- Opowiadanie: Nikodem_Podstawski - Słońce, gwiazdy omdlewają

Słońce, gwiazdy omdlewają

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

BasementKey, zygfryd89

Oceny

Słońce, gwiazdy omdlewają

Na moich oczach Słońce gasło. Powoli traciło swoje właściwości, przechodząc wyjątkowo szybko proces starzenia, który przeciętny człowiek widzi tylko w książce do fizyki. Przetarłem oczy ze zdumienia, ale to nic nie pomogło. Ono naprawdę gasło. Dopiero po kilku sekundach zobaczyłem strumień jasnej energii wychodzący od gwiazdy i zanikający w jakimś punkcie oddalonym ode mnie pewnie o milion kilometrów. Wciągana niewidocznym odkurzaczem energia dosłownie znikała w oczach. Nie było czasu do stracenia.

Szybko pobiegłem do obserwatorium, prawie potykając się o własne nogi (nigdy nie uznawałem nieważkości za coś przydatnego dla astronautów) i zacząłem gorączkowo myśleć.

Na posterunku byłem sam. Nieszczęsne braki kadrowe doprowadziły do tego, że trzyosobowa mini stacja była teraz jednoosobowa. Gdybym chociaż dostawał wypłatę za trzech… Co ja bredzę?! Słońce gaśnie! Dobry Boże, ono naprawdę gaśnie!

Patrzyłem na to niezwykłe zjawisko przez okna na korytarzu i nie mogłem wyjść z podziwu. I przerażenia. Ziemia dowie się o fakcie za osiem minut, ale wtedy będzie już za późno! To w końcu ja mam być systemem wcześniejszego ostrzegania. Nienawidzę Stacji Merkury. Zawsze jej nienawidziłem.

Wpadłem do obserwatorium jak oparzony i uruchomiłem peryskop. Kretyńska nazwa dla teleskopu dalekiego zasięgu, ale już się utarła. Nieistotne. Szybciej! Szybciej!

Operowanie peryskopem mieliśmy (my, astrobserwatorzy) opanowane do perfekcji. Było to dla nas podstawowe narzędzie pracy, zupełnie jak ołówek dla architekta czy klawiatura dla programisty. Skalibrowałem ostrość, powiększyłem obraz i poczułem jak krew zamarza mi w żyłach. Samą chyba tylko siłą woli utrzymałem się na fotelu.

Tam był człowiek. Albo może nie człowiek. Coś, co człowieka przypominało. Dwie ręce, dwie nogi… Co ja mówię?! W promieniu kilkudziesięciu milionów kilometrów nie mogło nikogo być. A jednak go widziałem. Naprawdę go widziałem.

Oderwałem na chwilę oczy od okularu i spojrzałem na swoją dłoń. Blada, gładka, z licznymi żyłami. Wyglądała tak, jak zwykle. A więc może jeszcze nie zwariowałem. Odważyłem się powtórnie spojrzeć przez peryskop.

Osobnik dalej tam trwał. To on był źródłem zasysającego słoneczną energię promienia, którego początek rozmywał się przy jego prawej ręce. Ostrość teleskopu pozwoliła mi na zobaczenie szczegółów. Miał bladą, niebieskawą cerę, która zdawała się świecić. Ubrany w coś ciemnego, czego materiał (o ile był to materiał) właściwie zupełnie zlewał się z próżnią kosmiczną. Przy tym cały sprawiał wrażenie, jakby falował; ruszał się jakimś dziwnym drżeniem utrzymującego się w wodzie pływaka.

Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Z każdą chwilą byłem coraz bardziej przerażony, ale czułem, że jeśli teraz przestanę się w niego wpatrywać, wszystko się zawali. Musiałem powiadomić centralę. Wysłać wiadomość, że Słońce zaczyna wygasać. Że trzeba się przygotować na najgorsze. Że obcy istnieją. O w mordę, obcy istnieją!

