- Opowiadanie: mortecius - Smutek

Smutek

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Smutek

Miałam trzydzieści dwa lata, kiedy zmarła moja matka.

W moim życiu nigdy nie było gorszego dnia. Bezbrzeżny smutek ogarnął mnie już w nocy i ścisnął z taką siłą, że się obudziłam. Do rana nie mogłam zasnąć; zwinęłam się w ciasno owinięty kołdrą kłębek, by przeszlochać cicho kilka kolejnych godzin. Płakałam bez spazmów, więc łzy powoli wsiąkały w poduszkę. Myśl, że mogłabym obudzić moją dziewczynę napawała mnie jeszcze większym smutkiem.

Jeszcze przed śniadaniem zadzwonił ojciec. Wiedziałam już, co chce powiedzieć.

Przez całą młodość wstydziłam się zabobonu, rodzinnej legendy, którą wpajała mi matka: że w naszej rodzinie smutek się dziedziczy. Przeskakuje z pokolenia na pokolenie, z rodzica na dziecko, niczym choroba weneryczna złapana przed ciążą. Później zmarła babcia; przestałam się wstydzić, a moje żyły wypełnił gniew. Matka leżała niczym w agonii, płacząc całe dnie, nie ruszając się z łóżka. Nie pomagał delikatny głos ojca, szumiący pocieszenie niczym leśny strumień. Nie był w stanie jej uspokoić. Zaciskałam zęby i zamykałam drzwi, a szparę w futrynie zakrywałam kocem. Nawet Shirley Manson w słuchawkach nie potrafiła zagłuszyć szlochu matki, który słyszałam dzień i noc. W domu i z dala od domu. Zawsze wiedziałam, że jest gdzieś w oddali. I nie śpi, czuwa: ze zmarszczonym podbródkiem, wyżłobionymi od łez rowami melioracyjnymi na policzkach i z kilogramami zmiętych chusteczek.

Tamtej nocy, gdy miałam trzydzieści dwa lata poczułam, że to wszystko była prawda.

Po telefonie od ojca wstałam, by zrobić śniadanie. Córka nie rozumiała, czemu mama płacze, a moja dziewczyna chciała mnie we wszystkim wyręczyć. Nie pozwoliłam. Otworzyłam wino, gdy tylko zostałam sama. Było słone i kleiste niczym łzy. Z ponurą satysfakcją wylałam całe do zlewu. Może i rodzinne opowieści były prawdziwe, ale nie zamierzałam pozwolić, by smutek wziął nade mną górę. Chociaż wino nie smakowało już tak, jak kiedyś.

Przez kolejne dni trzymałam się mocno i twardo, chociaż już nigdy nie zasnęłam. Piłam kawę i energetyki, pochłaniałam słodycze, żeby napędzić swoje umęczone, wiecznie zapłakane ciało. Tylko łzy wciąż wymykały się mojej żelaznej kontroli. Ale i na to znalazłam sposób: ciemne okulary i bawełniana chusteczka w dłoni. To wystarczało. Moja dziewczyna i nasza córka szybko przyzwyczaiły się do tego, że się zmieniłam. Nie chciałam im niczego tłumaczyć. Nie mogły zrozumieć. Miałam tylko nadzieję, że podczas wymieszania jajeczek przy in vitro to nie moje stało się naszą córką.

Ale nie wiedziałam, byłyśmy z dziewczyną zbyt podobne. Dwie drobne blondynki, uchodziłyśmy za siostry.

Czasem nas to śmieszyło.

Kolejne lata mijały powoli, jak w transie; nie spałam, przez co jawa przypominała sen, tylko bardziej okrutny i odrealniony. Moja dziewczyna i córka stały się bardzo odległe. Czułam, że byłoby im łatwiej beze mnie, nie mogłam się jednak zdecydować na odejście. Trzymałam się tylko dla nich. Wiele razy myślałam o samobójstwie, ale bałam się, że córka nosi rodzinną klątwę. Zrujnowałabym jej życie. Nie mogłam. Snułam się po mieszkaniu niczym zjawa, próbując odzyskać utracone życie. Wszystkie starania były jednak daremne.

