystarczyć, żeby ogarnął ich gniew i żądza zemsty – i odwrócić uwagę od zamierzeń Białego Konia – mruknął z wysiłkiem. – Dla nas to prosta robota… Pamiętaj, obudź mnie po zapadnięciu zmroku.
Jęknął. Znowu musiał, choć tylko na chwilę, powrócić do świata kończącego się dnia i przedstawić przebieg oczywistej zmiennej.
To mogło mieć znaczenie.
– Indianie często bywają impulsywni, a na pewne przywiązują wielką wagę do przestrzegania obyczajów.
Wypowiadał słowa wyraźnie, z trudem powstrzymując ziewanie.
– Początkowo osądzą, że strzelali biali i oczywiście wpadną w wściekłość – kontynuował z wysiłkiem. – Znowu złamali przyrzeczenia. Ale potem pomyślą, że ktoś zdradził. Ktoś, kto nie przybył na naradę, a będzie kilku takich, poinformował o niej wrogów. Ogarnie ich jeszcze silniejszy gniew. Zaczną się wzajemne walki, a Biały Koń, jeżeli nadal będzie upierał przy swoim zdaniu i nawoływał do pokoju, szybko straci autorytet. Okaże się słabeuszem – nawet zaprzańcem. To, co wykonamy, wprowadza bardzo silną i efektywną zmienną.
Teraz nareszcie mógł zamknąć oczy. Chciał jeszcze powiedzieć, żeby Dexter nie pił kawy, bo może mu zaszkodzić, ale rozkosz zapadania się w nieograniczony bezmiar snu okazała się silniejsza.
Van Heflin odwrócił się na bok i zasnął jak dziecko.
Jeszcze przez kilka sekund, przed przejściem w obszar wyłączenia się ze wszystkiego, co go otaczało, zastanawiał się, o czym myśli teraz Biały Koń.
***
Rankiem Dexter czuł się gorzej – znacznie gorzej.
Zjadł parę kęsów gorącej fasoli z boczkiem, ale zaraz je zwymiotował. Twarz pokrywały mu mocne wypieki. Widać było, że nadal trawi go gorączka, jeszcze silniejsza niż wczoraj.
– Dojedziesz? – z troską w głosie zapytał Van Heflin. – Mamy przed sobą szmat drogi w żarze i braku cienia.
Pomógł wsiąść towarzyszowi na jego srokacza. Dexter nazwał go Whisky.
– Jakoś doczłapię. Przecież muszę – tępym, bezbarwnym głosem odpowiedział Dexter.
Nasunął na czoło jasny kapelusz. Mówił z trudem, wypluwając resztki wymiocin.
– Beze mnie nie wrócisz do naszego czasu, tak samo jak ja bez ciebie. To oczywista zmienna. – Uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem. – Jeżeli zwalę się z konia, przewieś mnie przez siodło i przywiąż, tak jak poprzednio, choć tego nie cierpię. Jakoś dotrzemy.
Dexter zaczynał się mocno pocić. Dwa razy musiał przetrzeć twarz.
– Dobrze. – Van Heflin wsadził stopę w strzemię. – To, że się wypacasz, to może być dobrzy znak.
Nie miał pojęcia, czy mówi prawdę. Bardzo niewiele już pamiętał ze szkolenia lekarskiego, przeprowadzonego dawno temu, kiedy przygotowywał się do pierwszej misji. Pragnął dodać towarzyszowi otuchy – wiedział, że może mieć znaczenie w pokonaniu trawiącej jego ciało choroby.
Tracił kolanami deresza. Ruszyli stępa naprzód. Van Heflin przypomniał sobie coś, o czym powinien pamiętać.
Poczuł złość, że zapomniał o ważnej sprawie – znów umknął jego uwadze ważny szczegół. Nie przyszło mu do głowy, że dysponują czymś, co bez ochyby szybko postawiłoby Dextera na nogi.
Odwrócił głowę. Whisky kroczył parę jardów z tyłu.
– W pobliżu miejsca spotkania indiańskich wodzów misja przygotowawcza ukryła niezbędne wyposażenie, w tym pakiet pomocy medycznej – mówił mocno podniesionym głosem, żeby Dexter go słyszał. – Tak na wszelki wypadek, bo jednak dojdzie do strzelaniny. Drugi zestaw spoczywa w luku bagażowym szalupy czasowej.
Widział tylko biel okrycia głowy Dextera – i nie słyszał żadnej odpowiedzi. Jadący z tyłu mechanik pewnie zwiesił głowę nad szyją konia, bo nie dostrzegał nawet fragmentu jego twarzy. Może nawet zemdlał. Trzymał się jednak w siodle, a tylko to się liczyło.
Poruszali się środkiem długiej rozpadliny, czasami mocno się zwężającej, a potem znowu się rozszerzającej, obramowanej wzgórzami o stromych, kamienistych zboczach. Miejsce, gdzie spędzili noc, leżało u jej początku. Van Heflin wiedział, że kanion ma długość wielu mil.
W końcu dotarli na miejsce.
– Spotkanie odbędzie się jutro przed południem? – cicho zapytał Dexter.
Nadal źle wyglądał, a jego głos brzmiał ledwie słyszalnie. Z trudem zsunął się z siodła na ziemię i zaraz usadowił się na ziemi tuz obok konia, jakby całkowicie opuściły go siły.
Whisky obwąchiwał zwieszoną głowę swojego pana, machając długim ogonem. Łeb i brązowe końskie ślepia zwróciły się w stronę Van Heflina, z niemym pytaniem, cóż stało się jeźdźcowi.
– Nie ostrzelamy razem tej grupy, tak jak zakładał scenariusz. Nie dam rady – z trudem wychrypiał Dexter.
Próbował wstać, opierając ręce o ziemię, ale zaraz usiadł z powrotem.
– Zatem jakoś poradzę sobie sam, nie mam wyjścia. – Van Heflin splunął na ziemię. – Przeanalizuję sytuację.
Zdjął juczne siodło z muła. Znowu musiał urządzić tymczasowe obozowisko.
Zajęło to nieco czasu.
– Blisko znajduje się kryjówka, a niej ukryte rzeczy, mogące się przydać. – Van Heflin z namysłem przyglądał się Dexterowi. Mechanik wyglądał tak samo jak poprzednio. – Pojadę tam i przywiozę zestaw medyczny. Kuruj się, w twoim przypadku to teraz najważniejsza zmienna. Myślę, że to tylko wstrząs mózgu, lecz jego skutki spotęgowały upał, jazda konna i zmęczenie. Jesteśmy już prawie u celu i nie zmarnujmy tego.
Dexter w końcu podniósł się z ziemi. Van Heflin pomyślał, że może dłuższa chwila odpoczynku nieco go wzmocniła. Powłóczył nogami, ale chodził.
Wolno zdjął jasnego stetsona i przyjrzał mu się uważnie. Kapelusz nadal wyglądał pięknie, nieco się tylko zakurzył.
Wargi Dextera rozściągnął nikły, bardzo wysilony uśmiech.
– Pozbieram to, co nadaje się do palenia i rozniecę ogień – stwierdził przygasłym, piskliwie brzmiącym głosem. – Przygotuję kawę. Na to chyba starczy mi sił… A ty jedź po ten pakiet.
Starannie otrzepał nakrycie głowy i ponownie nasadził na głowę.
– Wszystko przeze mnie – dodał po chwili. – Gdybym nie postawił się młodszemu Bannisterowi, nie mielibyśmy takich kłopotów. Cholera, co mnie podkusiło kupować nową część tutejszego stroju. Jedna, jedyna zmienna, w dodatku drobna, a tak przetworzyła rzeczywistość…
***
Van Heflin stwierdził, że długie źdźbła wysuszonej trawy niezwykle przyjemnie masują mu brzuch.
Leżał za niedużym głazem u wylotu skalnej doliny – wczoraj przemierzył ją wspólnie z Dexterem.
Zły nastrój minął. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Nikt nie odkrył i nie naruszył kryjówki – prawie nigdy się to nie zdarzało. Van Heflin zabrał z niej cztery potrzebne rzeczy i zdematerializował resztę zbędnego już sprzętu – w żadnym razie nie mógł dostać się w ręce ludzi żyjących w innym czasie niż jego i Dextera. Gdyby ktoś niepowołany odnalazł kryjówkę, sprzęt niszczył się sam.
Wczoraj wczesnym wieczorem przywiózł do obozowiska pakiet pomocy medycznej. Dexter przyczepił sobie do ramienia próbnik diagnostyczny. Igły automatu wbiły się w skórę i pobrały do analizy wycinki ciała i krwi.
Sprawa okazała się prosta. Mechanik cierpiał na dość poważne zatrucie żołądkowe. Kompleksowy środek leczniczy na zwykłe schorzenia wewnętrzne umieszczano w każdym zestawie lekarskim. Należało go systematycznie wstrzykiwać – i nie szafować siłami.
Van Heflin uważnie przejrzał wyświetlony hologram. Mógł zaordynować większą i skuteczniejszą dawkę specyfiku, ale nie mógł się przy tym pomylić. Zielony wskaźnik zmieniał powoli barwę w żółtą, jeszcze bladawą, ale coraz bardziej nasyconą.
Uznał, że doza leku będzie wystarczająca, pstryknął palcami, aby zgasić obraz przestrzenny – i zakończył przygotowania.
Z satysfakcją przypomniał sobie, że nie popełnił błędu. Dexter bardzo szybko powracał do zdrowia.
Van Heflin jeszcze raz rozejrzał się uważnie.
Długa, kamienista rozpadlina w ziemi – niedawno przebyty kanion – łączyła się tutaj z kolejną, niżej położoną, górzystą doliną. Przejechany szlak miał położenie równoleżnikowe, a kotlina, penetrowana teraz przez wzrok Van Heflina, biegła południkowo. Jej środkiem płynął bystry i kręty potok, niosący sporo wody. Zjazd na koniu w dół wydawał się możliwy, ale bardzo trudny i ryzykowny.
Van Heflin pomyślał, że zajęte przez niego miejsce, wcześniej wskazane przez nadzorów, idealnie nadaje się na zasadzkę.
Przez lunetę obserwował teraz grupę ośmiu Indian, biwakujących po drugiej stronie potoku. Siedzieli przy ognisku. Długa fajka przechodziła z rąk do rąk. Gesty ich dłoni, wolne, spokojne i ceremonialne oznaczały jedno – odprawiali obrządek zawarcia porozumienia.
Może tylko pomyślnego zakończenia wstępnych pertraktacji – pomyślał, śledząc wolno rozpływające się w powietrzu obłoczki dymu. – Ale to znaczy bardzo wiele. Biały Koń odniósł piękny sukces.
Wolne pociąganie z cybucha świadczyło o tym, że przy ognisku nie siedzieli tylko Apacze. Van Heflin nie potrafił rozróżnić wśród czerwonoskórych Komanczów czy Siuksów. Przybyli jednak na to spotkanie, inaczej nie zaciągano by się po kolei dymem, w uświęcony sposób pieczętując zakończenie okresu wyniszczających sporów.
Przesunął wizjer na wysokiego Indianina o długich, ciemnych włosach. Jako ostatni wypuścił w powietrze kilka kłębków niebieskawego oparu. Teraz szybko poruszał ustami, oszczędnie przy tym gestykulując.
Van Heflin przeniósł obiektyw na twarze zasiadających obok niego ludzi. Wyregulował obraz. Teleluneta o dalekim zasięgu, zabrana z szalupy czasowej, dawała bardzo duże przybliżenie.
Czerwonoskórzy słuchali z uwagą, pochyleni do przodu. Przez chwilę Van Heflin studiował wyraz twarzy starego Indianina o bujnych, szpakowatych włosach i orlim nosie. Ten człowiek chłonął słowa mówcy w napięciu, ze zmarszczonymi brwiami. Jego usta zaczęły się poruszać.
Zadawał jakieś pytania. A może formułował swoje stanowisko lub zgłaszał uwagi.
Obiektyw powrócił do mężczyzny, nadal trzymającego fajkę w dłoni. Znowu zaczął przemawiać.
Van Heflin wiedział, że Biały Koń uciekł do pobratymców w ciemnogranatowej, wojskowej kurtce – otrzymał ją w podarunku od opiekunów.