Miałem wrażenie, że na mnie patrzy. Nie, to nie było wrażenie. Chyba naprawdę odwrócił głowę (o ile była to głowa) i patrzył w moim kierunku. Czy mógł mnie widzieć? Nie! Na pewno nie! Dzieliły nas setki tysięcy, jeśli nie miliony kilometrów. Nie mógł mnie przecież zobaczyć! Myśli na chwilę zamroczyły mi umysł i z jakiegoś powodu zaczęły mi łzawić oczy. Gdy je wytarłem i ponownie przyłożyłem oczy do peryskopu, zmarłem.

Nie było go.

To mogła być oczywiście pomyłka, jakaś usterka albo moje niedopatrzenie. Jednak patrząc na współrzędne, nie znalazłem żadnego odstępstwa. Jeszcze raz spojrzałem na kosmos. Słońce spokojnie trwało, choć odrobinę wygaszone, bledsze. Po świetlistym promieniu nie było natomiast śladu.

– Co robisz? – Usłyszałem nagle za moimi plecami.

Wrzasnąłem i prawie spadłem z krzesła. To była naturalna reakcja na coś tak nieoczekiwanego i przerażającego zarazem. Podtrzymałem się oparcia, by nie spaść. Wiedziałem, kto był właścicielem głosu. Nie pozostawiłem sobie żadnych złudzeń co do tego. I by nie odwlekać tej chwili w nieskończoność, podniosłem głowę, co stanowiło wysiłek porównywalny z podniesieniem samochodu. To był on.

Wyglądał podobnie do obrazu widzianego przez peryskop. Stał pośrodku obserwatorium i świdrował mnie wzrokiem. Dwumetrowy, bladoniebieski człowiek, czy raczej kosmita, bez nosa, uszu i włosów, o świetlistej cerze, ubrany w czarną szatę, której odchodzące wstęgi unosiły się w powietrzu stacji niczym macki jakiejś złowieszczej ośmiornicy. Był szczupły, ale nie wątły. Poza niezwykłymi wstęgami nie poruszał się nawet odrobinę. Chyba nie musiał oddychać. Albo robiły to za niego te pasy odzieży.

– Co robisz? – powtórzył.

Głos miał twardy i donośny, z gatunku tych nieznoszących sprzeciwu. Głos dyrektora bądź prezesa, dowódcy wojskowego lub surowego ojca.

– Kim jesteś? – To pytanie było jedynym, jakie udało mi się wyartykułować. Ciekawość wzięła górę nad strachem. I dobrze, bo gdyby nie ona, pewnie leżałbym teraz nieprzytomny ze strachu.

– Zapytałem pierwszy – odparł niewzruszony.

Jego twarz nie przejawiała właściwie żadnych uczuć. Usta poruszały się wyłącznie w celu komunikacji ze mną. Jakikolwiek grymas zdawał się poza ich możliwościami. Oczy natomiast były we mnie utkwione przez cały czas. Dwa błękitne szafiry, całkowicie jednolite i z pewnością połyskujące z bliska.

– Obserwuję niebo – odpowiedziałem najprościej jak mogłem. Póki co wolałem nie zwracać się do Obcego żadnymi formami.

– I mnie przy okazji? – Zadał kolejne pytanie.

– Zobaczyłem, że Słońce gaśnie. – Musiałem się jakoś wytłumaczyć. Podglądanie, nawet pozaziemskich istot w kosmosie, nie było niczym chwalebnym.

– Tak, dwa-siedem-osiem-cztery-dziewięć-A została przeznaczona do wygaszenia – powiedział tonem, który chyba miał mnie uspokoić, ale to wcale nie dodało mi otuchy.

– Wygaszenia?

– Niezwykła z was rasa. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z takim zainteresowaniem, a jednocześnie pokojowym nastawieniem – powiedział nagle, zupełnie zbijając mnie z tropu.

– Rasa?