Być może chore dziecko kocha się mocniej, ale chora partnerka i matka to zupełnie inna sprawa. Dystans między nami ciągle rósł. Kupiłam psa, kiedy stał się zbyt wielki. Kudłaty, szary keeshond znowu nas połączył. Córka za nim szalała, a moja dziewczyna uwielbiała patrzeć, jak się bawimy. Razem. A pies niezależnie od pogody lubił długie, nocne spacery, na które chodziliśmy, kiedy wszyscy spali.

Nie da się zbyt długo oszukiwać. Kochałam dziewczynę zbyt mocno, by dać jej odejść, ale nie chciałam widzieć, jak się męczy. Poprosiłam, by znalazła sobie kochankę. Jak przytulać się ciepło do kogoś, kto wiecznie płacze? Jak całować słone od łez usta? Jak kochać się z kimś, kto szlocha głośno pod nawet najlżejszym dotykiem?

Kiedy moja dziewczyna wyszła na kolejną randkę, a córka nocowała u chłopaka, wzięłam nóż.

Miałam już dość.

Nie jestem pewna, czy planowałam się zabić. Chyba nie, biorąc pod uwagę konsekwencje, zbyt duże, by je zignorować. Ale pamiętam ten wieczór, i to, że nie mogłam nawet obejrzeć filmu, tak mocno łzawiły mi oczy. Zatarłam powieki chusteczkami, aż bolało, ale słone strumienie wciąż były obfite, jak gdyby panowały wiosenne roztopy.

Tak naprawdę nóż wzięłam później. Zaczęłam od kleju.

Nie myślałam racjonalnie, chciałam powstrzymać łzy. Wycisnęłam sobie na oko trochę kleju błyskawicznego. Bolało. Bolało naprawdę, naprawdę mocno, nie jak zatarcie od chusteczki czy palec uderzony młotkiem. Bolało jak pieprz, szkło i gwoździe, wymieszane i kąsające powierzchnię oka. Było nie do zniesienia. Prawie po omacku zaczęłam szukać w kuchni szuflady z lekami, ale zanim ją znalazłam, poczułam na blacie rękojeść noża. Nie zastanawiałam się długo.

Przez sekundę nie bolało. A potem z oczodołu spłynęła niebieska tęczówka, a ja zachłysnęłam się krwią z przegryzionego języka.

Wyłam, wyłam tak głośno, że do mieszkania wpadli sąsiedzi. A wiele nieznośnych minut później pogotowie.

Prawie dokłułam się do mózgu. Prawie, bo zbyt szerokie ostrze zatrzymało się na kości, tak powiedział lekarz. A później wyraźnie się zawahał, widząc drugie, załzawione oko. Zapytał, czy pozwoliłabym zrobić sobie kilka badań, bo coś nie daje mu spokoju. Tknięta nagłym impulsem wyraziłam zgodę. A może to był po prostu uśmiech losu?

Badania, testy, pobieranie próbek i biopsje nie miały końca. Wymiotowałam, miałam biegunki, krwawiłam z nosa i odbytu, wypadały mi włosy.

Aż lekarz zrobił mi kolejny zastrzyk. Ostatni. Przestałam płakać.

Łzy już nigdy nie popłynęły.

Odzyskałam córkę, dziewczynę i dawne życie. Znowu mogłam spać. Uśmiechać się, przytulać, całować i kochać. Tylko ciemne okulary zostały. Z piracką opaską nie było mi do twarzy.

Rzadka choroba genetyczna zyskała nazwisko mojej rodziny. Upierałam się, że to lekarz powinien dostąpić wątpliwego zaszczytu, ale nie chciał. Wolał być kojarzony z lekiem. Był dobry. Naprawdę dobry. Moje oczy pozostały suche nawet wtedy, gdy lekarz umierał na raka. Kiedy córka poroniła. Kiedy złamałam rękę po upadku ze schodów.

Dość się już w życiu napłakałam.

