- Opowiadanie: Saviorus - Oczywisty sprawca

Oczywisty sprawca

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Oczywisty sprawca

Wstrząs drgnął niewielkim stateczkiem, który przebijał się przez niewidzialne pole siłowe tworząc wokół siebie aureolę błękitnej energii, która po chwili zanikła. Maszyna – korweta o strzelistym stożkowatym dziobie, masywnym kadłubie i parabolicznych skrzydłach – przeleciała jeszcze parę metrów, poczym osiadła na lądowisku.

 

Owiewka otworzyła się z sykiem. Pilot wysiadł z pojazdu. Zdjął hełm, wrzucił go do kokpitu i westchnął głośno, patrząc na krajobraz.

 

Widok był wielce monotonny. Najciekawsza z całego otoczenia okazała się niewielka wioska, w której przybysz się znajdował. Osada położona była u podnóża strzelistego wzgórza i nie wyróżniała się zbytnio od jej podobnych tworów. Ot co kilka porozrzucanych bez ładu i składu kontenerów, kilka kładek, paneli słonecznych i namiotów na szarobrunatnym tle licznych, pagórków, głazów i kraterów, ciągnących się aż po horyzont.

 

Mężczyzna zszedł z lądowiska, które nie było wiele większe od samego pojazdu. Przeszedł trzydzieści metrów odciskając wyraźne ślady butów w regolicie. Stanął. Na spotkanie wyszły mu trzy osoby.

 

– Pan w sprawie ogłoszenia? – spytał jeden z tubylców.

 

Był to krępy mężczyzna w średnim wieku z wyraźnymi śladami łysiny na głowie. Ubrany był w siwy dres i czarną wymiętą marynarkę.

 

– Tak – odparł przybysz.

 

– Całe szczęście – westchnął rozmówca, a jego twarz wyraźnie pojaśniała. – Jestem Werard Tekar. Szef kopalni i nieformalny prezydent Gerusa.

 

Gerus był niewielką pozbawioną atmosfery planetoidą – rozmiarami przypominającą Ceres z Układu Słonecznego – krążącą między piątą a szóstą planetą układu Dil’ah. Ludzie żyli na jej powierzchni, dzięki potężnemu symulatorowi ekosystemu, tworzącemu wokół osady, niewidzialne pole, utrzymujące atmosferę.

 

– Wiktor. Wiktor Grot – przedstawił się pilot podając rękę Werardowi.

 

Nowoprzybyły był wysokim szatynem o sterczących we wszystkie kierunki włosach, długim nosie i ostrych rysach twarzy. Był chudy, ale umięśniony, czego nie było widać na pierwszy rzut oka. Ubrany był w granatową marynarkę z obszywanymi złotą nicią klapami i złotymi guzikami przy mankietach. Spodnie miał czarne, miejscami poprzecierane, z licznymi kieszeniami, przepasane kremowym pasem z przypiętą kaburą, mieszczącą pokaźną spluwę. a na nogach glany z metalowymi czubami.

 

– Już myśleliśmy, że nikt nie przyleci, jest pan naszą ostatnią nadzieją.

 

– Nikt nie zainteresował się morderstwem człowieka?

 

– To systemy Hadesu – zbulwersował się szef kopalni. – Rząd, flota mają nas w dupie. Na najemników nas nie stać. Cholera! To jest takie pipidowo, że nawet piraci mają nas gdzieś. A pana właściwie kim jest?

 

– A kim szanowny pan sobie życzy? – zapytał z uśmiechem, lecz całkiem poważnie Wiktor.

 

– Ja? – zdziwił się zapytany.

 

– W zależności od sytuacji mogę być: najemnikiem, hydraulikiem, nauczycielem, łowcą nagród, niańką, detektywem, wodzi…

 

– Wystarczy – przerwał mu Teker. – Dziś niech pan będzie detektywem. Eh co za czasy – machnął ręką. – Człowiek się wszystkiego ima, byleby z głodu nie zdechnąć.

 

Wiktor nie odpowiedział.

 

– Chodźmy – odparł po chwili Werard, obejmując gościa ramieniem. – Nie będziemy tu tak stali. Zapraszam do mojego biura.

 

 

 

Obaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie w małym biurze, urządzonym po spartańsku.

 

Sekretarka weszła energicznie do pomieszczenia, kołysząc biodrami. Postawiła na biurku dwie zamówione wcześniej herbaty i wyszła.

 

Zostali sami.

 

– No dobrze. Bez owijana w bawełnę – podjął szef kopalni, rozsiadając się wygodniej na fotelu. – Ogłoszenie jest zdezaktualizowane. Nie mamy do czynienia z jednym morderstwem, tylko najprawdopodobniej trzema. Z tym, że nie zdołaliśmy znaleźć jeszcze jednego ciała. Sytuacja nie wygląda ciekawie. Ludzie boją się schodzić pod ziemię. Mimo, że większość pracy jest zautomatyzowana to ten cholerny złom jest przestarzały i ciągle trzeba go doglądać. Robota stanęła. Ci, którzy odważą się zejść pod ziemię, żądają niebotycznych premii. Firma żąda kruszcu, a my nie wyrabiamy normy, jak tak dalej pójdzie zamkną niedługo ten bajzel.

 

– A pan wyleci z roboty?

 

– Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale prowadzę tę firmę od piętnastu lat, od początku. – Mina Werarda wyraźnie stężała – To dla mnie kawał życia, poza tym pracę straci dziewięćdziesięciu trzech innych ludzi. To nie tylko jakaś parszywa robota, to dom. Mimo, że tak niekorzystny i smętny. Wszyscy się tu znają i są bardzo ze sobą zżyci. – Teker popatrzył przez okno na bezkresną pustkę, marszcząc czoło. – Dobrze znałem tych nieszczęśników i współczuje im.

 

– W porządku – odparł Grot, upijając łyk herbaty. – Mogę prosić o więcej szczegółów?

 

– Oczywiście.

 

Szef kopalni zaklaskał w ręce, uruchamiając ekran, który właściwie był blatem biurka. Aktywował klawiaturę, energicznie zaczął w nią stukać. Otworzył folder z mnóstwem plików, zaznaczył trzy z nich, przeniósł na pulpit i dynamicznym ruchem ręki pchnął je w kierunku gościa. Wiktor otworzył pierwszy plik. Jego oczom ukazały się niezbyt przyjemne zdjęcia.

 

– To Tyr Bergrano. – Werard głośno przełknął ślinę, a twarz mu stężała. – Pierwsza ofiara. Ktoś przebił go na wylot jakimś ogromnym szpikulcem. Zmarł na miejscu. Jego znałem najlepiej z całej trójki. Był dobrym człowiekiem. Cholera! Zdrowy facet w sile wieku. W przyszłym tygodniu miał skończyć osiemdziesiąt lat. Jego żona bardzo go opłakuje, a my dalej jesteśmy w punkcie wyjścia. Sprawca nieznany. Motyw nie znany. Narzędzie zbrodni nieznane.

 

Wiktor wybrał jedną z opcji znajdujących się przy zdjęciach. Sekundę później, przed nim pojawiła się trójwymiarowy, lewitujący hologram sylwetki zmasakrowanego nieszczęśnika. Grot. przyglądał się jej niewzruszony. I choć obrazy były drastyczne pragnął zachować pełen profesjonalizm, który zwykle towarzyszył mu w trudnych sytuacjach.

 

Otworzył następny plik.

 

– To następna ofiara – podjął Teker. – Zginęła standardowy tydzień po pierwszym morderstwie. Nazywała się Jordi Chopin. Jej ciało znaleziono siedem kilometrów od miejsca pierwszej zbrodni w południowo wschodnim korytarzu… To co z niej zostało. Wyglądała, jakby przewrócił się na nią mech górniczy. Szkoda dziewczyny. Niezła ślicznotka z niej była.

 

– Brał pan pod uwagę zwykły wypadek?

 

– Nie ma szans, żeby był to wypadek. Tam gdzie znaleziono Jordi nie było żadnych maszyn, co dziwniejsze znaleziono ją dwa kilometry od końca korytarza. Ne znaleźliśmy żadnego gruzowiska, a wszystkie sztople były nienaruszone. Tego co tam się wydarzyło nie można było pomylić z nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

 

– A trzecia ofiara? Podobno ciała nie odnaleziono

 

– Tak. Derus Matta. Trzydzieści cztery lata. Jak większość tutaj górnik. Nie sądzę, że ktoś będzie za nim tęsknił – pokręcił głową Gerard.

 

– A to dlaczego? – zaciekawił się Wiktor, mając nadzieję na jakąkolwiek poszlakę w śledztwie.

 

– Był odludkiem, do tego niezbyt przyjemnym. Przyleciał na Gerusa trzy lata temu. Większość osób przybyła tu o wiele wcześniej. Nie zżył się z grupą. Ma pan jakiś pomysł?

 

– Na razie na to za wcześnie – wyjaśnił Wiktor. – Mam prośbę. Mogę zobaczyć zwłoki?

 

– Czy pan się aby na tym zna, panie Grot?

 

– Obejrzenie ich nie zaszkodzi – odparł Wiktor, udając urazę.

 

– Ta… – westchnął krępy mężczyzna. – Ci nieszczęśnicy zostali już dawno pochowani. Nawet nie mielibyśmy gdzie trzymać ciał.

 

– Więc po co się mnie pan pytał czy się na tym znam?

 

– A zna się pan? – spytał gniewnie.

 

Rozmówca nie zrobił na Werardzie dobrego pierwszego wrażenia, choć miał miły wyraz twarzy, a w jego oczach widać było chęć pomocy, to dało się zauważyć, że brak mu doświadczenia. Werard mimo uczucia desperacji i bezsilności, nie mógł nie przejęć się brakiem innych alternatyw. Nie miał wyboru, musiał zaufać przybyszowi.

 

Wiktor spuścił wzrok.

 

– Wie pan co? – odparł – Zostawmy to w spokoju. Jeśli można chciałbym przesłuchać jego żonę.

 

– Już ją przesłuchiwaliśmy, ale jak pan uważa. Nazywa się Teria.

 

– Zatem proszę prowadzić.

 

Werard pochylił się do przodu, oparł ręce na biurku i spojrzał prosto w intensywnie niebieskie oczy Wiktora.

 

– Niech mi pan obieca, że to wszystko się skończy – rzekł.

 

– Obiecuję, że zrobię wszystko co w mojej mocy – odparł z delikatnym uśmiechem Wiktor.

 

 

 

 

 

Szli wąską uliczką. Ludzie wychodzili ze swoich lepianek.

 

Definicja lepianki przez tysiąclecia zmieniła się. W czasach Trzynastu Wielkich Imperiów była to prosta metalowa konstrukcja zazwyczaj prostokątna, funkcjonalna, za to niezbyt estetyczna.

 

Wiktor czuł na sobie ich spojrzenia. Ci prości ludzie potrzebowali od niego pomocy, rozpaczliwie potrzebowali. Ich nudne, nazbyt przeciętne życie przerwała tragedia, a wszystko przemawiało za tym, że to nie koniec, lecz początek straszliwej farsy.

 

Doszli na miejsce. Szef kopalni przystanął i wskazał ręką jeden z kontenerów i dodał:

 

– Proszę jej zbytnio nie męczyć, strasznie to przeżywa.

 

Wiktor skinął lekko głową i bez słowa ruszył w kierunku wejścia.

 

Zapukał lekko w wyblakłe drzwi, po których rozszedł się metaliczny odgłos. Metalowy panel z sykiem podniósł się do góry.

 

Na progu stanęła szczupła kobieta licząca sobie około osiemdziesiątki. Według imperialnych standardów była jeszcze młoda, lecz wydarzenia ostatnich tygodni sprawiły, że wyglądała na starszą. Twarz jej poszarzała, oczy miała podkrążone i zaczerwienione od płaczu.

 

– Dzień dobry. Nazywam się Wiktor Grot. Przyszedłem w spra…

 

– Wiem po co pan przyszedł – odpowiedziała kobieta z rezygnacją w głosie. – Proszę wejść, może pana zainteresuje los mojego męża.

 

– Pani Bergrano, czy pani mąż mógł się komuś narazić? – zapytał z powagą Wiktor.

 

Kobieta wskazała mu miejsce. Usiedli naprzeciwko siebie, przy niewielkim stole. Pomieszczenie było ciasne, słabo oświetlone, skromnie urządzone, choć przez nagromadzenie mebli i sprzętów na niewielkiej powierzchni, sprawiało wrażenie zagraconego.

 

Spojrzała mu prosto w oczy.

 

– Pyta pan, czy uczynił komuś coś złego? Czy ktoś się na niego uwziął?

 

– A jaka jest pani wersja zdarzeń? – odpowiedział pytaniem na pytanie Grot, krzyżując ręce na piersi.

 

– Widział pan listę ofiar? Dobrze. Więc wie pan, kim były następne ofiary. Mam prawo przypuszczać, że mojego męża zabił Matta.

 

– Jeśli dobrze rozumiem Matta również był jedną z ofiar.

 

– Więc proszę pokazać mi jego ciało – odparła z wyrzutem Teria.

 

– Co pani sugeruje?

 

– Matta zabił Tyra, a później sam upozorował swoje morderstwo i gdzieś się ukrył.

 

– I do tej pory nikt by go nie znalazł? W korytarzach nie mógłby się ukryć. Skąd brałby jedzenie i wodę, a poza tym każda kolonia górnicza powinna posiadać bioskaner, już dawno moglibyście go osądzić – przerwał na moment. – I pozostaje jeszcze jedna kwestia. Dlaczego zginęła młoda kobieta?