– Chyba nie myśleliście, że jesteście sami we wszechświecie – rzucił, a ja byłem prawie pewien, że kąciki jego ust lekko się podniosły. – Spośród wszystkich ras, które się ze mną skonfrontowały, jesteście pierwszą, która nie próbuje mnie zabić od razu. Pewnie nawet nie mieliście pojęcia o naszym istnieniu.

Popatrzyłem na niego zupełnie pod innym kątem. Czy ta istota mogła być prawdziwa? Inne rasy? Kosmici? Czy to aby na pewno nie jest sen? Może warto byłoby się uszczypnąć? Ale wtedy wyjdę przed tym kosmicznym Voldemortem na kompletnego idiotę.

– Wygaszenie to proces, który my, Astralni, uskuteczniamy w celu zachowania równowagi energetycznej w kosmosie. Należy pozbyć się potencjalnie niebezpiecznej, nadmiarowej energii. Wasze Słońce i inne gwiazdy omdlewają, by przetrwała całość. Rozumiesz, prawda? – powiedział tonem cierpliwego wykładowcy.

Mimowolnie pokiwałem głową. Cały proces wydawał się być logiczny. Jeżeli istnienie jakiejś gwiazdy stanowi zagrożenie dla, załóżmy, całej galaktyki, to rozsądnie jest się jej pozbyć… Co ja bredzę?! Nasze Słońce!

– Nie możesz tego zrobić! – krzyknąłem nagle nieswoim głosem.

– Oho, zaczyna się. Masz rację. Nie mogę. Muszę.

– Zginą miliardy niewinnych ludzi! Nasz gatunek zostanie unicestwiony!

– Tak. To nieuniknione.

– Nie żartuj! – Byłem coraz bardziej wściekły. Być może nie była to najbardziej adekwatna emocja, ale nie miałem wyboru. Reprezentowałem teraz całą ludzkość. Miliardy martwych przodków i miliardy ich żyjących potomków nie chciałyby, bym tak po prostu się poddał. – Jakim prawem to robisz?! Kto ci na to pozwolił?!

– I tak nie zrozumiesz moich wyjaśnień. Nasze cele są poza waszym rozumieniem. Dbamy wyłącznie o dobro wszechświata, który jest naszym wspólnym domem, człowieku.

– Bredzisz! Myślicie tylko o sobie! Wydaje wam się, że jak jesteście jacyś niezwykli i możecie gasić słońca to macie prawo do traktowania nas jak zwierzęta?! Ty pieprzony…

Poczułem, jak niewidzialna ręka zaciska się na moim gardle i unosi mnie nad podłogą. Mój gość natomiast nawet nie drgnął.

– Dość! Bezczelność też ma swoje granice! – prawie krzyknął, choć na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień. – Mogę cię teraz rozerwać na kawałki. Możemy sprawić, że każdy na Ziemi umrze w niewiarygodnych katuszach i nikt nam się nie sprzeciwi. Zamiast tego dajemy wam szansę. A wy tak się do nas odnosicie?

Najwidoczniej też zdawał sobie sprawę z mojej funkcji reprezentanta Homo sapiens.

– Gaszenie Słońca… to szansa…? – wycharczałem.

Puścił mnie i boleśnie upadłem na podłogę. Podniosłem głowę i dźwignąłem się na ramionach.

– Macie szansę, by przeżyć. Wasza rasa istnieje już wystarczająco długo, by rozwinąć metody alternatywnego życia. Z pewnością rząd światowy jest przygotowany na taką ewentualność – powiedział, jakby tłumaczył mi najprostsze działanie matematyczne.

Ja zaś nie miałem pojęcia o żadnym programie „Gdyby Słońce Zgasło”. Mimo wszystko byłem jednak tylko prostym astronautą. Polityka, a tym bardziej polityka międzygwiezdna była dla mnie niczym teoria muzyki – bezużyteczna i zbyt skomplikowana.