Zyskałam nowy cel: przeżyć. Przeżyć moją córkę.

Bo smutek nie minął. Przelewał się we mnie niczym woda zatapiająca statek, powoli, ale nieubłaganie. W środku tonęłam, jak gdyby łzy płynęły do mojego wnętrza, zalewając płuca rozpaczą. Ciemną, paraliżującą rozpaczą, z którą musiałam walczyć każdego dnia.

I walczyłam. Dla niej. Dla nich. Mojej rodziny. Nigdy dla siebie.

Koniec

Komentarze

Dziękuję koledze @Golodh za wspaniałą, sympatyczną i roześmianą betę.

Cześć Mortecius!

 

Cholera, potężną dawkę emocji zafundowałeś swoim szortem… Tytuł nie kłamał, rzeczywiście jest smutno, bardzo smutno. Jednocześnie rewelacyjne wykorzystanie narracji pierwszoosobowej w połączeniu z dopracowaniem pod względem językowym spowodowało, że pochłonąłem treść praktycznie na jednym wdechu. Udało Ci się doskonale uchwycić emocje towarzyszące poczuciu zawodzenia własnego dziecka przy jednoczesnym przegrywaniu z samym sobą, z własnym bólem.

 

Dziękuję za podzielenie się wyśmienitą lekturą, biegnę klikać i nominować.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie.

 

 

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

devil

Hej, nazywam się AmonRa i zamierzam zmasakrować ten tekst xD

 

zwinęłam się w ciasno owinięty kołdrą kłębek, by przeszlochać cicho kilka kolejnych godzin

Ziomeczku, nie można cicho szlochać. Według SJP szloch to gwałtowny płacz połączony z wydawaniem głośnych, krótkich i urywanych dźwięków.

 

Myśl, że mogłabym obudzić moją dziewczynę napawała mnie jeszcze większym smutkiem.

Zrezygnowałbym z mnie, wiadomo, kogo napawała ta myśl jeszcze większym smutkiem.

 

Nie pomagał delikatny głos ojca, szumiący pocieszenie niczym leśny strumień

Pocieszenie? A może łagodnie? Uspokajająco?

 

Nawet Shirley Manson w słuchawkach nie potrafiła zagłuszyć szlochu matki, który słyszałam dzień i noc.

słuchawki, szloch, słyszałam, nie brzmi to wszystko razem zbyt dobrze. Może wycia matki, które rozbrzmiewało dzień i noc?

 

Piłam kawę i energetyki, pochłaniałam słodycze, żeby napędzić swoje umęczone, wiecznie zapłakane ciało

A czyje inne ciało mogła napędzać kawą, energetykami i słodyczami? I czy ciało może być zapłakane? Zostaw tylko, że umęczone/udręczone.

 

Tylko łzy wciąż wymykały się spod mojej żelaznej kontroli.

Proponuję wymykały się mojej żelaznej kontroli. Też wiadomo, czyjej kontroli, zaimek jest niepotrzebny.

 

Jak przytulać się ciepło do kogoś, kto wiecznie płacze?

Wiadomo, o co chodzi z ciepłym przytulaniem, ale dziwnie brzmi. Może jak szczerze przytulać kogoś, kto wiecznie płacze? Przy okazji zrezygnujesz z nieszczęsnego się.

 

Zatarłam powieki chusteczkami, aż bolało, ale słone strumienie wciąż były obfite, jak gdyby panowały wiosenne roztopy.

Niezgrabnie. Może jak w czasie wiosennych roztopów? Coś w ten deseń.

 

Dobra, żartowałem z tą masakrą tekstu, ale mam kilka zastrzeżeń. Dlaczego nie nadałeś jej dziewczynie i córce jakichś imion? Cały czas “moja dziewczyna”, “nasza córka”, bardzo to drażni. Lepiej, żeby były imienne, opowiadanie stałoby się bardziej osobiste, poza tym w narracji pierwszoosobowej bardzo by to pasowało. Przecież bohaterka nie myślałaby o swojej miłości “moja dziewczyna” tylko na przykład “Mariolka”.

