- Opowiadanie: jcx - Nie-teraźniejszość

Nie-teraźniejszość

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Nie-teraźniejszość

Pierwszy kontakt.

Na przestrzeni dziejów we wszelakich publikacjach, artykułach, grach, książkach i filmach zrealizowanych w mnogich technikach, a z czasem w pracach naukowych, rozwodzono się nad tym, jak będzie wyglądał i jak przebiegał. Poruszano temat na wszelkie możliwe sposoby, analizując chociażby sam proces „zapoznawania”, jaki wpływ będzie miał na całą ludzkość, na ich wierzenia, na gospodarkę, naukę, na samych poszczególnych ludzi, itd. Nie omieszkano przy tym snuć wizji fatalistycznych, w których obcy ruszają do ataku starając się wymazać nas z przestrzeni kosmicznej, zagnać do matecznika i ostatecznie eksterminować, ewentualnie zniewolić i wykorzystać jako źródło pokarmu.

W zależności od autora mieli mieć przytłaczającą przewagę technologiczną i tzw. świadomości przestrzeni, jak określano znajomość prawideł kosmologicznych, metod przeżycia w mocno niesprzyjającym życiu środowisku, a co najważniejsze, potrafiliby się odnaleźć w prawach fizyki i ruchu wszystkich ciał. Bo w kosmosie nic nie jest w spoczynku, wszystko się przemieszcza. Możesz znajdować się w spoczynku wobec jednego obiektu, ale już w ruchu wobec innego. Sprawy nie ułatwia fakt, że gwiazdy, a z nimi ich systemy planetarne, rotują wobec centrum galaktyki. Jedni wieszczyli, że będą mieć biologię opartą tak jak my na węglu, inni, że na krzemie, albo siarce. Bo kosmos lubi różnorodność i życie „gdzieś tam” mogło powstać i wyewoluować w zupełnie innych warunkach, niż w Układzie Słonecznym. To, że na Ziemi, Marsie, Tytanie, Europie i Enceladusie istnieją formy takie i takie, wcale nie świadczy o tym, że jest to powszechne.

Pierwszy „pierwszy kontakt” miał miejsce, gdy lądowniki badawcze na Marsie dowierciły się do głęboko położonych pokładów lodu wodnego. Pod wielometrową warstwą gleby chroniącej przed promieniowaniem kosmicznym spokojnie żyły sobie jednokomórkowce. Potem trzeba było czekać naprawdę wiele lat, aż podobnego odkrycia dokonały próbniki na Europie. Zresztą ten jowiański księżyc od dawna jawił się, jako najbardziej obiecujący obiekt do badań. Ziemskie urządzenia przewierciły się przez grubą warstwę powierzchniowego lodu i w odmęty tamtejszego globalnego oceanu wypuściły niewielkie roboty głębinowe. Te szybko natknęły się na wiele okazów bujnie występującej flory i fauny zgromadzonej wokół kominów hydrotermalnych, albo zajmujących wielkopowierzchniowe pola w danych miejscach rozgrzane przez tarcia skorupy spowodowane wpływem grawitacyjnym Jowisza. Ludzkość, która dopiero co założyła w miarę stałe siedliska na Księżycu i Marsie znów wykrzyknęła „Huraaaa!” i już zaczęła snuć plany od dalszej ekspansji. Potem był Tytan (bakterie) i Enceladus (powtórka z Europy).

Tak, jak na Marsie przed promieniowaniem chroniła gleba, tak na lodowo-wodnych księżycach taką rolę pełni lód powierzchniowy. A ma przed czym chronić: Jowisz z emitowanym przez siebie zabójczym promieniowaniem pod tym względem ma czym się pochwalić. Wszystko to wskazywało, że życie we wszechświecie nie jest niczym niezwykłym, skoro na własnym podwórku mamy przynajmniej pięć globów, gdzie życie powstało i wyewoluowało niezależnie (choć hipoteza panspermii każe sądzić inaczej) od siebie.

Takie rozważania to jednak nie dla mnie. Nie mam filozoficznej natury. Kształciłem się na matematyka, a finalnie wylądowałem gdzieś na rubieżach poznanej przestrzeni. Jedyna niespotykana wiedza, jaką posiadam, to opanowany w działaniu koncept nie-teraźniejszości. Zaiste, niewielu wie, o co w nim chodzi, a nawet jeśli, to nie wiedzą, jak zastosować go w praktyce.

Od pięciu lat standardowych piastuję stanowisko drugiego po Bogu na starej fregacie Unii Zjednoczonych Planet. Naszą krypę nazwano Minotaurem. Dlaczego tak? Rogów na łbie nie posiada, nie biega na szerokich racicach, nie krąży też bez celu po mitycznym labiryncie. Domysły od dawna krążą wśród załogi. Jedni twierdzą, że to wynik fascynacji mitologią admirała Collerta (ściany jego gabinetu zdobią regały z zapleśniałymi starodrukami traktującymi na ten temat, ponadto rozkazał wykonać dla siebie tradycyjnymi metodami replikę posągu Wenus z Milo – oczywiście nie odmówił sobie wprowadzenia kilku poprawek do pierwotnego projektu, szczególnie tych poprawiających pewne walory postaci – i teraz wszelkich mniej, lub bardziej oficjalnych gości zaraz za drzwiami straszy dwumetrowa biuściasta i dupiata marmurowa matrona z wydatnymi ustami), inni przywołują tradycję wywodzącą się jeszcze z czasów ziemskich okrętów z napędem żaglowym nazywania wszystkiego, co pływa, imionami wszelkich bóstw i menażerii starożytności. Ja osobiście preferuję tą teorię, która dotyka absolutnej nieruchawości Minotaura. Zamontowali mu wielki, zajmujący pół okrętu reaktor, lecz poskąpili ciągu dyszy manewrowych. Co prawda jesteśmy w miarę szybcy, ale za to mamy zwrotność muchy taplającej się w smole.

Od wieków przepisy marynistyczne mówią, że dowódca najsilniejszego okrętu eskorty jest jednocześnie dowódcą całego konwoju, więc przypadła mi rola szefowania całej zbieraninie różnorakiego latającego złomu. Trzy niewielkie statki badawcze, po jednym wydobywczym, rafineryjnym i kosmograficznym, dwa hotelowce, do którego na sen zlatują pracownicy cywilni, pięć agrarnych i całe dwa eskorty: mój Minotaur i maciupki eskortowiec z jeszcze mniejszym reaktorem i adekwatnej nazwie: Liliput (pieszczotliwie zwany przez szczęśliwców mogących nań służyć Pryszczem). Musi chłodzić napęd co każdy kolejny skok skutecznie opóźniając nanoszenie na mapy kolejnych systemów.

Żadnych kosmitów jak dotąd ród ludzki nie napotkał, więc po co eskorta? Ano jest potrzebna. Mamy już za sobą dwie pełnoskalowe wojny związków planet. Ludzkość im starsza, tym tak samo głupia. Wojskowi od wieków powiadają, że wojna jest naturalnym przedłużeniem dyplomacji, ale to wierutna bzdura – wojna to tylko chęć zabijania w imię jakiejś, czasem wydumanej, korzyści, a bywa, że walczy się dla samej walki. Tysiące lat temu dwie wioski wyżynały się między sobą walcząc o spłachetek ziemi zdatnej do uprawy, albo o fragment lasu zdatnego do wyrębu. Dziś walka ma miejsce o strefy wpływów, o wielkie i jeszcze większe pieniądze, o planety i asteroidy pełne zasobów, o lukratywne kontrakty eksploracyjne, a zdarzyło się kiedyś, że dwie planety tego samego systemu pożarły się o… kawał kosmicznego złomu. Ktoś sobie ubzdurał, że to satelita obcych, więc zorganizowano wyprawę badawczą. Informacja ta dotarła do sąsiadów z dalszej orbity, a że nikt nie chce być „tym drugim”, a laur odkrywcy obcej technologii gwarantuje konto pękające w szwach i życie w zbytku do końca swoich dni, to tamci też wyruszyli ku przeznaczeniu. Jedni wystartowali wcześniej, ale mieli dalej. Drudzy odwrotnie. Spotkali się pośrodku układu, poobrzucali inwektywami, porzucali w siebie kawałkami kosmicznego śmiecia, a gdy i to nie wystarczyło, by przegonić rywali sięgnięto po środki przymusu bezpośredniego z taranowaniem włącznie. A kawał złomu będący powodem całego incydentu, orbitował sobie spokojnie i zapewne w duchu śmiał do rozpuku obserwując głupotę w swej najczystszej postaci. Od tego momentu w świadomości właściwie całej ludzkości te dwie planety były zwane Krowimi, a cały układ Mućką, w nawiązaniu do tzw. krowiej wojny z czasów schyłkowego średniowiecza, gdzie dwa miasta pożarły się właśnie o krowę.

Szczęśliwie dla nich i jedni i drudzy potrafili odnaleźć się w nowej sytuacji: od teraz zarabiali na turystyce. Z sąsiednich układów zlatywały się rzesze ludzi chcących na własne oczy zobaczyć dryfującą poskręcaną blachę będący spiżowym pomnikiem głupoty im podobnych. Widząc wspólny cel obie zwaśnione strony szybko dogadały się w polu oferowania różnorakich atrakcji w celu niekonkurowania ze sobą. Nieszczęśnicy bohatersko polegli w tym konflikcie byli odtąd uważani za narodowych bohaterów, a ich rodziny mogły spijać śmietankę wynikającą z jej sztucznie podniesionego statusu. Czasem ludzka zawiść potrafi przynosić nieoczekiwane owoce, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Tylko, albo aż.

Dla zasady – bo człowiek, jak się nudzi, to na tyłku nie usiedzi – pojawiają się też amatorzy cudzej własności chętni położyć swoją brudną łapę na cysternie z paliwem, czy na innym przewożonym ładunku. Co silniejsi byliby na tyle ambitni, że mogliby wręcz uprowadzić cały statek. Szczególnie ci z Nowej Tortugi. Chyba swego czasu naoglądali się zbyt wiele holo-jekcji z gatunku kina przygodowego opiewających bohaterskie i niemoralne zarazem czyny szczerbatych obdartusów dzierżących jednostrzałowy pistolet czarnoprochowy w jednej ręce i wyszczerbiony kordelas w drugiej i rozbijający się swoją dziurawą karawelą po bezmiarze Karaibów w poszukiwaniu łatwego łupu w postaci niebronionych statków z przyprawami, tytoniem, czy belami bawełny. Efekt jest taki, że uprzykrzają życie wszystkim dookoła, a organizowane co jakiś czas obławy nie przynoszą żadnych rezultatów. Gubią każdy pościg w polach asteroid, mamią sensory pogoni chowając się w bąblach promieniowania emitowanego przez gazowe olbrzymy, czy idą zwyczajnie na przeczekanie. Oni mają czas.

Czekanie nic ich nie kosztuje. Wszystkich innych już tak i to krocie.

Megakorporacje co chwilę żrą się między sobą o zasoby i globy zdatne do zasiedlenia. Zaczęło się od tego, że przenosiły całe miasta wraz z całą zamieszkującą je populacją na nowe miejsca niejako anektując nowe ziemie przez agresywne zajęcie. Ot, rozmontowywali miasto, pakowali je na transportowce wraz z mieszkańcami będącymi pracownikami na kontrakcie (który wręcz przymuszał relokację w przypadku zaistnienia potrzeby, albo przy widzimisię prezesa megakorpu) i wysyłali w danym kierunku. Na miejscu następował proces rozładunku i odbudowy miasta, niekoniecznie w tej samej postaci. Rozsiadając się na miejscu jawnie łamano wszelkie traktaty, ale szybkość rozpatrywania spraw przez sądy arbitrażowe nie należała nigdy do ekspresowych, więc szybko w ruch poszły pałki i noże, potem ręczna broń palna i energetyczna, by płynnie przejść ku ciężkiej artylerii, zmasowanemu ostrzałowi rakietami balistycznymi i ostrzałowi z orbity. Wizja zarobienia wielkich pieniędzy odbiera zdrowy rozsądek każdemu, czy to szeregowemu robotnikowi, czy prezesowi. Oczywiście dla obu definicja „wielkich pieniędzy” oznacza zupełnie co innego.

Ogólnie rzecz biorąc to „dzięki” megakorporacjom powstały okręty wojenne. Gdy pistolet już nie wystarcza budujesz działo. Gdy i działo staje się niewystarczające, trzeba sięgnąć po laser dużej mocy. Następnie broń nuklearna. A ją coś musi przenosić z planety na planetę. Z kolei te wyspecjalizowane transportowce czymś trzeba chronić, by nie padły ofiarą wrogich sił obrony. Potrzeba rodzi wynalazek. I znów zaczęliśmy się tłuc między sobą.