– A jeśli nie? – zapytałem tylko. – Co jeśli się mylicie? Jeśli wygaszenie Słońca oznacza naszą zagładę w przeciągu najbliższych lat?

Pierwszy raz nie odpowiedział natychmiast, jednak jego mimika nie wskazywała żadnego zakłopotania czy zamyślenia. Rozmowa z mistrzem pokerface’a była dla mnie niesamowicie męcząca. Aż przypomniały mi się rozmowy z androidami z ISS. Dolina niepewności w pełnej okazałości.

– Wtedy wyginiecie – stwierdził krótko. – Przykro mi, ale to nieuniknione.

Ciało przebiegł mi zimny dreszcz. Kosmita mówił o tym z taką łatwością. Chciał podeptać historię świata i życie miliardów z podejściem jakby musiał pozbyć się pryszcza ze swojej niebieskiej facjaty.

– Dlaczego? – zapytałem w końcu. – Po co to robicie?! Czy naprawdę nie da się tego uniknąć? Jesteśmy skorzy do współpracy! Zrobimy wszystko, żeby…

– Czy potrafisz dogadać się z osami?

– Słucham?

– Czy potrafisz rozmawiać z tymi owadami, zwanymi osami, które żyją na waszej planecie?

– N-nie… – W głowie miałem pustkę. O co mu chodziło?

– No właśnie. Gdy chcecie coś wybudować, a na tym terenie jest gniazdo os, niszczycie je. Nie myślicie, co one czują, gdy masakrujecie ich dom i skazujecie na zagładę. I nawet gdybyście chcieli iść im na rękę, to porozumienie jest niemożliwe. Funkcjonujecie w innych wymiarach rzeczywistości. Osy nigdy nie zrozumieją, dlaczego ich gniazdo ma być zniszczone. Nie rozumieją wyższego celu.

– Mówisz, że my…

– Tak. Wy jesteście w tej historii osami. Nie dostrzegacie, nie jesteście w stanie dostrzec istoty rzeczy. A nawet gdybyście ją dostrzegli, nie bylibyście w stanie nic zrobić. Porozumienie jest niemożliwe.

– Ale przecież rozmawiamy! Przecież…!

– W takim razie jaki jest wasz plan zwiększenia entropii w HD1? Albo na powstrzymanie eskalacji działań czarnej dziury w F8SQ4? – zapytał zupełnie rzeczowym tonem, jakby naprawdę oczekiwał odpowiedzi. Świdrował mnie przy tym szafirowym wzrokiem tak intensywnie, że oblały mnie zimne poty.

– Na pewno możemy wam się przydać! Na pewno jest coś… Cokolwiek… – Nogi same się pode mną ugięły i opadłem na podłogę. Czułem się taki słaby. Taki bezsilny. Nie wiem czemu, ale chciałem się rozpłakać.

– Nic nie szkodzi. To nie wasza sprawa. Świetnie radziliście sobie przez te wszystkie milenia. Jeśli o mnie chodzi, wasza cywilizacja była dla mnie jedną z ulubionych – powiedział i chyba lekko się uśmiechnął.

– Nie mów tak! Nie mów o niej jako o przeszłości! – krzyknąłem nagle.

– O? – Po raz pierwszy zobaczyłem jakąkolwiek emocję na jego twarzy. Było nią zaskoczenie.

– Ziemia dalej istnieje! Ludzie dalej żyją! A wśród tych ludzi są genialni naukowcy! Mądrzejsi niż możesz sobie wyobrażać! Przetrwaliśmy tyle tysięcy lat, tyle wojen, katastrof, kataklizmów! Przetrwamy i was! Zaraz wyślę wiadomość do centrali i zobaczymy, jak wasz plan usunięcia tego gniazda os się powiedzie! – krzyczałem, w miarę jak ogarniała mnie coraz większa wściekłość.

Byłem gotowy na wszystko. Uciekać, walczyć z nim, wysadzić tę pieprzoną stację w cholerę. Niech zobaczy, do czego zdolni są ludzie. Zacisnąłem zęby i spiąłem mięśnie. On zaś lekko przechylił głowę i nią pokiwał.