 

– Ludzie mówią, że za dużo widziała, że to przez sprzeczkę.

 

– Jaką sprzeczkę? – zaciekawił się przybysz.

 

– W dzień przed śmiercią mojego męża Tyr i Matta pokłócili się. Był już wieczór. Po pracy w szatni doszło do ostrej wymiany zdań, myśleli, że zostali tylko oni. Zaczęli się przepychać, prawie by się pobili, gdyby nie Jordi.

 

– I dlatego Jordi zginęła? – spytał Wiktor.

 

Kobieta skinęła głową.

 

– Trochę mało przekonujący motyw morderstwa.

 

– A czy kłótnia w pracy to przekonujący motyw morderstwa? To dziura zabita dechami. Wszystkim mieszkańcom zależy na opinii innych. Mieszkańcy Gerusa są pruderyjni do porzygania, a żaden sekret nim długo nie pozostaje. Wszyscy wiedzą o sobie wszystko, ale i tak każdy udaje przykładnego obywatela. Szczególnie zabawne jest, gdy, tu się może obędę bez nazwisk, kochające małżeństwo idzie pod rękę naszą żałosną główną uliczką, choć i tak wszyscy wiedzą, że szanowny małżonek rżnie młodą córkę krawca, albo kochający tatuś, chwalący się swoim synem całej okolicy, chociaż mający rękę ciężką, a i tu zaznaczyć muszę, że ów tatuś za kołnierz nie wylewa. Oj nie – skwitowała cynicznie Tria.

 

– Piękny wywód, ale Derusowi, z tego co słyszałem, nie interesował się zbytnio zdaniem innych był odludkiem.

 

– I chamem! – dodała pani Bergrano.

 

– Był chamem do tego stopnia, że mógł zabić? – Wiktor nachylił się nad stołem, wbijając oczy w rozmówczynię. – O co poszło Derusowi tamtego wieczora?

 

– Pod nami rozciąga się ogromna sieć jaskiń. Kombajn górniczy, którego nadzorowali Tyr i Derus, drążąc korytarz przebił się do jednej z jaskiń. Pech chciał, że był to akurat strop. Kombajn prawie spadłby w otchłań, ale w ostatnim momencie zaklinował się o wypustkę w skale. Problem połgał na tym, że ten cholerny złom się zawiesił. Matta musiał dostać się do głównego panelu kontrolnego. Więc musiał spuścić się na linie. Tyr go ubezpieczał. Lina pękła. Tyr złapał go w ostatnim momencie. Niewiele brakowała, a Matta zabiłby się. Po wszystkim miał jeszcze pretensje do Tyra, że ten rzekomo nie umie nawet trzymać liny.

 

Zapanowała cisza. Wiktor chciał się już pożegnać, gdy…

 

– Jest jeszcze coś – podjęła kobieta. – Ludzie słyszą szepty, zresztą sama słyszałam dziwne dźwięki, a w korytarzach niby coś łazi. To zwykłe plotki. Ludzi wymyślają różne rzeczy z nudy, a zbyt wielu atrakcji tu nie mamy.

 

– Niech pani się nie martwi, zrobię co w mojej mocy – powiedział Grot ciepłym głosem, nie spuszczając z kobiety wzroku.

 

– Myśli pan, że jak znajdzie mordercę, to odzyskam spokój? – Mimo, iż Bergrano była twarda i przez większą część rozmowy nie okazywała słabości, jej oczy zaszkliły się. – Przecież męża mi to nie wróci.

 

– Ale może kolejni ludzi go nie stracą.

 

 

 

– I jak idą postępy? – podjął przysadzisty, nieformalny przywódca planetoidy.– Nie zamęczył pan biednej wdowy?

 

– Da sobie rade, to silna kobieta – zapewnił Wiktor. – Mam już nawet pewien trop. Tylko jednego nie rozumiem. Mówił pan, że przesłuchiwał Terię Bergrano i niczego się nie dowiedział. Ja odnoszę z goła inne wrażenie.

 

– Przejdźmy się – zaproponował Werard.

 

Szli wąską uliczką, ułożoną z aluminiowych płyt. Teker wyglądał na zdenerwowanego.

 

– Wszystkich osobiście przesłuchiwałem – podjął – Nikt się nie przyznał, nikt nawet nie naprowadził na trop mordercy.

 

– Dlatego wystawił pan ogłoszenie – skwitował Wiktor.

 

– Wszystko się zgadza, tylko, że ja nie mam tutaj zbyt wielkiego poparcia. Przynajmniej w tej kwestii. Ludzie uważają, że powinni sami wziąć sprawy w swoje ręce, bo ja nie rozwiąże problemu dokładnie tak, jak by chcieli.

 

– Skoro nie ufają panu, to czemu mieliby zaufać obcemu? – zauważył Grot.

 

– Pewnie myśleli, że jak pan znajdzie sprawcę, to się po cichu z panem dogadają. Delikatnie mówiąc: Pan zneutralizuje mordce, dostanie za to okrągłą sumkę, a gdy trzeba będzie wyciągnąć konsekwencję, pana już dawno tutaj nie będzie.

 

– Nie źle sobie to wykombinowali – stwierdził Wiktor z uśmiechem na twarzy. – To trzeba im oddać.

 

– Widzi pan? – Krępy mężczyzna skinął głową na mały tłumek. – zaczynają się zastanawiać o czym my tu tak pertraktujemy. Oby nie stracili do pana zaufania.

 

– Mam pomysł! – wypalił z błyskiem w oku Grot. – Proszę improwizować – dodał szeptem przez zaciśnięte zęby.

 

Teker patrzył na niego lekko skonsternowany.

 

– Co pan sobie wyobraża?! – zaczął wydzierać się w niebogłosy Wiktor z udawaną wściekłością. – Myśli pan, że kim jest?! Nie muszę się panu z niczego zwierzać.

 

– Ale… – Werard nie wiedział co powiedzieć, nagły wybuch szału rozmówcy wprawił go w osłupienie, ale po chwili zrozumiał co ów rozmówca zamierzał.

 

– Żadnych ale. Żegnam! – fuknął, poczym odwrócił się na pięcie, wsadził ręce w kieszenie i szybko oddalił się ku swojemu pojazdowi.

 

Nieformalny przywódca planetoidy czując na sobie złowróżbne i ciekawskie spojrzenia, co raz bardziej zaczynał się przekonywać, co do umiejętności młodego detektywa-amatora.

 

 

 

Wszedł do prostej, modułowej konstrukcji, zrzuconej na powierzchnie planetoidy, która z czasem stałą się miejscowym barem. Jej wnętrze było szare, ciasne. Znajdowały się w nim ledwie trzy okrągłe stoliki, lichy bar i malutka scenka.

 

Scenka, która teraz stała opuszczona i zakurzona, w każdy weekend stawała się teatrem w którym wystawiano sztuki teatralne, estradą na której koncertowali piosenkarze-amatorzy, kinem, w którym z lekkim opóźnieniem mieszkańcy Gerusa mogli obejrzeć premierowe filmy z całej Gromady Lokalnej, a w najważniejszych chwilach stawała się mównicą i salą obrad w najważniejszych chwilach tego mikroskopijnego świata.

 

Lokal świecił pustkami. Oprócz barmana w knajpie siedziało tylko dwóch wstawionych typów przy jednym ze stolików i młodzieniec siedzący przy barze.

 

Wiktor rozejrzał się dookoła. Podszedł do baru. Usiadł. Rozejrzał się po asortymencie alkoholi, który oferował jedynie bimber, tanie wino oraz piwo importowane.

 

Zamówił bimber i galaretkę. Młodzieniec przysiadł się do niego.

 

– Pan detektyw – podjął nieznajomy – prawda?

 

Wiktor wydął wargi, kiwając lekko głową z oczyma wlepionymi w galaretkę.

 

– przesłucha mnie pan? – Rozmówca potrząsnął energicznie głową odrzucając do tyłu rudą czuprynę.

 

Wiktor nie odpowiedział.

 

– Bo wie pan, ja znam wiele ciekawych faktów. – Chłopak nie odpuszczał, a był to chłopak z tych, co to są zawsze blisko epicentrum najciekawszych wydarzeń i nigdy nie odpuszczą, dopóki, dopóty wszystkiego co widzieli i słyszeli (głównie słyszeli) nie streszczą rzetelnie pierwszej napotkanej osobie.

 

– Słucham – odparł beznamiętnie Grot. – Czy to ty zabiłeś tych ludzi?

 

– Yy. Nie.

 

– Dziękuję. Niewinny.

 

– Z takim nastawieniem to za daleko pan nie zajdzie w swoim śledztwie, ale pomogę panu. Nazywam się Herio i wydaje mi się, że wiem, kto mógł dopuścić się tak okrutnych czynów. Samanta Veduz – oznajmił, zadzierając nos rudzielec. – Jak za pewne pan wie: Derus i Tyr poprztykali się w robocie. Derus była naprawdę pomylonym typem i do tego strasznie wybuchowym. Tyr zalazł mu za skórę, więc…

 

Wiktor przechylił kieliszek.

 

– Mocna, prawda?… Niech się pan nie udusi. – Młodzieniec poklepał detektywa w plecy. – Na czym to ja? Ach tak. Tyr, niech mu ziemia lekką będzie, doprowadził Derusa do furii, a ten nasłał na niego Samantę. Według mnie wszystko widziała Jordi…

 

– Czyli nie wiesz? – przerwał mu Wiktor.

 

– Ja tylko chce panu pomóc. Pan zdecyduje, co z tego jest prawdą, a więc według mnie, Jordi stała się niewygodnym świadkiem, więc Samanta sprzątnęła i ją. I co pan o tym myśli?

 

– Po pierwsze kim dla Derusa była Samanta? Po dru…

 

– Od pewnego czasu Derus i Samanta, dwoje odmieńców, zaczęli się bliżej poznawać, jeśli wie pan co mam na myśli. – Chłopak zaczął się głupkowato uśmiechać.

 

Wiktor westchnął, po czym oznajmił:

 

– No dobrze, nich ci będzie. Morderstwo z miłości, a powiedz mi ile ona ma lat?

 

– Siedemnaste standardowych będzie.

 

– Więc jak do cholery nastolatka mogłaby zamordować tylu ludzi w taki sposób?

 

– Co z pana za detektyw, że pan jeszcze się tego nie dowiedział? – Rudzielec spojrzał na Wiktora wyniośle.

 

– Taki, który dopiero tu przyleciał.

 

– Samanta, ona rzeczy przestawia na odległość, ziemią trzęsie, grawitacja wokół niej szaleje.

 

– Gyromanka.

 

– Dziwadło.

 

Gyromania jest jednym z odłamów psychomani, inaczej psychokinezy – stanu w którym istota samą siłą woli potrafi wpływać na środowisko wokół niej. Gyromani posiadają zdolność swobodnego manipulowania polem grawitacyjnym wokół nich. Co bardziej zaprzyjaźnieni z swoim darem, potrafią zmniejszać lub zwiększać siłę grawitacji, sprawiać, że z pozoru lekkie przedmioty stają się niewyobrażalnie ciężkie, a te ciężkie z kolei leciutkie jak piórko. Niektórzy, potężni nawet posiedli moc tworzenia mikroskopijnych czarnych dziur, a jest to zdolność niebagatelna. W długiej historii wszechświata wiele było przypadków odnotowanych (a pewnie jeszcze więcej nie odnotowanych), w których sam twórca został wciągnięty przez swój twór lub też twór był tak niestabilny, że szalał obracając wszystko co napotkał na swojej przeszkodzie.

 

– Bo jest inna? – uniósł brew zniesmaczony Wiktor.

 

– Bo to chore, to… to czym ona jest. – Rudzielec tak się zbulwersował, że aż zaczął pluć – Tylko same kłopoty z nią. Morderczyni.

 

– Słuchaj chłopcze – powiedział Wiktor, jak najspokojniej mógł, odchrząkając przy tym. – Jakim cudem taka młoda dziewczyna miałaby znaleźć w sobie tyle mocy, żeby zrobic to tym ludziom?

 

– Błąd. Wybryk natury!

 

Wiktora co raz bardziej zaczęła interesować rozmowa.

 

– Oczywiście, tak najłatwiej wszystko wyjaśnić, a kto by się przejmował dowodami – machnął z pogardą Grot.

 

– Dowody? Rozejrzyj się. Kto inny mógłby to zrobić? Oczywisty sprawca. Mała dziewczynka, która ciągle udaje biedactwo, ale jej kłamstwo wypełza na wierzch. W końcu czara się przepełni, a ten potwór dostanie to na co zasłużył?

 

– Dostanie co? – Wiktor zbliżył niebezpiecznie do twarzy Herio, a w jego głosie zabrzmiał metal. – Co knu…

 

Nie dokończył.

 

Cały lokal zaczął się trząść. Butelki i szklanki zaczęły spadać z półek. Klienci nie potrafili ustać na nogach. Za oknami słychać było krzyki paniki.

 

– Widzisz detektywie! – Zaczął się obłąkańczo śmiać rudzielec, upadając pod bar. – Powiedz, że się mylę. Powiedz, że wszyscy się mylimy.

 

Tego ostatniego zdania Wiktor już nie usłyszał, gdyż wybiegł na zewnątrz. Nie zrobił kilku kroków, trzęsienie ustało, lecz nienawistne spojrzenia ludzi, dalej pozostały na ich twarzach, pooranych zmęczeniem i strachem. Wiedział komu te spojrzenia są adresowane i dlaczego, lecz nie chciał w to wierzyć. Nie mógł. Musiał coś z tym zrobić.