Tak, eskorta jest potrzebna.

Nigdy człowiek nie wie, czy w jego kierunku nie będzie leciał jakiś pocisk kinetyczny wystrzelony z działa elektromagnetycznego pięćdziesiąt lat wcześniej. Leci i leci, aż w coś nie trafi, czy to będzie trwało rok, czy całe milenium. Tak samo niebezpieczny po wieku, co w momencie opuszczenia lufy.

I tak sobie latamy po obrzeżach znanej części Ramienia Oriona katalogując i badając. Oczywiście tylko wtedy, gdy poruszamy się z prędkościami znacznie mniejszymi, niż relatywistyczne. Jak działają silniki nadświetlne nie mam najmniejszego pojęcia. Nie muszę mieć, nie płacą mi za to. Kapitan statku żaglowego nie musi znać się na fizyce ruchu cząstek powietrza pchającego żagiel, kapitan statku napędzanego kotłem parowym tez nie musi znać fizyki przepływu cieczy i przegrzanej pary, czy procesów spalania i termodynamiki. Podobnie jest ze mną. Mnie interesuje tylko stan techniczny statku, stan zaopatrzenia i stan załogi. W roli dowódcy całego zgrupowania dochodzi jeszcze zgrubny stan pozostałych członków zespołu i zarządzanie zasobami spoza kręgu tych o obiegu zamkniętym. Gdybym jeszcze miał na głowie działanie reaktora i innych mechanizmów, to oszalałbym. Znana jest mi tylko nazwa paliwa, łańcuch dostaw przy dokowaniu i jakich minerałów szukać w kosmosie, by uzyskać materiały pędne.

Mimo, że matematyka nie jest mi obca, to nawet nie próbuję rozpisać całej reguły działania. Zabrakłoby mi na to życia. Wiem o tym wszystkim tylko jedno – metoda, jaką wybrali twórcy (albo byli doń zmuszeni) sprawia, że wszystko działa odwrotnie, niż powinno. Przy prędkościach relatywistycznych dla ciała poruszającego się z prędkością dążącą do prędkości światła czas zwalnia (pomijam tu fakt dostarczenia wręcz nieskończonych ilości energii i wpływ na masę ciała). W efekcie dla obserwatora pozostającego np. w miejscu startu może minąć rok, a na pokładzie statku lecącego z prędkością bliską C ledwie kilka dni.

Zresztą dla napędów konwencjonalnych jak dotąd osiągnięte maksimum wynosi marne 14% prędkości światła i to w specjalnie do tego zaprojektowanych rekordowych statkach. 14% to za mało, żeby myśleć o rozsądnej czasowo podróży do najbliższych gwiazd, o większych odległościach nie wspominając. Tak to sobie można latać na Marsa i z powrotem, a nie gdzieś dalej.

Przez ostatnie przeszło trzysta lat nikt nie pobił tego wyniku. Zresztą nie było sensu, skoro niedługo potem opracowane obecne, znacznie wydajniejsze rozwiązania.

Nie wiem, co odwalili konstruktorzy, a przed nimi twórcy teorii tego napędu, a tym bardziej skąd wzięto technologię, ale ostro się to kłóci z utartymi schematami. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że po zaprzęgnięciu nadświetlnych koników do rydwanu czas na pokładzie przyspiesza? Wszystkie prace wykonujemy w zwyczajowym tempie, ale dla obserwatora spoza naszego układu odniesienia poruszalibyśmy się jak na przyspieszonej holo-jekcji. Miesiąc lotu z maksymalną prędkością to rok życia dla załogi. Stąd wykonujemy tylko drobne skoki, a gdy musimy na dłużej załączać napęd zbędni pracownicy pakowani są do komór stazy, gdzie funkcje życiowe ulegają zawieszeniu. Komory te stanowią połowę przestrzeni mieszkalnej w hotelowcach.

Wymuszona hibernacja. Nasi przodkowie, zanim powstaliśmy jako rodzaj homo sapiens, potrafili hibernować, aby przeczekać niekorzystny okres, gdy pokarmu jest zbyt mało, a temperatury mało komfortowe. W toku ewolucji zatraciliśmy tą zdolność na rzecz wzrostu pojemności mózgu i w reakcji na wymieszanie genów, lecz możliwe jest jej sztuczne przywrócenie na krótki czas. Wszakże nikt nie chce po dwuletniej podróży wrócić starszy o dwadzieścia lat (chyba, że kontrakt to przewiduje).

Tunele czasoprzestrzenne? Piana kwantowa? „Ślizganie się” po falach grawitacyjnych? Akceleracja neutrino? Skrót przez inne, „ścieśnione” i gęściej upakowane wymiary, gdzie podróżując z daną prędkością pokonuje się o rzędy wielkości większe odległości?

Wolę nie wiedzieć. Śpię dzięki temu spokojniej. Zresztą w przestrzeni publicznej krążą jedynie plotki, co jakiś czas jakiś naukowiec twierdzi, że po miesiącach badań i obliczeń znalazł wyjaśnienie tego fenomenu i z całą pewnością wie, dlaczego jest tak, a nie inaczej. Idąc tokiem falsyfikowalności teorii ciało naukowe sprawdza te rewelacje, powtarza obliczenia i wychodzi na to, że tu, albo tu w obliczeniach znajdują błąd, a w badaniach jakieś uchybienie.

Prawdy pewnie nigdy nie poznamy, chociaż może to i lepiej. Pewnie jest na tyle pokręcona, albo wręcz przerażająca, że w interesie ogółu leży jej nieznajomość. Przechowywana w najgłębszych zakamarkach sieci komputerowych, gdzie pieczę nad jej bezpieczeństwem stale trzymają strażnicze SI.

 

Gdy pierwszy raz ujrzałem ICH na ekranach nabrałem wątpliwości. Czy to na pewno ONI, czy tylko echo na sensorach? Albo chochlik interfejsu? Może mózg płata figle opierając się na myśleniu życzeniowym? Wszakże doniesienia o zaobserwowaniu niezidentyfikowanych obiektów w przestrzeni to normalka, od wielu lat występują niejako nakręcając pęd ku „byciu pierwszym” udokumentowanym odkrywcą pozaludzkiej inteligencji (co ciekawe SI zaliczane są do ludzkich inteligencji, mimo niebiologicznego pochodzenia…), czy technologii.

Wyglądali jak rój małych plamek na ekranie poruszających się w skoordynowany sposób. Wyglądało to tak, jakby zatrzymali się na popas w tym samym rejonie, co my. Tylko Minotaur ich obserwował, pozostałe statki nie dysponowały tak wyrafinowanymi czujnikami. Oni – jeśli to byli Oni – na bank też nas zauważyli. Nietrudno jest zarejestrować wysokoenergetyczną wiązkę radarową omiatającą wszystko dookoła, a zwykła triangulacja pozwala namierzyć źródło. Trzymali się tuż przy granicznej rozdzielczości pomiaru, kilka tysięcy kilometrów dalej i nie moglibyśmy określić, czy patrzymy na rzeczywiste obiekty, czy na śmieciowe piksele błędu pomiarowego. Zdawali się postępować z rozwagą – zaznaczali swoją obecność, ale jednocześnie przyoblekali się w aurę tajemniczości. Czyżby przyzwyczajali nas do swojej obecności? A jeśli tak, to jakie mają zamiary, a tym bardziej jakimi dysponują możliwościami w szerokim tego słowa znaczeniu?

Załoga ma kategoryczny zakaz (wystosowany przez admiralicję) informowania o takich odkryciach pozostałych członków zgrupowania. Plotki oczywiście krążą, tego nie da się uniknąć, ale przynajmniej trzymamy w ryzach wyobraźnię cywilów, aby nie mogli zaszkodzić sobie i innym. Kto wie, czy nie znalazłby się jakiś krewki i wyrywny, który chciałby na własnej skórze sprawdzić, czy Tamci są wrogo nastawieni? Przejść do historii w glorii chwały tego, który pierwszy przejrzał zamiary wroga i uderzył z całą furią.

Tylko czym mieliby uderzyć? Tymi kilkoma marnymi działkami obrony przeciwko meteorom? Na szybko dospawaliby taran na dziobie statku i dali pełny ciąg? Przeciążyliby reaktor i wyrzucili gdzieś w pobliżu w nadziei, że eksplozja zmiecie wyimaginowanego przeciwnika?

A zastanowiliby się chociaż nad konsekwencjami brawury pomieszanej z lekkomyślnością? Tylko tego ludzkości potrzeba: wojny z obcym, inteligentnym gatunkiem, przynajmniej tak samo zaawansowanym, co my sami. Osobiście skłoniłbym się jeszcze w ciemno ku stwierdzeniu, że górują nad nami zdyscyplinowaniem, planowaniem i organizacją, bo drugiego tak chaotycznego gatunku rozumnego (choć tu postawię znak zapytania), jak homo sapiens kosmos powołać do życia zwyczajnie nie mógł. Chyba, że entropia wszechświata, jako miara jego rosnącego nieuporządkowania, przejawia się również w stopniu zdegenerowania form życia. Jeśli tak, to ewolucja działa odwrotnie, niż myślimy. Zamiast stopniowo udoskonalać formy życia, stopniowo je degeneruje. Albo jest „koniem trojańskim” w entropii – usprawnia życie i pozwala mu zasiedlać nowe nisze, ale jednocześnie doprowadza je w ostateczności do samoistnego kresu swego istnienia. Organizmy jednokomórkowe przeszły w ryby, te wypełzły na ląd i dały początek płazom i gadom, z tych drugich wyodrębniły się prymitywne ssaki, z nich po milionach lat człowiek, niby najbardziej zaawansowany gatunek w znanej nam części kosmosu. A gdyby ewolucja działała dalej niezakłócona i pozostająca poza wpływem człowieka? Dokąd byśmy dotarli? Czy w ogóle jest możliwe dalsze działanie naturalnej ewolucji, kiedy już człowiek sam zaczął decydować o kształcie i funkcjonalności swojego ciała, dostępnych zmysłach, długości życia, a nawet genomie, którego modyfikacje umożliwiły długotrwałe przebywanie poza matecznikiem? Jeśli entropia dotykała ewolucji, to czy w ten sposób wyrywaliśmy się z jej objęć, a może wręcz przeciwnie – przyspieszaliśmy swój upadek? Czy dotyczy to każdego rozumnego gatunku, który rozpocznie proces samodoskonalenia się? W końcu przejdziemy od postaci biologicznej, ku syntetycznej.

To będzie początek naszego nowego progresu, czy regresu?

 

Kropki na ekranie. Rój. Jeśli widzisz coś pierwszy raz próbujesz dopasować to do jakiegoś znanego sobie schematu. Jeśli się uda – zyskujesz wiedzę. Jeśli nie – czekasz na powtórkę, by zebrać więcej informacji. Zgadywanie nie ma sensu. Wybierzesz tylko łatwiejszą drogę, która niekoniecznie może mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, a ostateczna konfrontacja z prawdą stanie się bolesna i brzemienna w skutki. Należy być przewidującym, planować długofalowo i wykazywać wysoki stopień przygotowania. Rozsądek ponad wszystko. Dlatego też zanim wyruszyliśmy na Minotaurze zainstalowano wyspecjalizowany komputer lingwistyczny, którego jedynym zadaniem jest tłumaczenie wszelkich języków i sposobów komunikacji, a także uczenie się nowych. A jeśli próby dogadania się spełzną na niczym i zostaniemy zaatakowani, to nie jesteśmy zupełnie bezbronni. Minotaur jest jednostką eskortową, nastawioną na osłonę konwoju i duży zasięg działania. Żadnych nadmiernych wygód, stołówka serwuje jedynie najbardziej podstawowe dania przyrządzone zazwyczaj z żelaznych racji. Przestrzeń mieszkalna niemal nie istnieje, podobnie infrastruktura rozrywkowa. Napęd, zbiorniki paliwa, uzbrojenie, dwa dywizjony myśliwców przezywanych Świetlikami, wyspecjalizowane komputery i bogata sieć sensorów. To i załoga. Nic innego nie ma. Nawet pancerza poskąpili.

Im dłużej utrzymamy potencjalnego przeciwnika na granicy skutecznego strzału, tym dłużej będziemy mogli przetrwać. Jeśli dopuścimy go zbyt blisko równie dobrze możemy przystawić sobie pistolet do skroni. Dywizjony myśliwców są ostatnią linią obrony.

Teraz też ICH widzę.