Bywalcy saloonu opowiadali, że brat Cochise’a nadal nosi tę górną część żołnierskiego munduru. Twierdzili, że się do niej przyzwyczaił i nigdy nie zmienił stroju. Przypinał do niej srebrzystą podobiznę mustanga w biegu, drugi podarunek osób sprawujących nad nim pieczę. Wiedziano, że twarz Białego Konia pokrywa meszek nieznacznego zarostu – musiał go od czasu do czasu golić. Zbyt późno dowiedział się, że powinien, tak jak inni Indianie, wyrywać pojawiające się w okresie dojrzewania włoski na policzkach i szczęce.
Oczy Van Heflina z natężeniem śledziły postać Apacza w kawaleryjskiej kurtce wojsk Unii, z przypiętą na piersi podobizną cwałującego konia. Obserwowały nieznaczny, ale wyraźny zarost na mocno zarysowanej żuchwie.
Wszystko się zgadzało.
Opuścił trochę niżej telelornetę. Za pasem Indianin miał zatknięte dwa rewolwery. Van Heflin i Dexter rozmawiali w saloonie o Białym Koniu z wieloma ludźmi. Wszyscy wspominali, że ciągle używa on broni, zdobytej przed ucieczką.
Van Heflin nie miał wątpliwości – patrzył na Białego Konia. Przyłożył do ramienia karabin magnetyczny.
W celowniku, w zbliżeniu, widział poruszające się usta wodza Apaczów, drgający język, drobiny śliny, pożółkłe od tytoniowego dymu zęby.
Zastanawiał się, co zrobić.
Van Heflin spędził wiele godzin w chłodnych i cichych salach budynku nadzorców, studiując wraz z nimi wykresy zmiennych losowych, obrazujących skutki przyjęcia przez Indian idei młodszego brata Cochisa. Wszystkie obliczenia probabilistyczne wskazywały, że szybka i nagła śmierć Białego Konia jest najlepszym rozwiązaniem problemu.
Coś gwałtownie połaskotało go w ucho. Przesunął palcami po małżowinie i poczuł pod opuszkami gmerające bezradnie czułki jakiegoś owada, odważnie wędrującego po jego głowie.
Van Heflin zdjął go delikatnie i położył na ziemi. Mały żuk pomknął w kierunku głębokiej szpary pomiędzy dwoma kamieniami.
Inny wykres informował, że można wprowadzić drugą, bardzo silną zmienną, odwracającą bieg historycznych wydarzeń. Zuchwałe i niespodziewane ostrzelanie naradzających się wodzów tak mocno pobudziłoby gniew, dumę i nienawiść Indian, że zapomnieliby o ideach Białego Konia. Wiele wskazywało, że atak zostałby odczytany jako podstępna i wiarołomna zasadzka na przywódców ledwo co skonfederowanych plemion, poczytywanych za zdrajców – źle przygotowane uderzenie kilku wojowników kogoś nieobecnego na spotkaniu.
Van Heflin sumiennie studiował obie graniczne zmienne i ich implikacje. Druga dawała tylko nieznacznie mniejszą szansę pozostawienia bez zmian biegu historycznych zdarzeń – i całkowitej klęski Indian.
W głębi ducha Van Heflin przyznawał, że od samego początku, instynktownie i w sposób mało wyrozumowany właśnie do niej się skłaniał. Martwy człowiek znajdował się już poza jakimkolwiek czasem. Nie mógł już nigdzie wrócić.
Leżący teraz za głazem człowiek doskonale o tym wiedział.
– Dajemy ci wolną rękę, bo ufamy twojemu doświadczeniu i umiejętności analizy sytuacji – powiedział jeden z nadzorców tuż przed startem wyprawy. – Wiedz jednak, że misja przygotowawcza umieściła we właściwym miejscu – wraz z innym sprzętem – broń magnetyczną.
Nadzorca spojrzał Van Heflinowi prosto w oczy.
– Tylko ty o tym wiesz – i ty zadecydujesz, czy trzeba będzie jej użyć – kontynuował cicho. – Zleciliśmy jej wysłanie tak na wszelki wypadek.
Poklepał Van Heflina po ramieniu i odszedł.
Teraz Van Heflin musiał podjąć decyzję.
Dla porządku zaczął jeszcze raz analizować zmienne losowe, chociaż od razu pojmował, jaki osiągnie wynik. Rozważał je już, jadąc na miejsce zasadzki.
Siła ognia pojedynczego strzelca mogła okazać się zdecydowanie za słaba, żeby wywrzeć właściwy efekt. Indianie nie musieliby szukać ukrycia przed wątłym strumyczkiem pocisków, przelatujących nad ich głowami. Karabin Spencera mógł się zaciąć. Mogły wybuchnąć naboje w magazynku tubowym, co zdarzało się dość często – i jeszcze wiele zdarzeń elementarnych, niweczących wszystko.
– Najistotniejsze jest to, że nawet dwóch strzelców nie wystraszyłoby doświadczonych wojowników – mruknął do siebie. – Podjęliby kontrakcję. Tak może myśleć niedoświadczony człowiek ze Wschodu, czyli ja.
Umysł Van Heflina drążyło dziwne przeświadczenie, graniczące z pewnością, że nadzorcy dobrze o tym wiedzieli i znali prawidłową zmienną, ale nic mu nie powiedzieli, wiedząc, że szybciej czy później sam to zrozumie.
Istniało tylko jedno właściwe rozwiązanie – musiał się z tym pogodzić.
Van Heflin zrozumiał, że od samego początku rozumiał to. Od chwili określenia celu misji podświadomie zdawał sobie sprawę, że zastrzeli Białego Konia. Łudził się tylko nadzieją, że istnieje inna alternatywa. Spychał w głąb umysłu świadomość, że występuje zaledwie jedna zmienna, przynosząca pożądany efekt.
Umieścił krzyż celownika w środku emblematu pędzącego mustanga, przymocowanego do kurtki Białego Konia.
Mechanizm wizjera karabinu magnetycznego uwzględniał wszystkie potrzebne dane. Obliczał siłę wiatru, przemieszczanie się celu, zużycie przewodu lufy, a nawet zbyt gwałtowne ściągnięcie spustu. W jednej nanosekundzie korygował lot pocisku, jeżeli cel gwałtownie zmieniał położenie.
Seria trzech nabojów magnetycznych nieuchronne musiała zamienić ciało Białego Konia w strzępy krwawiącego mięsa.
Pierś człowieka w nieco już wypłowiałej kurtce podnosiła się i opadała w miarowym oddechu. Indianin nadal przemawiał, nie wiedząc, że podsumowuje życie.
Van Heflin zaczął ściągać spust.
Kątem oka zobaczył, jak żuczek wynurza się ze szpary. Położył karabin na ziemi.
Czułym i delikatnym gestem przeniósł owada na drugą stronę kamienia.
– Żyj sobie tak długo, jak tylko możesz – mruknął. – Ciesz się swoją historią i miejscem. I nie próbuj ich zmieniać… Dbaj o nie.
Patrzył na odłożony na bok czarny kształt broni, dostarczonej z innego czasu – czasu jego życia.
Wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął.
Nie mógł zabić Białego Konia z karabinu magnetycznego. Po prostu nie mógł i nie chciał tego zrobić.
– Nawet taki Dave Bannister stanął do walki twarzą w twarz – wyszeptał sam do siebie. – Nawet on, bandyta i zwykły łajdak.
Nie miało znaczenia, czy Bannister uczynił tak w chwili bezrozumnego gniewu, czy też, pewny zwycięstwa, chciał pokazać, że jest człowiekiem, nie strzelającym w plecy – czy też w ogóle nie zastanawiał się, co czyni. Dave Bannister dał Dexterowi szansę.
Van Heflin wiedział, że nie daje Białemu Koniowi żadnej szansy.
Umysł Van Heflina szukał właściwego określenia. Znalazł je.
Zabicie go z tej magnetycznej pukawki byłoby takie niehonorowe – pomyślał. – Takie podłe.
Dźwignią umocowaną u dołu łoża przeładował karabin Spencera. Odwiódł kurek.
Naciskając cyngiel, Van Heflin pomyślał, że podobnie jak Dexter, bardzo szybko upodobnił się do ludzi, wśród których przebywali – a może wcale się od nich nie różnił. Poczuł gorycz w ustach.
Kula powaliła Białego Konia na kolana. Trzymał jeszcze ręce w górze, jakby coś przekazywał.
Drugi strzał rzucił Indianina w płomyki ogniska. Leżał twarzą do dołu, nie ruszając się, a kawaleryjska kurtka zaczęła się tlić. Długie włosy Apacza otoczyła nikła aureola ognia, podobna do nimbu okalającego głowy świętych na religijnych obrazach.
Biegnąc w stronę swojego deresza, Van Heflin odpalił trzy ładunki prochowe. Wybuch zerwał kamienie na stoku wiodącym do doliny i zatarasował żleb – jedyną drogę pozwalającą podjąć pościg.
Van Heflin ze znużeniem skonstatował, że dziwaczne i niczym niewytłumaczalne poczucie goryczy na wargach i w przełyku nie chce ustąpić.
***
– Zdematerializowałeś wszystko, jak wymaga tego regulamin? – Dexter zadał pytanie od niechcenia, żując listek szczawiu.
Ton głosu Dextera brzmiał zdawkowo. Patrzył przed siebie, może zastanawiając się, jak szybko dotrą do szalupy czasowej, a może obserwując miarowe potrząsanie łbem przez Whisky i rozważając, co może ono oznaczać.
– Oczywiście, że tak – tępym głosem odpowiedział Van Heflin. – Zdematerializowałem broń magnetyczną, telelunetę, detonator do zdalnego inicjowania eksplozji. Zapalniki zniszczyły się same, podczas odpalania. Nie został żaden ślad naszej obecności. Żaden trop, oprócz ciała Białego Konia. Pewnie nadpalonego.
W tym miejscu płytki wąwóz rozszerzał się i mogli jechać obok siebie.
Kopyta mustangów i muła stukotały miarowo o kamieniste podłoże.
– Zlikwidowałem zestaw pomocy medycznej. Możemy wracać do naszego czasu. – Dexter poprawił jasny kapelusz.
Wyglądał i zachowywał się już normalnie. Miał tylko nieco bledszą twarz niż zwykle.
Van Heflin w milczeniu pokiwał głową.
– Dobrze się czujesz?
Głos Dextera nadal brzmiał obojętnie. Nachylił się i czule poklepał srokacza.
– Dobrze. – Van Heflin jeszcze raz ospale kiwnął głową. – Czuję się dobrze, bo dałem Białemu Koniowi szansę. Mogłem przecież spudłować. Dzieliła nas dość znaczna odległość, więc po prostu mogłem w niego nie trafić. Nie jestem aż tak dobrym strzelcem, jak ty. Pojmujesz to, Dexter? Dałem mu szansę…
Whisky odwrócił głowę, pewnie zdziwiony zachowaniem dosiadającego go jeźdźca. Parsknął.
– Bardzo dobrze rozumiem – Dexter podrapał się za uchem. – Zrobiłeś to, co powinieneś uczynić. Nie obwiniaj się – musiałeś zapewnić właściwy przebieg historii. Tak bywa w naszej pracy – wybrana zmienna w ostatniej chwili okazuje się nic niewarta.
– Pożądany – mruknął Van Heflin pod nosem. – Pożądany przebieg. To jednak jest różnica.
Nie zamierzał o tym rozmawiać.
Nadal czuł gorycz w ustach. Nie ustępowała.
Dno parowu obniżało się. Van Heflin pamiętał, że po przebyciu kilkuset jardów zacznie lekko się wznosić. Jeszcze dalej znajdowało się kolejne zwężenie i zakręt. Otaczające wąwóz wzgórza, w tym miejscu wysokie i strome, dawały sporo cienia. Zwietrzałe odłamki, spadające ze stoków skalnych szczytów, utworzyły na dnie przesmyku kamienisty piarg.
Srokacz Dextera zarżał przeciągle. Dexter pochylił się w siodle, żeby poklepać konia po szyi.
Van Heflin pomyślał, że pewnie się z nim żegna. Po dotarciu do szalupy zamierzali mustangi i muła puścić wolno. Znalezienie przez kogoś błąkających się wierzchowców, zapasów, broni i sprzętu mierniczego scenariusz określał krótko: "zdarzenie incydentalne, bez znaczenia".