Emocji faktycznie jest dużo i dobrze wypada ich prezentacja. Świetnie sobie radzisz w narracji pierwszoosobowej, z czym z kolei ja mam problem :P Fajnie wypada stopniowy rozkład relacji w rodzinie za sprawą przypadłości bohaterki, jej wybory są logiczne i wynikają z poprzedzających wydarzeń. 

Trochę żałuję, że na końcu nie uzyskałem odpowiedzi, skąd w ogóle wzięło się rodzinne przekleństwo, ale niech tam. Polecę do biblioteki, bo czytało się dobrze. 

Pozdro!

Smutne bardziej niż tytuł. Powodzenia w konkursie. -:(

Jest tu mnóstwo przeraźliwego smutku, ale też masa desperacji. Bardzo przejmujące opowiadanie.

 

na­pa­wa­ła mnie jesz­cze więk­szym smut­kiem.

Jesz­cze przed śnia­da­niem… → Czy to celowe powtórzenie?

 

ciem­ne oku­la­ry i ma­te­ria­ło­wa chu­s­tecz­ka w dłoni. → Papierowe chusteczki jednorazowe też są wykonane z materiału, albowiem papier też jest materiałem, a Tobie pewnie chodzi o tkaninę.

Proponuję: …ciem­ne oku­la­ry i bawełniana chu­s­tecz­ka w dłoni.

 

A potem oczo­dół spły­nął nie­bie­ską tę­czów­ką… → Chyba raczej: A potem z oczo­dołu spły­nęła nie­bie­ska tę­czów­ka

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Morcie!

 

Mocno dołujący tekst, ale też traktujący o relacjach w rodzinie. Wypada przekonująco, obrazowo, choć wolałbym nazywanie, szczególnie dziewczyny, po imieniu.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Strasznie depresyjny tekst, ale ciekawy.

Jeśli to genetyka, to dlaczego uaktywnia się w chwili śmierci poprzedniej nosicielki?

Babska logika rządzi!

Dziękuję wszystkim za wizytę, miłe słowa oraz propozycje poprawek.

 

siema Finkla

Jeśli to genetyka, to dlaczego uaktywnia się w chwili śmierci poprzedniej nosicielki?

Nie widzę tego jako genetykę, bardziej jako klątwę; fragment z chorobą genetyczną jest raczej jako próba naukowego/standardowego wyjaśnienia przez bohaterki czegoś niezrozumiałego

Aaaa, jeśli klątwa, to nie mam więcej pytań.

Babska logika rządzi!

Smutne, a w finale nawet straszne. Brak imion nie przeszkadzał, nadał tekstowi poczucia anonimowego wyznania, w którym bohaterka nie chce odbierać prywatności bliskim, ale po nazwie choroby i tak wszyscy by wiedzieli, o kim mowa, więc zakładam, że nie takie były intencje autora.

Tytułowy smutek jest tutaj obrazowo zarysowany, choć mam wrażenie, że ponieważ brak jakiejś obiektywnej jego przyczyny, lamenty bohaterki nie uderzyły mnie jakoś szczególnie.

Wytłumaczenie zjawiska nieznaną chorobą to fajny twist, ale dlaczego choroba ujawniała się akurat po śmierci przodka?

Plusik za niepotraktowanie wątku LGBT powierzchownie. :>

Mnie emocjonalnie nie ruszyło, za mało czegoś poza tytułowym smutkiem… Ciekawi mnie za to kwestia techniczna.

Miałam tylko nadzieję, że podczas wymieszania jajeczek przy in vitro to nie moje stało się naszą córką.