 

 

 

Choć nad Gerusem słońce wzeszło już dwukrotnie od przybycia Wiktora, standardowy zegar wybił godzinę dwudziestą pierwszą.

 

Grot siedział przy stole kuchennym, naprzeciwko Werarda Tekera, w jego skromnej kuchni. Wentylator cicho buczał, a lampy jarzeniowe migały, plując jasnym światłem na szare, skromne umeblowanie pomieszczenia. Żona Tekera właśnie podawała kolację.

 

– Białkowo-proteinowa odżywka z witaminami – przeczytał Werard ulotkę, mrużąc oczy – a przynajmniej tak twierdzi producent. Przepraszam, że częstuje pana takim szlamem, ale kruszcu nie oddajemy, więc dostaw żywności też nikt nie kwapi się dostarczyć. Sami żywność wytwarzamy w tych maszynkach. O, tu. Pewno pan takie już widział… Hm. Nawet nie takie złe. Smakuje jak karton. Ale co ja będę narzekał.

 

– Gorsze rzeczy się jadało – odparł Wiktor wkładając łyżkę do ust.

 

– Pewnie pan wiele miejsc zwiedził?

 

– Tak. Trochę tego było. – Uśmiechnął się delikatnie gość.

 

– Przepraszam, ze pytam, jak tam stosunki z mieszkańcami Gerusa? Uwierzyli w nasz teatrzyk?

 

– Och, ależ oczywiście. – Uśmiechnął się szeroko Gospodarz. – Wyszedł nam wybornie. Co bardziej ciekawskie babsztyle nawet pytały o pobudki naszych utarczek, niby to z troski. Oczywiście zawsze, zgodnie odpowiadałem, że to przez pański tupet i brak współpracy ze mną.

 

Ha ha! – Roześmiał się Wiktor. – Widzę, że dla pana to nie pierwszyzna?

 

– A no nie – odparł wciąż rozbawiony Gerus. – ale gdyby pan spędził tyle lat co ja w tym bajzlu, to też byłby z pana niezły aktor. A teraz jedzmy, bo stygnie.

 

Obaj panowie zabrali się do jedzenia, a pani Teker ulotniła się z kuchni do innego pokoju. Zapanowała krępująca cisza, zmącona tylko pohukiwaniem wentylatora, któremu po chwili zawtórowała cicha, rytmiczną melodia wydobywająca się telewizora stojącego w salonie, który właśnie oglądała żona Werarda. Obaj panowie wiedzieli, że czeka ich poważna rozmowa.

 

– A teraz ta gorsza część wieczoru – podjął posępnie gospodarz. – Udało się czegoś panu dowiedzieć?

 

– Tak. Chyba tak. To znaczy, mam nadzieję, że tak.

 

– Aha?

 

– To nie wiele, jak na cały dzień śledztwa, ale podobno Bergrano zabiła nastolatka o tajemniczym imieniu Samanta, która to ponoć posiada niewyobrażalne, nadprzyrodzone moce. Całą zbrodnie widziała niczego niewinna Jordi Chopin, która stała się niewygodnym świadkiem i też musiała umrzeć, a to nie koniec. Końcówka jest najlepsza. Matta upozorował własną śmierć w czym pomogła mu wcześniej wspomniana dziewczyna, która notabene jest jego ukochaną. Tyle na razie wiem od mieszkańców. Coś czuję, że to stek plot rozsianych przez znudzone baby. A co pan o tym myśli?

 

– Samanta, biedna Samanta.

 

Nagle rozmowę dwóch mężczyzn przerwał donośny dźwięk dzwonka. Gerard odstawił miskę na bok. Machnął ręką nad stołem. Na blacie pojawił się mały, wirtualny panel kontrolny. Gospodarz nadusił palcem zielony przycisk. W całym pomieszczeniu rozległ się kobiecy głos.

 

– Przepraszam, że niepokoję, panie Teker o tej porze – powiedział niematerialny, przyjemny dla ucha sopran.

 

– Nie szkodzi. W czym mogę pomóc panno Strix? – spytał uprzejmie przełożony panny Strix, chowając głowę w rękach i ciężko wzdychając.

 

– Chodzi o jednego z mechów górniczych – powiedział głos takim tonem, jakim posługują się dzieci, gdy muszę się przyznać do stłuczenia wartościowej wazy lub zniszczenia drogich butów.

 

– Co z nim? Proszę kontynuować.

 

– On… on zniknął.

 

– Jak to… – huknął Werard, ale powstrzymał się i dodał spokojniej. – Jak to zniknął? Rzeczy tak po prostu nie znikają – mężczyzna nie wytrzymał i znowu ryknął – przynajmniej nie tak wielkie.

 

– Przepraszam, ale to nie mo…

 

– Nie, to ja przepraszam – przerwał jej furiat. – Wiem, wiem, to nie pani wina, proszę wybaczyć. Może mi pani powiedzieć coś więcej o tym tajemniczym zniknięciu?

 

– Technicy – głos trochę się uspokoił – którzy przyszli na tę zmianę, zauważyli, że brakuje jednego mecha. Jakby wyparował.

 

– Ile czasu upłynęło, odkąd ktoś ostatni raz widział tego mecha? – przyłączył się do rozmowy Wiktor.

 

– Około godziny – odparł pospiesznie głos pani Strix.

 

– Sugeruje pan coś? – Skrzyżował ręce na piersi Werard.

 

– Na razie nie. – Zaprzeczył ruchem głowy Grot.

 

– Dobrze więc. Proszę posłać kierownika Tyrusa na miejsce i proszę mu powiedzieć, że niedługo się tam zjawię.

 

– W porządku. Przyjęłam. Wysyłam współrzędne korytarza.

 

Głos zamilkł.

 

Widać było, że Werard przytłoczony jest obecną sytuacją. Pocierał brodę ręką i patrzył się w nicość w zamyśleniu. Nie trwało to długo. Ożywił się nagle, spytał:

 

– Na czym my to stanęliśmy?

 

– Kim ona jest? Samanta? – spytał zaintrygowany Wiktor, jedząc papkę o smaku kartonu.

 

– To sierota. Jej rodzice zmarli, gdy była jeszcze młoda. Zeszli do kopalni. Korytarz się zawalił – Werard spuścił wzrok. – W tych czasach to się nie powinno zdarzać. Kilka lat temu zauważono u tej dziewczynki zdolności psychokinetyczne. Sekret szybko wyszedł na światło dzienne. Może w pańskim wielkim wszechświecie ktoś wyjątkowy, tak jak Samanta, jest traktowany na równi z innymi istotami, ale tu na końcu cywilizacji psychokinetyków traktuje się, jak obumarłe kończyny, trzeba ich odciąć, bo są chorzy, chorzy na inność. Więc wniosek jest prosty. Każdy odmieniec to oczywisty sprawca – rzucił ironicznie Werard, jak gdyby z pogardą dla wszystkich ludzi zamieszkujących Gerusa.

 

– Ma kogoś?

 

Teker wyjął z kieszeni marynarki chustkę i otarł nią zroszone potem czoło. Wiktor znowu zawiosłował łyżką w misce.

 

– Jakiś czas mieszkała u jednej z rodzin, ale w wieku piętnastu lat przyszła mnie prosić o własne mieszkanie. To niewielka osada, więc się zgodziłem. Od dwóch lat świetnie sobie radzi.

 

– A Derus?

 

– Nie wiem. Od pewnego czasu się spotykali. Samanta jest nad wyraz dojrzała, jak na swój wiek, ale nie wiem co widziała w tym starym chamie.

 

Zapadła cisza, przerywana stłumionym buczeniem wentylatora.

 

– Czy sądzi pan, że Samanta…

 

– Wątpie – przerwał Tekerowi Wiktor. – te „dzieła” nie mogły zostać popełnione przez nastolatkę. Skok w rozwoju mocy psychokinetycznych u ludzi zaczyna się między dwudziestym pierwszym, a dwudziestym piątym rokiem życia.

 

– A Derus? – przybysz wbił oczy w nieformalnego przywódcę Gerusa. – Czy Samanta mogła być przez niego wykorzystywana? Manipulowana?

 

– A cholera go wie – fuknął rozmówca, marszcząc brwi. – Nie zdziwiłbym się, gdyby faktycznie udawał trupa.

 

Wiktor właśnie skończył posiłek. Choć nie była to najwykwintniejsza potrawa jaką jadł, to głód towarzyszący mu po wielogodzinnej podróży, osłodził mu jej nijaki smak.

 

– Jak się wyśpię – podjął – muszę koniecznie do niej zajrzeć i zadać kilka pytań.

 

– Dobry pomysł. Mam nadzieję, że nie ma nic wspólnego z tymi morderstwami. Mieszka w lepiance z numerem 42. Chwileczkę… A tak. Jutro ma nocną zmianę, więc rano może pan ją przesłuchać. To spokojna, skromna dziewczyna, choć bardzo nie ufna. Tak po prostu pana nie wpuści, ja też próbowałem się od niej czegoś dowiedzieć. Pocałowałem klamkę

 

– Dziękuję – odparł, ziewając Wiktor. – Jakoś sobie poradzę.

 

– Widzę, że jest pan zmęczony, żona posłała już panu posłanie na kanapie. Zatem do jutra.

 

Teker zaczął już odsuwać krzesło i podnosić o do góry, gdy Wiktor go powstrzymał ruchem ręki.

 

– Chwileczkę – odparł spokojnie, lecz w jego głosie było coś niepokojącego. – Jest jeszcze coś. Zdaje się, że pańscy podwładni szykują lincz na biedną Samantę.

 

Werard łupnął pięścią w stół.

 

– Posrało ich?! To pewne?

 

– Obawiam się, że tak, ale plan jest jeszcze w powijakach. Jeśli nic strasznego się nie wydarzy, uspokoi ich pan. Na wszelki wypadek, powinien pan ją ukryć.

 

– Dobrze, dobrze – przytaknął roztrzęsionym głosem Teker, wstając i nerwowo krzątając się po kuchni w niewiadomym celu. – Nich pan z nią najpierw porozmawia. Teraz przepraszam. Muszę zobaczyć co z tym cholernym mechem. Życzę miłej nocy. O, proszę, to mój numer, gdyby pan czegoś potrzebował.

 

Werard skłoniwszy się Wiktorowi, wziął z oparcia krzesła kurtkę i wyszedł z domu, kierując się ku kopalni.

 

Grot udał się do salonu, a że był człowiekiem ciepłym i szybko zyskiwał sympatię innych (gdy tego chciał) uciął sobie miłą rozmowę przy herbacie z panią Teker, aż do przybycia jej męża.

 

Szybko zrobiło się ciemno. Wiktor leżał na kanapie, gapiąc się w sufit, nie mogąc zasnąć. Noc zapowiadała się na długą. Dwa trupy, dziewczyna o niezwykłych zdolnościach, jeden zaginiony cham, skradziony mech, tajemnicze trzęsienia ziemi i osada na końcu cywilizacji, przeżycia minionej doby kłębiły się Wiktorowi w głowie i zupełnie nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Chciał pomóc tym ludziom i nie wyjść na idiotę, ale póki co nie znał rozwikłania zagadki. Miał nadzieję, że jutrzejszy dzień rozwiąże wszystkie te problemy. Wkrótce tego pożałował…

 

 

 

Wstał wcześnie, łomot wielkich robotów górniczych wyrwał go z i tak niespokojnego snu. Przetarł oczy, pomacał brodę ręką. Wyraźnie wyczuł szorstką szczecinę zarostu. Wstał. Ospale człapał do łazienki. Umył zęby. Popatrzył na swoją zmęczoną twarz. „Nie chce mi się – pomyślał.” Lekko klepnął się w policzek. Trudno, trzeba iść naprzód.

 

Wyszedł na korytarz. Ubrał buty. Ruszył w kierunku drzwi frontowych. Dom był pusty. Wyszedł na zewnątrz. Przyśpieszył kroku, szukając lepianki z numerem 42. W połowie drogi usłyszał: „Dzień dobry, panie Grot” od dwóch nieznajomych kobiet. Panienki minąwszy go, zaczęły chichotać i piszczeć. Sam nie wiedział co o tym myśleć. Normalnie spróbowałby swoich sił, ale dzisiejszego ranka nie miał na to zwyczajnie ochoty.

 

W końcu.

 

Jest. Moduł z numerem 42.

 

Wiktor stanął u wejścia. Zapukał dwukrotnie. Cisza. Nikt nie odpowiedział. Odczekał chwilę. Zapukał znowu, tym razem dobitniej i włożywszy ręce w kieszenie czekał na odpowiedź. Po chwili mała, prostokątna zaślepka wizjeru odsunęła się i wyjrzała przez nią para oczu w kolorze zgaszonego błękitu.

 

– Witam – uśmiechnął się szeroko Wiktor. – Nazywam się Wiktor Grot. Jestem detektywem policji Demokratycznej Republiki Terrańskiej. Mam kilka pytań.

 

– Z jakiego posterunku? – spytała podejrzliwie Samanta.

 

„Dobra jest – pomyślał Wiktor – ale nie dam się tak łatwo smarkuli”.

 

– Z Komendy Sektoralnej z siedzibą na Perusie II.

 

– Przykro mi – odparła spokojnie dziewczyna. – Pańska jurysdykcja tu nie sięga. Gerus jest własnością korporacji TRH. Nie imperium.

 

„Co za diablica”

 

– Policja została poproszona o współpracę w sprawie zabójstw na Gerusie, więc mam pełne prawo tu przebywać. Jeśli nie będziesz współpracowała, mogę oskarżyć cię o utrudnianie śledztwa. Może nie jesteś pełnoletnia, ale i tak prawdopodobnie otrzymasz stały nadzór kuratora i brak możliwości opuszczania układu Dil’ah. Więc jak będzie? – O tak, Wiktor już czuł jak dziewczyna się łamie, zaraz go wpuści. Przecież chce dla niej dobrze.