– Niepotrzebnie przedwczoraj tak późno piłem kawę, kiedy ty spałeś. Pewnie to połączenie wstrząsu mózgu, fasoli z boczkiem i mocnej kawy rozwaliło mi żołądek.
Dexter roześmiał się.
Końskie kopyta głucho uderzały w gliniaste w tym miejscu dno jaru. Czasami słyszeli głośniejszy stukot, kiedy podkowa trafiała w odłamek granitu.
– Wiesz, może po prostu nie wymyłem dobrze patelni po ostatnim posiłku kilka dni temu – zauważył Van Heflin. – Później oszczędzaliśmy wodę. Nie należy odgrzewać jeszcze raz czegoś wcześniej odgrzanego. Raczej to stało się przyczyną choroby.
Deresz Van Heflina też przeciągle zarżał. Strzygł uszami. Odwrócił łeb w stronę dosiadającego go jeźdźca. Lśniące końskie ślepie wpatrywało się uważnie w człowieka siedzącego w siodle, jakby chciało na coś zwrócić jego uwagę.
Van Heflin rozumiał, że Dexter go zagaduje, żeby nie myślał o dzisiejszym poranku. Ale ta czcza, leniwa pogawędka nie sprawiała przykrości, bo pozwalała oderwać myśli od bezsilnie wzniesionych ramion Białego Konia, rzuconego na klęczki pierwszym strzałem.
Miał tylko jedno pragnienie. Marzył o tym, aby wreszcie zatrzymali się na postój. Tęsknił do chwili, kiedy położy się w cieniu, owinie kocem i choćby na krótko zaśnie. Wcale nie czuł zmęczenia, bo dobrze wypoczął, ale pragnął zanurzyć się w sen – niemal desperacko. W majak, osadzony w jednym tylko czasie. W stan nieświadomości, wypełniony tylko przez niego samego i jego czas. Czas, niepodlegający zmianie, stanowiący wyłącznie jego własność, wolną od jakiejkolwiek ingerencji.
Van Heflin z utęsknieniem czekał na tę chwilę, ale do popołudniowego popasu pozostawało jeszcze sporo godzin monotonnej jazdy.
Whisky ponownie zaczął rżeć, tym razem głośniej. Deresz po chwili się dołączył, równie mocno.
– Ktoś nadjeżdża. – Głos Dextera wyrwał Van Heflina z zamyślenia.
Dexter podniósł się w strzemionach.
– Indiańskie konie, kiedy czują albo słyszą obce wierzchowce, rżą ostrzegawczo. Apacze ich tego uczą. Dobry zwyczaj.
W jego głosie brzmiało napięcie. Zsiadał już na ziemię.
Z pochwy przytroczonej do siodła wyciągnął karabin Spencera.
– Na pewno nie są to czerwonoskórzy – dodał stanowczo, bez zastanawiania się. – Ten wąwóz nie jest dobrym miejscem do polowań. Mamy pokój, więc nie powinni się tutaj włóczyć tak sobie, bez żadnego celu.
Van Heflin wpatrywał się w zwężającą się gardziel jaru. Nikogo jeszcze nie widział.
– To Luke Bannister i jego kuzyni. Ścigali nas – wychrypiał.
Van Heflin mówił z trudem. Język i przełyk nagle stały się całkowicie suche.
– Też tak myślę – potwierdził Dexter. – Tropili nas i znaleźli. Pewnie znają się na tym.
Gwałtownymi szarpnięciami wyciągał z juków kręcącego się niespokojnie muła rydel o krótkiej rękojeści. Po chwili dołożył oskard.
Uważnie przyjrzał się siedzącemu nadal na koniu towarzyszowi.
– Heflin, odprowadź i przywiąż konie i muła – będą nam przeszkadzać. W międzyczasie postaram się urządzić dla nas przynajmniej ze dwa stanowiska strzeleckie.
Nie czekając na odpowiedź, mocnymi uderzeniami kilofa zaczął kruszyć suchą i twardą powierzchnię zeschniętej ziemi.
Van Heflin posłusznie zawrócił. To, co powiedział Dexter, brzmiało rozsądnie. Musieli się przygotować do spotkania ze zbliżającą się grupą jeźdźców.
– Nie zapomnij o przyniesieniu amunicji! – głos Dextera kipiał podnieceniem.
Van Heflin w milczeniu kiwnął głową. Pomyślał, że znowu, tak jak zwykle, liczy się czas.
Popędzając deresza, myślał z goryczą, że nie uwzględnił jeszcze jednej zmiennej granicznej. Nie wziął pod uwagę, że Luke Bannister zechce pomścić śmierć brata i podejmie pościg. Nie zastanowił się nad charakterem starszego brata Dave’a. Nie analizował półgębkiem przekazywanych w saloonie opowieści o dziwnych napadach na farmy osadników. Nieodmiennie znajdowano potem kilka wbitych w ziemię strzał, zgubiony indiański mokasyn, naszyjnik z kłów drapieżników, porzucony tomahawk, ubroczony we krwi – a także zabitych farmerów, ich zony i dzieci z ranami od strzałów w plecy. Nie pomyślał, że Luke Bannister nie tylko pragnie odpłaty za śmierć brata, ale przy okazji po raz kolejny zechce zdobyć obfity lup – więc o niczym nie zapomni.
Dobre konie bez wypalonych znaków, muł, dwa karabiny, rewolwery, naboje, siodła, sporo dolarów – wyliczał w myślach, biegnąc z powrotem. – Zemści się, a przy okazji obłowi. Pewnie to drugie popchnęło go do działania.
Wrócił najszybciej, jak tylko mógł.
Dexter wyrył w ziemi niezbyt głęboki, dość szeroki wykop. Układał teraz z przodu warstwę kamieni i obsypywał ją ziemią. Zdążył nawet położyć od czoła kilka płatów darni.
Rzucił rydel w stronę Van Heflina. Nawigator złapał narzędzie w powietrzu.
– Dexter, zupełnie idiotycznie nie wziąłem pod uwagę jednej zmiennej sytuacyjnej, czyli żądzy zemsty tego Luke’a Bannistera – mówił pomiędzy kolejnymi, zamaszystymi pchnięciami łopaty w grunt. – I tych jego napadów. Upodabniał je do ataków Indian, a ty mi o nich opowiadałeś. Przepraszam.
Wściekłymi uderzeniami rydla kruszył ziemię. Z satysfakcją stwierdził, że całkiem nieźle mu idzie.
– Każdy ma prawo do pomyłek. – Dexter zaśmiał się beztrosko. Starannie układał resztę kamieni z boków nędznego okopu. – Pamiętaj, że masz drugi rewolwer, wygrany w karty. Mówiłem ci niedawno, że się przyda – miałem rację. Przyda się jak cholera.
Krytycznym wzrokiem obejrzał efekt pracy – spore zagłębienie w ziemi, z lichymi osłonami z przodu i boków, ziejących dziurami w wielu miejscach.
Zatarł ręce, najwidoczniej zadowolony z efektów swojego działania.
– Zdążymy chyba jeszcze urządzić po jednym zapasowym stanowisku, ale tylko z kamieni – dodał. – Ty bierzesz prawą stronę wąwozu, ja lewą. Zajmę się teraz konstruowaniem następnej, podobnej fortalicji. I pamiętaj – w głosie Dextera zabrzmiało rozbawienie – przy zmianie miejsca biegnij nisko pochylony albo turlaj się po ziemi. Znacznie mniejsze ryzyko trafienia. Nie strzelaj w biegu.
Rozejrzał się i pędem puścił się w stronę osypiska skalnych odłamków u podnóża najbliższego wzgórza.
Pracowali tak szybko, jak tylko mogli. Dexter w innym miejscu układał kolejne ochronne przedpiersie z głazów, Van Heflin kończył formować własny wykop.
– Gdybyśmy wykończyli przy szopie bandę Bannistera, dzisiaj nie mielibyśmy takich kłopotów – zauważył Dexter, uderzeniami buta wbijając w ziemię ułożony niewielki wał. Uformował całkiem zgrabny, niski szańczyk, a teraz starał się go mocniej zespolić. – Co sądzisz o tej zmiennej?
– Nie mielibyśmy kłopotów, gdybyśmy przeżyli – odpowiedział Van Heflin, układając ciało w dziurze w ziemi. Stwierdził, ze jest zaskakująco wygodna. – Szanse na to mieliśmy naprawdę nikłe. Równie dobrze można też powiedzieć, że nie mielibyśmy żadnych kłopotów, gdybyś nie kupił tego kapelusza.
Nie miał już czasu na to, żeby ułożyć dodatkowy szaniec, tak jak uczynił to Dexter. Rękoma plantował jeszcze wykopaną ziemię, starając się przy okazji ją ubić. Wcześniej widział, że tak postępuje mechanik, i uznał, że całkiem sensownie.
Słyszał już wysoko brzmiący, twardy stukot końskich podków o kamienny piarg. Odgłosy uderzeń hufnali brzmiały gęsto, jakby nadjeżdżało sporo koni.
Ułożył przed sobą dwa colty i kilka pudełek z nabojami. Z satysfakcją stwierdził, że nie zapomniał zabrać z sakwy przy siodle wygranego dwa dni temu rewolweru, choć wcale o tym nie myślał.
– Coś się zmieni, jeżeli nas zastrzelą? – z wyraźną ciekawością zapytał Dexter.
Też leżał już w płytkiej jamie za wątłą osłoną z kamieni, ziemi i darni. Odwrócił twarz w stronę Van Heflina. Nie musiał natężać – ich stanowiska znajdowały się blisko siebie.
– Nic się nie zmieni, Brad – spokojnie odpowiedział Van Heflin. Rozważył już przebieg tej zmiennej losowej. Nie posiadała wielu implikacji.
Przyłożył karabin Spencera do ramienia.
– Dwóch geodetów zostanie zabitych przez Apaczów – kontynuował – z powodu własnej głupoty. Niedoświadczeni ludzie ze Wschodu pojechali w stronę obozowiska plemienia Białego Konia. Młodzi wojownicy skorzystali z okazji, uśmiercili ich i obrabowali. Pewnie potem ruszy jakaś wyprawa odwetowa i znowu rozpocznie się wojna z czerwonoskórymi. W sumie to jeden z pośrednich celów misji.
– I tak to właśnie zostanie odczytane – w głosie Dextera zabrzmiała aprobata.
– Na pewno Bannister zabrał ze sobą kilka piór, strzał do łuków, jakieś paciorki – ciagnąl z ożywieniem. – Porozrzuca wszystko na pobojowisku, żeby uwiarygodnić napaść Apaczów. Może nawet rozwalić któremuś z nas głowę tomahawkiem, żeby wszystko wyglądało tak, jak trzeba.
Biały kapelusz Dextera leżał za osłoną z kamieni. Van Heflin widział, jak Dexter palcami muska rondo.
Stukot podków o kamienisty grunt brzmiał coraz głośniej. Konie się zbliżały.
– Jasne, że tak – potwierdził Van Heflin. – Jedyny dobry aspekt tej sprawy byłby taki – dodał sarkastycznym tonem. – Nikt nie powie, ze staliśmy się wariatami. Pamiętasz, jak powiedziałem, ze Indianie żywią wielki szacunek dla ludzi niespełna rozumu?
Skierował lufę w prawą stronę wąwozu. Słyszał śmiech Dextera, kwitujący jego wypowiedź i potwierdzający, że towarzysz nie zapomniał wieczornej rozmowy przy ognisku.
Zapadła chwila milczenia. Czekali.
– Mogą nawet oskalpować nasze trupy – dodał po chwili Dexter głosem pełnym zastanowienia. – To prawdopodobne, bo wtedy nikt nie miałby wątpliwości, że staliśmy się ofiarami indiańskiej krwiożerczości.
Van Heflin zobaczył pierwszych jeźdźców wyjeżdżających zza zakrętu. Znajdowali się jeszcze dość daleko, ale zdawało mu się, że ich sylwetki są skurczone, jakby pochylali się nisko nad grzywami koni. Mieli kapelusze i długie płaszcze chroniące ciała przed słońcem i kurzem.