Tak się robi? Pobranie oocytów od obu partnerek wymagałoby stymulacji hormonalnej dwóch kobiet, co brzmi mało praktycznie i kosztownie. Chyba, że obie miały je wcześniej zamrożone. Z tego, co czytałem, raczej jedna z kobiet jest dawcą jajeczek, natomiast po zapłodnieniu jest implantowane w macicy drugiej: https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC10158901/

 

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Jeśli je stać, to przecież obie mogą przejść procedurę stymulacji i wytworzyć zarodki, a potem zdać się na los przy implantacji. Czy to moralnie właściwe i legalne, to inna sprawa, ale jesteśmy pod opowiadaniem fantastycznym. :>

Mnie ciekawi, czy ktoś tak kiedyś zrobił. Bo brzmi w opór niepraktycznie – żeby zmieszać oocyty dwóch matek. No i sam proces nie jest losowy, bo embriolog wybiera najbardziej rokującą zygotę. I jak dostanie pulę z różnych matek, to zaburza cały proces i metodologię wyboru embrionu, który już jest szalenie trudny. Dla mnie to jest osobliwe i naciągane medycznie na potrzeby dramaturgii :P

Chyba, że ktoś tak faktycznie zrobił…

 

No i jeśliby jednocześnie przechodziły stymulację, to nie wiem, czy da się zsynchronizować cały proces, żeby w podobnym czasie miały podany trigger i pobrane jajeczka…

No i niepotrzebnie zwiększone ryzyko hiperstymulacji…

„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota

Ale jeśli obie kobiety mogą wierzyć, że są biologicznymi matkami córki, to proces może się opłacać emocjonalnie, IMO.

Babska logika rządzi!

Mocno depresyjny tekst. Przyznaję, że smutek matki jakoś mnie nie ruszył, może dlatego, że patrzyłam na niego oczami nastoletniej córki. Smutek samej bohaterki jest już mocno odczuwalny, a pogłębia go jeszcze jej desperacka walka. Dołujące, ale podobało mi się.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Kliknąłem, więc chyba powinienem – choćby krótko* – wyjaśnić się z tego. No więc: językowo spoko, historia prowadzi logicznie do końca, trzyma suspens, a sam pomysł mi się całkiem podobał. Na Piórko to nie wiem, ale rozpiszę się, jeśli ktoś to donominuje do pełna. Jeśli czegoś brakuje, to być może rzeczywiście tego co wspomniała Irka; mnie też ten smutek nie do końca poruszał w trakcie lektury.

 

* – A wiem, że wolisz krótko:P

Слава Україні!

Witam,

 

emocji tutaj jest dużo, ciekawie oddany nowoczesny świat z dwoma matkami, które czasem brane są za siostry.

Podoba mi się ten smutek, który rozlewa się jak choroba, którego nie da się wydłubać, nawet pozbywając się oczu i kanalików łzowych. Nawet po “wyleczeniu choroby”, smutek pozostaje. I to mi się podoba i za to dorzucam głos nominacyjny do piórka.

 

Z uwag – chyba jedynie krótkość tego tekstu, jak rozumiem doszło tutaj do walki z limitem.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dziękuję ponownie i w ogóle.

 

@SzyszkowyDziadek

Tak się robi?

Nie wiem i średnio mnie to zajmuje

 

Właściwie moje zdanie/odpowiedź na ten temat wyrazili już (nieświadomie oczywiście) MrB oraz Finkla, tu:

Jeśli je stać, to przecież obie mogą przejść procedurę stymulacji i wytworzyć zarodki, a potem zdać się na los przy implantacji.

Ale jeśli obie kobiety mogą wierzyć, że są biologicznymi matkami córki, to proces może się opłacać emocjonalnie, IMO.

Natomiast uczciwie przyznam, że nie znam szczegółów procesu; czytałem kiedyś o takiej możliwości (ale potencjalnej) i to wszystko.

A co do tego:

Chyba, że ktoś tak faktycznie zrobił…

To nie wiem, nie sprawdzałem.

 

Dzięki też @BasementKey za nominację :)

“Tak się robi?”

