- Opowiadanie: panrebonka - Assassination of Kaczyński

Assassination of Kaczyński

Miałem trochę wątpliwości, czy wrzucać, ale cóż – valium zażyję i przeżyję. Od razu uprzedzam (Trigger Warning), że jest krew, mordujo, papieża i znanego polityka szkalujo. 

Opowiadanie trochę eksperymentalne, bo chciałem spróbować przełożyć sen praktycznie 1:1, i zobaczyć, jak wyjdzie, czy to fajne, czy da się czytać. Zawsze coś się doda, wiadomo, ale tutaj założyłem pójście za pierwszym pomysłem, który się pojawia, bez próby większej rozkminy, za to z próbą wplecenia go w narrację tak, żeby siedział. Czy się udało? Ocenicie sami.

Z racji tego, że to praktycznie zapis snu, logika jest... hm... senna. Nie ma chyba sensu szukać drugiego dna – chyba, że ono się pojawiło, a ja o tym nie wiem. Możliwe, choć wątpliwe.

Mimo wszystko, starałem się to napisać technicznie dobrze, najlepiej, jak potrafię. Było już trochę mielenia tekstu i poprawek we własnym zakresie. Wszelkie uwagi do strony warsztatowej będą dla mnie cenne, bo chciałbym jednak się doskonalić. Nieraz miałem już wrażenie, że napisałem rzecz całkiem dobrą, lecz komentarze sugerowały co innego.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Assassination of Kaczyński

Mały Diabeł Tasmański namówił mnie na ogrywanie jedynki Dishonored na streamie. Zły byłem, że dałem się wkręcić, ale akcja już się rozpoczęła i nie mogłem wycofać się bez utraty twarzy. Siedziałem przy biurku, pośrodku sceny, w świetle pojedynczego reflektora i gapiłem się w stary monitor CRT. Rozstawione po bokach kamery świdrowały mnie swymi zimnymi, czarnymi oczyma, a stosy wzmacniaczy szumiały jednostajnie i błyskały złośliwie rzędami zielonkawych diod. Z rzadka rozlegał się cichy chrobot dysku.

 

Pociłem się jak mysz, słuchając krępującej ciszy i prosząc pasek ładowania, by wreszcie ruszył z miejsca. Co mnie strzeliło, żeby odpalać tę grę na trupie z poprzedniej epoki?

– Nie pękaj stary, retro jest w modzie – szeptał mi do ucha Mały Diabeł Tasmański, siedzący na moim ramieniu. Instynktownie machnąłem ręka, żeby odpędzić go jak natrętnego gza, ale dłoń przeszła przez eteryczne ciało jak przez powietrze. Poczułem tylko lekki chłód.

 

Nie byłem sam. Prócz niemal tysiąca ludzi oglądających stream, byli jeszcze widzowie na sali. Mały Diabeł Tasmański wynajął na tę okazję teatr. Miał rozmach, trzeba mu to przyznać.

W pierwszym rzędzie siedział Trybunał Koleżeński, czyli Loża Szyderców. Moi koledzy z podstawówki, kilka koleżanek też. Ludzie kompletnie mi obcy. Nasze drogi rozeszły w momencie, kiedy opuściliśmy mury szkoły. Zdarzało mi się spotykać niektórych z nich na ulicy, ale kontakty ograniczały się do powiedzenia: “Cześć, co tam u ciebie?” – z tym, że nikt nie był tak naprawdę zainteresowany tym drugim. Gadka się nie kleiła, następowała krępująca cisza i szukało się już tylko pretekstu, żeby wreszcie móc pójść i zająć się swoim życiem.

Pośród widowni od razu zauważyłem Piotra. Mocno się zmienił od czasów szkoły, ale zawsze był tak wielki, że nie sposób go było pomylić z kim innym. Słyszałem, że został radnym czy kimś w tym stylu. Poważny facet. Taki nie gra w gry, więc zdziwiła mnie jego obecność na moim streamie. Czerwona od potu twarz kojarzyła mi się z lepką, mokrą gliną. Sprawiał wrażenie, jakby tłumił śmiech – bo przecież szanowanemu radnemu (czy kim tam był) nie wypada.

 

Piotr rozmawiał z niskim facecikiem w garniaku, w którym nie od razu rozpoznałem Tomka. Szeptali do siebie, a ja nie byłem w stanie wyłowić choćby słowa.

Tomek został prawnikiem – o tym wiedziałem na pewno. Zawsze był cwaniaczkiem. Małym, szybkim i zwinnym. Nie tylko mnie zdziwiła jego nieoczekiwana i – z czego słyszałem – całkiem błyskotliwa kariera. Pamiętałem, że dilował w liceum, ale może to tylko plotki? Kto wie, nasze drogi rozeszły się po podstawówce.