 

– Musi najpierw pan potwierdzić swoją tożsamość. Proszę pokazać odznakę. – Dziewczyna nawet nie mrugnęła, a z jej oczu wiał chłód.

 

Wiktor włożył rękę za pazuchę marynarki. Chwile pogrzebał w kieszeni i wyjął złotą odznakę w kształcie herbu. Pokazał ją dziewczynie. Nieraz już uratowała mu życie, teraz nie powinno być inaczej.

 

– To jest odznaka kapitana Glusa z „Przygód w odległej galaktyce”. Odznaka policji sektora Tekara III powinna być trójkątem w kolorze platyny z trzema orłami w środku. Do widzenia – powiedziała gniewnie, acz spokojnie Samanta trzaskając zasuwką wizjera.

 

Wiktor oparł się o drzwi na zgiętym w łokciu przedramieniu, a następnie położył na nim głowę i z pełną rezygnacją głośno westchnął. Nie mógł dać za wygraną. Nie on. Uniósł drugą rękę do góry, która przed chwilą luźno i beznamiętnie zwisała, zacisnął w pięć i mocno zaczął łomotać nią w drzwi.

 

– Samantaaa! – krzyknął.

 

– Nie drzyj się – zasuwka odsunęła się z trzaskiem.

 

– Więc mnie wpuść.

 

– Po co? – spytała z wyrzutem. – Żebyś mi powiedział, że to ja zabiłam tych wszystkich ludzi?

 

– Wiem, że to nie ty. Twoje zdolności nie są na tyle silne, nawet gdybyś chciała, nie mogłabyś nikogo zabić. Chce ci pomóc, grozi ci niebezpieczeństwo. Ci ludzie tu nie wróżą ci dobrze.

 

– O, co za nowość – stwierdziła sarkastycznie Samanta.

 

W Wiktorze zaczynało się gotować.

 

– Słuchaj smarkulo! – ryknął. – Może porozmawiamy o twoim chłopaku, którego ciała nieodnaleziono. Gdybym chciał to powiedziałbym tym burakom, że to ty wszystkich kropnęłaś. Wziąłbym forsę i był lata świetlne stąd. Więc nie zgrywaj bohaterki, nie teraz. Ci wieśniacy chcą cię zabić. Obwiniają cię o całe gówno tutaj, więc daj sobie pomóc.

 

Zimne, blado błękitne oczy teraz nagle zdały się skrzyć. Pancerz ukuty z cierpienia i samotności zaczął pękać. Zasuwka znowu się zasunęła, tym razem łagodniej, a drzwi zaczęły unosić się do góry.

 

W wejściu stała Samanta – drobna, szczupła blondynka o gładkich rysach twarzy, malutkim nosku, fantazyjnych długich rzęsach i delikatnej cerze. Dziewczyna nie miała na sobie żadnego makijażu, mimo to jej twarz emanowała naturalnym (nie chirurgicznym) pięknem. Jej ubranie było skromne, szare i niezbyt seksowne, ale i tak śmiało można by zaryzykować stwierdzenie, że jest najładniejszą dziewczyną w całej osadzie górniczej.

 

– Wejdź – powiedziała cieniutkim głosikiem.

 

Dziewczyna odwróciła się i ruszyła w głąb mieszkania. Wiktor dopiero teraz zobaczył spoczywający na jej plecach imponujący, gruby kłos, sięgający aż do pośladków. Wiktor poszedł za nią, wskazała mu miejsce przy małym stoliku, który znajdował się naprzeciwko drzwi. Grot usiadł, spojrzał na dziewczynę. Choć przed chwilą miała pokerową twarz, teraz wydawała się podenerwowana i niespokojna.

 

– Wiesz coś o morderstwach? – zapytał Wiktor składając głowę na ręce i rozglądając się po pomieszczeniu.

 

– Nic nie wiem. Nawet nie pracuję w kopalni. Jestem technikiem informatycznym. Pracuje przy systemie łączności.

 

– Jesteś młoda jak na informatyczkę. I sprytna – uśmiechnął się szeroko Wiktor. – Tak sprytna – Grot wstał rozejrzał się dookoła pomieszczenia, Samanta lekko drgnęła – że wiesz kto zabija, albo wiesz kto wie, kto zabija.

 

Teraz Wiktor jeszcze bardziej rozszerzył uśmiech, pokazując zęby. Ruszył w stronę dziewczyny. Stanął przy niej.

 

– Ja… ja nic nie wiem – powiedziała blondynka z pięknym kłosem.

 

– Oj wiesz kochanie, wiesz dobrze.

 

Wyjrzał to zza jednego jej barku, to zza drugiego. Dziewczyna lekko się przestraszyła. Wiktor obszedł pokój dookoła. Zapukał w szafkę stojącą przy oknie i wciągnął powietrze nosem, udając, że coś wącha.

 

– Wiesz co moja droga? Zmęczyłem się. Chyba sobie usiądę na kanapie.

 

To powiedziawszy, ominął ją i udał się w stronę kanapy, stojącej na drugim końcu pokoju.

 

– Nie! – zdążyła tylko wykrztusić Samanta, gdy Wiktor całym ciężarem ciała opadł na sofę.

 

W pomieszczeniu rozległ się stłumiony krzyk.

 

– Aua! – wrzeszczała kanapa.

 

– Wstań! – krzyknęła dziewczyna, ciągnąc Wiktora do pionu. – Zabijesz go!

 

– O tak – powiedział dumny z siebie Wiktor. – Wyłaź Romeo.

 

Kanapa zaczęła się wierzgać, aż w końcu wypluła Romea. Jego Julia zaraz do niego przypadła i pomogła się wygramolić z objęć skórzanego potwora.

 

– Jaki Romeo do cholery? – oburzył się mężczyzna z kanapy. – Nie jestem żaden Romeo.

 

– No tak. Zapomniałem. Jeszcze pięćset lat temu ten żart byłby śmieszny. Nieważne. Jak się mieszkało w sofie przez tyle tygodni, panie Matta?

 

– Czego pan chce? – spytał groźnie Derus, otrzepując się.

 

– Chce pomóc – powiedział Wiktor, używając delikatnego uśmiech z serii „budujemy zaufanie”. – Właściwie możemy sobie pomóc nawzajem.

 

– Jak? – usłyszał prawdziwie spartańsko lakoniczne pytanie.

 

– Zdaje się – Wiktor skrzyżował ręce na piersi – że pan wie coś czego potrzebuje, a ja mogę użyć tego, aby nie dopuścić do kolejnych incydentów.

 

– Jak chcesz to zrobić? – spytał hardo człowiek, określany przez wielu mianem chama.

 

– Mam spluwę.

 

– To nie wystarczy. – odparł chłodno Matta.

 

– To całkiem dobra spluwa. Ale niech się pan o mnie nie martwi, ja sobie poradzę, proszę mi tylko powiedzieć. Na kogo – Wiktor zrobiła dramatyczną pauzę. – albo na co mam zapolować?

 

Derus wyszedł z pokoju do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął z niej piwo. Wrócił do Wiktor i Samanty. Otworzył. butelkę o zęby.

 

– Za cienki jesteś. – Wypluł kapsel.

 

– Dobrze. Może inaczej – Wiktor przejechał ręką po twarzy. – Słuchaj ogierze, którego dziewczyna ukrywa w kanapie. Możesz strugać cwaniaka. Ale jak długo? Te dziwne trzęsienia ziemi się nasilają. Trupów może przybyć. Te… buraki już dawno rozwiązały tę zagadkę. Długo nie pożyjecie. Szykują lincz. Egzekucję oczywistych sprawców. I nie będzie procesu. O nie. Więc jak? Powie pan co wie?

 

Derus pokiwał twierdząco głową. Usiadł na kanapę, w której się przed chwilą chował. W pomieszczeniu zapanowała cisza.

 

– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – podjął. – To było straszne. Byłem sam. Restartowałem system u jednej z maszyn. To coś… wyleciało na mnie. Wzięło się znikąd.

 

– Co? – spytał Wiktor. – Co to było panie Matta? Proszę powiedzieć.

 

– Cholera! Skąd mam wiedzieć? To wyglądało jak sterta kamieni. Było szybkie i silne.

 

Samanta usiadła przy ukochanym, czule go obejmując. Milczała, ale wystarczyło, że była.

 

– I co się wtedy stało?

 

– Pamiętam, jak patrzyło na mnie swoimi oczami – Derus wbił wzrok w podłogę. – Świeciły fioletowym światłem. Ten potwór, ruszył na mnie. Zacząłem uciekać. Uderzył mnie swoją łapą. Poleciałem kilka metrów do przodu. Usłyszałem ryk. Zaczął przyglądać się kombajnowy ścianowemu. Macać go. To było moja jedyna szansa.

 

Matta umilkł. W pomieszczeniu znowu zapanowała cisza. Po chwili przeniósł wzrok z podłogi na Wiktora.

 

Podniosłem się. – podjął. – Wskoczyłem do wagonu i dałem całą wstecz. Gonił mnie. Szybki był, słowo daje, ale w końcu dał za wygraną.

 

– Co było dalej? – spytał znowu Grot.

 

– Ledwo żyłem, byłem cały poturbowany. Miałem połamane żebra i rękę. Rozciąłem sobie łuk brwiowy, krew leciała mi po twarzy. Zadzwoniłem po Samantę. Gdyby nie ona… zginąłbym. Uratowała mnie. Zabrała do siebie. Poskładała. To wszystko.

 

– Wszystko ładnie, pięknie – rzucił Wiktor, wkładając ręce do kieszeni i robiąc mądrą minę. – Ale nie rozumiem jednego. Jakim cudem nikt tego nie zauważył?

 

– To zasługa Samanty – uśmiechnął się Derus.

 

– To prawda – odezwała się w końcu dziewczyna. – Przybiegłam, jak najszybciej potrafiłam. Wyłączyłam wszystkie kamery i systemy zabezpieczeń zabrałam Derusa. Wtedy na planetoidzie panowała noc. Większość osób miała wolne. Przemknęliśmy szybko do mojego domu i od tej pory Derus ukrywa się u mnie.

 

– Ale po co? – spytał Wiktor, nic z tego nie rozumiejąc.

 

– Żeby ludzie dali nam spokój – odpowiedziała Samanta. – Ludzie nas nie rozumieją. Nie rozumieją naszej miłości. Nie rozumieją tego kim jesteśmy.

 

Wiktor przystawił sobie krzesło oparciem do kanapy i usiadł na nim okrakiem.

 

– Ciebie rozumiem Samanto i współczuje ci – powiedział. – Ale ty Derusie?

 

– Nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na „Ty” – burknął Matta.

 

– Właśnie o tym mówię – rzucił sucho Grot.

 

– Wiesz, czemu się tak zachowuję? – w głosie Matty zabrzmiał obłęd. – Bo mam dosyć ludzi. Dosyć ich hipokryzji i łajdactwa. Widzisz to?

 

Derus szarpnął swój rękaw, odsłaniając rękę i pokazał nadgarstek Wiktorowi.

 

– Kod kreskowy – wysyczał przez zęby. – jak pieprzonemu zwierzęciu. To zrobili mi ludzie. Ludzie! Słyszysz? Nie inne istoty. Nawet te, uchodzące za barbarzyńskie. Nasi bracia. Najemnicy na usługach lokalnego watażki.

 

– Homi homini lupus – powiedział Wiktor wzdychając, jakby nad całym gatunkiem ludzkim.

 

– Człowiek człowiekowi wilkiem – powiedział beznamiętnie były niewolnik. – Łacina. Język ze Starej Ziemi. Mało osób go zna. Ja też byłem człowiekiem wykształconym. Uczyłem w szkole. Kiedy napadli na moją planetę, zabrali ludzi wykształconych i potrafiących myśleć samodzielnie do obozów pracy, a resztę zastraszyli i kazali pracować dla nich – mówił dalej Derus, a wściekłość i nienawiść cały czas w nim zbierała, nozdrza niebezpiecznie mu się rozszerzyły. – Mnie, jak i wielu innych zabrali do swojej siedziby – starej stacji kosmicznej. Rozpadała się, ciągle trzeba było coś naprawiać. Traktowali nas jak psy. Wielu zmarło na chorobę popromienną. Niektórzy od ran. Inni z głodu. Kobiety gwałcono. Uprawiano całodniowe orgie.

 

W pokoju zapanowała znowu cisza. Cisza pełna bólu, żalu i niesprawiedliwości.

 

– Jak uciekłeś? – przerwał ciszę Wiktor.

 

– Wszystko wysadziłem – odparł niewzruszony Derus, gapiąc się tępo w nicość.

 

– Swoich pobratymców też?

 

– Nie. Ja ich uwolniłem.

 

– Mordując? – warknął Wiktor.

 

– Są gorsze rzeczy od śmierci, a tego piekła na stacji nie dało się nazwać życiem. Więc mnie nie oceniaj, bo nie wiesz co tam przeżyłem. Czego musiałem się dopuścić, żeby przeżyć – po policzku Derusa spłynęła łza, głos zaczął się łamać, a jego umysł ogarnęła jakby nuta szaleństwa. – Codziennie ich żałuje. Każdego dnia. Ciągle widzę ich twarze. Moich przyjaciół z małej utopijnej planetki, którym odebrano wszystko i którym musiałem odebrać ostatnią rzecz, jaka im pozostała.