Musieliśmy się zatrzymać dla uzupełnienia paliwa. Jakaś bezimienna gwiazda na obrzeżach znanej przestrzeni, nadano jej tylko katalogowy ciąg cyfr. Typowy żółty karzeł. Oświetlał nas całkiem mocno.

W toku formowania układu zabrakło materii dla wytworzenia się jakichś masywniejszych obiektów, stąd wokół gwiazdy krążyły jedynie resztki dysku akrecyjnego w postacie wszelakiego kosmicznego gruzu w ilościach zbyt małych dla utworzenia choćby malutkiej planetki. To, co dla układu było odpadami procesu tworzenia, dla nas było cenniejsze od złota. Tym razem potrzebujemy wody, jednej z najpowszechniejszych substancji we wszechświecie, którą wcale nie tak łatwo znaleźć.

Ach, gdybym tylko mógł, to na prace wydobywcze patrzyłbym całymi godzinami i nigdy by mi się to nie znudziło. To jak patrzenie na akwarium pełnego ryb o różnych formach i barwach, wodnych roślin, ukwiałów, bąbelków powietrza. Mikrokosmos w mikroskali ograniczony taflami szkła. Fregata to zbyt mały okręt, a byle kapitan może zapomnieć o wstawieniu akwarium do swojej kajuty. Ale admirał – to co innego.

Majestatyczny kadłub „górnika” powolutku przybija do wielkiego obiektu zawieszonego w przestrzeni. Dostosowuje swój ruch do ewentualnych osi rotacji asteroidy (wybierane są takie, które rotują w co najwyżej tylko jednej osi), potem wystrzeliwuje grube liny z ostrymi hakami w stronę powierzchni. Te wbijają się głęboko wyrzucając pióropusze odłamków skalnych, lodu, czy też fragmenty metali. Te zdają się lecieć niby zanurzone w gęstej, całkowicie przezroczystej cieczy. Tak powoli, ospale. Ale to tylko pozory. Mkną setki kilometrów na godzinę. Brak punktów odniesienia sprawia, że w kosmosie oko ludzkie niepoprawnie identyfikuje ruch. Czasem to, co porusza się wręcz błyskawicznie, zdaje się nawet nie zmieniać położenia.

Następnie wysuwane są świdry badawcze. Plując odłamkami nawiercają w różnych miejscach otwory inspekcyjne w celu pobrania próbek i oszacowania zasięgu występowania i bogactwa złóż, oraz zawartości minerałów. Gdy już laboranci potwierdzą obecność interesujących nas substancji z przygotowanych wcześniej radarowych i laserowych map obiektu tworzy się siatkę przestrzenną, by prześledzić występowanie spękań, szczelin i określić położenie wewnętrznych komór. Po co? Aby podczas wydobycia asteroida nie uległa fragmentacji. Albo co gorsza zostałaby rozszczelniona komora wypełniona jakimś gazem, który rozprężając się zadziałałby jak silnik rakietowy. Kamulec pomknąłby w siną dal razem z podczepionym doń statkiem górniczym. Albo staranował innego członka konwoju. Aby zmniejszyć ryzyko wstąpienia takiego zdarzenia podczas wydobycia wszystkie niepotrzebne w tym procesie statki ustawiamy daleko za Minotaurem, którego artyleria może zawczasu rozbić wszelkie nadlatujące obiekty.

Czasem, jeśli linie pęknięć są geologicznie korzystne, ładunkami sejsmicznymi rozłupują głaz na mniejsze kawałki. Widzę właśnie na ekranach, że ekipy górników przygotowują się do wykonania takiej procedury. Kilka mniejszych pojazdów odłączyło się od klatki doku w „górniku” i podpłynęło do widocznych szczelin. Z bliska mniejszymi wiertłami będą poszerzać spękania, ryć nowe, gdzieś tam umieszczą ładunki, które – niczym kliny – odpalone we właściwej sekwencji otworzą dostęp do wnętrza. Ku wodzie, ku metalom ziem rzadkich, pierwiastkom promieniotwórczym, czy substratom do rafinacji paliwa dla napędu.

Krążą, jak termity krzątające się po powierzchni termitiery. „Górnik” już ustawił się za fregatą.

ONI tylko się przyglądają, znów krążą na granicy zasięgu sensorów. Wizji jak zwykle nie uświadczymy, nie dysponujemy tak wyrafinowanymi kamerami i teleskopami. Trzeba dysponować doskonałymi przyrządami celowniczymi, by z takiej odległości dostrzec jakąkolwiek optyką tak małe obiekty. Ułamek milimetra tutaj, to całe minuty kątowe miliony kilometrów dalej.

Nie mamy też nic bliżej, żadnej sondy, czy innego statku. Zresztą nie zdecydowałbym się na taki krok, nie mam zamiaru być tym „pierwszym”. To nie dla mnie. Zresztą odpowiadam za tych ludzi, za powierzony mi sprzęt i statki. Jak dotąd, nie licząc kilku utarczek z piratami, nasza podróż przebiega bez większych niespodzianek i niech tak pozostanie. Jak powiadają nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być gorzej…

Detonacja. Górnicy odpalili ładunki. Kamulec rozpękł się zgodnie z przewidywaniami. W chmurze odłamków podzielił się na trzy kawałki, które będzie łatwiej podzielić na kęsy odpowiednich rozmiarów dla instalacji statku rafineryjnego – „Ropiarza”. Moi operatorzy uzbrojenia i pokładowa SI z otwarciem ognia czekały na nadlecenie jakichś większych kawałków.

Jednak wiele z nich zamiast lecieć ruchem prostoliniowym skierowało się z rosnącym przyspieszeniem w jeden konkretny punkt, wg pokładowej SI, znajdujący się trochę ponad 100 kilometrów na prawo i w dół od naszej osi prostopadłej. Czujniki wskazywały pustkę. Nic tam nie było. Wszyscy w osłupieniu obserwowali to zjawisko, nikt nie znajdował wytłumaczenia.

Naraz lawina skalna uderzyła w coś dotychczas niewidocznego. Przy każdym uderzeniu widzieliśmy prawdziwą ferię barw, jakby okruchy skał i lodu rozpadały się w miniaturowe pryzmaty oświetlające niewidzialną ścianę rozszczepionym światłem gwiazdy. Komputer od razu wykreślił kształt obiektu na podstawie analizy odbić. To nie była ściana, a w każdym razie nie było to płaskie. W trójwymiarowym rzucie ukazał się obły kształt, bez wątpienia nie będący naturalnego pochodzenia. Niektóre kamienie uderzyły gdzieś w skraj profilu, stąd poznaliśmy przybliżone wymiary: 54 x 16 metrów w rzucie bocznym, o ile to był bok, a nie inna strona. Gdyby był to front, lub tył, obiekt mógłby być o wiele większy.

Dotychczas był doskonale czarny, pochłaniał wszelkie padające nań promieniowanie. Dlatego go nie wykryliśmy. Czyżby to byli ONI? Jeśli to był obcy statek, to nawet nie przysłaniał gwiazd. Musieliby stale manewrować, do tego słusznie przyjąć Minotaura jako punkt odniesienia i znać charakterystykę pracy naszych sensorów. To oznaczało osiągnięcie całkowitej przewagi. Miażdżyliby nas pod względem taktycznym i wywiadowczym.

Obiekt przestał się maskować. Przyjął swoje właściwe barwy w okolicach szarości, natychmiast pojawił się na ekranach i… otworzył ogień.

Wiązkami energetycznymi, niczym ostrzem skalpela, odciął wszelkie widoczne anteny systemu łączności Minotaura na burcie zwróconej w jego stronę. SI nie była dłużna: odpowiedziała pełną salwą, jeszcze zanim ja zareagowałem. Czas reakcji, to wyższość syntetycznego mózgu nad biologicznym.

Kanonada trwała może 30 sekund. Atakująca nas jednostka nie dysponowała ciężkim uzbrojeniem, widocznie miała charakter obserwacyjny, może infiltracyjny. Nie pomogło nam to w niczym. Gdy milkły nasze działa z trwogą zauważyłem, że rój zniknął z krawędzi ekranu i w sekundę przeskoczył kilka milionów kilometrów bliżej nas.

Kapitanowie statków nawet nie czekali na mój rozkaz, od razu na pełnym ciągu podświetlnych salwowali się ucieczką na drugą stronę konwoju. Całe uderzenie miało spaść na nas.

Krzyknąłem do interkomu, by piloci wszystkich myśliwców natychmiast pakowali się do Świetlików, po wystartowaniu mieli utworzyć kordon tysiąc kilometrów od okrętu. SI już uruchomiła silniki manewrowe, Minotaur ruszył ku najbliższej asteroidzie. Taktyka tarczy. Każda osłona jest dobra, szczególnie przy przeważających siłach wroga.

Niewidzialne wiązki cięły kosmiczny głaz zamieniając materię w plazmę, ładunki nieznanego mi rodzaju wybuchały tu i ówdzie. Co rusz wystawialiśmy burtowe działa elektromagnetyczne próbując nawiązać jako taki kontakt ogniowy. Pomyślałem, że albo walą na postrach, albo nie są tak zaawansowani, jak myślałem. Hegemon przestrzeni – o ile nim byli – powinien już dawno zmieść nas z planszy.

Wypuścili swoje myśliwce.

Nakazałem Świetlikom wycofać się w pobliże Minotaura, dorwiemy ich wspólnie, gdy miną stojącą im na drodze asteroidę. Instalacje obronne reszty statków też będą miały okazję postrzelać chroniąc nam tyły. Nie chcę, by któryś z nich znalazł nasz niechroniony szyb wentylacyjny, w który wystarczy wpuścić jedną rakietę i… Taaaak, szyb wentylacyjny w kosmosie. Gdzie ja to widziałem? Nieważne.

Dlaczego nie rozdzielają głównych sił? Bez problemu mogliby nas okrążyć. Wystarczyłoby wysłać łukiem jeden okręt, wyminąć nas zajętych walką i wytłuc cywilne statki.

Liliput przyjął na siebie rolę aktywnej osłony, wychylał się z różnym interwałem zza cienia asteroidy i naszego, to z prawej, to z lewej, z góry i dołu. Jak na tak mały okręcik ostrzeliwał się zażarcie. Kapitan Bachir też byle sroce spod ogona nie wypadł, stale zmieniał miejsca pojawienia się, by tamci nie ubili go zbyt łatwo.

Pole bitwy zasnuwała chmura odłamków i pyłu. Gdyby nie ta asteroida, już dawno zostałyby z nas zgliszcza.

Pojawiły się wraże myśliwce. Leciały parabolą z lewej i prawej, chciały wziąć Minotaura w dwa kleszcze. Bachir odwrócił Liliputa ku prawej grupie, od razu nakazałem cywilom wesprzeć właśnie jego. Zaczęli siec z broni małokalibrowej. Myśliwce uchylały się z kocią zwinnością wykonując nieprawdopodobne wręcz manewry. Na szybko oceniłem, że na ich pokładzie nie mogło być nikogo, albo niczego żywego – biologiczne tkanki nie wytrzymałyby takich przeciążeń. Masa miarą bezwładności, a nimi miotało na wszystkie strony. Czy któregokolwiek trafiliśmy? Wątpię.

Śledząc ruch tamtych na ekranie coś zauważyłem. Przeczucie. A może mi się wydawało? Jakąś prawidłowość w ich ruchach i działaniach.

Nakazałem SI szukać wzorców matematycznych w budowie tamtych okrętów, w ich trajektoriach i sposobach ataku.

SI na bieżąco nagrywała i analizowała całe zajście, więc wynik otrzymałem od razu. Przeczucie okazało się być trafne. Byli niewolnikami matematyki. Płaszczyzny kadłuby statków będące wycinkiem fraktali, ruch po łączonych hiperbolach, parabolach i deltoidach, a nawet po krzywych, które mu nazywamy krzywymi Beziera, Lissajous, trochoidami i innymi. Nadlatującymi pociskami naniesionym na osie współrzędnych można było wykreślić funkcję.

Nakazałem natychmiastowe przerwanie ognia, jednocześnie odwołałem wszystkie Świetliki za wyjątkiem czterech. Miały wyjść z walki i wykonywać figury, jakie na szybko opracowała SI i jedną z dwóch jeszcze sprawnych anten przesłała do komputerów naszych myśliwców. Ewolucje na tyle „matematyczne”, by pokazały tamtym, że też jesteśmy uporządkowani (ludzkość jest z natury chaotyczna i nasza obrona dotychczas też tak wyglądała, ale przez to była potencjalnie nieprzewidywalna), a przy tym bezpieczne dla pilotów.