Ponuro zaklął. Wyglądało na to, że ścigający spodziewali się zasadzki. To oznaczało, że odpadnie ważny element zaskoczenia.
– Nadjeżdżają.
Głos Dextera przepełniało teraz podniecenia.
Van Heflin odwrócił głowę w jego stronę. Dexter nadal leżał w swoim wykopie. Założył na głowę piękny, jasny kapelusz.
– Zdemaskujesz stanowisko – ze znużeniem stwierdził Van Heflin. – Staraliśmy się, ile tylko mieliśmy sił, aby się ukryć, a ty niweczysz prawie wszystko…
Dexter poprawił ułożenie nakrycia głowy, naciągając rondo bardziej na czoło.
– Lepiej się w nim czuję, a to może mieć znaczenie – odpowiedział pewnym siebie tonem. – Właściwie, czuję się bardzo dobrze. Mało ważna okoliczność, ale co tam. Na pewno też lepiej wyglądam. Chociaż, z drugiej strony, moje świetne samopoczucie rodzi wiele pożytecznych dla nas implikacji. Ciekawa zmienna i niebawem ją sprawdzimy.
Uśmiechnął się szeroko. Van Heflin zobaczył biel jego zębów.
– Celuj spokojnie, Emmet – ciągnął drugi członek wyprawy. – Łagodnie naciskaj cyngiel. Nie podnoś głowy. Jeśli będą w ruchu, bierz wyprzedzenie na dwa palce szerokości. Jeżeli wstaniesz, strzelaj z przyklęku na jedno kolano. Wstrzymuj oddech, kiedy mierzysz. Poradzimy sobie. Dobrze wyglądam?
Głos Dextera brzmiał coraz radośniej, prawie tak samo radośnie, jak trzy dni temu, wczesnym popołudniem, kiedy szykował się do walki obok szopy. Uniesione dwa kłykcie dłoni pokazywały, o ile Van Heflin powinien przesunąć muszkę.
– Wyglądasz bardzo dobrze, Brad – potwierdził Van Heflin. – Skąd to wszystko wiesz, łącznie ze sposobem okopywania się? Tak to chyba określają?
Splunął na ziemię – nie mógł się powstrzymać.
I tak nie miało to już znaczenia.
Zdjął swój brązowy kapelusz, mocno już wygnieciony i zabrudzony. Uważnie obejrzał. Często go używał jako jaśka, kładąc się spać wtedy, kiedy jeszcze wytyczali szlak linii kolejowej. Musiał w duchu przyznać, że kapelusz wygląda kiepsko. Pocieszył się myślą, że to też nie ma już znaczenia.
– Dave Bannister sporo o tym opowiadał w saloonie. Był sierżantem w armii Unii. Twierdził, że zwiadowcą i często urządzał zasadzki.
Dexter poczekał z odpowiedzią do czasu osadzenia przez Van Heflina zniszczonego nakrycia na głowie.
Parsknął wesołym, młodzieńczym śmiechem.
– Wiele się od niego dowiedziałem – kontynuował. – Jeżeli podejdą bliżej, osłonię cię ogniem z dubeltówki i rewolweru. Wiedz jedno – ciągnął nadal rozbawionym tonem – nie zostawię cię, chociaż nie za bardzo się lubimy. Jeżeli to ważne, przyznaję, że chyba uratowałeś nas dwa dni temu, wymykając się bandzie Bannisterów. Chyba, bo nie sprawdziliśmy do końca tej zmiennej. No i trochę razem przeszliśmy.
Dłoń Dextera poklepała kolbę fuzji, leżącej z boku.
– Teraz ja ciebie uratuję. I siebie, oczywiście, też. Na wszelki wypadek trzymaj jednak nisko łepetynę, a gdybym został ranny, nie przywiązuj mnie potem do siodła. Nie lubię tego.
Zęby człowieka w białym, pięknie wyglądającym kapeluszu znowu błysnęły w szerokim uśmiechu. Dexter rozerwał kartonowe opakowanie pudełka z nabojami do dubeltówki i włożył paręnaście sztuk do kieszeni kurtki.
– Ten bandyta do czegoś się jednak przydał – mruknął Van Heflin pod nosem.
Wiedział, że teraz tylko jedno się liczy. Nawet nie czas. Znaczenie miało wyłącznie to, o czym niedawno wspomniał Brad Dexter.
Istniały zalewie dwie zmienne, niewiele w sumie znaczące, lecz w ich przypadku niezwykle istotne.
Należało spokojnie i pewnie celować – i trafiać.
Van Heflin pomyślał, że właściwie od tych prawie nic nieznaczących zmiennych zależy wszystko.
James O’Brien, nadzorca, uważnie wpatrywał się w hologram. Bezgłośnie poruszał przy tym ustami albo wodził palcem po policzkach i nosie, niekiedy ugniatając jego koniuszek. Van Heflin sądził, że czyni tak bezwiednie.
O’Brien nie wyrzekł dotąd ani jednego słowa.
Emmet westchnął. Pomyślał, że odczytywanie wiszących w powietrzu zapisów trwa już dość długo. Zdecydowanie za długo.
Wiedział, co tak uważnie studiuje człowiek siedzący po drugiej stronie biurka. Obraz przestrzenny wyświetlał sprawozdanie z przebiegu misji – jego i Dextera.
Van Heflin nie sądził, aby niezbyt obfity raport stanowił pasjonującą lekturę. Relacje z udanych wypraw nie epatowały objętością – suche zestawienie faktów, resume przebiegu działań, analiza działania głównych zmiennych nie zajmowały wiele miejsca. Rzadko bardziej szczegółowo omawiano wyniki – często na zakończenie nadmieniano tylko, że scenariusz się sprawdził. Czasami podawano okoliczności utrudniające działania emisariuszy, ale w sprawozdaniu Van Heflin o niczym takim nie wspomniał – nawet w opisie zdarzeń incydentalnych.
Nadzorcy i tak o nich wiedzieli – nowy system odzyskiwania wspomnień przynosił niezwykle bogaty materiał studyjny. Tworząc raport, Van Heflin parę razy pomyślał, że niebawem relacje odejdą do lamusa – i pewnie po raz ostatni sporządził pisemny meldunek.
Siedział naprzeciwko O’Briena z wygodnie wyciągniętymi nogami. Miał ochotę zapalić cygaretkę, ale w budynku kontrolerów przeszłości nie mógł tego uczynić.
Właściwie – doszedł do wniosku – prawie nigdzie nie można palić. I prawie nikt już nie pali, chyba tylko my…
Van Heflin dobrze wiedział, że proces zapominania o wiedzy niezbędnej wysłannikom przebiega szybko. Z pamięci emisariuszy nie usuwano wszystkiego – znajomość języka, obyczajów i zasad wiary zawsze mogła się kiedyś przydać. Pozbywali się umiejętności już niepotrzebnych – i Emmet nic już nie pamiętał z zasad geodezji i kartografii, niedawno pilnie studiowanych. Ale wykorzenienie potrzebnych w trakcie wyprawy przyzwyczajeń okazywało się niekiedy bardzo trudne, czasami niemożliwe. Ludzie wracający z misji mieli prawo palić tytoń – do tego nałogu i innych często musieli się przyzwyczaić – i wielu z przyjemnością korzystało z otrzymanego przywileju aż do końca życia.
Nie rozważał jeszcze, czy podda się kuracji odwykowej. Kolejna wyprawa mogła wymagać oswojenia się z nikotyną, więc sądził, że rozpatrzy tę sprawę bez pośpiechu.
Brązowy kapelusz leżał na gładkim jak lustro blacie biurka grawitacyjnego, przemieszczającego się na żądanie właściciela. Van Heflin ocenił, że piękny mebel został wykonany z naturalnego surowca, może nawet z mahoniu. Drzewa troskliwe chroniono i pielęgnowano, ale niektórzy z nadzorców pozwalali sobie na różne fanaberie, a sprzęty z litego drewna – wielka rzadkość – należały do jednej z nich.
Po powrocie, w okresie adaptacyjnym, emisariusze używali jeszcze strojów z okresu wyprawy, choć dość krótko. Van Heflinowi noszenie kraciastej koszuli, obcisłych spodni z grubo tkanej bawełnianej tkaniny, butów z wysoką cholewką i marynarki z samodziału sprawiało dziwną przyjemność – i z żalem konstatował, że niebawem rozstanie się z mocno zniszczonym, lecz bardzo wygodnym ubraniem.
Pociągnął nosem. Odzież zaraz po powrocie odkażono w specjalnej komorze, na koniec nasączając ją miłym dla zmysłu powonienia zapachem – nadal emanowała przyjemną wonią rozgrzanej słońcem trawy.
– Świetny wynik i znakomity raport, Van Heflin – głos O’Briena przerwał przedłużające się milczenie. – Jednego nie rozumiem: skąd wzięła się w kanionie grupa Indian? Bardzo lakonicznie w podsumowaniu skwitowałeś tę sprawę.
Nadzorca znowu przesunął palcem po nosie. Klimatyzator w suficie szumiał monotonnie, wtłaczając do pokoju świeże powietrze o posmaku morskiej bryzy, cudownie tchnące solą i jodem. Na zewnątrz budynku panowała zwykła, natężająca się z każdą godziną spiekota, a w miejscach nieocienionych już żar wczesnego przedpołudnia. Van Heflin wdychał z rozkoszą posmak atmosfery znad oceanu – jego brzeg znajdował się zaledwie paręset kroków dalej.
– Do końca tego nie wiem – odpowiedział spokojnie, lekko znudzonym tonem.
Nie widział powodów do rozważania nieistotnej dla scenariusza okoliczności i nie sądził, żeby O’Brien specjalnie się tym interesował. Miał pewność, że wezwał go z innego powodu. Należało jednak odpowiedzieć.
– Już nie rozpoznamy tej zmiennej… – ciągnął z namysłem. – Sądzę, że wódz skłóconego z Apaczami plemienia zamierzał urządzić tam zasadzkę. Czerwonoskórzy chyba się spóźnili. W każdym razie, wyjechali z jakieś odnogi wąwozu prosto na bandę Bannistera. Nawet nie zdążyliśmy wystrzelić, a już rozpętała się walka – więc wycofaliśmy się rakiem i wróciliśmy po konie i muła.
Ze zdziwieniem stwierdził, że oczyma wyobraźni wcale nie dostrzega tego obrazu, ale wcześniejszy – ciało Białego Konia walące się w płomienie ogniska, a potem ciemne włosy, ogarnięte ogniem.
Znowu poczuł gorycz w ustach. Miał ochotę splunąć na lśniącą podłogę, ale się powstrzymał.
Posadzkę wykonano z materiału, służącego do fabrykacji kadłubów szalup czasowych. Wyglądała pięknie – jak wszystko w budynku nadzorców. Błyszczała niczym spokojna toń rzeki, oświetlona blaskiem księżyca w pełni.
Po prostu przełknął ślinę, starając się nie czynić tego głośno. Szybko zaczynał wyzbywać się prostackich nawyków – i to go cieszyło. Ze znużeniem jednak stwierdził, że przykry posmak w przełyku nie ustępuje – i nie potrafi się go pozbyć.
Wiedział, że nie ma to znaczenia – pewnie kiedyś jednak zaniknie. Teraz musiał opowiedzieć O’Brienowi wszystko, aż do końca.
– Zaczęliśmy przemykać się bokiem – kontynuował. – W tym miejscu wąwóz trochę się rozszerzał. Dość szparkim krokiem, przyznaję. Długo nikt na nas nie zwracał uwagi, tak zajmowali się walką, a kopyta koni wzbijały sporo kurzu.
Wciąż nie widział galopujących Indian, kryjących się za końskimi szyjami, siwawych kłębków prochowego dymu, tumanów pyłu i bladawych ogników pojawiających się u wylotów luf strzelb. Nie słyszał huku wystrzałów i chrypliwych okrzyków czerwonoskórych, przechodzących w wojenne wycie. Przed oczyma miał obraz palącego się człowieka w ciemnogranatowej kurtce wojsk Unii z emblematem cwałującego mustanga na piersi.
Nie chciał się rozwiać.
– Szliśmy pieszo – dodał po chwili milczenia. – Konie i kurz osłaniały nas od strony obu tych grup. Ja prowadziłem muła. Sprawnie nam to szło.
– W końcu Dexter jednak nie wytrzymał? – O’Brien pstryknął palcami.
Hologram zniknął.
– Nie zdzierżył, bo Whisky zginął – sucho stwierdził Van Heflin. – Dostał zabłąkanym pociskiem prosto w głowę. Już prawie wyszliśmy na tyły tej kotłowaniny… Brad się wtedy wściekł.
– Whisky? – niepewnie powtórzył nadzorca.
– Koń Dextera – wyjaśnił Van Heflin. – Brad bardzo go lubił. A jeszcze mustangi nas przecież ostrzegły, więc Dexter nie mógł znieść widoku swojego ulubieńca chrapiącego z bólu. Zdaje się – ciągnął obojętnym tonem – że dzięki temu kilku kuzynów Bannistera znacznie szybciej przeniosło się do świata, gdzie nawet my nie potrafimy dotrzeć.
Na rogu biurka pojawiła się spora, mosiężna zapalniczka, pewnie, jak osądził Van Heflin, wyciągnięta przez O’Briena z dolnej szuflady. I chyba mocno wiekowa.
– Reminiscencja dawnych czasów – spokojnie wyjaśnił nadzorca w odpowiedzi na zdumione spojrzenia Van Heflina. – Wszyscy nadzorcy kiedyś wyruszali na misje – ja też. Zabrałem ją na pamiątkę ostatniej wyprawy. Do tej pory nie mogę się wyzbyć znanego ci nałogu. Weź kilka cygar, dysponuję sporym ich zapasem.
Gestem dłoni z innego zakamarka wielkiego mebla przywołał zapalniczkę grawitacyjną.
Palili w milczeniu. Dym unosił się w górę, wchłaniany przez system absorbujący. Klimatyzator nadal szumiał cicho.
– Wsadziłem Brada na swojego konia – kontynuował Van Heflin – Musiałem trochę potrząsnąć Dexterem, żeby się uspokoił. Przez to nie dałem rady utrzymać muła i puściłem go. Poczynił sporo zamieszania – wystraszył się huków i wrzasku. Biegał jak szalony w kółko, aż w końcu też padł. My się wycofaliśmy.
Nie zmierzał opowiadać o tym, że została tylko jedna manierka, w dodatku, jak się szybko okazało, przestrzelona. Stracili więcej niż połowę skromnego zapasu wody.
Czekał, co powie O’Brien. Cel wizyty nie został jeszcze przedstawiony. Van Heflin sądził, że nadzorca mógłby w końcu przejść do istoty sprawy.
Dym z cygar płynął do góry. Van Heflin ostrożnie strząsnął popiół. Nie chciał zabrudzić pięknej podłogi.
– Wszytko jasne. – Nadzorca podrapał się po nosie. – Jednego tylko nadal nie rozumiem – czemu czerwonoskórzy was nie ścigali?
Van Heflin zaciągnął się mocno. Z przyjemnością palił cygaro O’Briena. Przez chwilę zastanawiał się, skąd nadzorca je bierze.
– Jak już zabili wszystkich z bandy Bannistera, od razu pojechali w stronę tej doliny, miejsca narady – wyjaśnił. – Dlatego jestem pewny, że zamierzali przygotować zasadzkę. My się nie liczyliśmy: dla nich liczył się tylko Biały Koń. Starcie z ósemką kuzynów Bannistera – ciągnął głosem wyprawnym z emocji – pojmowali jako wydarzenie incydentalne. Dzięki temu, w dwójkę na jednym koniu, po dwóch dniach dotarliśmy do szalupy.
– Ocaleliście dzięki Białemu Koniowi – zauważył O’Brien. – Nie wiedząc o tym, po śmierci wyrządził wam przysługę.
– Tak. – Van Heflin spojrzał nadzorcy prosto w twarz. – I czasami myślę, że mam w stosunku do niego jakiś dług. Co dla mnie teraz planujesz?
***
Program odzyskiwania wspomnień pozwalał na dokładne poznanie wszystkiego. Van Heflin uznał, że O’Brien po prostu zwłóczy z przedstawieniem prawdziwego celu spotkania. Może zresztą, dopowiedział sobie w myślach, tęsknił za wyprawami i chciałby jeszcze raz poczuć ich smak – z opowieści innych emisariuszy. Przypomnieć sobie czasy, gdy sam kreował przyszłość i decydował o losach ludzkości.
Albo coś sprawdza – uzupełnił myśl. – Coś ważnego.
Nadzorca zgasił niedopałek w popielniczce. Tym razem przeciągnął palcami po gładko wygolonym podbródku.
– Maksymilian Robespierre – kaszlnął sucho. – Znasz go z wcześniejszej misji, co jest dodatkowym argumentem za powierzeniem tego zadania. Ta ekspedycja to dowód wielkiego zaufania.
Znowu nad biurkiem zmaterializował się hologram. O’Brien ustawił obraz tak, aby Van Heflin dobrze go widział.
– Robespierre jest dożywotnim konsulem Francji, o czym zapewne pamiętasz – kontynuował z widocznym ożywieniem. – Umrze w łóżku wiele lat później, ale jako protektor Elby, małej wyspy na Morzu Śródziemnym. Gdzieś około roku tysiąc osiemset czternastego Wielka Rewolucyjna Francja, dzieło jego życia, legnie w gruzach, a Kozacy będą paśli konie na łąkach Montmartre. Zgorzkniały Danton, wicekonsul – też go poznałeś, Emmet – przy końcu swego długiego życia zajmie się uzupełnianiem wspaniałej kolekcji kapeluszy, zbieranej przez cale życie. Wrócą Burbonowie.
Wzruszył ramionami. Przesunął palcem po wargach. Patrzył uważnie na Van Heflina.
– Prosta misja kontrolna, choć ważna. – Nadzorca skąpo się uśmiechnął. – Sprawdzisz funkcjonowanie najważniejszych zmiennych.
Van Heflin uważnie wpatrywał się w obraz przestrzenny. Chudy mężczyzna o twarzy pobrużdżonej zmarszczkami, w przekrzywionej peruce na głowie, z widocznym wysiłkiem pielił grządki w zapuszczonym ogrodzie. Kilku ludzi stojących przy kamiennym ogrodzeniu, w wysokich czapach z białymi orłami, trzymających na ramieniu karabiny z bagnetami, wyglądało na wyraźnie znudzonych.
Wytężył wzrok.
Kiedyś, w klubie jakobinów, w refektarzu zsekularyzowanego dominikańskiego klasztoru, kilka razy spotkał się z tym sędziwym już człowiekiem, znacznie wtedy młodszym i żwawszym – i zapamiętał jego nazwisko: Maksymilian de Robespierre, zwany przez jakobińskich towarzyszy „Nieprzekupnym”.
– Wszystkie wykresy pokazują, że rewolucyjna Francja rozpadnie się na kawałki na początku dziewiętnastego wieku? – Van Heflin z uwagą śledził wysiłki starca, wyrywającego długie chwaty. – James, jeśli łaska, pokaż główne zmienne graniczne.
Obraz się zmienił – zdawało się, że pulsujące linie krzywych, opatrzone napisami i datami, oplatają twarz i ciało ciężko oddychającego mężczyzny, spychają go na drugi plan, zamazują – aż w końcu pokrywają całkowicie.
Kilka z linii, wijących się w powietrzu, oznaczono żółtą barwą, pozostałe zieloną.
– Jedna z najważniejszych zmiennych – głos O’Briena niespodziewanie zabrzmiał jowialnie. Wodził teraz palcem po zielonej krzywej, przypominającej grube pnącze. – Możesz tego nie pamiętać: Robespierre to homoseksualista, długo niewyżyty. W zamęcie nowych czasów i burzenia starego ładu znajduje umiłowanego – młodego arystokratę, dość podłego typa. Nie pamiętam nazwiska – nadzorca strzelił palcami – ale dziś nie ma to znaczenia. Scenariusz wszystko ci przybliży… Nieprzekupny napotyka miłość życia, więc pragnie się nim cieszyć. Wygasza terror, pacyfikuje nastroje. Jeżeli Robespierre jest szczęśliwy, niech takimi staną się i inni. Niechże korzystają z owoców rewolucji. I tak Maksymilian tworzy Wielką Rewolucyjną Francję. Terror staje się wstydliwą przeszłością.
Van Heflin poczuł, że niedopałek cygara parzy go w palce. Zapomniał go zgasić. Starannym gestem naprawił niedopatrzenie.
– Nazywa się Jean Clement de Nevers. – Van Heflin uważnie wpatrywał się w przestrzenny ekran. Z boku żółtawego konturu zdarzeń, przenikającego przez szczupłą męską postać, odczytał nazwisko. – Przystojny. Twierdzisz, James, że to kanalia?
Nadzorca uśmiechnął się. Na blacie pojawiła się prostokątna, ciemna butelka i dwie małe szklaneczki.
O’Brien strzelił palcami.
– To sprawka Dextera – wyjaśnił, sprawnie wyjmując korek. – Twierdzi, że trochę się przyzwyczaił do zawartości tego starodawnego naczynia podczas wizyt w saloonie. Wiem, co to za pomieszczenie. – Machnął dłonią. – Poszliśmy mu na rękę, oczywiście nie na długo, a kilka butelek trafiło do mnie.
Przechylił obłą szyjkę. Van Heflin doszedł do wniosku, że bulgot przelewającego się do szklaneczek płynu jest bardzo przyjemny dla ucha.
Whisky wybornie mu smakowała. Z przyjemnością wypił pierwszy łyk, a potem drugi.
– De Nevers uratował głowę – nadzorca ostrożnie wsadził z powrotem szpunt – gdyż wydal parunastu komilitonów. Wskazał miejsca, gdzie się ukrywali, złożył obciążające zeznania, udowadniając, że zawiązali spisek, planowali zamach – a sam się pokajał i ogłosił, że święcie wierzy w nowy ład.
W głosie O’Briena wyraźnie zabrzmiała pogarda. Zaśmiał się urywanie, jakby coś go rozbawiło.
– Na procesie pod niebiosa wychwalał rewolucję. Arystokrata bez honoru – kontynuował cicho – tak dalece go pozbawiony, że kiedy przed trybunałem jeden z oskarżonych, niedawny towarzysz tego pięknisia, splunął mu w twarz, Nevers po prostu wytarł chusteczką policzki i zeznawał dalej. Jedną sprawę sprawdzisz dokładnie: pewien bardzo młody człowiek, jakiś wicehrabia, wyzwie Neversa na pojedynek – bezmyślnie, bo ten gołowąs zginie. Jest dawnym znajomym kochanka Nieprzekupnego. On i Nevers kiedyś szaleńczo się ubóstwiali.
Van Heflin pociągnął ze szklaneczki. Przez parę sekund analizował słowa O’Briena.
Nie wszystko przedstawiło się dostatecznie jasno.
– De Nevers boi się śmierci, a stanie do walki? – zapytał z powątpiewaniem. – Wybacz, nieco dziwne…
Mały robot wynurzył się z przejścia do drugiego pokoju, podjechał do biurka i kilka razy przetarł blat. Podnieśli szklaneczki, czekając, aż skończy.
Klimatyzator ciągle szumiał. Automat odjechał, ustawiając się pod jedną ze ścian.
– Kochanek Robespierre’a panicznie lęka się spotkania z ostrzem gilotyny – ze skąpym uśmiechem wyjaśnił O’Brien. Pokiwał głową. – Trochę go rozumiem. Nie obawia się jednak starcia na szpady. Umie walczyć – i to dobrze. Dziwna zmienna, przyznaję, ale Nevers nie dopuszcza do siebie myśli, że ktoś z dawnego kręgu znajomych może poczytywać go za tchórza. A jeżeli tym kimś jest jego dawny miłośnik, w dodatku jeszcze niezbyt dobrze władający białą bronią, tym bardziej pragnie rozpłatać mu trzewia. Agenci człowieka o nazwisku Fouche – kontynuował niedbałym tonem – skrzętnie zatroszczą się o to, żeby przeciwnik naszego kochasia ruszał się jak mucha w smole. Trochę środków usypiających dodanych do wina lub kawy uczyni swoje. Nevers w jednym z zapuszczonych parków położy wicehrabiego trupem, w piękny, choć nieco chłodny poranek. A potem z przyjemnością wypije z Maksymilianem kawę ze śmietanką i zje kilka rogalików.
Uśmiech O’Briena się pogłębił. Prychnął przez zęby.
– Sprawdzisz, czy wszystko przebiega jak należy. – Przechylił szklaneczkę. Dopił resztę alkoholu. – Wyruszysz z Bradem Dexterem. Sprawa Białego Konia pewnie mocno was przybliżyła, a to ważne.
Uśmiechnął się, tym razem szeroko.
Van Heflin nie zwrócił uwagi na jego słowa. Musiał jeszcze coś sprawdzić. Coś istotnego.
Wyciągnął rękę i kiwnął dłonią. Obraz hologramowy posłusznie się przybliżył.
Emmett uważnie studiował przebieg zmiennych losowych. Wszystkie zbiegały się w jednym punkcie przestrzeni. Hologram pokazywał tylko jeden obraz – kolumny wojsk maszerujących Polami Elizejskimi, tłum ludzi patrzących na nie w milczeniu, kilkunastu śmiejących się cywilów, rzucających kwiaty. Spazmatycznie płaczącą kobietę, ocierającą łzy i stojącego u jej boku chłopca, trzymającego w szczuplej dłoni trójkolorowy sztandar. Brodatego jeźdźca w baraniej czapie na głowie, zdzielającego dzieciaka batogiem w twarz. Grupkę mężczyzn z białymi kokardami na kapeluszach, parę minut temu frenetycznie klaszczących w dłonie, teraz zawzięcie depczących spłacheć tkaniny w trzech barwach.
Pole możliwości wystąpienia innych rozwiązań nie istniało.
– Musi być coś jeszcze, James – teraz Emmet potarł kciukiem koniuszek nosa, nie myśląc, co czyni – bo każdy wariant kończy się upadkiem Wielkiej Rewolucyjnej Francji. Nawet zamach stanu Dantona – palec wskazujący Van Heflina przesunął się w powietrzu, przenikając przez obraz – i wysłanie Robespierre’a na emeryturę nie wnosi nic nowego. Przebieg historii nie ulegnie zmianie – powróci dynastia Bourbonów. Ten pojedynek nie ma znaczenia. Incydent niewarty nawet wzmianki.
O’Brien wolno pokiwał głową.
– Funkcjonuje jeszcze jedna zmienna, dla nas bardzo istotna – mówił cicho, prawie szeptem – i dobrze, że to dostrzegłeś, Emmet. Jest nią pewna młoda córka zegarmistrza, Józefina Meier, Szwajcarka z pochodzenia. Robespierre ożeni się z nią, oczywiście z powodów politycznych – i propagandowych.
Hologram wyświetlił obraz młodej dziewczyny w strojnym kapeluszu, wodzącej gęsim piórem po papierze. Sześcioramienny świecznik, ustawiony na stole pokrytym koronkowym obrusem, dawał sporo światła.
Twarz kobiety, nieco skryta za lorgnon z kości słoniowej, zastygła w wyrazie skupienia.
Van Heflin słyszał, jak pióro skrzypi. Dziewczyna pisała cierpliwie, zdanie po zdaniu, czasami zagryzając usta. Niekiedy przeglądała parę opasłych tomów, leżących z boku sekretery – i zaraz wracała do pracy. Za jej plecami, na ścianie, pyszniło się alegoryczne przedstawienie Bogini Rozumu.
– Ojciec Wielkiej Francji potrzebuje żony – gest dłoni O’Briena przybliżył obraz. – A Józefina doskonale się nadaje do roli pierwszej damy. Mieszczanka, niezwykle inteligentna, pracowita i zdolna. Szwajcarka, co symbolizuje wspólnotę ludów połączonych ideą rewolucji. W Świątyniach Rozumu prezentuje się wspaniale i świetnie wypowiada. Jest sympatyczna i bezpośrednia.
– Niezwykle piękna kobieta – zauważył Van Heflin.
Z uwagą przyglądał się szczupłej, zamyślonej twarzy o szarych oczach z kilkoma cętkami zieleni na tęczówkach, długim rzęsom i ślicznie wykrojonym wargom, sięgającym aż do ramion, nieupiętym włosom o barwie młodego kasztana. Kobieta machinalnie zakręciła lok, pewnie zastanawiając się nad kolejną frazą tekstu.
Miała długie, piękne palce. Niewielki pieprzyk pod lewą powieką wcale jej nie szpecił, przydawał tylko twarzy wyraźnego rysu zmysłowości.
Głos O’Briena wyrwał Emmeta z zamyślenia.
– W istocie… – Nadzorca pokiwał głową. – Oczywiście, Nieprzekupny ją fatalnie zaniedbuje. To mariaż polityczny, fabrykacja fałszywego mirażu szczęśliwego, rodzinnego życia – dla ludu. Maksymiliana Józefina nie interesuje, on kocha Neversa.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zawieszony w powietrzu obraz, podobnie jak Van Heflin. Ciszę przerywało tylko szurgotanie pióra i delikatne wytarcie nosa przez siedzącą za stołem kobietę.
– Józefina się nudzi – kontynuował O’Brien. – Jest córką zegarmistrza, to już wiesz. Ojciec opowiadał jej o mechanice, pokazywał, jak konstruuje zegary. W dzieciństwie ją to fascynowało. Sporo czytała, poczęła korespondować z tuzami ówczesnej nauki. Rozczarowana małżeństwem, przeniesie się na wieś i napisze dzieło „O naturze wszechrzeczy, czasu i jego meandrach”.
Hologram pokazał teraz Józefinę Meier, przeglądającą niezbyt grubą książeczkę w oprawie ze skóry. Uśmiechała się – nieco nikłym, rozmarzonym wygięciem warg osoby, patrzącej – jak ocenił Van Heflin – na dzieło swojego życia.
Nadal wyglądała pięknie, choć w kącikach ust rysowały się już dwie zmarszczki. Van Heflin uznał, że wcale jej nie szpecą.
Słowa nadzorcy zmusiły go do odwrócenia głowy.
– Roześle książkę do znajomych, ale przejdzie niezauważona. Wiele osób ją wyśmieje.
Twarz O’Briena przybrała wyraz skupienia. Zaczął bębnić palcami w blat biurka.
– Kilku ludzi jednak się nad nią poważnie zastanowi i rozwiną myśl pięknej i zaniedbywanej Józefiny – kontynuował. – Później następni pójdą w jej ślady. Dzięki niej powstanie nasza rzeczywistość. Ta młoda Szwajcarka jest…
O’Brien zawahał się. Zdawało się, że szuka właściwego porównania. Pstryknął palcami, jakby miał je na końcu języka, ale jeszcze nie do końca przemyślane.
Hologram zniknął.
… jest rajską matką – Ewą naszej historii – ciągnął po paru sekundach namysłu. – Dla nas najważniejszą zmienną. Centralną zmienną graniczną. I ty ją sprawdzisz, czy funkcjonuje tak, jak powinna.
Obaj patrzyli teraz na siebie w milczeniu.
– Oczywiście, ten niedorostek, młody wicehrabia, musi zginąć, aby wszystko potoczyło się, tak, jak sobie życzymy – sucho zauważył Van Heflin.
Słuchając O’Briena, przetrawiał informacje. Ta zmienna wydawała się prosta – i oczywista.
– Pamiętaj, Emmet, że to nic osobistego – ostrożnie zauważył nadzorca. Uważnie wpatrywał się w twarz Van Heflina. – Realizujesz tylko zadanie. Wcale nie takie trudne. My po prostu kształtujemy historię. Po zakończeniu wyprawy zostaniesz nadzorcą – jednym z nas. Spotka cię wielki zaszczyt. Sam będziesz kreował pożądaną rzeczywistość. Pamiętaj: to nic osobistego.
O’Brien miał pociągłą twarz o bladej cerze, ozdobioną z boków długimi, czarnymi bakami i ciemne, nieco zmęczone oczy. Mocno już łysiał. Teraz to szczupłe oblicze wyrażało zaniepokojenie.
Badawczo patrzył na Van Heflina. Dłoń o mocnych palcach nadal pukała w rant gładkiego blatu.
Van Heflinowi coś się przypomniało – słowa, wypowiedziane do siebie w czasie powrotnej drogi do szalupy czasowej.
Pożądany przebieg – sformułował je w myślach. – To jednak jest różnica.
Nie zamierzał wypowiadać ich głośno. Należały do już ukształtowanej historii.
Dostał do wykonania kolejne zadanie i na nim powinien się skupić. O’Brien czekał na odpowiedź.
– I to nie będzie nic osobistego, James. – Van Heflin wstał. Nie wiedział, dlaczego, ale poczuł znużenie. Jeszcze niedawno cieszyłby się z wieści, ze zostanie towarzyszem O’Briena, ale teraz nie czuł nic, tylko niezrozumiałe dla niego samego zmęczenie. – Po prostu rutynowa wyprawa kontrolna. Tak ją potraktujemy, ja i Dexter. Tak, jak zawsze. Zakończy się sukcesem.
Nadzorca uśmiechnął się. W milczeniu podali sobie ręce.
Uścisk dłoni O’Briena okazał się nadspodziewanie silny. I serdeczny. Potrząsnął kilka razy prawicą Van Heflina.
Jakbyśmy zawarli jakiś pakt – pomyślał Emmet. – Sygnowali nieznane nikomu, lecz ważne porozumienie. Tylko – dla kogo istotne?
Nigdy dotąd nie zwracał na to uwagi i nie zadawał takich pytań. Zapoznawał się ze scenariuszem i wcielał go w życie – najlepiej, jak tylko potrafił.
Obraz przestrzenny znowu się wyświetlił. Dwóch mężczyzn, ubranych w białe koszule z podwiniętymi rękawami, obcisłe spodnie, cieliste pończochy opinające łydki, obutych w trzewiki ze sporymi klamrami walczyło na szpady, depcąc wybujałą zieleń trawnika. Kilka osób stało nieopodal, obserwując pojedynek.
Młodziutka twarz jednego z walczących spływała potem.
– Matka tego wicehrabiego jeszcze żyje? – obojętnym tonem zapytał Van Heflin. Zbierał się już do wyjścia. Sprawdził, czy dobrze włożył cygara do kieszeni.
Nie musiał pytać, kto zadaje i odpiera ciosy. Wiedział.
– Tak – zniecierpliwionym tonem odpowiedział O’Brien. Van Heflin przyjrzał mu się uważnie. Nadzorca wyglądał na człowieka, pragnącego zająć się już innymi sprawami.
– Jej życia nie ma znaczenia, ale, oczywiście, zbadaliśmy je dokładnie – kontynuował człowiek z czarnymi bakami. Wpatrywał się w obraz przestrzenny. – Bardzo się postarzała w pierwszym, gwałtownym okresie rewolucji. Jest zniszczoną życiem matroną. Ciągle drżała o syna, a teraz nawet ośmiela się wyjść do piekarni kupić mu chleb. Opowiada z radością, że jest pod dostatkiem bułek – i cieszy się, ze prawie wszystko się zmieniło. Przeżyje swojego jedynaka.
O’Brien wolno pokiwał głową. Gestami dłoni szybko przewijał obraz przestrzenny, aż trafił na właściwy.
– To ona – oznajmił krotko.
Leciwie wyglądająca, przygarbiona kobieta o siwych włosach, ze śladami dawnej urody na twarzy, wolno krzątała się w nędznie wyglądającej kuchni. Z widocznym wysiłkiem uniosła z pieca buchający parą czajnik z podskakującą pokrywką i nalała wrzątek do pięknego imbryka, stojącego na odrapanym stole bez serwety.
Van Heflin usłyszał westchnienie ulgi, kiedy postawiła z powrotem naczynie na równie nędznym jak kuchnia żelaznym piecu.
Widział, jak wolno kroi podłużny bochenek, smaruje foremne kromki masłem z porcelanowej faski – i zerka na okazały zegar, wiszący na ścianie, pewnie, jak sadził, pozostałość przedrewolucyjnych czasów. Śledził wyraz zaniepokojenia, rysujący się na jej zwiędłych ustach, policzkach i w zmęczonych oczach. Kurant oznajmił upływ pełnej godziny, wybijając skoczną melodyjkę.
Drzwi skrzypnęły, kiedy do pomieszczenia wszedł młody, bardzo szczupły i niski mężczyzna, w kapeluszu z pióropuszem, kurtce przewiązanej trójkolorowym pasem, ze szpadą u boku.
W dłoni trzymał wiklinowy koszyk. Uprzejmym gestem uchylił kapelusz, i wtedy Van Heflin zobaczył, że mężczyzna ma długie prawie do ramion, ciemne włosy.
Van Heflin przypomniał sobie ten strój. Wtedy, kiedy wizytował Paryż, budził powszechne zdziwienie mieszkańców odmiennością kroju. Patrzył na oficera rewolucyjnej armii, na co wskazywały galony na ramionach.
Gość w milczeniu ustawiał na stole owinięte w papier większe i mniejsze pakunki.
– Przyniosłem wiktuały – obwieścił krotko. – Pasztet strasburski, ser, gotowana kura. Rostbef garnirowany grzybami. Parę pęt salami. Pomidory. To prezent. I umówioną ilość asygnat jako zapłatę za miniony miesiąc.
Kobieta dygnęła, dziwnie śmiesznym, pensjonarskim gestem, po czym z wahaniem wyciągnęła przed siebie dłoń, może oczekując, że człowiek w mundurowej kurtce pocałuję ją w rękę.
Przybysz stał nieruchomo.
– Bardzo pan dobry, panie Bonaparte. – Stara kobieta szybko złożyła dłonie na podołku. Uśmiechnęła się promiennie. – Naprawdę bardzo to zacnie z pańskiej strony. Syn się ucieszy, gdy wróci.
– Obywatelu Bonaparte – poprawił ją z naciskiem w głosie niewysoki mężczyzna. – Obywatelu Bonaparte. Proszę zawsze o tym pamiętać. Zawsze. Ten dar, obywatelko, to tylko ekwiwalent za pomoc przy pogłębianiu znajomości języka francuskiego i poprawianiu kondycji mojej wymowy. Doceniam te lekcje – niezwykle mi się przydają.
Oczy człowieka w mundurze dziwnie zalśniły. Skłonił się sztywno i wyszedł.
Van Heflin skonstatował, że widział już ten niepokojący błysk – tak wyglądały oczy Dextera, kiedy przemierzał saloon po wyzwaniu Bannistera do walki. Dobrze zrozumiał wypowiadane słowa – i te mówione z wykwintnym, starannym akcentem przez starszą panią, jak i wtedy, kiedy młody oficer chropawo i niedbale formułował zgłoski.
Ucieszył się, że nadal dobrze zna francuski.
– Któż to jest? – zapytał z nieukrywaną ciekawością. – Podczas pierwszej misji nie rzucił mi się w oczy.
– Figura bez znaczenia… – O’Brien machnął ręką. Mówił z wyraźnym zniecierpliwieniem, jakby znudzony przedłużającą się rozmową. – Zdaje się, że ten młody, korsykański oficerek dochrapie się w końcu stopnia majora. Nie zaprzątaj sobie nim głowy – jest nieistotną, incydentalną zmienną.
Van Heflin pokręcił głową. Ten zuchwały, pewny siebie połysk tęczówek wydawał mu się niepokojący. Jeszcze miał czas, aby się zastanowić, co może oznaczać.
Zwrócił wzrok na obraz, rozciągający się nad biurkiem.
Kobieta smarowała pasztetem dwie pajdki chleba, grubo, niekiedy ze smakiem oblizując nóż. Trochę trzęsły się jej dłonie. Po kilkunastu sekundach namysłu odkroiła z płata rostbefu dwa spore kawałki i ułożyła na kolejnych kromkach. Rozstawiła talerzyki, a potem zabrała się do przecierani filiżanek i sztućców, cały czas zerkając na zegar.
Kurant wybił kolejne pół godziny.
Van Heflin patrzył w milczeniu na krzątaninę matki wicehrabiego, aż do chwili, kiedy hologram nie zniknął.
Już bez zdziwienia stwierdził, że jego mozg formułuje kolejne spostrzeżenia, zupełnie nie związane z nową misją.
Wyślę kogoś na śmierć, tym razem nawet nie znając jego nazwiska – konstatował w myślach. – Tak jak Białego Konia. Jeszcze nie wiem, kto to jest, ale wiem, że on umrze. Musi zginąć. Ta kobieta przygotuje śniadanie, czekając na jego powrót z przyjacielskiego spotkania w parku – pewnie syn tak o tym opowiadał – ale chłopak już nigdy nie wróci.
Podniósł dłoń w geście pożegnania i odwrócił się.
Idąc do wyjścia, Van Heflin nagle odkrył, że niespodziewanie gorycz w ustach zaczyna powoli ustępować. Może i dlatego, skonstatował, że wcześniej spłukał ją paroma łykami dobrego alkoholu. A może dzięki myśli, rodzącej się teraz w głębi jego mózgu, absorbującej umysł – dziwacznej, ale zajmującej i ciekawej perspektywie zbudowania innego scenariusza.
Kątem oka dostrzegł, że O’Brien studiuje następny hologram.
Zobaczył jeszcze, że robot gospodarczy znowu zaczął polerować boki biurka, a potem zabrał się do czyszczenia wolnego już krzesła.
Cicho zamknął za sobą drzwi.
Kamienne flizy wrót do budynku nadzorców lekko szczęknęły, kiedy Van Heflin wyszedł na zewnątrz. Odruchowo spojrzał na mur, a potem na otaczającą go przestrzeń.
Gładka ściana tworzyła jednolitą płaszczyznę, szczelnie odgradzającą opuszczone przed chwilą wnętrze od świata zewnętrznego, a dalej położone, schodkowe budowle mieszkalne pławiły się w słońcu, niczym kamienne zwierzęta, niewzruszone w swojej milczącej potędze.
***
Gruby żwir ścieżki, codziennie gracowanej i ubijanej przez robota gospodarczego, chrzęścił pod butami Van Heflina. Nieopodal obramowanego płaskimi głazami szlaku długa linia wielkich fontann wznosiła ku niebu szeregi majestatycznych kolumn pieniącej się wody. Potężne sekwoje rzucały plamy cienia na idealnie równe trawniki, rozciągające się pomiędzy podobnymi do kamiennych wzgórz piramidami mieszkalnym – zigguratami, jak je nazywano – a setki starannie przyciętych krzewów aż po widnokrąg szatkowały łagodne stoki wzniesień na tysiące równych kwadratów.
Kilka samoczynnych kosiarek na poduszce powietrznej poruszało się powoli, przycinając trawę. Parę innych maszyn bezgłośnie sadziło nową linię krzewów, od razu wstrzykując w głąb ziemi płynny nawóz. Niewielki automat bielił fosforyzującym w mroku wapnem skalne odłamki, wytyczające dróżkę.
Van Heflin nieuważnie rzucił okiem na krzątające się roboty. Wiedział, że nadal poziom tlenu w atmosferze utrzymuje się niebezpiecznie blisko dopuszczalnej granicy, a każdy nowy okaz zieleni oddala niebezpieczeństwo uczynienia powietrza śmiertelnie niebezpiecznym.
Zawsze z tym walczono, o tym rozmawiano, spierano się o dobór środków zapobiegawczych, ale on myślał teraz o czymś zupełnie innym.
Ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami ku płaskiemu szczytowi długiego masywu, ciągnącego się setki mil wzdłuż brzegu wielkiego oceanu. Mieszkalna piramida Van Heflina znajdowała się blisko, ledwie kilkanaście minut marszu dalej – a właściwie miłej, odprężającej przechadzki.
Van Heflin wolno stawiał kroki. Tak jak wszyscy, miał bardzo wygodne i przestronne mieszkanie, obsługiwane i pieczołowicie pielęgnowane przez roboty – tak dużo automatów, że Emmet w końcu przestał je rozróżniać. We wnętrzu zigguratu czekała go przyjemna i ciągle trwająca sjesta – choć wcale nie leniwa. Nikt z mieszkańców nie cierpiał na brak zajęć, tylko nikt się nie spieszył, metodycznie wykonując wybrane prace. Albo powierzone, tak jak w przypadku wysłanników.
Lubił to, co jemu przypadło, a nawet kochał. Tak jak wszyscy jego sąsiedzi i znajomi uwielbiał długie dyskusje, spacery brzegiem oceanu, pikniki w cieniu sekwoi, rozważania o możliwości wybudowania nowych miast w głębi przestworu wody i pracę przy pierwszych podwodnych siedliszczach, dyżury w podziemnych halach produkcyjnych, zajęcia w laboratoriach, roztrząsanie ostatnich wynalazków i udoskonaleń życia, dyskretną opiekę kręcących się pod ścianami robotów, treningi utrzymujące sprawność fizyczną – a najbardziej to, że jest emisariuszem, prowadzącym misje, coraz to trudniejsze.
Żwir chrzęścił pod wysokimi obcasami kowbojskich butów z bizoniej skóry, wyglansowanych do połysku przez prosty w konstrukcji automat pomocniczy. Dawno już zniknęły żółte plamy gliny z dna kanionu, usunięte w komorze odkażającej, ale patrzący w dół mężczyzna w brązowym kapeluszu nadal je, nie wiadomo, dlaczego, dostrzegał.
Nie zamierzał o tym myśleć. Wiedział, że powinien zająć umysł czymś zupełnie innym – nie przeszłością – już zamkniętą. W tym drobniuteńkim wycinku przez niego samego określoną – ale bez chwili przerwy słyszał szurgot drobnych kamieni, prawie taki sam, jak odgłos odprysków skał na dnie jaru, naciskanych kopytami jego deresza i Whisky Dextera, wesoło potrząsającego łbem.
Van Heflin spokojnie rozważał to, co powiedział O’Brien. Analizował istotne okoliczności – i sprawdzał dziwną myśl, zrodzoną tuż przed wyjściem z budynku nadzorców.
O’Brien mylił się – co do tego Emmet miał pewność – w ocenie pewnej zmiennej albo nie dostrzegł jej znaczenia.
W scenariuszu wyprawy Jean Clement de Nevers odgrywał kluczową rolę – sam o tym nie wiedząc.
Tak, jak Biały Koń – uzupełnił myśl Van Heflin. – Tak, jak ten wódz Apaczów.
Ścieżka biegła teraz płasko w stronę kamiennej ściany zigguratu.
Jeżeli de Nevers zginie – Van Heflin formułował wnioski – Maksymilian znowu poczuje się niespełniony. Skupi się na sprawie rewolucji, na niczym innym. Podświadomie będzie chciał się mścić za utratę miłości życia. Wcale nie wygasi terroru – nasili go. To zrodzi bunt. I nie ożeni się z piękną Józefiną, bo wtedy nie będzie mu potrzebna. Nawet o tym nie pomyśli….
Jeszcze raz przetrawił w umyśle tę zmienną. Wydawała się pewna – i rodziła oczywiste skutki.
W rytmie powolnych stąpnięć metodycznie przemyśliwał dalsze konsekwencje.
Robespierre i Danton prędko trafią na deski szafotu, pod ostrze gilotyny. Nie wiadomo, który z nich pierwszy, ale tam właśnie wylądują. Znał obu rewolucjonistów i uważał, że zasługują na to. Wysłali na śmierć wielu ludzi – tak jak bracia Bannisterowie. I on sam, Emmet Van Heflin, wysłał na spotkanie ze śmiercią człowieka w ciemnogranatowej kurtce z przypiętym emblematem mustanga w cwale. A niebawem miał wysłać na spotkanie z nią młodego wicehrabiego.
Przetarł dłonią wargi i zwilżył je językiem.
Strzelenie komuś w pierś i w brzuch, tak jak ja powaliłem Białego Konia w płomienie ogniska, niczym się nie różni od zwolnienia ostrza gilotyny – myśli Van Heflina biegły nadal wolno. – Koniec jest taki sam. Tylko, że ten Indianin w ogóle na to nie zasłużył – sformułował kolejne spostrzeżenie. – W bezmiernej i nieprzemijającej czeluści czasu to się może niekiedy zdarzyć. Ale, uniemożliwiając tym dwóm rewolucjonistom sycenie się owocami ich pracy, w jakiś sposób spłacę dług – i uchronię kolejną ofiarę.
Nawet nie zauważył, że doszedł do wysokiej ściany zigguratu. Gładkie, kamienne płyty wydawały się tworzyć jednolitą płaszczyznę, chroniącą mieszkańców przed spiekotą i zimnem nocy, ale wystarczało w odpowiednim miejscu – a do niego doprowadzała ścieżka – położyć dłoń albo wypowiedzieć hasło, a przejście w murze rozsuwało się.
Żwirowaty szlak zaczynał od tego punktu biec w dół, ku złocistej plaży ciągnącej się setki mil nad brzegiem oceanu, kończąc się prawie dokładnie w miejscu, gdzie ciągle przesiadywał Brad Dexter.
Van Heflin uśmiechnął się.
Parę razy odwiedził już towarzysza. Mechanik wylegiwał się pod kolorowym parasolem i opalał obnażony, umięśniony tors. Rzędy mniejszych drzew o korzeniach sięgających głęboko pod warstwę piachu, nawadnianych podziemnym systemem irygacyjnym, ocieniały lśniący drobinami kwarcu złocisty strand, ale Dexter zażyczył sobie wykonania przez roboty tradycyjnego parasola, przyciągającego uwagę – i ładnego, okrągłego stolika. Ciągle nosił jasny, pięknie wyglądający kapelusz, przedmiot ogólnego podziwu, nie pozwalając automatom – czyścicielom nawet się do niego się zbliżyć. Wszyscy wiedzieli, że Dexter jest emisariuszem, zażywającym zasłużonego wypoczynku, a Van Heflin doskonale rozumiał, że Bradowi właśnie o to chodziło.
W kieszeni marynarki coś zaszeleściło, kiedy Emmet poprawiał jej ułożenie na ramionach – cygara, ofiarowane przez O’Briena. Stawało się coraz goręcej, ale Van Heflinowi niespecjalnie przeszkadzała obezwładniająca spiekota. Na pograniczu z Meksykiem zdążył się do niej przyzwyczaić – i stał w głębokim cieniu. Pamiętał, że za jakieś pół godziny żar słońca na otwartym terenie stanie się nie do wytrzymania.
Dziwnym trafem po powrocie nie zniszczono pudelka siarkowych zapałek. Nadal nosił je w kieszeni. Potarł grube drewienko o mur i wypuścił w powietrze kłąb dymu.
Chciał teraz spokojnie rozważyć los de Neversa.
Łajdak. Wydaje towarzyszy bez wahania i wiedzie ich na szafot – systematyzował ocenę. – Zbrukał ręce krwią, tak jak Bannisterowie, Robespierre i Danton. Dexter pokonałby go, należy tylko Brada do tego przekonać. I zastąpić Dexterem wicehrabiego.
Niewielki robot wynurzył się za rogu zigguratu, nieśpiesznie zmierzając w stronę Van Heflina. Emmet zatrzymał go ruchem ręki, nakazującym spoczynek. Wiedział, co sprowadziło automat – tytoniowy dym i wprowadzone do modułu kierowania polecenie uprzątnięcia śmieci: niedopałka i zapałki. Tak jak wszystko, co okazywało się niepotrzebne, zostaną poddane utylizacji.
Van Heflin nie zamierzał się śpieszyć. Chciał jeszcze przetrawić w umyśle kilka spraw.
Rozumiał, że się zmienił, nie pojmował tylko, dlaczego i kiedy. Nie miał też pewności, czy powinien z radością przyjąć tę przemianę.
Zastanowił się chwilę. Pojmował już, na czym polega różnica – niewielka, ale ważna. Po prostu brał pod uwagę inne zmienne, zwykle niedostrzegane. Pomijane albo zbywane, jako nieistotne. Incydentalne. Zaczęły nabierać znaczenia od chwili, kiedy dwoma strzałami powalił Białego Konia w żar ogniska i odczuł tę dziwną gorycz na wargach. Rozumiał, że wszedł w obręb tej zmiany, kiedy odłożył karabin magnetyczny, łudząc się nadzieją, ze może nie trafi w przemawiającego Indianina.
Z zaciśniętymi wargami przypomniał sobie, jak starannie mierzył.
Biały punkcik błyskał w promieniach słońca za wylotem ścieżki na plażę. Emmet miał pewność, że patrzy na jasny kapelusz Dextera, pomniejszony odległością.
Brad pewnie się przechadzał.
Van Heflin pomyślał, że gdyby ozdobić go jeszcze zawadiackim pióropuszem, w rewolucyjnym Paryżu na pewno przyciągnąłby uwagę. To spostrzeżenie go rozbawiło.
– W tym kapeluszu Brad Dexter mógłby stanąć do pojedynku z Neversem – mruknął pod nosem. – Czułby się doskonale i wspaniale wyglądałby. Musiałbym go tylko do tego przekonać. Opowiedzieć mu wszystko, co zamierzam.
Stwierdził, że jeszcze dwie zmienne powinien rozważyć – los pięknej Józefiny Meier i właśnie sprawę Dextera. Obie ważne, może nawet kluczowe.
Wyćwiczona wieloma przygotowaniami pamięć Van Heflina przywołała widok szczupłej, pięknej twarzy kobiety o szarych oczach, z nieznacznym rysem smutku w spojrzeniu oczu z małymi cętkami zieleni na tęczówkach.
Nadal mu się podobała, tak samo, jak te piękne, długie palce.
Józefina Meier nie zostanie żoną Nieprzekupnego, ale to wcale nie znaczy, że nie zbada natury wszechrzeczy i czasu. I jego meandrów – pomyślał – i nie napisze dzieła swojego życia – z nudów, z ciekawości, z poczucia niespełnienia. Gdyby jednak znalazła kogoś innego…
Nie dokończył myśli. Musiał się na tym zastanowić. Ta zmienna miała bardzo wiele poważnych implikacji. Dla świata, pławiącego się teraz w żarze słońca, stanowiła centralną zmienną graniczną. O’Brien i inni nadzorcy jej nie zlekceważą.
Przybędzie misja, już nie kontrolna. Może nawet kilka, w szalupach, przemykających się jak dawne rekiny ciasnymi meandrami czasoprzestrzeni – sformułował kolejne spostrzeżenie. – Być może, ja i Dexter staniemy do walki. Niezwykle ciężkiego, morderczego starcia.Z drugiej strony, szczęśliwa Józefina wcale nie musi zapomnieć o tym, co nurtuje jej umysł – i szybciej przeleje wszystko na papier.
Potrząsnął głową. Skomplikowana zmienna rodziła szereg implikacji. Należało je rozpoznać i usystematyzować.
Umysł przywołał teraz postać młodego oficera o chmurnej, nieco nadąsanej twarzy, zachowującego się trochę jak dzikus, z zuchwałym błyskiem źrenic. Ten obraz wywoływał niepokój – i przekonanie, że O’Brien nie doceniał znaczenia tej osoby. Indiański wódz mógł zmienić historię, a ten Korsykanin też miał szansę.
Pomyślał, że może należy mu pomóc.
Wiedział, że gdyby się zdecydował, ma na to jeszcze sporo czasu – cały okres adaptacji i przygotowań do nowej misji.
Wiele dni na skonstruowanie innego scenariusza – sformułował końcową myśl – ale dzięki niemu spłacę ten dług.
Robot gospodarczy podreptał niepewnie kilka kroków do przodu. Van Heflin cisnął z rozmachem niedopałek w jego stronę. Ssawka zbierająca odpady wysunęła się i schwyciła w powietrzu tytoniowy ogarek. Automat przesunął się na trawnik, pewnie, jak uznał Van Heflin, szukając spalonej zapałki.
Van Heflin nie zamierzał go powstrzymywać. Istniał jeszcze, jak sądził, tylko jeden problem do rozwiązania.
Mógł się odwrócić i wejść do przytulnego wnętrza zigguratu, zapominając o wszystkim. Czekało tam na niego wiele zajęć i pamiętał o nich. Ale mógł też zejść obniżającą się łagodnie ścieżką do cudownie wyglądającej plaży i opowiedzieć wszystko Dexterowi – przedstawić każdy szczegół i wyjaśnić, że chce spłacić dług. Dziwny dla niego samego, niezrozumiały, ale ciągłe obarczający duszę dług. Zakończyć jednym zdaniem – że znowu staną do walki.
Dexter powinien znać prawdę o tym planie, aż do końca. W jednym ułamku sekundy Van Heflin odrzucił wszelkie inne możliwości. Nie chciał, żeby Dexter kiedyś poczuł się tak samo jak on, kiedy celował w Białego Konia – po prostu oszukany.
Miał wybór. Po raz pierwszy od chwili, kiedy stał się emisariuszem, rysowało się, jeszcze niepewnie, odmienne rozwiązanie. Nie musiał zachowywać się jak stojący nieopodal automat, bezmyślnie czyszcząc historię z niepożądanych osób.
Ruch w dole przykuł uwagę Van Heflina.
Biała plamka w dole poruszała się. Dexter, osądził Emmet, znowu zaczął spacerować. Pewnie opowiadał o starciu na piaszczystym trakcie, popstrzonym końskimi i krowimi odchodami, wiodącym przez jedną z osad na pograniczu z Meksykiem.
Van Heflin patrzył uważnie. Przypomniał sobie, że Brad Dexter też jest kluczową zmienną w tym nowym scenariuszu zdarzeń. Dexter mógł podjąć walkę z de Neversem – i wygrać. Wymierzyć sprawiedliwość, zarazem ocalając komuś życie.
Van Heflin zacisnął wargi. Pomyślał, że rozważa na szczycie masywu wszystko, metodycznie i spokojnie, a nie wie nawet, czy Brad jest jego przyjacielem. Nie potrafi określić, czy Dexter go naprawdę lubi.
Mechanik mógł odmówić. Wyśmiać go. Poinformować nadzorców – i z kimś innym udać się z misją do Francji, może nawet jako dowódca.
Przynajmniej – podsumował Van Heflin – mamy wybór. I szansę. A Białemu Koniowi i temu wicehrabiemu nie dano wyboru, zaś scenariusze pozbawiały ich jakiejkolwiek szansy.
Nieoczekiwanie stwierdził, że Brad przystanie na ten plan. Zgodzi się, bo też obciążało go zobowiązanie – chyba pamiętał jeszcze o tym, że jego towarzysz całkiem niedawno, rankiem przed pewną szopą, waląc go kolbą rewolweru w głowę, uratował mu życie.
I pewnie z tego powodu, że mu się spodoba. Walka na szpady, o dobrą sprawę, w tym ślicznym, jasnym kapeluszu na głowie stanowiłaby dla Dextera przyjemność.
Van Heflin uśmiechnął się sam do siebie. Rozumiał, że to bardzo liche argumenty. Ale, mimo wszystko, ta zmienna mogła odnieść skutek – musiał tylko ją sprawdzić.
Mocniej osadził na głowie zdefasonowany kapelusz. Oparł dłonie o gruby pas, zdając sobie nagle sprawę, że ten dziwaczny gest pewnie podpatrzył kiedyś u Dextera – i poświstując pod nosem ruszył w dół, ku sierpowato wygiętemu łukowi złocistej plaży.
Żwir znowu zachrzęścił pod zelówkami kowbojskich butów. Van Heflin ze zdziwieniem stwierdził, że tym razem zgrzytliwy dźwięk brzmi całkiem przyjemnie.
Odwrócił jeszcze głowę.
Kamienne zigguraty nadal pławiły się w narastającym blasku słońca. Van Heflinowi wydało się, że teraz wyglądają jak przyczajone kamienne drapieżniki, cierpliwie strzegące niezmiennej natury wszechrzeczy i czasu – i pilnie baczące na każdy jego krok.
Ze zdumieniem stwierdził, że po raz pierwszy w życiu odniósł takie wrażenie. I z nieco mniejszym zdziwieniem poczuł, że w końcu nie czuje już palącego niesmaku w ustach.
7 kwietnia 2013 r. Roger Redeye
Źródła ilustracji w kolejności zamieszczenia:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Billy_Kid
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/12/Hw-robespierre.jpg
http://fr.wikipedia.org/wiki/Ex%C3%A9cution_de_Marie-Antoinette_d'Autriche