 

Samanta mocniej objęła ukochanego i zaczęła go czule głaskać. Wiktor widział, jak ta młoda dziewczyna prostym gestem zabiera Berusowi połowę jego cierpienia. Wzruszył się. Miał ochotę płakać.

 

– Wróciłeś kiedyś do swojej utopi? – spytał.

 

– Nie. Tak bardzo się bałem. Strach towarzyszy mi niemal zawsze, lecz los pokierował mnie tu. Na koniec wszechświata, gdzie znalazłem spokój, szczęście i… miłość. Te strzępy normalności, Samanta, tylko ona trzyma mnie przy życiu.

 

Samanta pocałowała kochanka w policzek, tak delikatnie i czule jak robi to matka. Wiktor położył rękę na ramieniu Matty, spojrzał mu prosto w oczy i powiedział:

 

– Derusie, gdy to wszystko się skończy zabiorę was stąd. W tak piękne miejsca jak tylko wszechświat mógł stworzyć. Do żywych miast Ramsotaranu. Na latające góry Hermana IV. Na Olimpie – stolicę drogi mlecznej. Zabiorę was na Perperunę. Trzy słońca, niekończące się oceany, malownicze plaże i bajkowe krajobrazy. Pokażę wam Katean, wyglądają jak pomarańczowe gluty. – Zaśmiał się Wiktor.

 

– Jak to powstrzymasz? – spytała cicho Samanta. – Przecież nawet nie wiesz z czym walczymy.

 

Wiktor poderwał się na równe nogi. Uśmiechnął szeroko.

 

– Chyba wiem – powiedział podekscytowany.

 

Teraz aktywował swoją technobransoletę, holograficzny interfejs pojawił się nad jego przedramieniem. Wybrał numer Werarda Tekera – najważniejszego człowieka na Gerusie.

 

– Dzień dobry, albo dobry wieczór, panie Teker – powiedział Wiktor, przykładając rękę do ust. – Trochę się pogubiłem. Czy mógłby pan zajrzeć do mieszkania numer 42? To pilne.

 

– Przepraszam, teraz nie mogę, przed moim domem stoi banda wściekłych górników. Wie pan czego się domagają. Będę pewnie mógł przyjść za dwie godziny standardowe. Do widzenia.

 

Werard rozłączyły się. Wiktor powiedział:

 

– A no tak domagają się twojego – wskazał na Samantę – a za niedługo waszego linczu. Ale nic się nie bójcie, ta spluwa naprawdę ma kopa.

 

 

 

Przez następne dwie godziny Wiktor – uspokajając parę – opowiadał im o niezwykłych miejscach, które spotkał w swoich podróżach i o swoich – często podkoloryzowanych – historiach.

 

W końcu rozległo się pukanie do drzwi. Samanta podeszła do wizjera. Przed lepianką stał Werard. Wpuściła go.

 

– Witam wszy… – urwał wpół słowa, Dy zobaczył Derusa.

 

– Tak, tak. – Klasnął w ręce Wiktor. – zabili go i uciekł, długo by opowiadać. Przejdźmy do konkretów…

 

– Ma coś pan w sprawie morderstw? – spytał teraz już naprawdę zdziwiony Teker.

 

– Nawet nie coś. – Uśmiechnął się znowu Wiktor. – Jestem prawie pełny kto za tym wszystkim stoi. Ale najpierw. Co z tym pospolitym ruszeniem?

 

– Pojęczeli, powyzywali, grozili strajkiem, potem grozili pani Samancie, a na koniec wszyscy poszli na wieczorek karaoke do baru, się schlać – stwierdził sucho Werard.

 

– Miejmy nadzieję, że mamy ich z głowy – odparł Wiktor. – Mają państwo komputer w domu?

 

– Oczywiście – przytaknęła Samanta. – Na suficie jest projektor.

 

– Pysznie – ucieszył się Grot. – dostęp do wszystkich multimediów w całym pokoju.

 

– Macie wirtualną inteligencję?

 

Samanta Potwierdziła skinieniem głowy.

 

– WI, pokaż mi mapę tuneli kopalni – rozkazał komputerowi Wiktor.

 

Przed oczami wszystkich pojawił się holograficzny ekran z schematem tuneli.

 

– A można prosić w 3D? – poprosił grzecznie Grot.

 

Komputer spełniając życzenie, obrócił i uwypuklił plan.

 

– Teraz nałóż na plan miejsca zgonów i zaginięć pracowników, oraz miejsce kradzieży mecha górniczego.

 

Komputer i tym razem usłuchał i na planie pojawiły się cztery czerwone punkciki.

 

– Widzicie? Każda zbrodnia została popełniona na coraz wyższych poziomach, aż punkty kończą się tu, w korytarzu… – Wiktor przybliżył i sobie obraz – B12.

 

Coś wychodzi z podziemi. Ale to nie możliwe. Na tej skale nie ma prawa rozwijać się żadne życie – stwierdził Werard.

 

– Życie zawsze znajdzie sposób, by pokonać opór środowiska – stwierdził Wiktor i zaczął majstrować przy bransolecie, klikał holograficzne ikonki, wpisywał hasła i manipulował plikami. W końcu nad jego nadgarstkiem wyświetlił się pewien folder. Pchnął go w stronę projektora i w całym pomieszczeniu wyświetlił się przestrzenny obraz kamiennego potwora, zastępując plan kopalni.

 

– Puluti – powiedział podniośle Wiktor. – dusze ziemi. Podobno wymarły siedemset lat temu i w całym wszechświecie nikt ich nie widział… aż do teraz. Nie wiadomo skąd pochodzą. Ale są to istoty niezwykłe. – Grot przełączył obraz, hologram zmienił się teraz na jakiś dziwny, czarny jak smoła monument w kształcie bardzo podłużnego rombu o podstawie kwadratu i obco wyglądających inskrypcjach na jego powierzchni. – Zaliczane są do syntetycznych form życia. Ten artefakt, który tu widzicie to „Pochodnia Życia”. Wysyła rodzaj sygnału w postaci energii, który ożywia każdą materię, notabene nadając jej duszę.

 

– To jakiś stek bzdur – obruszył się Derus.

 

– Już objaśniam – uspokoił go Wiktor. – Jak komputer kwantowy dział każdy wie. Wykorzystuje pojedyncze cząsteczki jako mikroskopijne komputery, wykonując miliardy operacji jednocześnie. Tak właśnie działa „Pochodnia”: transformuje zwykłą materie w tryliony komputerków, tworzących tępą, acz świadomą istotę. Tutaj artefakt wykorzystał skały, bo nic innego nie miał. Genialne, prawda?

 

– Powiedzmy, że panu wierzę – powiedział sceptycznie Teker – ale jak pan chce to powstrzymać?

 

– Jeśli odetnę źródło sygnału, potwory powinny się rozpaść, a trzęsienia ziemi ustąpić. Widzisz Samanta? Będziesz bezpieczna.

 

– Cholera. Która godzina? Powinnam iść do pracy.

 

– Dobra, ja cię zwolnię Samanta – uspokoił dziewczynę Werard – ale powiedz pan po co te stwory wychodzą na powierzchnię i mordują ludzi?

 

– Czują się zagrożone i… – urwał Wiktor, tak jakby go zatkało. – Samanta! Przypomnij mi. Na czym polega twoja praca?

 

– Jestem technikiem w centrum komunikacji – powiedziała zdziwiona dziewczyna.

 

– No tak! – krzyknął podekscytowany Grot. – Jasne. Systemy łączności nadświetlnej.

 

– Czy mógłby mi to ktoś wyjaśnić? – spytał zdezorientowany Werard.

 

– Te potwory, jak każde stworzenia chcą się rozmnażać. Chcą wysłać sygnał kanałami nadświetlnymi na całą galaktykę. Po to był im ten mech, badały naszą technologię. – Wiktor nagle spoważniał, jakby dopiero teraz doszło do niego, jakie będą konsekwencje wysłania sygnału. – Zapanuje chaos. Kamienne golemy na każdym świecie, dewastujące wszystko, co napotkają. Musimy to powstrzymać, zanim dotrą do przekaźnika.

 

– Czemu od razu nie wyślą sygnału? – spytał Derus.

 

– Jak już wspomniałem, boją się. Muszą poznać otoczenie. Według mnie dochodzi do tego zwykły rozwój pulti, na razie jest ich za mało, nie mają wystarczającej mocy obliczeniowej. Zapewne sygnał trzeba przekonwerterować, ustalić częstotliwość, odpowiednią moc, poznać waszą technologię i ustalić adresy adresatów. To dużo, jak na cywilizację, która liczy sobie kilka miesięcy.

 

Nagle podłoga zaczęła drżeć przedmioty ruszać się.

 

Kolejne trzęsienie ziemi!

 

– Zaczyna się – powiedział prawie szeptem Wiktor, lecz po chwili dodał już normalnym głosem. – Panie Teker musimy tych dwoje szybko przemycić do pańskiego domu. Jeśli ci kretyni na nich ruszą to i tak nikogo tu nie zastaną. Teraz wszyscy są na zabawie, więc jeśli się sprężymy damy radę.

 

– A co dalej? – spytał Werard przytrzymując się szafki.

 

– Zejdę do kopalni i rozwiążę problem stworów – powiedział, niby od niechcenia Wiktor. – Dobra trzęsienie ustało, w drogę.

 

Drzwi zasyczały. Cała czwórka ruszyła po cichu w stronę domostwa pana Tekera. Z początku szło im nieźle. Mijali kolejne lepianki, poruszając się w mozaice porozrzucanych bez ładu i składu kontenerów. Nad osadą właśnie wstawał ranek. Niewielkie – z tej odległości – słońce systemu wstawało nad widnokręgiem. Stłumione odgłosy zabawy dobiegały z oddali. Problemy napotkali dopiero w połowie drogi. Zza jednego z budynków wyrósł jak z podziemia zalany w trzy trupy mężczyzna, który właśnie oddawał mocz na jedną z lepianek. Widząc to, cała czwórka cofnęła się za węgieł budynku, wpadając na kosz na śmieci. Przepełniony odpadkami pojemnik runął na ziemię z hukiem. Pijak zdał się ocknąć trochę hałasem, zapiął rozporek i niemrawo odwrócił się w kierunku źródła dziwnych dźwięków, koślawo doczłapał się do miejsca, w którym upadł śmietnik. Mrużąc oczy i czkając wybełkotał:

 

– Ccco tu się dzieję? – Czknął.

 

– Spotkanie znajomych – odpowiedział z udawanym wyrzutem Wiktor.

 

– Aaa to w takim razie nie przeszkadzam – wymamrotał pijus pod nosem, ledwo stojąc na nogach. – Ty, a moment, a wy nie na zabawie? Koniaczek zaszkodził? – Roześmiał się głupkowato. – Ale ne, ale ne. Ja wam powem, jak to mowio, impra udana była. Już nie pije, kuhwa nigdy.

 

Promienie gwiazdy coraz wyraźniej oświetlały kontury „znajomych”. Pijaczek zaczął im się coraz baczniej przyglądać. Tryby w jego głowie zaskoczyły. Proces myślenia ruszył pełną parą.

 

– Pan Tek kker? – zdziwił się bardzo, chwytając za głowę. – Pan tutaj po ciemku? A kolegów pan kuźwa nie przedstawi.

 

– Proszę pana – odezwał się Wiktor. – Bardzo miło się nam rozmawia, ale czas na pana.

 

– Na mnie? – spytał mężczyzna, wskazując na siebie palcem i kiwając się na boki.

 

– Tak – uśmiechnął się szeroko Wiktor i objął rozmówcę ramieniem. – Ty mi powiedz kochany, kto tam ma dziewczyny obtańcowywać.

 

– Noo…

 

– No właśnie. Bracie! Dziewczyny same siedzą, towarzystwa im trzeba, a dziewczyny fajne macie, oj fajne.

 

– No co prawda to prawda. – Uśmiechnął się głupkowato imprezowicz.

 

– No ba. Może ci się nawet dzisiaj poszczęści – oznajmił Wiktor, puszczając oko do nowopoznanego. – To co stary? Ruszaj do boju. Wypij moje zdrowie.

 

Mężczyzna uradowany chwiejnym krokiem ruszył w stronę baru. Udało się. Ale jednak za chwilę odwrócił się na pięcie. Jednak się nie udało…

 

– Ale… – wybełkotał.

 

– Żadnych „ale” – powiedział uprzejmie Grot. – Wypij moje zdrowie.

 

– Csiiii – uciszył go moczymorda. – Ja tego znam – wskazał na Derusa.

 

– No ba wszyscy się tu znają.

 

– Prawda – przyznał mężczyzna i już miał się odwracać gdy… – O kuhwa, toć ja wiem kto to! To Derus Matta. Skubany ponoć kopyta wyciągnąłeś. Ty, to prawda, że to ty kropnąłeś tych ludzi?

 

– To nie on – powiedział lekceważąco Wiktor – pewnie daleka rodzina z brata matki ojca strony. – Daj spokój chłopakowi.

 

Nie zła gadka. Prawda? Ale czasem nawet to nie wystarcza, jeśli coś ma się spieprzyć, to się spieprzy, niezależnie od tego jak mocno próbujemy. Ta sytuacja do tych należała. Zbyt dużo zbiegów okoliczności miało miejsce na tym świecie.

 

Pijus miał już się bawić, pić dalej, ale rozległ się krzyk, krzyk paniki. Z kopalni wyleciał kilkoro ludzi.

 

– Ratunku! – darła się jedna z tych, którzy wybiegli z kopalni. – Pomocy!

 

– Zabili! Głazy ich zasypały! – rozległy się wrzaski innych nieszczęśników.

 

– To wina tej szmaty – oskarżył Samantę pijus. – Ludzie! Ludzie! Znalazłem morderczynię.

 

Pijak zaczął drzeć się na całe gardło i pobiegł w kierunku nawoływań pomocy, gdzie zaczęło się zbierać grono gapiów. „To koniec, zlinczują ich – pomyślał Wiktor.” Nie było wiele czasu, więc ponaglił towarzyszy i już nie zwracając uwagi na nic, pobiegli razem prosto do domu Tekera. Z hukiem zatrzasnęli drzwi. Tłum zaczął się gromadzić pod domem.

 

– Panie Grot – odezwał się Werard. – Zaufałem panu. Miał nam pan pomóc, a przed chwilą zginął człowiek.

 

– Wiem, bardzo mi przykro, ale jemu i tak już nie pomożemy, a teraz musimy się skupić na tej dwójce. Trzeba przemówić tym ludziom do rozsądku. Wtedy zejdę pod ziemię i wszyscy będą zadowoleni. Może mi pan dać swoją kartę identyfikacyjną?

 

– Proszę. Ma pan dostęp do każdego pomieszczenia.

 

– Wyłazić tchórze – wrzasnął zza okna wysoki, szpakowaty mężczyzna, który przewodził grupą.

 

– I co teraz zrobimy? – wyjąkał zrozpaczony właściciel domu.

 

Wiktor podszedł do okna i odchylając delikatnie firankę, wyjrzał przez szybę.

 

– Trochę ich jest – odparł. – Wyjdę ich uspokoić.

 

– Co? Stój! – wrzasnął Werard.

 

Wiktor nie posłuchał. Nadusił przycisk przy drzwiach i wyszedł do ludu. Popatrzył na zgromadzonych. Wszyscy mieli w oczach strach i nienawiść.

 

– Gdzie ta dziwka i jej chłoptaś? – spytał szpakowaty.

 

– Spokojnie – Wiktor ostudził awanturnika. – Wiem kto stoi za morderstwami i to na pewno nie jest ta para, o której myślicie. Spójrzcie. – Wiktor postukał w interfejs bransolety i wyświetliła się przed nim dwumetrowa trójwymiarowa projekcja kamiennego potwora. – To puluti, rodzaj kamiennych stworów, zamieszkujących Gerusa. Przez przypadek musieliście uruchomić maszynkę, która robi te potwory.

 

– Co? – odezwał się ktoś z tłumu. – Masz nas za idiotów? Myślisz, że możesz wciskać nam taki kit?

 

– Właśnie – zawtórowali inni.

 

– Rozumiem, że jesteście już zmęczeni tą całą sytuacją, ale musicie mi uwierzyć – powiedział błagalnym tonem Wiktor. – Mogę to wszystko naprawić, nie musi być żadnych publicznych egzekucji. Nie musi być już żadnych ofiar.

 

– A co mamy zrobić? – spytał staro wyglądający mężczyzna. – Kerik widział tą jędze, jak odprawiała jakieś rytuały. Potem to wszystko się zaczęło. Zresztą pan i szacowny pan Teker też tam byliście.

 

– Jakie rytuały? Jaki Kerik do cholery? – obruszył się Grot.

 

Tłum wskazał na mężczyznę, który niedawno oddając mocz zdekonspirował „szajkę” Grota.

 

– Wierzycie temu pijakowi – fuknął Wiktor, plując z wściekłości przez zaciśnięte zęby. – Nie mi, nie niczego niewinnej dziewczynie, nawet dyrektorowi tej pieprzonej kopalni?!

 

– Omamiła go szmata! – wrzasnął ktoś z ludzi, zgromadzonych przed domem Tekera.

 

Tłum złowieszczo postąpił krok do przodu. Bliżej domu nie dał rady podejść, gdyż Wiktor w oka mgnieniu wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył go i pociągając z cyngiel wycelował w spory kamień, dzielący tłum od posiadłości. Plazmowy płomień buchnął w cel, rozpalone do czerwoności kawałki kamienia poleciały w górę, a w miejscu, gdzie stał została rozgrzana plama magmy.

 

– Ani kroku dalej – powiedział najspokojniej, jak umiał. – Bo następnym razem nie spudłuje. Teraz wy grzecznie rozejdziecie się do domów, a ja postaram się zejść do kopalni i zająć się prawdziwymi winowajcami.

 

Tłum nie poruszył się zbytnio. Trwając w osłupieniu. Wiktor znowu wypalił. Tym razem w powietrze.

 

– Już! – zakrzyknął władczo.

 

Ludzie zaczęli rozchodzić się do domostw, więc rzucił się pędem ku kopalni, po drodze wybierając numer do Werarda z nakazem zaryglowania drzwi i uzbrojenia się w cokolwiek. Dotarł do kopalni. Główne drzwi rozsunęły się przed nim. Wparował do środka. Przeskoczył przez bramkę, dobiegł do windy. Przyłożył kartę. Metalowe kraty rozsunęły się. Grot szybko wsiadł do windy i pociągnął wajchę w dół. Winda cała drążąc, zjeżdżała z pełną prędkością na samo dno szybu. Trach! Konstrukcja ciężko opadła na ziemię. Wiktor wypadł z niej jak oparzony i w jednej chwili znalazł się przy terminalu informacyjnym.

 

Miejsce, w którym się znajdował robiło wrażenie. Była to wielka, kopulasta przestrzeń, wydrążona w skale i oświetlona małymi lampkami, które tylko – przez swą maleńkość i liczbę – potęgowały jej ogrom.

 

Wyszukał informację na temat ostatniego odwiertu i udał się do wagoniku. Jakieś dwa metry od maszyny spostrzegł porzuconą torbę. Zajrzał do środka. „Materiały wybuchowe i sprzęt górniczy, może się przydać – pomyślał.” Szklane drzwi kolejki otworzyły się, Grot wszedł. Ziemia znowu się zatrzęsła, tym razem mocniej. Z skalnego dachu posypał się gruz. Grot wybrał koordynaty. Założył torbę ukośnie na ramieniu, pociaśnił pasek.

 

 

 

Wszyscy skonspirowani mieszkańcy Gerusa zaczęli dzwonić między sobą, w tajemnicy przed Wrardem. Główna przeszkoda do ich sprawiedliwości – Wiktor, właśnie zniknął w plątaninie podziemnych tuneli, uganiając się za nieistniejącymi potworami. Każdy miał wziąć ze sobą wszystko co mogło służyć za broń. Za dwadzieścia minut mieli spotkać pod domem Tekera i uratować Gerusa.

 

 

 

Droga dłużyła się, choć wagonik poruszał się stosunkowo szybko. Ale, jak to mówią, nic nie trwa wiecznie. Wiktor uniósł głowę do góry i spostrzegł, że na drodze stoi wielki kamienny potwór. Nie zdążył nacisnąć hamulca. Wszystko potoczyło się szybko. W mgnieniu oka, pojazd, jadąc z pełną prędkością, uderzył w stora. Wiktora ścięło z nóg. Impet uderzenia, wytrącił wagonik z szyn. Pojazd szurał ukosem po kamiennym podłożu, sypiąc iskrami. Maszyna przejechała tak około dwustu metrów, poczym wbiła się prawym bokiem w znajdującą się środku korytarza masywną kolumnę, podtrzymującą strop. Szkło pękło niczym kryształ zasypując wnętrze tysiącami okruchów, kolumna weszła w pojazd gładko jak w masło, aż do połowy szerokości wagoniku.

 

 

 

Cała osada górnicza zebrała się pod pożądaną rezydencją. Był tam Herio – rudzielec, z którym rozmawiał Wiktor, byli obwiesie z baru, był i barman, były dwie dziewczyny, które podrywały Grota, była pani Bazgrano, jednym słowem wszyscy. (Nie wyłączając dzieci.) Uzbrojeni byli w co tylko się da: Zaostrzone metalowe rurki, kije baseballowe, tasaki. Jedna osoba miała nawet replikę średniowiecznego miecza ze Starej Ziemi. Grupie ponownie przewodniczył szpakowaty mężczyzna.

 

– Wyłazić! – rozkazał. – Wiemy, że tam jesteście. Wydaj nam tych degeneratów Teker, a nic ci się nie stanie.

 

– Nigdy! – usłyszał w odpowiedzi.

 

– Nie bądź głupi Teker. Wszyscy wiemy, jakie jest jedyne słuszne rozwiązanie.

 

Ziemia znów zadrżała.

 

– Widzisz – ciągnął szpakowaty. – Bronisz diabła.

 

Nastała cisza.

 

– Pocałujcie mnie wszyscy w dupę – usłyszał tłum w odpowiedzi.

 

– Widzę, że po dobroci nie chcesz. Liczę do trzech, albo wychodzisz, albo zrobi się niemiło.

 

Cisza.

 

– Raz… Dwa… Trzy…

 

Przywódca linczu dał sygnał dwóm młodym chłopakom. Ci wrzucili przez okna koktajle Mołotova. Dom natychmiast zajął się ogniem.

 

 

 

Wiktor ocknął się. Zamrugał niemrawo oczami, był oszołomiony. Podniósł się ciężko, trzymając prawą rękę na piersi, a lewą się podpierając. Na jego twarzy widoczny był wyraz bólu. Rozejrzał się dookoła. Wszędzie leżały kawałki potłuczonego szkła, a pojazd zmienił się starte powyginanego metalu. Spojrzał na zegarek. Niemożliwe! Był nieprzytomny prawie godzinę. Musiał iść dalej, czuł, że ma niewiele czasu.

 

Samanta.

 

Derus.

 

Mogli już nie żyć. Wszystko przez to, że nie patrzył na drogę. Tyle myśli przelatywało Wiktorowi przez głowę. Znalazł w sobie ostatki sił, by podnieść się na nogi. Nanowłókna wszczepione w strukturę jego kości zapobiegły ich złamaniu. Choć nieszczęśnik był cały poturbowany i posiniaczony, mógł iść dalej. Chwytając znalezioną torbę, wygramolił się przez okno, którego szyba znajdowała się właśnie w kilku tysiącach miejsc na raz. Mimo iż tunel znajdował się kilkaset metrów pod ziemią, był dobrze oświetlony przez lampy, rozmieszczone w równych odstępach.

 

Kurzawa już dawno opadła. Teraz – w świetle lamp – obrażenia Wiktora były dobrze widoczne. Jego ubranie było pomięte i postrzępione, skóra nosiła ślady skaleczeń i otarć. Jego prawe oko spuchło i przybrało bordową barwę, a z kącika ust wydobywał się już zakrzepły strumyczek krwi. Wiktor pomacał się koniuszkami palców po potylicy i syknął z bólu. Gdy spojrzał na palce, znajdowała się na nich plama krwi. Musiał się mocno uderzyć, podczas wykolejenia wagoniku.

 

Ziemia znowu się zatrzęsła. Trzęsienia stawały się coraz częstsze. Wiktor wiedział, że musi dać z siebie wszystko. Ruszył do przodu. Korytarz kończył się po jakichś dwustu metrach. Dziwne. Według planów tunel powinien biec jeszcze przez jakieś pół kilometra. To nie była jedyna niespodzianka. Szyny zdawały się wyłamane, a okablowanie pozrywane. Szczęście w nieszczęściu. Gdyby Wiktor nie wpadł na jednego z puluti, mógł skończyć znacznie gorzej. Podszedł do ściany, pogładził ją dłonią, była całkowicie gładka, bez ani jedne nierówności. Wyjął z torby ładunki wybuchowe. Przyczepił czarną kasetkę do ściany i nastawił detonator. Odbiegł szybko kilka metrów i zatkał uszy. Kasetka eksplodowała, rozrzucając wokoło odłamki.

 

Stojące włosy Wiktora zaczęły powiewać, odwrócił się. Nie widział nic oprócz ziejącej pustką czarnej otchłani, wsysającej z świstem powietrze z korytarza. Po chwili ciśnienie się wyrównało. Grot podszedł do powstałego otworu. Zbyt wiele nie widział, dalszą drogę oświetlała wąska strużka światła, padająca od lamp tunelu.

 

Mężczyzna zagrzebał znowu w torbie i wyjął z niej kremową kulkę, wielkością przypominającą piłkę do tenisa. Z całej siły rzucił nią o ziemię. Kulka w momencie uderzenia rozbłysła jasnym światłem, odbiła się i zawisła jakieś dwa i pół metra nad ziemią. Jego oczom ukazały się niby wykute w kamieniu schody. „To było powodem trzęsień ziemi – pomyślał. – Te dziwadła wzięły się za architekturę.” Nie tracąc dalej czasu, ruszył w dół schodów. Sympatyczne, sztuczne słoneczko podążało za nim, niczym wierny pies.

 

 

 

Werard próbował ugasić pożar, ale ogień był zbyt potężny. Dym gryzł w oczy, płomienie parzyły. Pani Teker dusząc się, kaszląc otworzyła w końcu drzwi. Cała czwórka wydostała się na zewnątrz. Teker dostał kijem przez głowę i upadł nieprzytomny na ziemię. Żona Werarda próbowała uciec. Natychmiast pojmało ją dwóch osiłków. Reszta rzuciła się na zakochaną parę. Derus próbował bronić Samanty. Zdzielił nawet jednego mężczyznę przez głowę. Ale wszystko to na próżno. W końcu dwóch typów obezwładniło Derusa. W Samancie, na ten widok zaczęła wzbierać niewyobrażalna furia i wściekłość. Trzech mężczyzn z zaostrzonymi prętami i tasakami ruszyło Na nią, ale nawet jej nie drasnęli, odrzuceni grawitacyjną falą. Matta wykorzystał zamieszanie i uwolnił się z uścisku swoich oprawców, ale ktoś inny wbił mu właśnie metalowy pręt w podbrzusze. Derus upadł na ziemię.

 

– Zostawicie go! – krzyczała zapłakana Samanta, szarpana przez wrogie łapska. – Zostawcie, proszę.

 

„ Moja droga Samanto, tak bardzo chciałem przy tobie umrzeć, a teraz każda komórka mojego ciała krzyczy, by żyć. Tak wiele jeszcze chciałem Ci powiedzieć. Lecz teraz chce Ci tylko podziękować, że mnie ocaliłaś. Moją udręczoną tysiącami krzyków duszę, że dałaś mi szansę na odkupienie. Żegnaj najsłodsza. Kocham Cię.”

 

Z Derusa z każdą sekundą uchodziło życie, ale w chwili śmierci nie myślał o swoim życiu, nie robił rachunku sumienia. Myślał o Samancie.

 

Jego oczy zmętniały, nie czuł już bólu, czuł zimno, było mu tak zimno. Teraz czekała go wieczność, ale nie będzie w niej sam. Błogość.

 

„Będę czekał na ciebie najdroższa.”

 

 

 

Ostatni stopień. Wiktor wszedł do większego pomieszczenia, które pełniło rodzaj przedsionka. Światełko automatycznie poleciało ku górze kamiennej komnaty i zaświeciło jeszcze mocniej. Komnata była wykonana iście po mistrzowsku. Przez całą jej długość biegły długie, wąskie, fantazyjnie wykończone kolumny, przeplatane przedziwnymi, abstrakcyjnymi rzeźbami.

 

I wtedy Wiktor zauważył to coś. Ponad dwumetrowy kamienny stwór stał na środku sali. Cały zbudowany był z kamieni różnej wielkości, które tworzyły spójną całość w wręcz magiczny sposób. Pomiędzy poszczególnymi głazami przeskakiwały łuki wyładowań elektrycznych, kończyny były masywne, ręce wydłużone jak u małpy. Całość kończyła mała – w porównaniu do reszty – głowa, w której znajdowały się świecące – jasno niczym świetliki – filetowe oczy. Stwór rozdziawił szeroko kamienną paszczę i głośno zaryczał.

 

Wiktor stał niewzruszony. Kreatura zaczęła szarżować. Ziemia zadrżała pod naporem jej stóp. Wiktor szybko wyjął z kabury pistolet i wypalił – świecącym zieloną poświatą – strumieniem plazmy w korpus puluti. Potwora rozerwało na kawałki. Rozżarzone kamienie poleciał we wszystkie strony. W stronę Grota biegała już następna poczwara. Tym razem ręka lekko mu zadrżała. Spudłował. Niszczycielski strumień oderwał stworowi jedynie rękę, ale w ostatniej chwili Wiktor obrał poprawkę na cel i pociągnął cyngiel. Olbrzym rozleciał się na kawałki tuż przed Wiktorem. Grot dostrzegł kontem oka stojący przy ścianie, skradziony mech górniczy. Pędem rzucił się w jego stronę, tym czasem kolejna fala kamiennych wojowników zmierzała w jego stronę.

 

 

 

Mroczna procesja szła uliczkami osady. Na przedzie dwóch mężczyzn wlokło spętaną Samantę. Za nimi niesiono zbezczeszczone ciało Derusa. Ostatnią atrakcją było prowadzone na smyczach małżeństwo, które tylko chciało pomóc. Wszyscy wiwatowali. Główny plac i latarnia na jego środku zbliżały się. Pętla na sznurze była już przygotowana. Ziemia znów się zatrzęsła.

 

– Już niedługo! – uspokajał tłum ich lider. – już niedługo.

 

 

 

Wiktor zaczął strzelać na oślep. W jednej chwili stał przy maszynie. Strzelał jak oszalały. Pozbył się wszystkich kreatur. Aktywował technobransoletę. Stuknął kilka razy w holograficzny interfejs. Maszyna ożyła. Silniki spalinowe zaczęły pracować. Z dwóch rur wystających z jej pleców buchnął czarny dym. Kabina mecha otworzyła się. Wskoczył do środka, położył ręce na sterownikach, oparł się wygodnie. Mech połączył się z jego złączem neutralnym na karku. Wiktor skrzywił się lekko, nie było to zbyt przyjemne uczucie. Kabina – stanowiąca coś na wzór ochronnej klatki, bądź ramy, zbudowanej z zespawanych prętów – zatrzasnęła się. Przed twarzą pilota pojawił się holograficzny interfejs. Mech był gotowy do działania. W samą porę. Wiktor pacnął nadbiegającego puluti prawym manipulatorem. Potem jeszcze raz. Prawy sierpowy. Lewy prosty. Potem następny. Wiktor wyprowadził tak silny cios, że przebił kamienne ciało potwora na wylot. Więcej opcji. Wiktor musiał wycisnąć z mecha co tylko mógł. „Laser górniczy. Świetnie! – pomyślał.” Chwytak na lewym manipulatorze ustąpił miejsca laserowi, który chwilę później pluł już wiązką czerwonego światła. Ostatni.

 

Grot ruszył przed siebie. Minął wielki, strzelisty portal, zakończony strzelistym łukiem. Wszedł do kolejnej Sali. Odgłos silników machiny niósł się echem po Sali. Mimo zapalonych reflektorów, nie dostrzegał niczego, prócz dziesiątek fioletowych ślepi. Panele na ramionach mecha otworzyły się wypluwając mnóstwo rac, które momentalnie rozświetliły pomieszczenie. W rzeczywistości była to najzwyklejsza jaskinia. Wiktor dopiero teraz dostrzegł, jak potężna była. Na samym jej środku znajdowało się podwyższenie – piedestał – na którym stał artefakt. Nie było czasu na podziwianie widoków. Ziemia znowu zaczęła się trząść, tym razem mocniej niż zwykle. Ze stropu jaskini spadło kilka stalaktytów. Stwory z rykiem ruszyły na mecha. Trzy strzały, trzech wojowników artefaktu padło. Jeden. Drugi strzał. Kolejnych dwóch zasłało podłogę. Mech rozpłatał laserem cały tuzin, zataczając szeroki łuk. Wiktor wystąpił do przodu. Kolejne strzały, kolejni puluti pokonani. Mech był szybki, ale przeciwników było za dużo. Jeden ze stworów dotarł do mecha, z jego ramienia wysunęło się coś na kształt miecza.

 

 

 

Sznur został już przewieszony przez latarnię. Spętane i zakneblowane małżeństwo siedziało po jednej stronie prowizorycznego stryczka, a martwe ciało Derusa po drugiej. Samanta z związanymi z tyłu rękoma stała za przygotowaną dla niej pętlą. Płakała. Próbowała użyć swoich zdolności, ale na próżno, była zbyt wycieńczona.

 

– Słuchacie, słuchajcie – podjął szpakowaty. – Oto dzień, na który wszyscy czekaliśmy. Dzień, w którym będziemy wolni. Samanto Veduz, zostałaś ogłaszana winną, postawionych ci czynów i zostaniesz poddana sprawiedliwemu wyrokowi.

 

Ziemia zaczęła się trząść, ale ten raz był inny, gwałtowniejszy w swej sile.

 

– Widzie – oznajmił przywódca linczu – jak walczy suka?

 

Uderzył Samantę otwartą dłonią w twarz.

 

– Koniec już twoich sztuczek – uśmiechnął się do niej z pogardą.

 

Samancie założono pętle na szyję. Dzieciom kazano patrzeć. Trzech ludzi zaczęło ciągnąć linę. Stopy Samanty oderwały się od ziemi. Poczuła silny ucisk na krtani. Nie mogła oddychać, zaczęła wierzgać nogami. Pętla cały czas się zaciskał. Dziewczyna próbowała żałośnie złapać oddech, plując śliną i smarkami. Białka wywracały się do góry.

 

„Derusie, moja jedyna miłości, moje jedyne szczęście, idę do ciebie. Tylko ty sprawiłeś, że się uśmiechałam, tylko ty byłeś dla mnie opoką, zawsze, bez wyjątku, bez oczekiwania na zapłatę. Byłeś moim rycerzem, do końca, jedyną rzeczą, która trzymała mnie na tym świecie. Teraz nic mnie tu nie trzyma. Na zawsze twoja. Kocham Cię.”

 

Jej ruchy traciły na impecie. Zdawała się gasnąć w oczach. Kończyny odmawiały posłuszeństwa. Jej ciało drgał na stryczku jak szmaciana zabawka, rzucane podziemnymi wstrząsami.

 

– Co jest? – spytał ktoś z tłumu. – Dziwka zdechła, czemu to nie przestaje…

 

– Spokojnie – powiedział łagodnie i z udawaną wiarą w to co mówi szpakowaty przywódca. – Jest potężna. Zaraz wszystko ustanie.

 

– A jeśli ten przybysz miał rację i się pomyliliśmy? – spytał ktoś inny.

 

– Właśnie – zawtórowali inni.

 

 

 

Istota pchnęła ostrzem odcinając maszynie prawy manipulator przy samym metalowym barku. Na szczęście laser był na drugim manipulatorze i Wiktor poczęstował natręta wiązką spolaryzowanego światła. Następna kreatura doskoczyła do maszyny, wyprowadzając cios prosto w jej biodro. Mech padł na kolana. Trach! Wiktor powalił przeciwnika na ziemię i jednym silnym uderzeniem z góry, rozkruszył mu głowę. Kolejni puluti nadciągali. Wiktor uniósł głowę, od ciągłych wstrząsów i dusznego powietrza robiło mu się niedobrze. Artefakt był tak blisko. Dźwignął mechaniczne cielsko maszyny do góry i wycelował w pradawny monument. Strzelił. Artefakt zginął w eksplozji. Po chwili kamienne golemy zaczęły padać, jeden po drugim. Trzęsienie ziemi ustało. Udało mu się. Niestety, nie miał czasu świętować.

 

Samanta.

 

Derus.

 

Grot skierował mecha w kierunku wyjścia. Machina kulejąc ruszyła leniwie do przodu. Wiktor przywoła kolejkę, nim doczłapał się na górę, pojazd już na niego czekał. Szybko wyskoczył z mecha i wsiadł do pojazdu. Dał całą naprzód. Chwilę później jechał już windą. Wysiadł z niej. Wybiegł z kopalni. Nawet na chwilę nie zwolnił tempa. Zobaczył tłum zgromadzony wokół jednej z latarni. Przedarł się przez niego. Cały był posiniaczony i pokaleczony. Ubrania miał podarte i białe od pyłu. Włosy rozczochrane, twarz zakrwawioną. Tłum patrzył na niego rybim wzrokiem.

 

– Nie –wyksztusił, dysząc.

 

Nikt mu nie odpowiedział.

 

– Nie! – tym razem krzyknął. – Wy sukinsyny! Idioci! – awanturował się Wiktor. – Coście narobili? To nie oni. Słyszycie?! Zlinczowaliście niewinnych ludzi!

 

Powtórnie odpowiedziało mu milczenie. W oczach Wiktora pojawiły się łzy.

 

– Zabiłem dla was cały gatunek – powiedział znacznie ciszej, jakby opadał z sił – żebyście wy nie musieli zabijać. Głupcy, chcieliście uwolnić się od bestii, a sami się nimi staliście.

 

Grot wyjął pistolet z kieszeni. Tłum się przeląkł.

 

– Spierdalajcie! – krzyknął, strzelając w powietrze.

 

Ludzie rozbiegli się w popłochu.

 

– Wszyscy spierdalać. – powiedział już normalnym głosem. – Zanim ja wykonam na was sprawiedliwy wyrok.

 

Tego ostatniego zdania już nikt nie słyszał. Utonęło w harmidrze ucieczki.

 

Grot podszedł do Werarda i jego żony związanych i zakneblowanych pod stryczkiem. Teraz już rozpłakał się całkiem. Małżeństwo też płakało. Zdjął im kneble z ust.

 

– Tak bardzo mi przykro – mówił cicho Teker dławiąc się smarkami. – Próbowałem.

 

– Csiiii – uspokoił go Wiktor. – To nie wasza wina.

 

To mówiąc pocałował parę w czoła. Rozwiązał ich. Następnie Razem z Gerardem zdjęli z latarni Samantę i ułożyli obok ukochanego.

 

– Proszę im wyprawić prawdziwy pogrzeb – powiedział do Werarda, żegnając się.

 

To powiedziawszy, udał się do swojego pojazdu, nie odbierając nawet zapłaty.

Koniec

Komentarze

Wstrząs drgnął niewielkim stateczkiem, gdy przebijał się --- który przebijał. Gdy przebijał odnosi się do wstrząsu...
Widok był wielce monotonny... wioska, w której się znajdował. --- zaczynasz nowy akapit od zdania z podmiotem widok. W kolejnym zdaniu wprowadzasz podmiot domyślny. Wobec tego można pokusić się o stwierdzenie, że to widok znajdował się w tej wiosce,
Był chudy, ale umięśniony, czego nie było widać na pierwszy rzut oka. --- trzeba być ostrożnym z tego typu stwierdzeniami. Umięśnienie raczej rzuca się w oczy,

Sprawca nieznany. Motyw nie znany. Narzędzie zbrodni nieznane. --- takie rzeczy mogłeś wyłapać,

Definicja lepianki przez tysiąclecia zmieniła się. W czasach Trzynastu Wielkich Imperiów była to prosta metalowa konstrukcja zazwyczaj prostokątna, funkcjonalna, za to niezbyt estetyczna. --- nieco ryzykowne,

Gyromania jest jednym z odłamów psychomani, inaczej psychokinezy – stanu w którym istota samą siłą woli potrafi wpływać na środowisko wokół niej. --- zbyt łopatologicznie wprowadzasz takie informacje. Przecież to opowiadanie --- nie encyklopedia,

emanowała (naturalnym) pięknem --- po co ten nawias?

naporem jej stup --- naprawdę?