– Naprawdę jesteście wyjątkowi. Nie martw się, nie zamierzam ci przeszkadzać, o ile ty nie będziesz mi przeszkadzał w wygaszeniu waszego Słońca.

– Nie będę. Niech wygra lepszy. – Odważyłem się uśmiechnąć.

– Istotnie – odparł kosmita i na moich oczach zniknął w ułamek sekundy.

 

Minęły cztery minuty od naszej rozmowy. Wysłałem komunikat na Ziemię dokładnie opisujący to, co zaszło. Starałem się nie myśleć o tym, jak irracjonalnie będzie brzmiało moje spotkanie z Astralnym. No cóż. Jeśli mi nie uwierzą, nagła ciemność powinna stanowić dobry dowód. Poza tym, jeśli ingerencja obcych skończy się na wyłączeniu światła, to, czy obcy naprawdę istnieją, nie będzie istotne dla większości ludzi. I choć został nagrany przez monitoring stacji, nie byłem pewien, czy ujawnienie tego nagrania będzie dobre dla ogółu.

W trakcie mojego raportu, kosmita zdążył zupełnie zgasić całe Słońce i zamienić je w białego karła, a przynajmniej coś podobnego. Był to poniekąd niesamowity widok. Tym bardziej, że byłem jedynym człowiekiem, któremu było dane zobaczyć go na żywo. Pozostałej ludzkości muszą wystarczyć moje mierne zdjęcia w 8K.

Astralny wrócił. Pojawił się tak samo nagle, jak wcześniej. Nieco mnie to zdziwiło. Byłem przekonany, że po prostu zniknie i nigdy więcej już go nie zobaczę.

– Wasze Słońce omdlało. Przekaż innym, że wasze poświęcenie nie zostanie zapomniane.

– Ta, z pewnością…

– Mam dla ciebie propozycję – powiedział nagle.

To już zupełnie zbiło mnie z tropu.

– Propozycję? – powtórzyłem bezmyślnie.

– Nie chciałbyś stać się jednym z nas?

Jego słowa jakby do końca do mnie nie dotarły. Zamrugałem, ale dalej stał przede mną i znowu szafirowe gałki oczne wlepiały we mnie to kosmiczne spojrzenie.

– Co?

– Możesz stać się Astralnym. Jesteś wyjątkowo bystrą jednostką, a nam przyda się pomoc przy kształtowaniu wszechświata. Możesz czuć się zaszczycony. Rzadko proponujemy to śmiertelnym.

– A więc wy jesteście nieśmiertelni?

– Jesteśmy dziełem materii. Umysłem zrodzonym z czystej woli wszechobecnej energii. Nawet jeśli ulegniemy entropii, nasza tożsamość przetrwa w nieśmiertelnym dziedzictwie wszechświata. Nie pojmujemy rzeczywistości tak jak wy, białkowcy. Właściwie rozumiemy ją też inaczej niż automaty – dodał po chwili namysłu.

– Czy jesteście bogami? Albo Bogiem? – W końcu musiałem zadać to pytanie.

– Jeśli wasi bogowie lub Bóg istnieją, nic mi o nich nie wiadomo –  stwierdził, choć nie brzmiał przekonująco. – Wybacz. Powiedziałem ci, czym jesteśmy. I ponownie pytam, czy chcesz do nas dołączyć. Przekształcenie istniejącego umysłu w umysł astralny to nic w porównaniu do stworzenia umysłu od podstaw. To potrafi tylko wszechświat.

– Czy jeśli z tobą pójdę, zobaczę jeszcze kiedyś Ziemię?

– Tego nikt nie wie. Z pewnością jednak już nigdy nie będziesz miał takiego życia, jak do tej pory. Kontakty ze śmiertelnymi ograniczamy do niezbędnego minimum. Ty jesteś wyjątkiem z wiadomego ci już powodu. Tak więc, co postanowisz?

Dopiero gdy to pytanie wybrzmiało, zacząłem się zastanawiać nad sensem tej propozycji. Istota pozaziemska, o której wiedziałem tyle co nic i czasem dalej kwestionowałem jej realność, proponowała mi wstąpienie na jakiś wyższy poziom egzystencji i w pewnym sensie życie wieczne. Bez głodu, zimna, bólu, negatywnych emocji, starości, chorób i wszystkich innych przykrości. Prawdopodobnie byłem, jestem i będę jedynym człowiekiem w historii, któremu została złożona taka propozycja. To stwierdzenie uderzyło mnie z wielką mocą. Szansa jedna na całą historię cywilizacji planety Ziemia. I dotyczy akurat mnie. Nawet gdybym był matematykiem, obliczenie prawdopodobieństwa tego zajścia by mnie przerażało. I gdy stałem tak na wprost Astralnego, patrząc na jego bladą cerę, błękitne oczy, powiewającą tunikę; słysząc pracującą aparaturę stacji; czując niespokojne bicie własnego serca i wpatrując się w kosmiczną pustkę za oknem, podjąłem decyzję.

 

Od definitywnego zniknięcia Astralnego minęło około ośmiu godzin. Dyrektywę niezwłocznego opuszczenia stacji Merkury i udania się na ISS otrzymałem właściwie od razu po wysłaniu mojego raportu, jednak generator wyrw przestrzennych musiał się naładować.

 Opuszczanie stacji kosmicznej przypominało odrobinę wychodzenie z domu. Trzeba było powyłączać wszystko to, co miało być wyłączone, pozamykać to, co należało zamknąć i upewnić się, że wzięło się ze sobą niezbędne rzeczy. Po sprawdzeniu wszystkiego, wzięciu prysznica, zjedzeniu pysznej tabletki kalorycznej i sprawdzeniu wszystkiego po raz drugi, byłem gotów do opuszczenia okolic tej niewdzięcznej planety.

Gdy wchodziłem do transportera, ostatni raz rzuciłem okiem na omdlałe Słońce. Dawca życia, właściciel układu planet, zasnął na zawsze po mileniach funkcjonowania. Pożegnałem się z nim w myślach i pozwoliłem, by mój statek pochłonęła niewielka czarna dziura.

Miałem przed sobą około dwudziestu godzin podróży w tunelu czasoprzestrzennym. Zdecydowanie wystarczająco jak na rozmyślania. Gdy więc upewniłem się, że podróż przebiega pomyślnie, odpiąłem pasy i wyłożyłem się na fotelu.

Byty Astralne, kto by pomyślał. To wszystko brzmi jak jakiś sen. Być może naprawdę nim było, a mnie czeka smutne rozczarowanie albo leczenie psychiatryczne i wycofanie przepustki na kosmiczne wojaże. To byłoby nawet zabawne, gdyby nie to, że oznaczało jednocześnie utratę pracy. Niesamowita przygoda. W całym swoim życiu… nigdy bym… nie podejrzewał…

Obudził mnie komunikat komputera pokładowego. Gdy spojrzałem przez szybę kokpitu, zobaczyłem przed sobą ISS w całej jej okazałości. Tyle z moich samotnych rozważań. Najwidoczniej spotkanie z pozaziemską inteligencją musiało nieźle mnie znużyć. Przeciągnąłem się i mimowolnie uśmiechnąłem. Może to i lepiej. W końcu miałem przed sobą ich finalny efekt. Cywilizację ludzkości.

Nie mogłem porzucić tego wszystkiego. Tego szalonego cyrku, który funkcjonuje nieprzerwanie od tylu tysięcy lat. Tych nieustannych przepychanek politycznych. Absurdów życia na Ziemi. Wszystkiego, co płynie z posiadania prawdziwego ciała. I wszystkiego, co wiąże się z byciem człowiekiem. Mimo wszystko miałem jeszcze sporo do zrobienia na tym łez padole. I nawet propozycja życia przez eony w potencjalnie niezniszczalnym ciele nie mogła równać się z satysfakcją i pełnią ludzkiej egzystencji. Tego pewnie niebieski nigdy by nie zrozumiał. W końcu wydawał się odrobinę zaskoczony moją decyzją. A przynajmniej tak wnioskowałem po jego kamiennej twarzy.

Spojrzałem na Ziemię. Tęgie głowy pewnie łamią się teraz nad problemem braku Słońca. Wierzę w ich sukces. W końcu to ich rola. Tak jak moją rolą był pierwszy kontakt.

Na dźwięk tych słów dostałem gęsiej skórki. Oczyma wyobraźni już widziałem te nieszczęsne wywiady, których chcąc nie chcąc musiałem udzielić.

„Pierwszy kontakt z obcymi”. „Astronauta rozmawiał z kosmitą, który zgasił słońce”.

Odetchnąłem głęboko. Być może dobrze byłoby pobyć na ISS trochę dłużej. Na pewno mają teraz sporo pracy po omdleniu Słońca. A skoro zostałem sobą, ucieczka do innej galaktyki nie była opcją.

Jednak chyba po raz pierwszy w życiu poczułem dumę z tego, że po prostu jestem. Zrozumiałem, jakie to wspaniałe – być człowiekiem.

Jeszcze ludzkość nie zginęła. I na pohybel Astralnym!

Koniec

Komentarze

"… stawało się kulą nieustannie wychładzającej się lawy …". Zaraz, zaraz … To miała być fantastyka naukowa, czy ANTYnaukowa ?

Po przeczytaniu całości wiem, że może to nie być fantastyka antynaukowa. To (chyba ?) mogłoby też być fantasy ? Ale na pewno nie jest to fantastyka naukowa.

Mnie akurat nie obchodzi, jaki to jest gatunek. Czytało misię z przyjemnością i to jest dla zwierzaka istotne. :)

SPW

Być może niefortunnie się wyraziłem. Z drugiej strony czy przy ingerencji pozaziemskich istot ludzka nauka może cokolwiek wskórać?

Koala

Dzięki Koalo za wsparcie, jak zwykle zresztą. Cieszę się, że się podobało!

Zapraszam na mój kanał YouTube

Koncepcja Nadistot – kimkolwiek by One nie były i jak by nie wyglądały – nowością nie jest. To nie krytyka, to przypomnienie.

Ujął mnie żart Autora. Jedyna pokojowa cywilizacja, ponieważ nie zaatakowała Obcego. Żart podwójny, z Obcego także – taki zdolniacha, a nie zauważył, że brak agresywnej reakcji na jego pojawienie się wynikał z braku środków do wyprowadzenia ataku…

Protagonista i narrator w jednym chyba też nazbyt rozgarniętym nie był. Odrzucenie takiej propozycji oznacza, moim zdaniem, zgubny nadmiar optymizmu. Prędzej się ludzie za łby wezmą, niż zaczną efektywnie współpracować w obliczu zagrożenia totalnego. Co może być powodem do sardonicznego uśmiechu czytelnika – ale nie było.

Pozdrawiam.

 

 

Dziękuję za przeczytanie. Cieszę się, że coś się spodobało. A nadmiar optymizmu u astronauty – no cóż, nadzieja umiera ostatnia, a tonący brzytwy się chwyta. Kto wie, być może ludzie po raz pierwszy w dziejach naprawdę się zjednoczą, motywowani faktem, że wrogiem nie jest sąsiad.

Również pozdrawiam,

NP 

Zapraszam na mój kanał YouTube

Napisane fajnie i podobało mi się. Jedynie nie podoba mi się nadużywanie przymiotnika "naukowy", bo to deprecjonuje naukę. I nie wiem dlaczego autorzy wstydzą się przyznać, że tworzą dzieła z gatunku fantasy. To twórczość jak każda inna.