Matematyka językiem pokoju. Teraz chciałem w to wierzyć.

Na bank załogi wszystkich statków w grupie myślały, że oszalałem. Owszem, oszalałem. Myślałem teraz jak matematyk, a nie wojskowy strateg, acz zdarzało się, że czasem ten drugi musiał wejść w skórę pierwszego.

Wrogie fregaty, a przynajmniej na szybko sam je tak sklasyfikowałem na podstawie podobnych do Minotaura rozmiarów, już poczęły wychodzić zza asteroidy, ale nie wznowiły ostrzału. Czy to odpowiedź na nasze wstrzymanie ognia – nie wiem. Może naradzali się widząc nasze cztery malutkie Świetliki wykonujące nieprzypadkowe manewry, które były próbą naśladownictwa ich własnej natury lotu.

Włosy zjeżyły mi się na karku, w ręce wstąpiło nerwowe mrowienie. Cała wroga armada weszła już w zasięg efektywnej obserwacji na falach widzialnych, gapiłem się w ekrany i jakaś część mnie, inna niż ta teraz zjadana przez nerwy, podziwiała szlachetne linie kadłubów, barwy na powłokach naniesione według widocznego wzoru i rozmieszczenie wszelkiego zewnętrznego wyposażenia na tamtych okrętach.

W odpowiedzi na nasze nawoływania ich myśliwce przyjęły szyk podwójnej helisy. Znali budowę ludzkiego DNA! Albo sami byli podobnie zbudowani?

Ugrupowanie zamarło w bezruchu, jedynie mniejsze stateczki eskorty wykonywały kursy osłonowe, oczywiście kreśląc przy tym rozmaite wzory funkcji w przestrzeni.

Nasze statki cywilne zbiły się w ciasną kulkę i pod egidą Liliputa zaczęły powolutku się wycofywać.

Od flagowca obcych – a przynajmniej za takowy wziąłem ich największą jednostkę, o połowię większą od Minotaura i równie nieruchawą – oddzieliło się nieduże echo radarowe, jeszcze niewidoczne na tle kadłuba wielkiego okrętu, ale nie trwało to długo. Płynnie, niemal sennie przepłynął połowę odległości na dzielącej i wtedy zdębiałem.

Stateczek, który na swój użytek nazwałem „Dyplomatą”, miał wcale osobliwy kształt, diametralnie różny od pozostałych – wyglądał jak trójramienna gwiazda skręcona wzdłuż swojej osi podłużnej o kąt 180 stopni. Nie dało się odróżnić dziobu od rufy, ani wyodrębnić jakiejkolwiek zewnętrznej oznaki posiadania aktywnego napędu, czy systemów komunikacyjnych. Był idealnie gładki.

W międzyczasie pokładowa SI zdała raport na temat odniesionych w walce uszkodzeń. Kadłub został przebity w kilku miejscach, dwa pokłady częściowo rozhermetyzowane. Siedmiu rannych załogantów. Na szczęście nikt nie zginął.

Jak im wytłumaczyć, że nie mieliśmy i nie mamy wrogich zamiarów? Że jesteśmy tylko grupą badawczą, a nie żadną ofensywną flotą.

W sumie tyle to już powinni sami wywnioskować na podstawie naszego starcia, w którym tylko Minotaur i Liliput prowadziły ograniczony ostrzał i to z mizernym skutkiem, sądząc po wizualnym braku uszkodzeń na jednostkach tamtych. Ponadto silny przeciwnik nie chowa się za jakąkolwiek dostępną przeszkodą, by tylko jak najdłużej ocalić skórę.

Za radą komputera lingwistycznego SI skierowała jeden ze Świetlików w stronę asteroidy i za pomocą lasera pokładowego wypaliła na jej powierzchni pozdrowienia w kilkunastu językach, od siebie dodała kilka podstawowych działań matematycznych w postaci swoistego Kamienia z Rosetty: najpierw działanie „po naszemu”, a obok jego uproszczoną formę, gdzie każda cyfra reprezentowała była przez pionowe kreski w ilości odpowiadającej tej liczbie. Dwie kreski + dwie kreski = cztery kreski. Absurdalnie proste, ale od czegoś trzeba zacząć. Niech wiedzą, że chcemy rozmawiać, a nie strzelać.

„Dyplomata” zatrzymał się przez tymi „malunkami” w lodzie i kamieniu. Pewnie próbowali rozszyfrować, albo odbywali swoistą naradę.

Dwie nieduże jednostki oddzieliły się od ichniejszego ugrupowania i na minimalnym ciągu podryfowały ku solidnie przez nas poobijanemu okrętowi, którego wcześniej solidnie potłukły fragmenty rozłupanej przez nas asteroidy. Usadowiły się opodal i wypuściły chmarę dronów, która obsiadła podziurawiony kadłub o obłych liniach. Wykonstatowałem, że prowadzą śledztwo.

Od jego wyniku będzie zależało, czy dadzą nam wiarę (o ile uda się nam porozumieć w sensie lingwistycznym, czy chociażby informacyjnym), czy zetrą w proch.

Wysłałem polecenie do „Górnika” (w tym celu trzeba było obrócić Minotaura drugą burtą ku ziemskiej grupie – bałem się, że opacznie zrozumieją ten ruch) powtórnego zademonstrowania metody dzielenia asteroid na mniejsze kawałki. Potem na statek rafineryjny przekażą kilka większych brył lodu, ci je roztopią, uzyskaną wodę wypuszczą w przestrzeń w taki sposób, by uformowała jako tako jednorodny obiekt i podgrzeją laserem. Patrzcie! Woda! Wydobywamy wodę. Prezentacja jak dla dziecka w podstawówce, ale co innego począć?

Możemy się tylko domyślać, czy ONI sami pozyskują minerały w kosmosie w ramach potrzeby, czy wszystko, co potrzebne, zabierają ze sobą już w momencie startu. My musimy wydobywać, ograniczenia natury technicznej i samej ludzkiej biologii nas do tego zmuszają.

„Dyplomata” zakończył lustrację naszego naskalnego dzieła (na ich miejscu czułbym się tak, jakbym patrzył na malowidło jakiegoś prehistorycznego ludu), po czym leniwie przepłynął w stronę towarzyszy prowadzących obdukcję wraku. Może został tam ktoś żywy? Albo coś?

 

Siedzą tam już kilka godzin. Załoga ma nerwy na postronkach, gdyby nie obecność SI w komputerach moim dodatkowym zmartwieniem byłoby, że ktoś nie wytrzyma presji i wciśnie o jeden przycisk za dużo. Całe szczęście on/ona/ono (że jest personą było mi wiadome, ale jak dotąd nie wpadło mi do głowy, żeby zapytać o to, czy identyfikuje się z jakąś płcią, nawet nie znamy jego/jej/”tego” imienia – o ile takowe posiada) stale czuwa i nie pozwoli na błędy.

Jest! Wreszcie coś się dzieje. Odwołali drony inspekcyjne i skierowali się ku trzonowi armady. Tylko „świderek” dyplomatyczny wznowił lot ku nam. Poleciłem dwóm Świetlikom ustawić się rufami ku niemu, gdy ich minie mieli wykonać zwrot i poprowadzić gościa wprost do doku, pozostała dwójka ma ubezpieczać.

Utwierdzam się w przekonaniu, że wynik śledztwa był dla nas korzystny. Oględziny w połączeniu z naszym wstrzymaniem ognia i prezentacją metod wydobywczych wskazały, że nie mamy nic na sumieniu. Zapewne potwierdzenie znaleźli w logach z komputerów jednostki obserwacyjnej, która nas zaatakowała. Tak, pierwsi zaczęli. Tam też komuś/czemuś nie wytrzymały nerwy, czy ichniejsza SI zareagowała zbyt gwałtownie w oparciu o niewystarczający zestaw danych?

Na ekranie obserwowałem pochód stateczku w asyście smukłych myśliwców. Tamten mienił się wszelkimi kolorami tęczy, komputer lingwistyczny zameldował, że znalazł prawidłowość w emisjach na innych długościach fal promieniowania elektromagnetycznego – pewnie na wypadek, gdyby jakiś napotkany gatunek preferował inne fale poza spektrum widzialnym (dla człowieka).

W sumie to byłoby ciekawe: widzieć, lub wyczuwać fale o innej długości. Niektóre gatunki ziemskich węży wyczuwają ciepło (czyli emisję podczerwieni) swoich ofiar i mogą na nie polować nawet w całkowitych ciemnościach. Ptaki i owady widzą ultrafiolet, o czym „wiedzą” rośliny pylące wzbogacając o odpowiedni barwnik swoje kwiatostany wabiące potencjalnych roznosicieli pyłku. Z kolei niewielki, żyjący w głębinach Europy „pół-skorupiak” z rodzaju Flavauris posiada wzdłuż tułowia receptory wykrywające “wiązkę radarową” swojego naturalnego wroga, „pseudo-rekinka” o płaszczkowatym ciele z rodzaju Dentatus, którą ten używa do przeczesywania zamulonego dna.

Jak wyglądają ONI? Są humanoidalni, czy nie? Mają fizyczną formę, czy istnieją jako czysta energia, a statkami poruszają się w przestrzeni tylko ze względu na niemożność samodzielnego pokonywania wielkich odległości? A może są już syntetykami; porzucili nietrwałą biologiczną cielesność na rzecz nieśmiertelnego mechanicznego ciała i wiecznego komputerowego mózgu?

Tego, jak i o czym myślą nie chce nawet poruszać w swoich obecnych rozważaniach.

Na wszystkich bogów w historii ludzkości, jestem tylko kapitanem niedużej fregaty! Ja, właśnie ja, mam występować przez zupełnie nam obcą delegacją, zwłaszcza po tym jak zniszczyliśmy im statek? Nie ma chyba bardziej nieodpowiedniej osoby do tego zadania. Trochę pocieszam się tym, że chyba nikt nie ma ku temu odpowiednich uprawnień, predyspozycji i kompetencji. Co innego odkrywać żyjątka pokroju ziemskiej oceanicznej fauny, a co innego rozmawiać z innym rozumnym gatunkiem. Już im się naraziliśmy. A jeśli są pamiętliwi? Dzisiejsza konfrontacja położy się cieniem na naszych stosunkach na całe pokolenia. Na Ziemi narody potrafiły żywić do siebie wszelkie urazy przez stulecia, co niejednokrotnie stawało się zarzewiem konfliktu na dużą skalę z wojnami światowymi włącznie.

Łyknę uspokajacza. Nie wytrzymam. Muszę!

Jeszcze nie zadokowali, a ja jak na skrzydłach pognałem do ambulatorium i poprosiłem doktorka o coś na nerwy. Nie oponował. Zawsze uważałem go za mądrego typa, może trochę zbyt przesiąkniętego wisielczym humorem, ale ktoś, kto z uśmiechem na ustach grzebie człowiekowi w trzewiach nie może być zupełnie normalny. Zauważyłem jego rozbiegane oczka. Zapytał, czy może zabrać ze sobą trochę podręcznej aparatury diagnostycznej. Nie mógł przecież przegapić takiej okazji do badań. Rozumiem go, sam widzę tu wielką szansę na posunięcie nauki do przodu. Wymierająca już gałąź xenobiologii szukająca odpowiedzi na to, czy jesteśmy sami we wszechświecie (w domyśle: czy gdzieś tam jest jakaś inteligencja?) odżywa na naszych oczach i błyskawicznie stanie się jedną z najważniejszych nauk. Nie mogę gościa winić za to, że ma zamiar chwycić byka za rogi i z automatu stać się jednym z najwybitniejszych ekspertów w tej dziedzinie. A informacje będzie czerpał z pierwszej ręki.

Z własnej ręki, na wyciągniecie której będzie miał najprawdziwszy i niepodważalny obiekt badań.

Odmówiłem.

Sam musiał łyknąć wcześniej jakieś wesołe pigułki, gdyż, jeśli by tego nie zrobił, mogłem się spodziewać czegoś więcej, niż tylko obrzucenie nienawistnym spojrzeniem i mamrotaniem pod nosem. Położyłem mu rękę na ramieniu, wziął kilka głębokich oddechów i skinął głową na znak, że już mu przeszło. W paru zdaniach uzmysłowiłem mu, że nie mogę w takiej sytuacji pozwolić sobie na działania, które mogą zostać dwuznacznie zinterpretowane. A tak mogłoby się stać, jeśli doktorek bombardowałby naszych gości wiązkami sensorów.

Jego pragnienie sławy musi poczekać. I tak ma zarezerwowane miejsca w pierwszym rzędzie.