Nie wiem i średnio mnie to zajmuje

Człowiek, zainteresuj się trochę, do cholery! W koncu to Ty o tym piszesz, nie my cool

MrBFinkla nie będą zawsze przy Tobie…

Che mi sento di morir

Na wstępie dodam, iż jest to mój ulubiony komentarz w tym roku (a może i ogółem top, nie prowadzę statystyki)

Człowiek, zainteresuj się trochę, do cholery! W koncu to Ty o tym piszesz, nie my cool

xD

być może w oczach wielu osób popełniam właśnie karygodny błąd, natomiast uważam, że faktyczna/prawdziwa nauka i jej prawa są podrzędne w stosunku do tego, co i jak chcę napisać. Miejscami to dość oczywiste (np. w przypadku duchów/nieumarłych/uczciwych polityków), miejscami mniej. Tu pomysł jest taki i w tym świecie takie sytuacje mają miejsce/są możliwe. Nie mam więcej do dodania :)

 

MrBFinkla nie będą zawsze przy Tobie…

Nie mów mi tak, bo nie zasnę w nocy

Nie mów mi tak, bo nie zasnę w nocy

A co my z MrB mamy powiedzieć? ;-)

Babska logika rządzi!

A co my z MrB mamy powiedzieć? ;-)

Miałem na myśli zniechęcenie takim podejściem autora i porzuceniem jego twórczości wink

 

xD

być może w oczach wielu osób popełniam właśnie karygodny błąd, natomiast uważam, że faktyczna/prawdziwa nauka i jej prawa są podrzędne w stosunku do tego, co i jak chcę napisać. Miejscami to dość oczywiste (np. w przypadku duchów/nieumarłych/uczciwych polityków), miejscami mniej. Tu pomysł jest taki i w tym świecie takie sytuacje mają miejsce/są możliwe. Nie mam więcej do dodania :)

Przyznam, że troszeczkę Cię podpuszczam. Mimo wszystko podejście w stylu “nie interesuje mnie to, pasuje mi to do historii i basta” mnie osobiście nie przekonuje i kłóci się z moimi wartościami. Ale kopii kruszył o to nie będę laugh

Che mi sento di morir

Cześć! Nadpełzam…

Po lekturze czuję się skonfundowany. Skojarzenia z Królem Edypem oczywiste, ze względu na dziedziczną klątwę i autoenukleację. Widać jednak, że treść jest inna, utwór nie opowiada o nieuchronnym przeznaczeniu. Z pewnością nie jest też czysto rozrywkowy, należy w nim odnaleźć głębszą warstwę. Byłbym skłonny traktować go głównie jako studium chorobliwego smutku, które może nie zaskakuje w samym opisie osoby, ale ciekawie przedstawia wpływ na relacje rodzinne.

Nie upieram się stanowczo, aby każdy tekst musiał zawierać przesłanie. Tutaj taki trop można chyba wysnuwać w zakresie “rodzina pomaga znaleźć motywację do walki o zdrowie”. Gorzej, jeżeli ktoś sobie wywnioskuje z opowiadania, że leczenie depresji nie działa naprawdę i tylko pomaga ukrywać cierpienie przed otoczeniem. Byłaby to jednak daleka ekstrapolacja, za którą autor nie musi czuć się odpowiedzialny, dosłowna treść nie sugeruje tego w żaden wyraźny sposób.

Kłopot sprawia mi trzeszcząca w szwach fabuła. Nie przekonuje ani interpretacja tej przypadłości jako choroby genetycznej (bo nie da się wtedy wytłumaczyć uaktywniania dopiero po śmierci poprzedniej dotkniętej), ani jako klątwy (bo zbyt dobrze poddaje się poznaniu naukowemu). Dodatkowo wikła sprawę opis leczenia, który podpowiada chemioterapię nowotworu raczej niż cokolwiek związanego z tematem. Wreszcie nie mogę zrozumieć, dlaczego bohaterka (przypuszczalnie wtedy już licząca się z prawdziwością klątwy) nie nalegała, aby to jej partnerka dostarczyła komórki jajowe. A w danej sytuacji lekarze na pewno zleciliby testy genetyczne, aby ustalić macierzyństwo. Zupełnie na marginesie, człowiek w żadnym razie nie może przeżyć bez snu więcej niż kilka tygodni, chyba że to także element fantastyczny.