 

Do Tomka przymilała się Ania. Jadła popcorn, demonstrując przy tym rzędy nieskazitelnie białych, równiutkich zębów, które z pewnością kosztowały małą fortunę. Ubrana była w białą, obcisłą suknię z ogromnym dekoltem. Jej cycki niemalże wylewały się ze zbyt ciasnego stanika. Widocznie się postarzała, zwłaszcza na twarzy i szyi, ale wciąż jeszcze była łakomym kąskiem dla wielu. Tomek jednak nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.

 

Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że światło reflektora padało kolejno na każdą osobę, na którą patrzyłem.

 

W tyle znajdował się Trybunał Sztucznych Kolegów. Rzędy białych manekinów bez twarzy, ubranych w garnitury, stały nieruchomo. Czasami któryś z nich poruszał się niemrawo, wydając przy tym dźwięk przypominający skrzypienie styropianu. Od tego widoku przechodziły mnie ciarki, dlatego unikałem spoglądania na niknące w ciemności tylne rzędy.

 

Pasek wreszcie strzelił z miejsca i poszedł do końca. Gra wystartowała. Pojawił się najazd kamery na londyński Barbican i ogromny tytuł misji: "Assassination of Kaczyński". Nie przypominałem sobie, żeby jedynka z serii Dishonored zaczynała się w taki sposób, ale może źle zapamiętałem? Może grałem tylko w dwójkę i dodatki? To wprowadzenie mocno kojarzyło mi się Unrealem. Wreszcie kamera zbliżyła się do postaci, którą miałem kierować. Zacząłem ją obserwować od tyłu, jak tytułowy zabójca, aż w końcu w pełni się z nią zintegrowałem i przejąłem kontrolę.

 

Spadło konfetti. Na scenę wskoczył Mały Diabeł Tasmański, ubrany w czerwony frak i równie czerwony cylindryk. Stepował, postukując stylową bakelitową laseczką. Punktowy reflektor śledził go nieustannie, nie wypuszczając ze stożka oślepiającego światła, pomimo że Mały Diabeł Tasmański tańczył, kręcił się i wykonywał akrobacje, próbując uciec spod jego władzy.

 

– Mili państwo! – krzyknął – zaczyna się nasze przedstawienie! Dziękuję za tak liczne przybycie i żywię nadzieję, że ten wieczór pokrzepi was na sercu, a nieudolne zmagania obecnego tu nieudacznika rozbawią was do łez!

Sukinsyn!

Chciałem zaoponować, powiedzieć, że nie mogę, że moja dusza stanie się spluwaczką dla spragnionych sensacji i taniej rozrywki internautów.

– Nie jestem na to gotowy – szepnąłem nieśmiało.

– Nikt nigdy nie jest na to gotowy, chłopcze. Gra się zaczęła. Jedziesz!

 

Zacząłem powoli iść. Dziwnie czułem postać, jakby chodziła w oleju. Reagowała na naciśnięcie klawiszy ze sporym opóźnieniem, zatrzymywała się także dopiero po dłuższym czasie, do tego kiwała się na boki. Może twórcy chcieli wprowadzić więcej realizmu, odeszli od stylu arcade'owego? Na pewno nie czyniło to mojego zadania łatwiejszym.

 

Z sali dały się słyszeć stłumione śmiechy. 

– Co on tak chodzi? – skomentował jeden z kolegów. – Pijany? 

– To przecież lamer, od razu widać. Nie umie wcale grać. Ludzie…

 

Krążyłem po brudnym zaułku, wypełnionym po brzegi kuframi, skrzyniami i śmietnikami, powoli przyzwyczajając się do sterowania. Z trzech stron otaczały mnie wysokie ściany kamienic, zamknięte masywnym, kutym ogrodzeniem. Skrzynie piętrzyły się pod sam szczyt płotu, wystarczyło więc wspiąć się na tę konstrukcję i przeskoczyć, ale… Oczywiście, to nie mogło być takie łatwe. Po drugiej stronie rozciągał się duży, dobrze oświetlony betonowy plac, na którym zaparkowano kilka czarnych limuzyn BOR-u. Funkcjonariusze, ubrani w czarne garnitury i czarne okulary, trzymali pistolety w dłoniach, patrolując teren. Szukałem ciemnych zakamarków, miejsc, przez które mógłbym się przedostać – kanałów, gzymsów, osłon. Nic jednak nie wskazywało na łatwe wyjście. Rozglądałem się nerwowo, szukając rozwiązania.

 

Postanowiłem wrócić, aby przeszukać śmietniki. Z loży rozległ się śmiech. 

– Jezu, naprawdę to robi – szepnęła zniesmaczona Ania.

Nie bacząc na złośliwe komentarze, wskoczyłem do pojemnika. Śmierdziało tak, że niemal zwymiotowałem. W grze nie powinno tak śmierdzieć – skonstatowałem. Przerzucałem jednak czarne plastikowe worki, nieraz otwarte lub rozerwane, a wilgotne, cuchnące śmieci wylewały się na moje dłonie.

 

Niechby chociaż wihajster… Musiał tu być. Myślałem o nim intensywnie, wodziłem wzrokiem po dnie pojemnika. Naciskałem E i czekałem, aż zaświeci się żółta ikonka przedmiotu do zebrania. Nic z tego, szkoda czasu.

 

Postanowiłem iść na żywioł. Skacząc po skrzyniach, dotarłem na szczyt ogrodzenia. Ciężko było mi utrzymać równowagę, balansując na cienkiej, metalowej krawędzi, więc postanowiłem po prostu schować się za najbliższę limuzyną, która od biedy mogła posłużyć za chwilową kryjówkę – zanim któryś z goryli będzie koło niej przechodził. Później się zobaczy.

Dopiero gdy dotarłem do samochodu, zauważyłem siedzącego za kierownicę, znudzonego funkcjonariusza służb ochrony. Ślepił w telefon, mrucząc coś pod nosem. Szlag. Wiedziałem, że muszę go zabić, zanim mnie zauważy. Nie miałem dużo czasu. Najostrożniej jak potrafiłem chwyciłem za klamkę i uchyliłem drzwi od strony pasażera. Bezszelestnie usadowiłem się tuż za gorylem – w tym momencie powinna pojawić się ikonka duszenia, ale nic się nie działo. Próbowałem poruszać postacią na boki, pokręcić… Może byłem źle umiejscowiony? Nic.

Nieważne. Musiałem udusić go manualnie. Wyciągnąłem ręce, próbując zacisnąć je na szyi BOR-owca, ale… Była za gruba, za twarda, a ja zbyt wolny. Goryl natychmiast zrozumiał, co się święci i wyprowadził cios. Nie wiem, jak zdołał to zrobić. Musiał być doskonale wyszkolony, bo nim zdążyłem zareagować, twarda pięść zlądowała na mojej twarzy. Zabolało. Przed oczyma stanęły mi gwiazdy. Cholernie zabolało! Czy w grze ma prawo tak boleć? 

Zanim goryl zdołał się do mnie dobrać, załadowałem ostatni punkt kontrolny.

 

Pojawiłem się na szczycie konstrukcji skrzyń, tuż przed ogrodzeniem. Przede mną nieszczęsna limuzyna… Tym razem musiałem skutecznie wyeliminować kierowcę. Bydlak był silny, za silny dla mnie… Co zrobić?

– Wihajster – krzyknął mały Tomek. – Przywołaj go. Dobrze kombinowałeś.

W myślach powtórzyłem więc: wihajster. Wihajstrze, przybądź do mnie! Otworzyłem dłoń, skoncentrowałem się, starałem się poczuć ciężar drewnianej rączki, zwizualizować czerwoną, wytartą farbę na niej i metaliczny blask końcówki niewiadomego przeznaczenia. Wreszcie poczułem coś, jakby strumień powietrza. W jednym z kontenerów zaszeleściły worki, a spod nich wzbił się w powietrze niewielki, czarny przedmiot. Poszybował ku mnie i wylądował na dłoni. Przyglądałem się zdobyczy, lekko zdziwiony, ale również zadowolony z siebie.

 

Po raz drugi ostrożnie zeskoczyłem na plac i od razu schowałem się za limuzynę. Ostrożnie i powoli otworzyłem drzwi, bacząc, aby nikt mnie nie zauważył. Wślizgnąłem się do środka, cichy jak ninja. Dobrze szło. Zaczynało mi się to podobać.

 

Kierowca dostrzegł mnie kątem oka, ale było już za późno. Z całym impetem wbiłem końcówkę wihajstra w jego grubą szyję. Ależ pięknie wszedł ten cios! Nic już nie mogło mu pomóc, ani jego budowa, ani siła. Musiałem trafić prosto w tętnicę szyjną, bo jucha tryskała jak z zarzynanej świni, zachlapując deskę rozdzielczą i boczną szybę. BOR-owiec charczał i bulgotał, zalewając się krwią. Próbował sięgnąć po broń, ale nie był nawet w stanie unieść ręki. Życie uchodziło z niego jak powietrze z przedziurawionego balonu. Mimo wszystko, dla pewności zrobiłem w jego szyi jeszcze kilka dodatkowych dziur. Na zakończenie postanowiłem jeszcze wbić końcówkę wihajstra w jego czerep, ale spotkała mnie przykra niespodzianka. Czaszki oponentów w grach zazwyczaj pękały łatwo jak skorupki wydmuszek, lecz twórcy najwyraźniej postawili na realizm. Zdarłem tylko skórę, moja dłoń odbiła się niespodziewanie i boleśnie od twardej czaszki. Musiałem zacząć brać poprawkę na takie detale – niewykluczone, że gra równie dobrze symulowała skręcenia i zwichnięcia. Nieważne. Martwy goryl padł na kierownicę, zatrąbił klakson. Pozamiatane.

 

No dobrze, powtórka z rozrywki. Skoczyłem raz jeszcze, powtórzyłem akcję, tym razem szybciej dźgając kierowcę, raz za razem. Na końcu tylko przytrzymałem go na wihajstrze jak na rożnie, a potem przewróciłem na fotel pasażera. Miałem tylko nadzieję, że pozostali nic nie zauważyli. 

 

Spojrzałem na Lożę Szyderców, uśmiechnięty i zadowolony, ale oni… Ania zasłaniała dłonią szeroko otwarte usta, jakby chciała powstrzymać niemy krzyk, jej oczy szkliły się w świetle reflektora. Piotr zezował, nie wiedząc najwyraźniej, gdzie podziać wzrok. Czerwienił się jak burak.

– A nie mówiłem? – skomentował Tomek. – Nie wierzyliście, kiedy wam powtarzałem, że z nim jest coś fundamentalnie nie tak. 

Zrobiło mi się nieswojo. Zachowywali się, jakbym naprawdę zabił człowieka, a przecież…

– To tylko gra! – krzyknąłem, ale mój głos zabrzmiał dziwnie słabo, ochryple, niepewnie. Czułem, jakbym miał częściowo sparaliżowane gardło.

Z piersi Ani wyrwał się naraz jakiś żałosny, trwożliwy szloch.

– To tylko gra!

A pies ich…

 

Szedłem dalej, łapiąc rytm gry. Szło mi gładko. Zaczynałem dostrzegać możliwości tam, gdzie wcześniej ich nie widziałem. Przemykając między limuzynami, potrafiłem już wyczuć patrolujących goryli i unikać ich wzroku. Dostrzegłem ukryty wzorzec w ich trasach, wiedziałem, kiedy wszyscy naraz tracili mnie z oczu i doskonale wykorzystywałem te momenty. Co więcej, plac nie był całkowicie pusty, jak mi się pierwotnie zdawało – zauważyłem kilka śmietników, palety z owiniętymi stretchem kartonami, stróżówkę… Ukrywałem się za nimi, co pozpowzoliło mi przejść najdłuższe, najbardziej odsłonięte odcinki. Było trudno, ale udało mi się nie popełnić ani jednego błędu.

 

Przede mną wyrastał monumentalny pałac-zamek. Od wejścia dzieliła mnie plątanina stopniowo wznoszących się, szerokich schodów, rozległych tarasów i alejek… i całe mnóstwo ozdobnych, cementowanych murków, dość wysokich, by ukryć przykucniętego zabójcę. Mniej patroli, więcej cienia, chwila oddechu.

Wówczas zauważyłem Kaczyńskiego. Przemykał chyłkiem jedną z alejek, osłaniany przez czterech goryli. Odwrócił się, jakby czegoś szukając trwożliwym, rozbieganym wzrokiem . Mała, śmieszna główka z kaczym dziobem osadzona na niskim korpusiku. Jesteś mój, karakanie.

Ktoś musiał odkryć martwego goryla w aucie. Wiedzieli, że jestem blisko, próbowali ewakuować pokrakę. Szkoda, bo miałem nadzieję ukończyć misję z oznaczeniem “jak duch”, czyli niezauważony przez nikogo. Nieważne. Może wiedzieli, ale nie widzieli… I nie zobaczą. Przez chwilę napawałem się tą świadomością. Kaczyński miał świadomość, że czaję się w cieniu, czuję smród jego strachu i będę szedł za nim, aż w końcu go zabiję, i żadna siła, żadna liczba goryli nie uchroni go od rychłej śmierci z ręki asasyna. Z mojej ręki…

 

Nie miałem szans go dorwać teraz, tak więc musiałem dowiedzieć się, dokąd go prowadzą. Sięgnąłem po złoty, kieszonkowy zegarek. Pociągnąłem mikroskopijną dźwigienkę umiejscowioną na jego krawędzi. Ukryty mikroprojektor wyświetlił zielonkawy, stożkowy hologram przedstawiający trójwymiarowy plan budynku. Obracałem go w palcach, powiększałem i przesuwałem, starając się zapamiętać układ korytarzy, umiejscowienie strażników i trasy ich patroli. Było tego jednak stanowczo za dużo. Wiedziałem, że nie mogę wejść frontowymi drzwiami, że musi istnieć inna droga.

Wówczas na drugim piętrze, w pionie nad wejściem zauważyłem ciemny sześcian, jakby wycięty z holograficznego planu. Brak danych… albo aparatura zagłuszająca. Skoro tak, musieli go prowadzić właśnie tam. W bezpieczne, dobrze chronione miejsce. Nie było mowy o tym, żeby wejść drzwiami, ale gabinet wychodził na balkon. Durnie…

 

Chwilę później wdrapywałem się po rynnach, gzymsach i przewodach wentylacyjnych. Nikt mnie nie zauważył, bo nikt też nie patrzył w moją stronę. Idioci byli zajęci przeczesywaniem tarasów, schodów, zaułków, wzmacnianiem ochrony wewnątrz budynku. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, żeby spojrzeć w górę.

 

Szerokie, zdobione białym ornamentem drzwi balkonowe nie były zamknięte, starczyło je lekko pchnąć. Znalazłem się w środku. Naraz błysnęły światła i zrobiło się przeraźliwie jasno. Zostałem odkryty i nic już nie mogłem z tym zrobić. Instynktownie próbowałem kulić się i chować, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, jak żałośnie i śmiesznie musi to wyglądać. Niczego nie bałem się bardziej, niż być widzianym. Bezbronnym. 

Papież Jan Paweł Drugi podszedł do mnie pewnym krokiem.

– Widzę cię – odezwał się zadziwiająco mocnym, męskim głosem. – Możesz przestać się chować, żałosny oszuście.

Przejrzał mnie. Faktycznie, byłem oszustem, żaden przecież ze mnie asasyn. Nie powinienem tu w ogóle być.

– Ale skoro jesteś…

Papież najwyraźniej słyszał myśli i karmił się moimi lękami. Rósł. Jego twarz żółkła, a przy tym wypłaszczała się ohydnie, jak jakaś piekielna, gnijąca kremówka. Przeraźliwe wrażenie potęgowało dramatyczne, kontrastowe oświetlenie puszczone od spodu.

– Umrzesz! – ryknął.

Papieska szata zsunęła się na podłogę, ukazując obrzydliwe, oślizgłe wężowe cielsko pod spodem. Z jego boków wyrosła mnogość ohydnych, ruchliwych owadzich kończyn, zwieńczonych ostrymi kolcami.

– Ali Agca… – szepnąłem, na pół świadomy. Pewne niepokojące fakty zaczynały łączyć się w przerażającą całość, której jeszcze nie byłem w stanie ogarnąć umysłem. Całe szczęście, bo zwariowałbym, gdyby prawda z całym impetem uderzyła w moją świadomość.

– To była ustawka – podchwyciło papieskie monstrum, uśmiechając się szpetnie. – Skoro zaraz cię zabiję, zjem twoje kości i będę wysysał z nich szpik, kiedy ty jeszcze będziesz żył, równie dobrze mogę wyjawić ci prawdę. Byłem…

 

Nie miałem zamiaru słuchać tych bzdur. Papieskie monstrum chciało wpuścić trujące słowa do mojego umysłu. Nie mogłem mu na to pozwolić

– Niedoczekanie twoje, antychryście! – wrzasnąłem. – Ostrze chaosu!

Ostateczna broń. Publika westchnęła. Czyżby myśleli, że porwę się na tę abominację z wihajstrem? Nie byłem aż tak głupi. 

Szarpnąłem w górę rękę, i natychmiast przeszyła ją czarna błyskawica. Poczułem łaskotanie w palcach, a następnie zimny, bolesny prąd rozchodzący się falami po całym ciele. Z dłoni wystrzeliło nieforemne, lśniące ciemnością, krystaliczne ostrze. Rosnąc, przebiło skórę i rozerwało palce, które bezwładnie zwisły z boku, dyndając na cienkich fragmentach skóry. Bolało cholernie. Na ostrzu zapalił się czarny, pochłaniający światło płomień. Zdobione żyrandole zaczęły migać, po czym przygasły.

 

Przybraliśmy taneczne pozy, ja i papież. 

– Podoba mi się – syknęło monstrum. – Masz styl. Ale czy umiesz walczyć?

Na moje szczęście, za dużo gadał. Nie wdając się w dyskusję, przypuściłem atak. Rzuciłem się do przodu, wprost na niego, całą siłę i ciężar przenosząc na końcówkę ostrza. Celowałem w punkt za potworem, nie bezpośrednio w niego. Myślałem, że szybko zakończę walkę przebijając wężowe cielsko, ale ku mojemu zaskoczeniu bestia została z piekielną siłą odrzucona od Ostrza Chaosu. Przebiła ścianę, wpadając do sąsiedniej komnaty w obłokach kurzu i fontannie gipsowych odłamków. 

Postanowiłem iść za ciosem i nie dać mu dać czasu na kontratak. Skoczyłem przez wybitą w ścianie dziurę. Wąż z groteskowo zniekształconą głową Wojtyły powoli otrzepywał się z gruzu i odrzucał na bok skrawki płótna, dekoracyjnych ram i tapet zdobionych w wiktoriańskie wzory. Rozdziawił paszczę pod nienaturalnym kątem, ukazując wiele rzędów ostrych jak szpile zębisk i rozdwojony, wężowy język. 

Zaatakowałem. Ciąłem czarnym ostrzem jak popadnie, znacząc wężowe cielsko bestii głębokimi, poprzecznymi ranami. Czarna, śmierdząca jucha tryskała fontannami. Papież skrzeczał. Ohydny dźwięk wwiercał się mózg i nieomal przyprawił mnie o utratę przytomności, lecz zacisnąłem zęby i oczy, napiąłem wszystkie mięśnie i całą siłę woli skupiłem na walce. Celnie wyprowadzałem cios za ciosem, odkrawając skrwawione płaty czarnego mięsa, które z plaskiem padały na bogato zdobione dywany. Z czasem skrzek potwora zaczął słabnąć, a mnie przestało mglić się w oczach i ból głowy ustąpił. Pokonany, słaby potwór zachwiał się, gotów za chwilę paść. 

Zadałem kończący cios. Ostra bryła czarnego kryształu z łatwością przebiła zniekształcony, papieski łeb. Jego martwe oczy zastygły, i stały się jak dwa matowe kamienie. Żuchwa poluzowała się i delikatnie opadła. Z otwartych ust buchnął smród i pociekła gęsta, czarna posoka.

Wyszarpnąłem z czaszki ostrze, po czym kopniakiem odrzuciłem na bok martwe ciało potwora. To wiło się jeszcze przez chwilę w pośmiertnych drgawkach, po czym zastygło i sflaczało. Zaczęło rozpuszczać się, jakby polane kwasem. Przez chwilę jeszcze bulgotało i pieniło się, po czym puściło śmierdzący, czarny sok i znikło w kłębach gryzącego dymu, pozostawiając tylko smród siarki i ciemną plamę na podłodze.

 

Usłyszałem klaskanie dobiegające z sali. Tomek. Oświetlał go jasny snop reflektora.

– Całkiem nieźle – pochwalił. – Widać, że nie grasz pierwszy raz.

No raczej. 

Szukałem wzrokiem Małego Tasmańskiego Diabła, sprawcy całego zamieszania. Byłem dziwnie zmęczony i obolały, i wciąż czułem odór krwi antychrysta. Prawa dłoń zdrętwiała jak po wielu godzinach snu w niewygodnej pozycji. Poczułem ukłucie niepokoju. Nie patrz na dłoń – szeptał mój wewnętrzny głos. Nie patrz.

Naraz dał się słyszeć zwielokrotniony echem głos Małego Diabła Tasmańskiego:

– Dokończ grę!

Spojrzałem na Lożę Szyderców. Wszyscy prócz Tomka zasnęli lub… Zemdleli w swoich fotelach? Nie. Po chwili, ze zgrozą odkryłem, że są martwi! 

Czerwona plama krwi wykwitła na piersi Ani, kontrastując z bielą jej sukni. Między dwojgiem otwartych oczu Piotra spostrzegłem dodatkowe, wybite kulą. Ciekła z niego cienka, szkarłatna strużka. Zauważyłem też, że Trybunał Sztucznych Kolegów przybliżył się niepostrzeżenie i teraz z trzech stron otoczył Lożę. Tomek spoglądał na mnie błagalnym wzrokiem. Starał się nie dawać tego po sobie znać, ale był śmiertelnie przerażony.

– Nie wnikaj za bardzo w to, co się tutaj dzieje – Odezwał się głos Małego Diabła Tasmańskiego. 

– Graj – szepnął Tomek. – Dobrze ci szło.

 

Wróciłem do gry. Nie został już ślad po papieskim monstrum, wyparowała nawet kałuża czarnej juchy. Straże z pewnością zostały zaalarmowane hałasem. Miałem tylko chwilę, zanim do komnaty wparują BOR-owcy. Słyszałem, jak biegną po schodach. Z krzesła wdrapałem się na szafę, z niej skoczyłem na żyrandol, a z żyrandola do przewodu wentylacyjnego, wyłamując ciałem kratkę. Byłem bezpieczny – w żadnej grze moby nie włażą do wentylacji. Podejrzewam, że implementacja takiej mechaniki byłaby diablo skomplikowana i po prostu zbyt kosztowna.

 

Gry przyzwyczaiły mnie do wentylacji zaprojektowanej tak, by pomieścić człowieka, ale przewód, w który właśnie wlazłem, był ciasny, cholernie niewygodny, a do tego niemal całkowicie ciemny. Twórcy ponownie postawili na realizm. Powoli sunąłem do przodu, przy każdym ruchu wzbijając tumany gryzącego kurzu pomieszanego z cuchnącą pleśnią. Zaczęło mi się robić niedobrze i z niepokojem skonstatowałem, że zbliża się atak paniki. Otrzeźwiły mnie nawoływania goryli dobiegające z dołu.

– Jest w wentylacji! Słyszycie? Za nim.

Padły strzały. Niedaleko ode mnie. Kule jak małe, złośliwe komary wwiercały się w sufit. Kilka z nich przedziurawiło przewód wentylacyjny tuż obok mojej głowy.

– Tędy wlazł! Za nim!

Z dołu dobiegły mnie odgłosy krzątaniny, a w chwilę potem zrobiło się cicho. Debile. Pobiegli do komnaty, w której pokonałem papieża. Byli co prawda znacznie sprytniejsi, niż myślałem, ale nie dość sprytni. Na moje szczęście – przecież mogli ustrzelić mnie jak kaczkę. 

Nie sądziłem, że zdołają wcisnąć się do wentylacji, a jednak… z tyłu dobiegało mnie coraz głośniejsze sapanie i łoskot gniecionej blachy.

Zaczął się wyścig. Parłem najszybciej, jak potrafiłem, krztusząc się wypełnionym pleśnią powietrzem. Po jakimś czasie słyszałem już tylko siebie. Idioci, najwyraźniej zablokowali się w ciasnym przewodzie. Mimo wszystko, byłem pod wrażeniem – nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z tak zaawansowaną AI.

 

W końcu, sapiąc i stękając, z ciasnego przewodu wentylacyjnego wypadłem na zewnątrz. Z lubością wciągnąłem łyk świeżego powietrza. Byłem z drugiej strony Barbicanu, na dachu jakiejś przybudówki, tuż przed wyjściem do miasta. Zmyliłem pościg. Nikt mnie nie widział, delektowałem się więc chwilą spokoju.

 

Zeskanowałem wzrokiem otoczenie, próbując rozeznać się w sytuacji i przygotować plan wyjścia. Nie było już mowy o złapaniu Kaczyńskiego – tę misję spartoliłem, dając się wciągnąć w pułapkę zastawioną przez Papieża. Karakan był już na pewno daleko, w bezpiecznym miejscu. Po tym incydencie ochrona na pewno zostanie wzmocniona, za mną roześlą list gończy, co jeszcze bardziej utrudni dorwanie kaczora. Może takie było założenie? Niewykluczone, że ten zwrot akcji należał do głównego wątku fabularnego. Jeśli tak, to twórcy całkiem nieźle się postarali. Byłem zaintrygowany i z niecierpliwością czekałem na dalszy rozwój wydarzeń.

 

Zmierzchało. Nad brukowaną aleją otaczającą Barbican ścieliła się gęsta mgła. Przede mną, w oddali, rozpościerała się rozmyta panorama industrialnego Londynu. Dym z fabrycznych kominów opadał jak plugawy koc na brudne, robotnicze dzielnice. Masy brzydkich domów z brunatnej cegły szpeciły krajobraz, rozlewając się niczym ohydny, śmierdzący grzyb. Kakofonia stłumionych dźwięków miasta zlewała się w jednostajny, irytujący szum. 

 

Barbican otoczony był wysokim, masywnym murem. Nie dało się nań wdrapać, więc mogłem uciec tylko jedną drogą – przez główną bramę. Ta była dobrze strzeżona, lecz nie na tyle, bym sobie nie poradził, działając wystarczająco szybko. Jeden strażnik patrolujący aleję, trzech uzbrojonych przy bramie, w tym jeden z nich w stróżówce, niebezpiecznie blisko dzwonka alarmowego. Trudne, ale możliwe.

Wyczułem odpowiedni moment, skoczyłem cicho i zwinnie jak kot, i zaraz wylądowałem za plecami pierwszego goryla. Przed przystąpieniem do ataku sięgnąłem po kieszonkowy zegarek i palcami zatrzymałem jego wskazówki. Strażnicy stanęli jak ścięci lodem, dźwięki ucichły, a cały świat zbladł. Miałem około dwudziestu sekund, tak więc nie wolno mi było popełnić choćby jednego błędu. 

 

Ostrzem chaosu ściągnąłem z karku głowę pierwszego BOR-owca. Odepchnąłem jego ciało na bok i wykonałem przewrót, by zaraz znaleźć się z boku drugiego goryla. Poczułem, że już wytracam impet. Powietrze ścięło się jak galareta. Pospiesznie i trochę niechlujnie wyprowadziłem cios. Czarny kryształ przebił skroń przeciwnika. Moje ruchy były coraz wolniejsze, ale i to wystarczyło, by zabić delikwenta na miejscu. Spróbowałem doskoczyć do następnych strażników, ale powietrze zgęstniało tak bardzo, że mogłem tylko pełzać. Zauważyłem, jak powoli obracają głowy w moją stronę. Wiedziałem, że będzie ciężko, lecz mimo to powinienem zdołać ich zabić, zanim oni zabiją mnie. 

Niestety. Tuż przed moim nosem niespodziewanie zmaterializowały się dwie pokraczne, odziane w potargane, szare łachmany, zakapturzone postaci. Poruszały się zadziwiająco zwinnie w tym ściętym na galaretę powietrzu. Moja sztuczka nie robiła na nich wrażenia. 

Cholerne wiedźmy! Zrozumiałem, że nie mam szans. Pozostało mi tylko załadować ostatni punkt kontrolny, zanim zdążą mnie dopaść.

 

Znów stałem na dachu przybudówki. Znów Londyn, noc, mgła. Pieprzyć to! – pomyślałem. Tym razem nie miałem zamiaru nikogo finezyjnie wykańczać, a już na pewno nie chciałem walczyć z wiedźmami. Wiedziałem, że nie ukończę poziomu jako duch, trudno, ale… Nie musiałem się chować. Wystarczy, żebym dopadł bramy, nim zdążą zareagować. 

Sięgnąłem po kieszonkowy zegarek, zamierzając spowolnić czas, ale zaraz zrezygnowałem. Ten numer nie działał na wiedźmy, które poszatkowałyby mnie swoimi długimi, ostrymi pazurami nim zdążyłbym dopaść bramy.

Skoczyłem, lądując za plecami pierwszego BOR-owca. Wdrapałem się na jego ramiona, wszedłem na głowę, po czym z całym impetem wybiłem się w górę. Poczułem chrupnięcie pękającego kręgosłupa. Skakanie po trupach to niełatwa sztuczka. Liczył się perfekcyjny timing, ale tym razem udało mi się znakomicie. Wystrzeliłem kilka metrów w górę, i z dziesięć do przodu, co znacznie przybliżyło mnie do wyjścia – tak, że tym razem wiedźmy zmaterializowały się już za moimi plecami, odwrócone tyłem. 

Dobrze szło! Musiały spawnować się zawsze w tym samym punkcie, a twórcy gry nie przewidzieli możliwości przeskoczenia ich za pomocą corpsejumpingu. Pozostała trójka BOR-owców sięgnęła po pistolety, za późno. Nie mieli dość czasu na celny strzał. Skoczyłem wprost w wirujący niebieskim światłem portal, który otworzył się w bramie. Wygrałem!

 

Wessało mnie w wirujący świetlistą czernią tunel i usłyszałem głos narratora:

– A więc udało ci się, Podróżny! Twoja misja została zakończona sukcesem. Nie zdołałeś wprawdzie wyeliminować Kaczyńskiego, ale zadałeś satanistom bolesny cios, eliminując Jana Pawła Drugiego. Brak jednego z wyższych hierarchów poważnie pomiesza im szyki! To niewątpliwy sukces.

– Co teraz? – spytałem, wirując w próżni, wciągany coraz głębiej w portalową międzyprzestrzeń. W głowie miałem mętlik. Byłem świadom, że wszystko to rodzi wiele intrygujących pytań, ale potrafiłem ich wyartykułować. Nie wewnątrz portalu, gdzie międzyprzestrzeń oślepiała mnie, mąciła w głowie, osnuwała mózg błękitną mgłą.

– Nie zbaczaj z obranej ścieżki. To jest w tej chwili najważniejsze. Na inne rzeczy będzie czas, gdy znajdziesz się już po drugiej stronie.

– Po drugiej stronie? – spytałem głupio. 

– Nie zbaczaj z obranej ścieżki.

Po co to mówił? Przez myśl by mi to nie przeszło, a teraz… W oczach zaczęło mi się dwoić, spiralne warstwy portalu rozmywały się i nachodziły na siebie nawzajem, jakby nagle cały wszechświat ulegał jakiejś koszmarnej desynchronizacji. Koniec tunelu pociemniał i zniknął, by zaraz zamienić się w dwa świetliste wyjścia… ale które z nich było tym właściwym? 

– Nie zbaczaj z obranej ścieżki

– A która to?

– Podążaj prosto. Nie zbaczaj z obranej ścieżki.

No tak. Prosto. Byle nie zbaczać.

Prosto…

Koniec

Komentarze

"mordujo", "szkalujo" – celowo ? Jeśli tak, to jaki jest ten cel ?

"… twarda pięść zlądowała na mojej twarzy." – "… twarda pieść WYlądowała na mojej twarzy.".

"… , że porwę się na tę ABOMINACJĘ z wihajstrem …" - Co to znaczy ? Sprawdź w SJP znaczenie słowa "abiminacja". I rada ogólna : nie używaj słów, których znaczenia nie jesteś pewien.

Witaj.

Oglądałem ten film.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Hej,

 

Feniksie – co to za film? :) Sugerujesz inspiracje?

 

W kwestii gier: jak dla mnie to bardziej Assasins Creed, a nie Dishonored. Był tez film Assasins Creed, więc może Feniks pije do tego…

 

Fabuła przypomina mi także powieść “Bohaterowie umierają”, jest tam pewne wymieszanie świata rzeczywistego i “alternatywnego”, przestrzeni, w której tzw. “aktorzy” działają w innej, aczkolwiek nie wirtualnej, rzeczywistości.

 

Ogólnie nieźle się czytało, płynnie, bez większych zgrzytów na poziomie technicznym. Logika tylko nieco kulała, myślę, że warto by jednak, nawet mimo, że to zapis snu, podciągnąć tę logikę, żeby jedne działania wynikały z drugich i żeby ten świat i wydarzenia łączyły się w “całość”.

Podobały mi się te zaskakujące momenty, jak np.bitwa ze zmutowanym JP II. To takie bizarrowe ;)

 

Pozdrawiam!

 

 

 

Che mi sento di morir

Witam.

BasementKey, opowiadanie kojarzyło mi się z filmem Boss Level, może to tylko moja subiektywna opinia.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Tak, masz rację, fabuła przypomina także ten film.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

I to jest nieszczęściem pokolenia. Dzieciaki niemal od urodzenia naoglądają się mordobicia, strzelanek itp. To zabija twórczą wyobraźnię. Jedyne, co potrafią to kompilacja różnych akcji kiedyś obejrzanych. No i mówiO, piszO, i strzelajO … Smutne.

Nowa Fantastyka