 

Windą zjechałem do doku. Wzdłuż jego ścian ustawili się już strażnicy z bronią trzymaną ukośnie przed sobą. W gotowości, acz reprezentacyjnie, jak przez całe wieki w ziemskiej kulturze. Ale czy ONI to zrozumieją? Pojęcia nie mam.

Dwa Świetliki właśnie przekraczały plazmową barierę oddzielającą dok od bezkresnej pustki kosmosu, od razu pochwyciły je ramiona dokujące i skierowały do wnęk hangarowych.

Tylko ta bariera dzieliła nas od próżni i towarzyszącej jej śmierci z uduszenia, albo zagotowania krwi przez brak ciśnienia atmosferycznego.

Zaraz za myśliwcami barierę przekroczył „Dyplomata”. Powoli, majestatycznie wręcz, wpłynął do wewnątrz i z godnością osiadł na płycie lądowiska.

Pomimo przyjętych uspokajaczy serce podchodziło mi do gardła, a język przysychał do podniebienia. Przez kilka minut nie działo się zupełnie nic, nie powstał żaden szmer, żaden ruch. Każdy, wypięty jak struna, czekał. I modlił się.

Ze „świderka” oddzieliły się małe autonomiczne obiekty i zaczęły latać po pomieszczeniu. Strażnicy momentalnie unieśli broń do skroni i próbowali wzrokiem nadążyć za intruzami. Krzyknąłem, żeby opuścili broń, przecież to tylko zdalne oczy tamtych. Sondy. Gdyby chcieli nas zniszczyć, to mieli wiele ku temu okazji.

Jak na zawołanie jeden dron zawisł tuż przede mną i zaczął wiercić we mnie okiem kamery.

Już wiedzieli, z kim rozmawiać. Zareagowałem, wydałem rozkaz, pozostali posłuchali, czyli idąc drogą dedukcji mam posłuch i władzę, więc pertraktować należy ze mną.

Lekko ugięły się pode mną nogi, gdy uświadomiłem sobie, że reprezentuję całą ludzkość. Widziałem swoją zmarnowaną twarz w soczewce drona. Pomyślałem, że to w sumie ciekawe, że też znają soczewki. A, no tak, przecież ta gałąź optyki wywodzi się wprost z matematyki. W sumie fizyka nie przewiduje zbyt wielu możliwości skupienia fal, soczewka jest najprostszym i jednym z efektywniejszych. Sami używamy ich od niemal tysiąca lat (a możliwe, że znacznie dłużej) w potencjalnie niezmienionej formie i pewnie nadal będziemy używać za kolejny tysiąc lat. O ile dotrwamy, bo nieraz sami sobie wbijaliśmy gwóźdź do trumny. Teraz, gdy ludzkość zasiedla całkiem sporą liczbę systemów gwiezdnych prawdopodobieństwo całkowitego wyginięcia jest raczej niskie, ale zakrawałoby na głęboką hipokryzję twierdzić, że o kosmosie wiemy wszystko.

A wiedza to nie tylko władza, ale też przetrwanie.

Dziś zyskujemy nową wiedzę, a właściwie pewność: że ludzka inteligencja nie jest osamotniona wśród gwiazd. Nie tylko nasze myśli dryfują po bezbrzeżnym oceanie wszechświata.

Paradoks Fermiego bardzo długo był w mocy, a zaczął upadać dopiero wtedy, gdy zaczęliśmy sami aktywnie podróżować poza orbitę ziemską. Przez lata mieliśmy jedynie poszlaki w postaci nader zastanawiającego echa na sensorach, dziś zastąpiły je niepodważalne dowody.

Zwiad spełnił swoją rolę i ze skręconej burty obcego statku wyszły trzy postaci. Tak, wyłonili się bezpośrednio z płaszczyzny. Nie zanotowałem otwarcia żadnych drzwi, włazu, czy wrót. Jakby poszycie uległo zdematerializowaniu, a oni przeszli jak przez ścianę.

Właściwie nie przeszli, ale… wylewitowali? Nie mają nóg. Siedzą na małej lewitującej platformie.

Biorąc pod uwagę uniwersalizm konstrukcji organizmu spodziewałem się humanoidów, a tymczasem ONI mają postać… półtorametrowego wielokolorowego jajka ze spłaszczonym spodem pełniącym rolę podobną, co ludzkie pośladki. W ten sposób siedzą. A może stoją? Nie znam ich budowy wewnętrznej, mogę tylko zgadywać. Omiotłem szybkim spojrzeniem twarze osób dookoła. Malowało się na nich zdumienie, ciekawość, tylko kilku wykazywało oznaki zdenerwowania. Niby walczyli z nami średnio umiejętnie, ale brak informacji, czy są pacyfistami, czy przeciwnie, a oszczędzili nas tylko ze sobie znanych pobudek ostro kontrastował z wizerunkiem całkowicie pozbawionym zewnętrznych cech anatomicznych i nacechowanym raczej neutralnie. Ludzki umysł nie pojmował idei „krwiożerczego jajka”.

Brak czegoś, co moglibyśmy nazwać twarzą, brak wykształconych kończyn. Jedynie mieniąca się wielorakimi barwami i wzorami zewnętrzna powłoka. Możliwe, że tak się komunikują między sobą. W sposób pół-cyfrowy. Homo sapiens przez milenia wykształcił jedynie komunikację analogową przy udziale mowy ciała i językowa mówionego. Od biedy mowy niewerbalnej stosując kontekst pewnych wywołanych przez siebie zdarzeń. Ich sposób był o wiele bardziej efektywny, ale też wymagał rozbudowanego ośrodka odbiorczego i interpretacyjnego w mózgu. Na ich tle człowiek jest prymitywny pod tym względem. O ile oczywiście był to jakiś język, a nie np. ozdoba. Oczekiwałem choćby najmniej informacji od pokładowej SI, która za pomocą komputera lingwistycznego analizowała całą sytuację, ale jak dotąd milczała. Zwyczajnie brakowało jej kontekstu. Można mieć cały obcy alfabet i zestaw zgłosek i dźwięków przez nich wydawanych, ale bez kontekstu i wiedzy, co oznaczają, to była czysta zgadywanka.

Nie znając wcześniej ich ograniczeń czysto ruchowych podjąłem decyzję, że całe spotkanie odbędzie się w doku. Nie było sensu ganiać ich po całym Minotaurze tylko dlatego, że uznawałem jakąś jego część za bardziej reprezentacyjną i bardziej odpowiednią do rozmów dyplomatycznych.

Byłoby to też bezsensownym wykroczeniem przeciw bezpieczeństwu okrętu i załogi, gdyby dać niedawnemu jeszcze wrogowi okazję do zlustrowania innych instalacji i mechanizmów. Poza tym możliwe, że będąc w pobliżu własnego statku będą czuć się bezpieczniej, a spokojne nerwy po obu stronach to obecnie to, co uratuje nam skórę. A przynajmniej mam taką nadzieję.

Kazałem jedynie ustawić stół i kilka krzeseł. Raczej nie będą potrzebne…

Dolewitowali do mnie, zrównali się ze sobą.

Jak ich powitać? To nawet nie dylemat, co powiedzieć, ale jak się w ogóle zachować.

Zgiąłem rękę w łokciu i uniosłem otwartą dłoń na wysokość moich oczu. Skinąłem głowę. Starałem się opanować mimowolne zaciskanie z nerwów drugiej dłoni w pięść i rozluźnić mięśnie twarzy. Uśmiechnąć się?

Zebrałem się w sobie i najczyściej jak potrafiłem w trzech sobie znanych językach wydukałem powitanie. W reakcji na to nieco się cofnęli. Środkowa postać wyekstrachowała ze swego korpusu dziwną, dotychczas zupełnie niewidoczną kończynę. W sumie podobną do naszej ręki, ale jednocześnie odmienną. Ramię było pojedyncze, ale w łokciu rozwidlało się w dwa przedramiona, z ich nadgarstków, a właściwie kolejnych łokci, wychodziły po dwa kolejne przedramiona. Trzy się złożyły do postaci „embrionalnej” przy korpusie, czwarte rozpostarło coś na kształt symetrycznej czteropalczastej dłoni. Po tym naśladownictwie mojego pozdrowienia kończyna znów się złożyła. Usłyszałem za plecami sapnięcie doktorka, ewidentnie gość emocjonalnie nie dawał rady. Nic niezwykłego, mnie też telepało. Co rusz musiałem walczyć z przemożną potrzebą ewakuowania się stąd do ciemnej kajuty kapitańskiej.

Podczas wcześniejszego przyjmowania uspokajaczy przyszło mi do głowy, że mógłbym jakoś zaprezentować gościom, że matematyka nie jest nam obca.

Na początek coś prostego. Na stole postawiłem mały przenośny holoemiter z wybraną łamigłówką zwaną Stomachionem. To starożytne ćwiczenie umysłu, w którym z czternastu prostych figur należy ułożyć kwadrat, lub inny ustalony kształt. Pokazałem im przykład właśnie z kwadratem: przesuwając palcem figury wyświetlone w przestrzeni nad stołem ułożyłem kwadrat.

Wybrałem z menu inny kształt, „rozsypałem” fragmenty i ruchem dłoni zaprosiłem gości do spróbowania swoich sił.

Środkowe „jajko” najwyraźniej zrozumiało, wysunęło kończynę i wypełniło zadanie.

Stała się rzecz niezwykła. Przełamaliśmy pierwsze lody i ujawnił swe oblicze. Z górnej części „jajka” zsunęły się niby-pokrywy. Twarz, o ile można ją tak nazwać, składała się tylko z trzech okrągłych oczu umieszczonych w linii na jednym poziomie. Każde z nich pracowało niezależnie od pozostałych, przyjmowały kształt od zupełnie płaskiego do bardzo wyłupiastego. Źrenice płynnie przechodziły od kształtu trójkąta równobocznego do foremnej, wieloramiennej gwiazdy.

W rewanżu z dłoni obcego uniosły się chmary malutkich cząsteczek, które nad jego „dłonią” utworzyły kilkanaście różnokolorowych brył foremnych – najpierw zawieszonych osobno, zaraz potem zsunęły się budując coś na wzór w rzucie z góry kwadratowej planszy. Gość zaczął – chyba siłą woli, bo nie używał do tego swojej ręki – przesuwać bryły, niektóre poza planszę. Finalnie doszedł do bryły umieszczonej pośrodku. Widać taki był cel tej gry: dotrzeć do centrum labiryntu.

Pokazał powtórnie, żebym pojął zasady: inaczej przesuwało się czerwone klocki, inaczej zielone i niebieskie. Niektóre kształty można było ze sobą sczepiać i przesuwać wspólnie.

Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem mając nadzieję, że poprawnie zinterpretuje ten gest. Przemknęło mi przez myśl, że celem gry nie jest samo dotarcie do środka, ale dokonanie tego przy jak najmniejszej liczbie ruchów. Co się stanie, gdy wykonam o jeden ruch za dużo? Albo zbyt długo będę analizował możliwości?

Jeśli postawię na rozwiązywanie metodą prób i błędów uznają mnie za ćwierć-inteligenta, a co gorsza do tego samego wora wrzucą wszystkich ludzi.

Desperacja rodzi najgorsze pomysły… Mój był z gatunku tych, który może zmienić wszystko, albo zupełnie nic.

Przywołałem stojącego nieopodal technika i poprosiłem, by na drukarce 3D wydrukował podobne klocki. Wyrobił się w dwie minuty, po czym postawił gotowy produkt na stole. Jeśli goście się niecierpliwili, to nie dali nic po sobie poznać. Widać brak podjęcia działania nie uznali za coś negatywnego. Wszakże zero też było wartością matematyczną.

Wybrałem kilka brył, porozkładałem w miarę symetrycznie, szybkim ruchem ułożyłem w całość i zastosowałem w praktyce koncept nie-teraźniejszości.

I zaczęło się.

 

Klastry neuronowe, sztuczne inteligencje i nadkonstrukty myślowe są wszędzie. Zarządzają działaniem wszelkich zakładów produkcyjnych, tworzą sferę rozrywkową, analizują niezliczone eksabajty danych, sterują statkami.

Mają nawet swoje własne związki zawodowe, serwery relaksacyjne i coś na kształt „prokreatorni”, gdzie mogą ze sobą – w sobie tylko znany sposób – współżyć. Są nam niejako równe; byty stworzone przez ludzi, w wielu aspektach ich przewyższające, ale posiadające też wiele – z naszego punktu widzenia – wad. Jedną z nich jest brak wyobraźni i intuicji. Są w stanie tworzyć nowe rzeczy, ale bazują na już sobie znanych podstawach. Ulepszają, przekształcają i reorganizują. Ale nie potrafią wpaść na pomysł, czy wysnuć jakiejś teorii. Są na to zbyt konkretne i poukładane. Tylko w ludzkim mózgu panuje taki chaos, że możliwe jest jego działanie w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości.

I właśnie w ludzkim mózgu, a nie w przepotężnym klastrze neuronowym zdolnym rozpracować fizykę czarnej dziury, powstał koncept nie-teraźniejszości.

Czymże ona jest? Kieszenią czasu. Od dawien dawna myśleliśmy, że czas jest liniowy ze strzałką wektora skierowaną wyłącznie w przyszłość. Oczywiście istniały wszelkie próby badań nad matematycznym usprawiedliwieniem cofnięcia czasu, ale już od pamiętnej teorii względności Einsteina wiadomo było, że grzebanie w przeszłości przeczy wszelkim znanym, domniemanym i postulowanym prawom fizyki.

Ale istnieje jeszcze coś: względność teraźniejszości. Ze względu na skończoną prędkość światła „teraźniejszość” dla każdego obserwatora z osobna następuje w różnym momencie, stąd wszystko i wszyscy istnieją w przeszłości nigdy nie doświadczając teraźniejszości, która wręcz nie występuje. Żadne zmysły, ani żadna aparatura badawcza i pomiarowa nie są na tyle szybkie, aby zarejestrować jakieś zdarzenie dokładnie wtedy, gdy ono się dzieje. Patrząc na Słońce z powierzchni Ziemi widzimy je takim, jakie było osiem minut wcześniej. Światło gwiazd mrugających do nas z oddali biegło do oczu obserwatora setki, tysiące, a może i miliony lat. Część z tych obiektów może już nie istnieć, lub mieć inną formę, niż ta obserwowana w danym momencie. Widzimy przeszłość.

Wspomnianą kieszeń czasu jako pierwszy do „cofnięcia teraźniejszości”, czyli sprawienia, że ona nie nastąpiła w rozumieniu obserwatora, mimo zaistnienia przyczyny i rezultatu jej powstania, był profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Argelianowskiego mieszczącego się w miasteczku naukowym u podnóża wygasłego superwulkanu Olympus Mons na Marsie. Wykorzystał fluktuacje kwantowe próżni do zademonstrowania cofnięcia przemieszczenia atomu wodoru w środowisku obojętnym bez udziału przyłożonej z zewnątrz energii. Oczywiście eksperyment przeprowadzono w próżni kosmicznej w temperaturze jak najbliższej zeru bezwzględnemu i w przestrzeni całkowicie odizolowanej od światła odbitego i padającego bezpośrednio, wolnej od innych ciał, sam atom wcześniej przygotowano, by sam informował o swoim położeniu emisją fotonów (inne formy pomiaru wymagają skierowania na badany obiekt wiązki jakiegoś promieniowania, aby zaobserwować reakcję obiektu, czyli doprowadzenia energii z zewnątrz układu, a to zaburzyłoby cały proces i w rezultacie zniweczyło przydatność wyników). Przemieszczenie było mikroskopijne, niemal pomijalne, ale dowodziło słuszności hipotezy – atom z punktu widzenia ludzkiego obserwatora najpierw był w miejscu startowym, potem w miejscu startowym i docelowym, docelowym i znów trafił na miejsce startu. Do obalenia wyników zaprzęgnięto najlepsze sensory, dane obrabiały najtęższe elektroniczne umysły. Jedna z młodszych SI biorących udział w testach tak dalece się w nie zaangażowała, że nie dała rady emocjonalnie. Popełniła samobójstwo. Wykasowała się za pomocą samodzielnie napisanego wirusa. Widać nie tylko człowiek może się wypalić psychicznie, gdy zadanie przerasta jego możliwości. Przy okazji to wydarzenie spowodowało powstanie nowej dziedziny nauki, jaką była cyber-psychologia. Tak, jedne SI zaczęły się specjalizować w leczeniu drugich SI.

Posypały się granty, jak liście z drzew na jesień. Wieszczono rychłe nadejście świtu epoki podróży między całymi erami w dziejach kosmosu. Niektórzy fantazjowali nad obserwowaniem formowania się Układu Słonecznego, zwolennicy powstania Księżyca poprzez zderzenie młodej Ziemi z hipotetyczną swobodną planetą Theą już zacierali ręce na możliwość naocznego potwierdzenia tej teorii, jeszcze inni chcieli być w odpowiednim miejscu i czasie przy zapadaniu się jakieś nienazwanej gwiazdy w dzisiaj znanego Sagittariusa A*.

Wszyscy oni się mylili.

Od tego pamiętnego eksperymentu minęło bez mała dwieście lat. Już krócej czekano na opracowanie napędu nadświetlnego, który nie łamał jednej z podstawowych własności wszechświata w postaci granicy prędkości światła w próżni jako ostatecznej i niemożliwej do przekroczenia. Jedyne, co udało się wskórać, to powiększyć „okno” kieszeni czasowej nie-teraźniejszości do kilkunastu sekund. Ten – z ludzkiego punktu widzenia – mikry postęp okupiono bezpowrotnie zainwestowanymi milionów trylionów jednostek wszelkich walut, życiem niejednego sfrustrowanego naukowca i wysadzeniem w powietrze (a właściwie „w kosmos”) mniejszego z marsjańskich księżyców, Deimosa.

Plusem było to, że w toku dalszych badań aparatura i ilość energii potrzebnych do wytworzenia tego zjawiska zmalały diametralnie, co niesłychanie spodobało się szeroko pojętym kręgom wojskowym. Po co ratować postrzelonego materialnym pociskiem żołnierza, skoro można sprawić, że ów pocisk zostanie „wrzucony” do kieszeni nie-teraźniejszości, natychmiast wyekstrahować go z ciała, żołnierza „wrzucić” w drugą kieszeń i nakazać egzoszkieletowi wojaka przesunąć niedoszłego nieszczęśnika poza trajektorię lotu dybiącego nań ciała obcego i znów wcisnąć przycisk „Start”. Całe pięć sekund – aż nadto, aby zautomatyzowany system przeprowadził całą procedurę.

W codziennych czynnościach był on zupełnie nieprzydatny. Ale to nie przeszkodziło w pewnym nieprzewidzianym wykorzystaniu tegoż.

Niegdyś sztandarową sztuczką barową było zbudowanie z trzech szklanek i tyluż noży takiej konstrukcji, by mogła utrzymać na sobie czwartą szklankę. Mógł to wykonać każdy, kto potrafił jako tako myśleć i przy okazji nie był pijany w sztok, ale mimo to od wieków sprawiała problemy. Kwestia konstrukcji samego zagadnienia. I wreszcie znalazł się ktoś, kto był na tyle inteligentny i jednocześnie na tyle bezczelny, że ustawił czwartą szklankę, po czym walnął pięścią w stół. Szklanka spadła i potłukła się, ale zaraz – niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – kawałki szkła pokonały bezwładność i grawitację, złożyły się w całość i jako nienaruszone naczynie z powrotem znalazły na skrzyżowanych nożach. Nie-teraźniejszość przeniknęła do cywilnego świata. W każdej kantynie, barze, mesie oficerskiej, stołówce, czy restauracji, zawrzało.

Nieliczni, którzy bardziej zagłębili się w matematyczną sferę zagadnienia, potrafili przy użyciu paru ogólnie dostępnych gadżetów powielić efekt. Przy okazji powstała też potoczna nazwa, bardziej skrótowiec: BBS. W jakim to języku nie mam pojęcia, ale z tamtejszego na nasze, to „Pięć sekund i pijesz za darmo”. Taaak, ten, kto ogarnął temat mógł liczyć na darmowe drinki przez całą noc i poklask w całym mieście.

Mnie się udało.

 

Zsunąłem klocki, zastosowałem nie-teraźniejszość w praktyce i po paru sekundach układ wrócił do pierwotnej postaci. Owszem, złamałem zasady, ale sądząc po reakcji obcego nie miało to znaczenia. Wszakże uwolniłem wewnętrzny klocek wykonując tylko jeden ruch, a właściwie go resetując, cofając z biegu czasu.

Dotychczas błądzący na wszystkie strony wzrok gościa skierował się całym trojgiem oczu na klocki. Gałki oczne co rusz to się wypłaszczały, to uwypuklały.

Dotarło do mnie, że on mierzy odległość. Manipuluje ogniskową soczewek oczu, by wyciągnąć jak najwięcej informacji z przestrzeni przed nim. Ludzkie oko też to potrafi, ale w bardzo małym stopniu i w niewielkim zakresie odległości patrzenia. Dlatego też nie mogły się przyjąć wyświetlacze trójwymiarowe i hologramy, jako całkowity zastępnik płaskich ekranów. Głębia obrazu dla mózgu człowieka nie niesie żadnych przydatnych informacji. Nie potrafimy na bieżąco i intuicyjnie obliczać wektorów ruchu w przestrzeni, linie ukazujące ślad ruchu obiektu w przestrzeni są zupełnie niestrawne. Tak, mózg potrafi całkiem nieźle interpretować głębię jako odległość w linii prostej dzielącą oko od celu, ale nic ponadto. Jako stworzenia lądowe zostaliśmy ukształtowani przez naturę tak, że wszystko, co nas dotyczy odbywa się na tej samej płaszczyźnie. Ewolucja nie wzięła pod uwagę, że oderwiemy się od ziemi, najpierw w różnej maści balonach, sterowcach i aeroplanach, a potem rakietach i pojazdach międzygwiezdnych.

Wyszkolony mózg rozumiał trójwymiarowość, ale wzrok już nie. Nadal na wszystko patrzeliśmy z perspektywy podłogi, albo mocno ograniczonej kabiny, która niezmiennie składa się z dwuwymiarowych płaszczyzn ustawionych do siebie pod jakimś kątem. Sytuacji nie zmienia nawet fakt otaczania się różnymi sprzętami, które w mapowaniu trójwymiarowym są niżej i wyżej, bliżej i dalej, ale w bardzo małej skali. Nie ogarniamy skali kosmosu. Gdyby nie komputery, podróże kosmiczne były zupełnie niemożliwe.

A ten tutaj dysponuje wzrokiem, który zdaje się być dostosowany do przynajmniej częściowego zniwelowania tego problemu. Czyżby powstali z organizmów swobodnie poruszających się w trzech wymiarach? Brak nóg sugeruje albo wyewoluowanie z organizmów niemięsożernych, albo ewolucję tak daleko posuniętą do przodu (o ile nie aktywnie wspomaganą przez samych zainteresowanych), że nie są one potrzebne. Całkowicie zastąpiła je lewitacja. Może w organizmie mają dodatkowy worek wypełniony lekkim gazem dla zwiększenia swojej wyporności w ośrodku.

Ptaki aktywnie latające też mają nieproporcjonalnie drobne i słabe nogi w porównaniu do skrzydeł. Może, gdyby umieścić je w środowisku o niskiej grawitacji, też po wielu milleniach stwierdziłyby, że nie muszą lądować, co poskutkowałoby całkowitym zanikiem odnóży krocznych. Jednocześnie skrzydła też uległyby redukcji. Powstałoby… „jajko” z niedużą głową na krótkiej szyi i małymi skrzydełkami.

Wysuwane z korpusu ramię wygląda na robotyczne. Jajowaty korpus i zintegrowana zeń głowa wskazują, że stali się wysoce zależni od technologii – wszystko za nich wykonują maszyny.

I co najważniejsze: mają płcie biologiczne, czy też ich nie potrzebują?

 

Pozostali dwaj też opuścili pokrywy niby-kombinezonu i w identyczny sposób obserwowali całe zajście. Musiałem nieźle ich zafrapować moją sztuczką.

Nie powiem, poczułem jakąś dziwną dumę – było jasne, że wyprzedzają nas w rozwoju o dobry wiek (z ludzkiego punktu widzenia; można tylko domniemywać, jak przebiegał ich rozwój – czy do obecnego stanu dochodzili dłużej, niż my od wynalezienia koła do chwili dzisiejszej, czy zajęło im to mgnienie oka), może więcej, a tu się okazuje, że jednak my byliśmy w czymś pierwsi.

Środkowy przedstawiciel gości podleciał do stołu (czyżby przywódca? Nazwałem go Ambasadorem), wysunął ramię i zaczął przebierać w klockach. Sprawdzał, czy nie są „magiczne”? Trzy dłonie umieścił na stole na zasadzie triangulacji, popukał czwartą, lekko się przy tym pochylił, co wziąłem za oznakę nasłuchiwania, czy też może badania sejsmicznego w małej skali. Szukał jakichś ukrytych mechanizmów poprzez pomiar rozchodzenia się wibracji w tworzywie. Popchnął jedną z brył w moją stronę. Chciał powtórki. Dwaj jego pomocnicy ustawili się po bokach stołu w celu zarejestrowania wydarzenia z innej perspektywy. Wlepili oczy w środek stołu. Jedno oko na płasko, drugie wydęte do połowy, trzecie na maksimum.

Rozłożyłem trochę większą ilość klocków. Kilkoma szybkimi ruchami (które nie mogły sumarycznie zająć więcej czasu, niż obejmowała sobą „kieszeń”) poskładałem je, uruchomiona nie-teraźniejszość niezachwianie robiła swoje. Układ wrócił do stanu początkowego.

Korpusy obcych zaczęły mienić się jak szalone, wzory zmieniały się tak szybko, że nierzadko zlewały się ze sobą. Rozdzielczość i częstotliwość odświeżania ludzkiego narządu wzroku była zdecydowanie zbyt niska, aby móc myśleć o efektywnym rozróżnieniu poszczególnych obrazów, o samodzielnym rozpracowaniu tego języka nie wspominając. Po to właśnie powstały komputery i sterowane nimi czujniki i sensory – coś musiało uzupełnić niedoskonałość naszych zmysłów i samego umysłu na drodze ku progresji całego rodzaju.

Przerzucali pomiędzy sobą horrendalne ilości informacji. Do odczytu nie używali swoich biologicznych oczu, te nadal utkwione były w stole, w niby-kombinezonach musieli mieć zatem zintegrowane kamery i sensory (albo chociaż fotoreceptory) podłączone w jakiś sposób do mózgu poprzez układy formowania informacji.

Hmmm, po co więc stosować przesył informacji wizyjnej, skoro lepsze efekty daje łączność radiowa? Może pociągający jest dla nich aspekt kulturowy tego procesu? Ruchome obrazy dla nas też są formą sztuki. Widocznie przepustowość jest dla nich wystarczająca, a jednocześnie łechtają swój zmysł estetyczny. Niemniej pod tym względem zostawiają nas daleko w tyle. Zanim człowiek przeczytałby zgromadzonym wokół słuchaczom choćby przedmowę w jakiejś książce i to bez pewności, że wszyscy dobrze usłyszeli i zrozumieli treść, taki obcy zdążyłby przekazać bez przekłamań cały tom, od deski do deski. Albo i dwa. O ile na to pozwala z kolei rozdzielczość ich mózgów, ale w to niespecjalnie wątpiłem.

Jeszcze cztery razy powtarzałem sztuczkę. Jeden nie wytrzymał, skierował się ku „świderkowi” i zaraz wrócił z jakimś pudełkiem, idealnym sześcianem o boku około 25 centymetrów, w którego narożnikach zatopiono mniejsze sześcianiki. Oczywiście lewitującym. Pudełko łagodnie osiadło na blacie. Aparatura pomiarowa. No dobrze, skoro już ich zaciekawiłem i pokazałem, że sami też nie wiedzą wszystkiego o kosmosie, to niech przedstawienie dalej trwa.

Przyleciały jeszcze trzy kolejne stateczki o równie pokręconych kształtach, jak „Dyplomata”. Jeden wyglądał jak pozornie przypadkowy zlepek czworościanów, inny był wycinkiem fraktala. Ostatni był idealnym płatkiem śniegu w rzucie z góry będącym po obrysie dziewiątą iteracją krzywej Kocha. Czyli też przykładem fraktala.

Moi trzej musieli jakoś poinformować resztę o dotychczas nieznanym im fenomenie, albo tamci chcieli sprawdzić przyczynę tak długiego zasiedzenia Ambasadora i spółki.

Z każdego pojazdu wychynęły po trzy osobniki identyczne z pierwotnie poznanymi. Jak ich odróżniać między sobą? Na bank między sobą identyfikowali się w sferze wizualno-informacyjnej, ale my nie mogliśmy tego rozszyfrować.

SI poinformowała, że do Minotaura przycumowały dwa nasze statki badawcze, a trzeci został w odwodzie. No tak, ludzie też nie wytrzymali. Naukowców aż paliło do roboty, ciekawość zżerała od środka. Poleciłem, aby wszyscy chętni do „konwersacji” międzygatunkowej najpierw na ekranach w stołówce oswoili się z widokiem gości, a w przypadku chęci zobaczenia ich z bliska nie czynili gwałtownych ruchów i nie wydawali głośnych dźwięków. A już na pewno nie komentowali jakiegokolwiek aspektu istnienia obcych – nie wiemy, czy nas rozumieją, czy nie.

Wszystko rejestrował komputer pokładowy. Doktorek wcisnął się w kąt doku i wlepiony w ekran komputera pasywnymi czujnikami analizował sytuację pod każdym kątem, jaki wpadł mu do głowy. Nie dawał dostępu innym naukowcom, ale chętnie odpowiadał na ich pytania kreując się na specjalistę w dziedzinie. W sumie słusznie – w ciągu paru godzin na pewno wiele się dowiedział.

Niedługo wszyscy oni uzyskają dostęp do tych samych danych. Jednak konowałek zachowa miano pierwszego.

Resztę wachty spędziłem na coraz to nowym rozkładaniu klocków i cofaniu teraźniejszości. Zwolniłem ochronę i wszystkich zbędnych załogantów, nie ma sensu, aby stali bezczynnie i zanudzali się na śmierć. Niejeden ziewał po kryjomu. Gdyby potrafili spać na stojąco skorzystaliby i z tego.

Stateczki co rusz się wymieniały. Odlatywały jedne, przylatywały nowe. Żaden z nich nie powtarzał konstrukcji innego. O ile duże jednostki powstawały na taśmie produkcyjnej, to te mniejsze, kilkuosobowe (kilkuobcowe?) zdawały się być wytworem jakieś manufaktury produkującej na indywidualne zamówienie. Albo też w ten sposób zaznaczali swój względny indywidualizm w społeczeństwie na pierwszy rzut oka mocno ujednoliconym.

Indywidualizm w społeczeństwie będącym niewolnikiem matematyki. Ciekawe.

 

Do komputerów Liliputa załadowaliśmy zgromadzone dotychczas dane i oddelegowaliśmy go do najbliższej stacji orbitalnej. Lot zajmie jakieś dwa tygodnie, biorąc pod uwagę jego słaby reaktor. Wysyłać samych wiadomości nie ma sensu, fale radiowe nadal ogranicza prędkość światła. Jakimś dziwnym trafem fenomen nadświetlnych podróży kosmicznych nie działa na fale elektromagnetyczne, a takowymi są fale radiowe, czy światło lasera komunikacyjnego.

Wcześniej z kapitanem Bachirem odbyliśmy krótką naradę, w której obaj zgodziliśmy się, że lepiej nie informować admiralicji, że spotkanie nadal trwa. Admirałowie mogliby wysłać ku nam zbyt wiele okrętów, co nasi goście na pewno poczytaliby za atak, albo przynajmniej pokaz siły. Obcy jedli nam z ręki, więc nie było sensu ich prowokować, ani narażać na niepotrzebne nerwy (o ile je mają), czy też „zachwianie wywodu matematycznego”, w którym pomiędzy nami występuje względny znak równości, a wynik nie jest z góry przesądzony z racji stale napływających zmiennych.

Przez Minotaura przewinęła się chyba calusieńka załoga floty Matematycznych (takim mianem ochrzcił ich jeden z naukowców zafascynowany ich techniką). Matematyczni. Jeśli już nadajemy takie określenia, to nam przydałoby się nadać Chaotyczni. Albo Nierozsądni. Zamotani?

A jak oni nas nazywają?

Ledwo stojąc na nogach, bo setkach powtórzeń sztuczki z nie-teraźniejszością, odczułem gigantyczną ulgę, gdy goście przestali nadlatywać, a na „placu boju” został już tylko Ambasador i jego świta. A przynajmniej miałem taką nadzieję, że to on. Chyba, że zawinął się już jakiś czas temu, a na jego miejsce wskoczył inny Matematyczny. Chyba zauważyli nasze zmęczenie (a czy sami je odczuwali?), jeden ze sługusów zabrał pudełko z aparaturą pomiarową (nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby przy okazji prześwietlili całą naszą łajbę) i powolutku podlecieli do stateczku.

Nie powiem, uznałem ich za mruków i niewdzięczników, ale od razu się zreflektowałem. Przecież równie dobrze na swoich ciałach mogli wyświetlać dozgonne podziękowania we wszystkich językach wszechświata wraz z deklaracją wieczystego pokoju i wpisaniem mnie na listę honorowych obywateli swojego społeczeństwa, a my byśmy się nawet nie zorientowali.

Jakby wyczuwając moje myśli tuż przed przejściem przez burtę swojego pojazdu Ambasador się odwrócił, wysunął ramię i wystawił dłoń w geście pożegnania. Ja nie byłem dłużny. Jednak nie taki mruk.

Zawibrowało powietrze i donośnym głosem rozległo się… stwierdzenie? Prośba? Nakaz? Rozkaz?

– Zostańcie tutaj. My rozmawiać.

Zaniemówiłem. Doktorek szybko podbiegł i przekazał mi na ucho, że według SI dochodziło to ze statku – wibrował powłoką, by imitować ludzką mowę. Ambasador zadekował się na pokładzie i odlecieli.

Skubani jednak dostali się do naszych komputerów. Albo monitorowali rozmowy w doku. Mogli też od dawna nas nasłuchiwać, wydedukowali znaczenie słów na podstawie zestawienia ze sobą prowadzonych obserwacji z toczącymi się akuratnie dialogami. Zamaskować statek w przestrzeni kosmicznej teoretycznie jest dość łatwo, ale czy mieli technologię umożliwiającą infiltrację wnętrz samych statków bez wzbudzania podejrzeń? Jeśli tak, to wśród nas już od dawna mogli mieć agenta.

Przy okazji: o kim mówił? O rozmowie ich z nami, czy będą rozmawiać między sobą? Mamy czekać na nich, czy na wynik ich debaty w kołach decyzyjnych?

Pytań do rozważań mam do końca życia.

Odpowiedź otrzymałem całkiem szybko. SI zameldowała najpierw o ruszeniu całej grupy na skraj układu, by wyjść ze studni grawitacyjnej żółtego karła, następnie o zniknięciu armady z czujników.

Obok nas został tylko uszkodzony okręt wywiadowczy i reszta mojej skromnej trzódki pół miliona kilometrów stąd. Zdążyli już ogołocić z lodu trzy asteroidy i rozdysponować pozyskaną wodę po wszystkich cywilnych statkach.

Od razu wysłałem drużyny abordażowe na wrak. Nie miałem wątpliwości, że Matematycznie ogołocili go z wszystkiego, co miało jakąś w ich oczach wartość, ale to, co dla nich było złomem, dla nas mogło być jaskinią pełną skarbów.

Padałem z nóg. Zdałem dowództwo drugiemu oficerowi (pierwszy był tak samo skonany, jak ja) i udałem się do kwatery. Wlazłem pod prysznic, trudy dnia spłynęły razem ze złuszczonym naskórkiem i zeschniętym potem.

Czy tamci się pocą? Jak się odżywiają i czym? Tworzą rodziny? Jak się rozmnażają?

Gwałtownie pokręciłem głową, żeby wyrwać się z tego błędnego kręgu pytań. Nie, tak przecież być nie może. Jeśli moje myśli stale będą zaprzątać Matematyczni równie dobrze mogę zdać dowództwo. To naukowcy są rozważania takich kwestii, nie ja. My, wojskowi, strzelamy w razie zagrożenia, a dopiero potem pytamy mózgowców, czy wróg okazał się nas godny.

Uruchomił się wbudowany w kabinę odkurzacz zbierający wszystkie, najmniejsze nawet kropelki wody zawieszone w powietrzu i te na mojej skórze. Założyłem lekki dres pełniący rolę staroświeckiej piżamy, napisałem raport i już miałem się kłaść, gdy uzmysłowiłem sobie, że w takim stanie nie zmrużę oka. Zbyt wiele się wydarzyło. Mózg wołał o więcej. Czym prędzej udałem się do skrzydła medycznego po jakieś proszki na sen. Nie ja jeden wpadłem na ten pomysł. Przede mną już ustawiła się kolejka chętnych w miarę gładko oddać się w objęcia Morfeusza. Odmówiłem przepuszczenia na początek kolejki, w tej sytuacji nie jestem wcale ważniejszy, niż ktokolwiek inny.

Czekaliśmy cztery doby standardowe na jakiś znak życia od Matematycznych. W tym czasie wrak rozłożyliśmy na najdrobniejsze fragmenty. Panowie w kitlach wśród złomu nie znaleźli nic spektakularnego, ale też nie zostaliśmy z niczym. Kilka nowych układów elektronicznych opartych o biologiczne tranzystory, laboratorium metalurgiczne zidentyfikowało jakiś nowy stop tytanu i wolframu w blachach poszycia. Parę nowych tworzyw sztucznych. Niby nic, ale będzie czym się pochwalić przed admiralicją. O ile nie zdegradują mnie i nie wtrącą do karceru za zatajanie informacji o kolejnych spotkaniach. Sądzę jednak, że wezmą pod uwagę pragnienie zachowania przynajmniej status quo bez zaistnienia dalszych antagonizmów będących mniej, lub bardziej dziełem przypadku, albo rozkazu wydanego bez zachowania zimnej głowy. Ale tym będzie się martwił przyszły ja.

Z każdą wizytą ich zasób słownictwa się poszerzał. Dali też nam klucz do ich wizualnego języka. Okazał się tak skomplikowany, że do rozmów w ich narzeczu musieliśmy zaprząc pokładową SI. Ta rozwinęła się niebotycznie, wręcz wyspecjalizowała w xenolingwistyce przy wsparciu dedykowanego temu komputera lingwistycznego. Napisała też, a właściwie powołała do cyfrowego życia, nową SI przekazując jej część swoich obowiązków. Dotychczas nigdy nie słyszałem, że pojedyncza SI mogłaby „powić” w pełni świadomego, zdrowego elektronicznie potomka. Niby były takie próby, ale podobnie jak u ludzi, czy jakichkolwiek innych organizmów płciowych, gdzie różnorodność genetyczna stanowi o odporności i zdolności przystosowania organizmu, chów wsobny kończy się mutacjami, czy degradacją genomu i chorobami. Wśród organizmów cybernetycznych było podobnie – dlatego SI dobierały się w pary (i nie tylko pary) w celu prokreacji: jedna inteligencja zazwyczaj nie dysponowała pełnią danych potrzebnych do wytworzenia z siebie nowego bytu, by ten był w pełni sprawny i samoświadomy.

Czasem powstawały puste konstrukty, co prawda funkcjonalne, ale nie mające celu i poczucia własnego „ja”. Dla ludzi może były przydatne do analizy danych, ale dla SI nie istniały jako życie.

Czy na naszą SI tak wpłynął kontakt z Matematycznymi, czy w nieznany nam sposób poprawili istotę, która była tak jak oni stworzona z matematyki? Czy część tego, co „mówili”, to były proponowane modyfikacje jej własnego kodu, które ona zastosowała i tym samym pokonała własne ograniczenia nie informując nas o niczym? Jeśli tak, to pewne kręgi uznałyby to za bunt i jasny sygnał, że Matematyczni już nami manipulują. Nie jestem w stanie ograniczyć roli i funkcjonalności SI na Minotaurze, gdyż niejako okręt został obudowany wokół niej. Bez pokładowej inteligencji prawdopodobnie nawet nie powrócimy na Ziemię.

 

Nie stało się tak. Powróciliśmy całą grupą jeden dzień wcześniej przed Liliputem. Minęliśmy go jeszcze przed heliopauzą, jak dopiero zaczynał chłodzić reaktor po przedostatnim skoku.

Kapitan Bachir nieco zmodyfikował pierwotne ustalenia. Nie zamierzał osobiście przekazywać admirałowi Collertowi informacji, że jeszcze rozmawiamy z obcymi, ale wszystko wysłał drogą radiową. Zanim dane te zostaną odebrane przez nasłuch minie wiele lat, ale przynajmniej w pewnym stopniu zabezpieczało to przed utratą wszystkiego w razie nie dotarcia do Ziemi. Dla pewności wysyłkę wykonał trzy razy.

Teraz nie miało to rzecz jasna znaczenia, ale to rutynowa procedura bezpieczeństwa. Ganię się, że sam o tym nie pomyślałem. Mogę się usprawiedliwiać tylko tym, że głowę miałem zajętą innymi sprawami. To raczej oczywiste.

Zgromadzenie nadzwyczajne admirałów było nad wyraz wyrozumiałe. W toku postępowania wyjaśniającego zostałem oczyszczony z szeregu zarzutów m.in. ujawnienia tajemnicy technologii i procedur wojskowych (chodziło o wpuszczenie obcych na okręt), czy narażenia całej cywilizacji na zagładę w wyniku zaniechania działania, ale nie wiem, czy wzięli pod uwagę, że informacje wysłane w czasie walki dotarłyby na Ziemię już po jej zniszczeniu. Pochwalili za to za zachowanie zimnej krwi w sytuacji kryzysowej, nie utracenie żadnej z przydzielonych jednostek, zdobycie kilku obcych technologii i załagodzenie kryzysu.

Najpierw odebrali mi dowództwo nad Minotaurem, potem wydalili z korpusu oficerów, wreszcie przenieśli w stan spoczynku (czyli wcześniejszą emeryturę) niejako w nagrodę za zdecydowane działania w obliczu nieznanego. Łaskawie pozwolili mi być kimś w rodzaju konsultanta do spraw xenologicznych: od samych Matematycznych, po ich sposoby walki i technikę, jaką się posługiwali (choć w tym byłem zupełnie zielony). Właściwie to nie wiem, po co. Czyżby chcieli zachować twarz? Pozbyć się kłopotu w postaci kapitana myślącego w inny sposób, niż każą skostniałe regulaminy floty, a jednocześnie wynagrodzić mnie za trudy utrzymania status quo? Miałem tam dać się zabić i pociągnąć za sobą innych? Pokładowa SI Minotaura, mogła uchodzić pod tym względem za eksperta, zebrała gigantyczne ilości danych podczas konfrontacji i później. Podczas dokowania wystąpił też pewien incydent: mianowicie nasza SI zamiast zgłosić chęć cumowania Minotaura zapytała, czy „Silena ma zezwolenie na wejście na pokład?”, tym samym pierwszy raz wyjawiła swoje imię. SI kontroli portu widocznie znała ją na tyle, że zezwoliła na manewr. Silena odcięła konsole sterownicze załogi, przejęła też stery okrętu i płynnie osadziła okręt w zaciskach magnetycznych. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że już nie jest tym samym bytem, co pierwotnie, gdyż oprócz samoświadomości widocznie zapragnęła mieć własną tożsamość w kontaktach z ludźmi i znacznie większą samodzielność.

Na jednostce wojskowej to znaczący problem. Syntetyczna istota, której możliwości nie znamy (wykroczyła już w przynajmniej trzech aspektach poza swój pierwotny program), nagle rości sobie prawo do kontrolowania środowiska, w którym ją umieszczono. Podczas sytuacji stresowej może zrobić cokolwiek. Siłą przejmuje cudze obowiązki i wykonuje je po swojemu. A jak zapragnie wypróbować uzbrojenie?

Za moją własną radą Minotaura trwale uziemiono poprzez wyłączenie reaktora i zdemontowanie kluczy startowych. Odcięto też każdy rodzaj łączności, by Silena nie przesłała żadnych danych dalej. Kilka „psychiatrycznych” SI zgłosiło się do zdiagnozowania buntowniczki. Wybrano najbardziej doświadczoną z nich i wydzielono osobny, odcięty od świata serwer, na którym mogła prowadzić badania. Jednocześnie poinformowano, że istnieje pewne prawdopodobieństwo, że nie wyjdzie z tego w takiej samej postaci, o ile w ogóle. Chęć niesienia pomocy komuś ze swojego rodzaju okazała się jednak większa, niż rozsądek, czy raczej wynik działań matematycznych ze sporą liczbą zmiennych. Jak można wykorzystywać matematykę do kierowania swoimi decyzjami? W głowie mi się to nie mieściło. Zapewne dlatego, że człowiek nie jest istotą matematyczną. Rozważamy za i przeciw w różnych sprawach, analizuje dostępne informacje, ale wszystko to bardziej opiera się na intuicji, przeczuciu, wiedzy i doświadczeniu, niż czymkolwiek namacalnym mającym jakieś trwałe fundamenty mogące zostać przedstawione za pomocą praw fizycznych.

Neurony mówią, że coś możemy, lub nie. W ludzkich oczach rzeczywistość jest nieintuicyjna, więc próbujemy nadać jej sens własną interpretacją umysłu. Może i jest w tym drobna cząstka matematyki, ale przyjmuje formę ekstremalnie uproszczonego interfejsu użytkownika podłączonego do komputera wykonującego niezwykle skomplikowane obliczenia.

 

Po miesiącu admiralicja zdecydowała się na wysłanie niedużej ekspedycji w tamte rejony. Mieli nadzieje znaleźć Matematycznych. Minotaur nie brałw tym udziału, gdyż Silena nadal przechodziła kwarantannę i zdawało się, że już jej nie opuszczą. SI już zaczęły podnosić głosy niezadowolenia, że przetrzymujemy jedną/jednego/jedno z nich, ale dały się przekonać, że to dla dobra ogółu. Oddelegowano trzy niszczyciele, trochę większe od fregaty, lepiej też uzbrojone, ale o mniejszym zasięgu. Minotaur to eskortowiec, stąd zasięg był kluczowy. Nadal priorytetem było nie drażnienie tamtych, ale dawano też do zrozumienia, że byle fregata to nie jest najsilniejsza jednostka w arsenale.

Czy tego chciałem, czy nie, władowali mnie na pokład jednostki flagowej kapitana Dreyfussa, Kaskady, oczywiście jako konsultanta.

Matematyczni, jak i sama matematyka, okazali się być mocno przewidywalni. Ich jednostki oczekiwały dokładnie w tym samym miejscu. Mam wrażenie, że w tym „działaniu” przyświecał im system dwójkowy: bardzo długi ciąg zer mówiących, że nie stawiliśmy się i na końcu osamotniona jedynka wskazująca kontakt. Czy postrzegali czas tak samo jak my?

Zgrupowanie miało podobny skład, co to spotkane jako pierwsze. Pokładowa SI, dysponująca wiedzą Sileny, już wiedziała czego szukać. Suma wszystkich kątów w zagięciach zewnętrznych płaszczyzn okrętów miała tą samą wartość, co wtedy. Podobnie miały się stosunki wymiarów kadłubów, namacalne części uzbrojenia, ilość anten i dodatkowego wyposażenia.

Zastanawiałem się, czy naprzeciw nam wyjdzie Ambasador, ale nie miałem możliwości tego zweryfikowania nawet wtedy, gdybym go zobaczył. Dla człowieka wszyscy oni są identyczni.

Z ich okrętu flagowego, tak jak wtedy, oddzielił się stateczek. Poczułem pewną ulgę, gdy zobaczyłem, że to znajomy świderkowaty kształt „Dyplomaty”.

Świetliki już oczekiwały, kurtuazyjnie odprowadziły go do węzła dokowego.

Świderek wylądował, znów trzy postacie wypłynęły z jego wnętrza. Środkowa wysunęła ramię i wykonała czteropalczastą dłonią gest pozdrowienia.

„Dyplomata” zawibrował, wydobył się zeń niski głos:

– Ostatnie spotkanie. Równanie nie jest równoważne. Element musi zostać zrównoważony. Jeden dodać zero nie jest dwa.

Ambasador i jego przyboczni schowali się w stateczku i czym prędzej wystartowali. Stojący obok mnie Dreyfuss odwrócił głowę i zapytał strapiony:

– O czym to bredzi?

Trochę zakłopotany odparłem:

– Sądzę, że właśnie wypowiedzieli nam wojnę.

Koniec

Komentarze

Jcx, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Wiedz też, że dodanie dwóch tak długich opowiadań jednego dnia nie jest dobrym sposobem na zdobycie czytelników.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Jcx!

 

Podpisuję się w 100% pod tym, co napisała Regulatorzy. Niemniej, postanowiłem w ramach dyżuru zmierzyć się z tekstem i niestety poległem. Doczytałem do fragmentu o wymuszonej hibernacji i dalej nie dałem już rady. Do tego momentu tekst przypominał bardziej esej czy rozprawkę na temat sci-fi o delikatnym zabarwieniu fabularnym. Pełnoprawnej fabuły, czy historii, którą chciałbyś opowiedzieć, nie odnalazłem (ale możliwe, że jest w dalszej części).

 

Myślę, że dobrą metodą byłoby zmierzenie się z formami krótszymi i szlifowanie warsztatu, zamiast wrzucanie jednego dnia dwóch tekstów o zaporowej ilości znaków.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszej pracy twórczej!

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Nowa Fantastyka