Hej,

 

podoba mi się. Myślałem przez chwilę, że pójdziesz bardziej w tematy religijne, że to będzie Jezus gaszący słońce :) Ale tak ja teraz też jest dobrze – może ciut ograne, ale nadal interesujące. Decyzja bohatera o pozostaniu człowiekiem wg mnie dobrze pokazuje naszą naturę – przeklinamy naszą egzystencję, często również dom i otoczenie, ale kiedy ktoś chce nam to zabrać, walczymy jak diabły :) Przynajmniej ja tak to odczytuję i ta wizja mi się podoba.

 

Plusik biblioteczny.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

BasementKey

Dziękuję ogromnie, fajnie, że się podobało i że przekaz był jakkolwiek sensowny.

Również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Nikodemie, opowiedziałeś o nader osobliwym procesie wygaszania Słońca, za co, jak się okazuje, odpowiedzialne są istoty z kosmosu. Uważam, że decyzja podjęta przez bohatera w opisanej sytuacji była słuszna i dla mnie w pełni zrozumiała.

Czytało się dobrze, choć trafiały się usterki.

 

Myśli na chwi­lę za­mro­czy­ły mi umysł i z ja­kie­goś po­wo­du za­czę­ły mi łza­wić oczy. → Czy drugi zaimek jest konieczny?

 

– I mnie przy oka­zji? – Zadał ko­lej­ne py­ta­nie.– I mnie przy oka­zji? – zadał ko­lej­ne py­ta­nie.

 

ob­la­ły mnie zimne poty. → …ob­la­ł mnie zimny pot.

Bo chyba nie oblało go kilka potów.

 

– Zie­mia dalej ist­nie­je! Lu­dzie dalej żyją! → Czy to celowe powtórzenie?

A może: – Zie­mia dalej ist­nie­je! Lu­dzie nadal żyją!

 

–  stwier­dził… → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.

 

gdy to py­ta­nie wy­brzmia­ło, za­czą­łem się za­sta­na­wiać nad sen­sem tej pro­po­zy­cji. → A może wystarczy: …gdy to py­ta­nie wy­brzmia­ło, za­czą­łem się za­sta­na­wiać nad sen­sem pro­po­zy­cji.

 

Zde­cy­do­wa­nie wy­star­cza­ją­co jak na roz­my­śla­nia. -> Zde­cy­do­wa­nie wy­star­cza­ją­co na roz­my­śla­nia.

 

od­pią­łem pasy i wy­ło­ży­łem się na fo­te­lu. → Obawiam się, że na fotelu raczej trudno wyłożyć się.

Proponuję: …od­pią­łem pasy i u­ło­ży­łem/ położyłem się na fo­te­lu.

 

Wszyst­kie­go, co pły­nie z po­sia­da­nia praw­dzi­we­go ciała. I wszyst­kie­go, co wiąże się z by­ciem czło­wie­kiem. Mimo wszyst­ko mia­łem… → Czy to celowe powtórzenia?

Proponuję: Wszyst­kie­go, co pły­nie z po­sia­da­nia praw­dzi­we­go ciała i tego, co wiąże się z by­ciem czło­wie­kiem. Jednak mia­łem

 

Oczy­ma wy­obraź­ni już wi­dzia­łem te nie­szczę­sne wy­wia­dy, któ­rych chcąc nie chcąc mu­sia­łem udzie­lić. → Bohater rozważa co, co się dopiero się wydarzy, więc: Oczy­ma wy­obraź­ni już wi­dzia­łem te nie­szczę­sne wy­wia­dy, któ­rych chcąc nie chcąc będę musiał udzie­lić.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dość osobliwa fabuła, ale czytało się przyjemnie, a losy bohatera mnie zaciekawiły. Ciekawy wybór na końcu, jednak szanse na przeżycie ludzi bez słońca uważam za dość marne :)

Nowa Fantastyka