Nawet na chwilę nie zwolnił tępa --- naprawdę?

 

Pierwsza połowa ma nawet niezły klimat. Potem jest gorzej, bo widać, że zacząłeś się spieszyć. Historia jest w gruncie rzeczy przygodowa, więc wydaje mi się, że smuty w postaci przemyśleń kochanków nie pasują. Rozwiązanie śledztwa z tymi potworami jest deus ex machina albo --- jak wolą inni --- z dupy. Za łatwo, za szybko, bez wcześniejszego zaczepienia w tekście. Podobnie kwestia ukrywającego się górnika --- mało logiczne wydaje się przyjęcie założenia, że on także padł ofiara zabójcy.

Przyjemnie mi się czytało dialogi. Z opisami jest gorzej --- niezbyt zręcznie wprowadzasz informacje.

Jak na debiut -- nawet przyzwoicie. ALE: przecinki, brakujące kropki, literówki, buble wypisane wyżej mogłeś bez problemu wyłapać we własnym zakresie przed publikacją tekstu. Teraz straszą i utrudniają czytanie. Ponadto cząstki tekstu warto rozgraniczyć jakimś znakiem graficznym lub cyferką --- to ułatwia czytanie.

Cóż --- pisz dalej. Wprawa niewątpliwie przyjdzie wraz z kolejnymi tekstami. Musisz jednak więcej czasu poświęcić przejrzeniu skończonego tekstu. Gotowe opowiadanie najlepiej odłożyć na kilka dni i, jak odleży, przeczytać i poprawić. Ewentualnie wcisnąć jakiemuś znajomemu, żeby się pomęczył.

pozdrawiam

I po co to było?

Nie liczyłbym, że dużo osób to przeczyta - dlaczego? Tekst jest długi jak na standardy tej strony, a na początku sam zniechęcasz, zaznaczając że może być słaby. Trochę pewności siebie - pomyśl, czy sam chciałbyś przeczytać tekst, o którym autor pisze, że jest grafomaństwem, a jednocześnie rozciąga się na ponad czterdzieści stron? :-)

Jak kiedyś napiszesz coś fajnego i krótkiego, to pewnie wrócę i do Twoich starszych tekstów.

No chyba, że nie będę musiał, ponieważ kolejne komentarze osób, które przeczytały, udowodnią mi, że Twój wstęp był tylko przykładem fałszywej skromności, a tekst nie jest, jak to napisałeś, "dziełem", tylko dziełem. Wtedy się zabiorę za "Oczywistego sprawcę" od razu.

Pozdrawiam.

ironiczny podpis

Doczytalem gdzieś tak do 1/3 i nie wciagneło mnie. Próbowałem, naprawdę. Z tego co mi sie rzucilo w oczy:

Pierwsza ofiara. Ktoś przebił go na wylot jakimś ogromnym szpikulcem. Zmarł na miejscu. Ogromny szpilulec brzmi cokolwiek infantylnie i trochę niejasno.

Ci nieszczęśnicy zostali już dawno pochowani. Nawet nie mielibyśmy gdzie trzymać ciał. - Uzycie słowa "pochowani" wskazuje na tradycyjny pochówek w "ziemi". Na sklaistej asteriodzie bylobyto cokolwiek  trudne...

Szybko zrobiło się późno. - :)

Ogolnie na plus, ale wiele spraw wymaga dopracowania jak np. szyk zdań który czasami psuje plynnośc czytania.

Pozdrawiam.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

No --- zapomniałem wspomnieć o tym, co koledzy napisali. Im dłuższy tekst, tym potrzeba większej renomy/popularności na stronce, żeby ludzie chcieli go przeczytać. Najlepiej zacząć od tekstu na 8-12 stron, możliwe poprawionego, no i nie pisać odautorskich wstępów-odstraszaczy; )

pozdrawiam

I po co to było?

Początek i zakończenie przeczytałem, z resztą tekstu zapoznałem się fragmentami. Na tyle obszernymi, aby wyrobić sobie zdanie o całości.

Jak już zostało powiedziane, pakowanie do przygodówki łzawych scen rodem z Harleqine'ów jest ryzykownym zabiegiem --- gdyby zostały zamknięte w kilku zdaniach, mówiłyby to samo, a nie rozwlekały tekstu i nie łamały jego klimatu.  

Kamienne potworki sprawiają wrażenie elementu życzeniowo wprowadzonego do fabuły. Zwycięstwo nad tymi golemami także. Według zasady: musi być strasznie, tajemniczo, i dobrze się kończyć?  

Uważam, że gdybyś nie pomieszał gatunków, nie silił się na słabo uzasadnione efekciarstwo, położył akcent na warstwie psychologicznej, opowiadanie zyskało by zwartości i wartości. Koniec końców nieźle odmalowałeś lokalne społeczeństwo, jego mentalną ograniczoność --- i na tym poziomie powinieneś rozegrać całość.

Wiktor opuścił bar, ja opuszczam ciąg dalszy opowiadania, albowiem nie dość, że jest ono mało zajmujące, to jeszcze roi się w nim od błędów, znakomicie utrudniających czytanie. 

 

„Wstrząs drgnął niewielkim stateczkiem, gdy przebijał się przez niewidzialne pole siłowe…”. –– Wstrząs nie może drgać niczym, jako że wstrząs jest silnym, gwałtownym drgnięciem.

Dlaczego wstrząs przebijał się przez niewidzialne pole siłowe? ;-)

 

„…przeleciała jeszcze parę metrów, poczym osiadła na lądowisku”. –– …przeleciała jeszcze parę metrów, po czym osiadła na lądowisku.

 

„Ot co kilka porozrzucanych bez ładu i składu kontenerów…” –– Ot, kilka porozrzucanych bez ładu i składu kontenerów

 

„…odciskając wyraźne ślady butów w regolicie”. –– Co to są buty w regolicie? ;-)

Może: …odciskając w regolicie wyraźne ślady.

Skoro szedł, to oczywiste jest, że właśnie buty zostawiały ślady.

 

„Był to krępy mężczyzna w średnim wieku z wyraźnymi śladami łysiny na głowie”. –– Jakie ślady zostawia łysina na głowie? ;-)

Może: Był to krępy mężczyzna, w średnim wieku, wyraźnie łysiejący.

 

„…przepasane kremowym pasem z przypiętą kaburą…” –– Powtórzenie.


„…mieszczącą pokaźną spluwę. a na nogach glany…” –– Po kropce, nowe zdanie  zaczynamy wielka literą.

 

„Nikt nie zainteresował się morderstwem człowieka?” –– Nikt nie zainteresował się morderstwem?

Morderstwo to umyślne zabicie człowieka.

 

„A pana właściwie kim jest?” –– Literówka.

 

Eh co za czasy – machnął ręką”. –– Ech, co za czasy – machnął ręką.

 

„Mimo, że większość pracy jest zautomatyzowana…” –– Mimo, że większość prac jest zautomatyzowana

 

„Ci, którzy odważą się zejść pod ziemię, żądają niebotycznych premii. Firma żąda kruszcu…” –– Powtórzenie.

 

„…to dom. Mimo, że tak niekorzystny i smętny”. –– Czy dom może być korzystny lub nie?

 

„Szef kopalni zaklaskał w ręce…” –– Czy szef kopalni mógł zaklaskać, nie używając rąk? Zakładam, że nie był foką. ;-)

 

„Wiktor otworzył pierwszy plik. Jego oczom ukazały się niezbyt przyjemne zdjęcia”. –– Czy pliki otwarte przez Wiktora, mogły ukazać się cudzym oczom? ;-)

 

„Sekundę później, przed nim pojawiła się trójwymiarowy, lewitujący hologram sylwetki zmasakrowanego nieszczęśnika”. –– Literówka.

 

„Grot. przyglądał się jej niewzruszony”. –– Zdanie rozpoczynamy wielką literą. Grot jest rodzaju męskiego.

 

„Otworzył następny plik. - To następna ofiara – podjął Teker”. –– Powtórzenie.

 

„Wyglądała, jakby przewrócił się na nią mech górniczy”. –– Nie wiem, co to jest mech górniczy, ale chyba ma niewiele wspólnego z mchami, które występują w przyrodzie. ;-)

 

Ne znaleźliśmy żadnego gruzowiska, a wszystkie sztople były nienaruszone.” –– Literówka.

Co to są sztople?

 

„Definicja lepianki przez tysiąclecia zmieniła się. W czasach Trzynastu Wielkich Imperiów była to prosta metalowa konstrukcja zazwyczaj prostokątna, funkcjonalna, za to niezbyt estetyczna. Wiktor czuł na sobie ich spojrzenia”. –– Dlaczego brzydkie lepianki gapiły się na Wiktora? ;-)

 

„Zapukał lekko w wyblakłe drzwi, po których rozszedł się metaliczny odgłos”. –– Czy pukanie rzeczywiście rozchodzi się po drzwiach, jak nie przymierzając, robactwo? ;-)

 

„Po pracy w szatni doszło do ostrej wymiany zdań…” –– Czy górnicy pracowali w szatni? ;-)

 

„…ale Derusowi, z tego co słyszałem, nie interesował się…” –– …ale Derus, z tego co słyszałem, nie interesował się

 

„Kombajn górniczy, którego nadzorowali Tyr i Derus…” –– Kombajn górniczy, który nadzorowali Tyr i Derus

 

„Problem połgał na tym…” –– Problem polegał na tym

 

„Matta musiał dostać się do głównego panelu kontrolnego. Więc musiał spuścić się na linie”. –– Powtórzenie.

 

„I jak idą postępy?” –– Postępy nie chodzą. Postępy albo ich nie ma. ;-)

 

„Ja odnoszę z goła inne wrażenie”. –– Ja odnoszę zgoła inne wrażenie.

Wrażenia odnoszone z goła, mogą znacznie wykraczać poza tradycyjne pojęcie fantastyki. ;-)

 

„Szli wąską uliczką, ułożoną z aluminiowych płyt”. –– Szli wąską uliczką, wyłożoną  aluminiowymi płytami.

 

„Delikatnie mówiąc: Pan zneutralizuje mordce…” –– Dlaczego mordka ma mieć  zneutralizowane? ;-)

 

Nie źle sobie to wykombinowali…” –– Nieźle sobie to wykombinowali

 

„Żegnam! – fuknął, poczym odwrócił się na pięcie…” –– Żegnam! – fuknął, po czym odwrócił się na pięcie

 

„…co raz bardziej zaczynał się przekonywać…” –– …coraz bardziej zaczynał się przekonywać

 

„…która z czasem stałą się miejscowym barem”. –– Literówka.

 

„…w każdy weekend stawała się teatrem w którym wystawiano sztuki teatralne…” –– By nikomu nie przyszło do głowy, że sztuka którą właśnie ogląda, to klasyczna sztukamięs. ;-)

 

„…a w najważniejszych chwilach stawała się mównicą i salą obrad w najważniejszych chwilach tego mikroskopijnego świata”. –– Bardzo paskudne powtórzenie!

 

„Oprócz barmana w knajpie siedziało tylko dwóch wstawionych typów przy jednym ze stolików i młodzieniec siedzący przy barze”. –– Powtórzenie.

 

„Rozejrzał się po asortymencie alkoholi, który oferował jedynie…” –– Asortyment nie oferuje.

 

przesłucha mnie pan?” –– Zdanie rozpoczynamy wielka literą.

 

Chłopak nie odpuszczał, a był to chłopak z tych, co to są zawsze blisko epicentrum najciekawszych wydarzeń i nigdy nie odpuszczą…” –– Powtórzenia.

 

„…nigdy nie odpuszczą, dopóki, dopóty wszystkiego co widzieli i słyszeli…” –– …nigdy nie odpuszczą, dopóty, dopóki wszystkiego co widzieli i słyszeli

 

„Jak za pewne pan wie…” –– Jak zapewne pan wie

„Derus była naprawdę pomylonym typem i do tego strasznie wybuchowym. Tyr zalazł mu za skórę, więc…” –– Derus był raz kobitką, raz facetem?

 

„Wiktor przechylił kieliszek”. –– Raczej: Wiktor wychylił kieliszek.

Z przechylonego kieliszka może wylać się jego zawartość. ;-)

 

„…żeby zrobic to tym ludziom?” –– Literówka.

 

„Wiktora co raz bardziej zaczęła interesować rozmowa”. –– Wiktora coraz bardziej zaczęła interesować rozmowa.

 

„Za oknami słychać było krzyki paniki”. –– Panika nie krzyczy. Krzyczą ludzie ogarnięci paniką.

 

Nie zrobił kilku kroków, trzęsienie ustało… –– Nim zrobił kilka kroków, trzęsienie ustało

 

„…lecz nienawistne spojrzenia ludzi, dalej pozostały na ich twarzach…” –– Ludzie mogą patrzeć nienawistnie, lub z nienawiścią, ale te spojrzenia nie pozostaną na ich twarzach. Nienawiść może, np. malować się w oczach.

 

„Wiedział komu te spojrzenia są adresowane…” –– Wiedział do kogo te spojrzenia są adresowane

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie udało mi się dobrnąć do połowy, choć się starałam.

Nowa Fantastyka