Na warstwie językowej potknąłem się w paru miejscach, ale skoro nie wykorzystałeś uwag Amona, z którymi zgadzam się właściwie w całości, nie widzę sensu w dostarczaniu kolejnych.

Pozdrawiam,

Ślimak Zagłady

Opowiadanie na pewno poruszające i nieprawdopodobnie smutne. Tekst jest dobry, pozostaje w pamięci, ale piórkowo będę na nie, bo oczekuję od tekstów, by kupiły mnie na kilku poziomach – tutaj nie dostrzegłem ani piórkowej fabuły, ani bohaterów.

Cześć!

 

Niby smutne, ale przynajmniej ze dwa razy się uśmiechnąłem. Czyli jednak chyba warto chodzić do lekarza? (ciekawa parafraza dowcipu o obcinanych nogach i farbujących spodniach). Całkiem zgrabnie to napisałeś, pokazując sytuację bez osądzania, serwując jednocześnie czytelnikowi solidną porcję beznadziei i czarnej strony życia. Perspektywa bohaterki porusza, choć wpuszczasz kilka iskierek nadziei, by czytelnik nie pogrążył się w rozpaczy. Tyle na dziś, z dłuższym komentarzem wpadnę jutro.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Przejmujące opowiadanie, jak mówią Rosjanie: szczypiący serce”;)

Z jednej strony miałam wrażenie pewnego efekciarstwa w tym dramacie bohaterki, z drugiej mimo to uszczypało mnie.

Podoba mi się język opowiadania, natomiast mniej bezosobowość bohaterów, która powoduje odsunięcie, odizolowanie od dramatu.

Podziwiam umiejętność zawarcia w króciutkiej, by nie rzec nędznej formie takiej ilości emocji. Jednocześnie te emocje nie do końca do mnie przemawiają, albo inaczej ujmując nie całkiem w nie wierzę.

W głosowaniu piórkowym będę na nie.

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć ponownie!

 

Historia poruszająca, jak i trochę śmieszna (pewnie zależy od perspektywy). Młodszych pewnie poruszy, miejscami rozśmieszy, trochę starszym pozwoli przypomnieć sobie młodsze lata:

Nie da się zbyt długo oszukiwać. Kochałam dziewczynę zbyt mocno, by dać jej odejść, ale nie chciałam widzieć, jak się męczy. Poprosiłam, by znalazła sobie kochankę. Jak przytulać się ciepło do kogoś, kto wiecznie płacze?

Słodka naiwności…

 

Motyw z wydłubywaniem oka balansuje na granicy: jest z jednej strony mocny i dramatyczny, z drugiej buldożer absurdu prawie materializuje się na granicy świadomości, by zepchnąć wszystko w klimaty Evil Dead. Pewnie zależy od odbiorcy, ja jakoś nie mogłem tego traktować na poważnie, a początek nieco zgrzyta mi z żartem.

Piórkowo będę na NIE, nie mogłem się jakoś odnaleźć w całości, nie mogłem się wczuć w bohaterkę, ale może to kwestia długości (wolę dłuższe formy).

 

Pozdrawiam!

 

 

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Masz talent do opisywania emocji, który tu się moim zdaniem dobrze objawia. Sądziłam, że odkrycie polegać jednak będzie na tym, że smutek nie jest wcale dziedziczny, ale rozwiązanie w tekście wydaje mi się znacznie ciekawsze. Jedyne, co mi nie zagrało, to sama końcówka, w której nie bardzo potrafię zrozumieć bohaterkę – łapię, dlaczego ukrywa przed rodziną to, że dalej cierpi, ale dlaczego ukrywa to przed lekarzem, który mógłby pomóc ją wyleczyć? Nawet jeśli nie chciała robić tego dla siebie, to mogłaby dla córki.

No, niemniej, sam koncept choroby aktywowanej w jakiś sposób przez śmierć poprzedniego “nosiciela” jest definitywnie dobrym materiałem na opowiadanie. Pomysł wykorzystany świetnie. Bardzo mi się.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka