- Opowiadanie: Bardjaskier - Czwarty artefakt

Czwarty artefakt

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy III, krar85

Oceny

Czwarty artefakt

Przy­ja­ciół naj­le­piej po­zna­wać w pie­kle 

 

"Na­resz­cie deszcz. Można w końcu ode­tchnąć. Chmu­ry za­ciem­ni­ły mia­sto, a woda oczysz­cza ulice. Spłu­ku­je do rynsz­to­ka brud, śmie­ci, gówno i krew, roz­la­ną z obi­tych gęb po so­bot­niej li­ba­cji. Chod­ni­ki opu­sto­sza­ły, nie­licz­ne sa­mo­cho­dy roz­jeż­dża­ją ka­łu­że…" Rut­schig od­szedł od okna i wró­cił do stołu. Spoj­rzał na plan sta­rej ka­mie­ni­cy na obrze­żach mia­sta. Wy­cią­gnął za­pal­nicz­kę i pod­pa­lił ar­kusz. Czar­ne frag­men­ty od­ry­wa­ły się, z wolna opa­da­jąc do zlewu, gdy żar tra­wił pa­pier. Rut­schig od­krę­cił kran. "…to bę­dzie pierw­szy z czte­rech" – po­my­ślał, ob­ser­wu­jąc, jak po­piół znika w od­pły­wie.

 

*

Bra­cia Gross, jak za­wsze, nie za­da­wa­li pytań. Zja­wi­li się w wy­zna­czo­nym cza­sie i mil­cząc, pa­li­li pa­pie­ro­sy. Do­brze, że mogę na nich li­czyć. Prze­ra­ża­ło mnie ich mil­cze­nie i spoj­rze­nia bliź­nia­czych oczu – chłod­ne, mokre, rybie. Przy­słał ich zakon na moją proś­bę, więc wy­ko­na­ją każde po­le­ce­nie – bez emo­cji, bez skru­pu­łów. Lecz naj­pierw… 

Pod­sze­dłem w akom­pa­nia­men­cie desz­czu, bęb­nią­ce­go o pa­ra­sol. Lewą ręką wy­cią­gną­łem zza ko­szu­li me­da­lion. Bra­cia, scho­wa­ni pod wiatą przy­stan­ku, wy­rzu­ci­li nie­do­pał­ki i roz­pię­li po­ma­łu płasz­cze, na­stęp­nie ko­szu­le. Tuż po­ni­żej szyi mieli iden­tycz­ne ta­tu­aże – cyr­kiel ze­sta­wio­ny z wę­giel­ni­cą i wpi­sa­nym po­mię­dzy nie okiem opatrz­no­ści. Choć zna­li­śmy się, to do­pie­ro teraz byli na moje usłu­gi. Wyż­szy z bliź­nia­ków pod­szedł do czar­ne­go mer­ce­de­sa i przy­trzy­mał mi drzwi pa­sa­że­ra. Wsze­dłem i usiadłem na tylnim sie­dze­niu, zo­sta­wia­jąc pa­ra­sol na przy­stan­ku. Gdy bra­cia za­ję­li miej­sca z przo­du, za­py­ta­łem: 

– Macie, o co pro­si­łem? 

Ski­nę­li gło­wa­mi. 

– Je­dzie­my pod ten adres. – Po­da­łem wi­zy­tów­kę. Sil­nik mer­ce­de­sa za­war­czał i ru­szy­li­śmy, przez noc i desz­cze, by wy­ko­nać naszą po­win­ność.

 

*

"Puste ulice, ryk sil­ni­ka, deszcz spły­wa­ją­cy po szy­bie kasku i pręd­kość. Świat staje się roz­ma­za­nym tłem, gdy wska­zów­ka na licz­ni­ku prze­kra­cza trzy­cy­fro­wą licz­bę. Yama­ha mknie przez ciem­ną klo­akę mia­sta, zo­sta­wia­jąc za sobą smugi świa­tła re­flek­to­rów, noc jest moja". Rut­schig prze­ciął ostat­nie skrzy­żo­wa­nie, nim wy­padł na drogę mię­dzy­mia­sto­wą. Wy­łą­czył świa­tła. "Ciem­ność, pust­ka, cu­dow­ny nie­byt. Nie czuję już pręd­ko­ści, świat wokół znik­nął, dłoń pusz­cza kie­row­ni­cę i wę­dru­je pod ska­fan­der, na pierś. Nic, żad­ne­go bicia, ni­cość, w którą pra­gnę się za­paść, a nie mogę". 

 

*

Mer­ce­des sunął przez mia­sto. Bra­cia mil­cze­li, paląc, a ja uchy­li­łem okno. Nie chcia­łem wró­cić po akcji z ra­kiem. Ob­ser­wo­wa­łem ulice, ocie­ka­ją­ce paź­dzier­ni­ko­wym desz­czem. Ciche jak nigdy. Czu­łem, że bę­dzie ostro, ulica też to wie­dzia­ła. Cze­ka­ła na to, co mu­sia­ło się wy­da­rzyć dzi­siej­szej nocy…

 

*

"Stoi ni­czym wieża złego, w szcze­rym polu, za nią las tar­ga­ny wia­trem. Ka­mie­ni­ca po­środ­ku ni­cze­go, z okna­mi za­bi­ty­mi de­ska­mi. Do­oko­ła żywej duszy, nic prócz gra­na­to­wej nocy, którą rozświetla świa­tło z pod­da­sza, jak la­tar­nia na skra­ju morza. Cel pierw­sze­go zle­ce­nia, szan­sa na wiecz­ny od­po­czy­nek". Rut­schig zszedł z yama­hy, prze­biegł przez jezd­nię i ru­szył polną drogą w stro­nę ce­gla­ne­go bu­dyn­ku.

 

*

Sta­nę­li­śmy na po­bo­czu. Bra­cia wy­szli bez słowa. Otwar­li mi drzwi i po­de­szli do ba­gaż­ni­ka. Wy­sze­dłem, pod­no­sząc koł­nierz płasz­cza. Nim do­tar­łem do nich, z ronda ka­pe­lusz, ni­czym z dziu­ra­wej rynny, ście­kała stru­mie­niem wody. Sta­ną­łem mię­dzy braćmi, za­glą­da­jąc do środ­ka. Mieli tam wszyst­ko, od broni krót­kiej, przez dłu­gą, po gra­nat­nik. A do tego ster­tę noży oraz ma­cze­ty. Wyż­szy z Gros­sów od­pa­lił pa­pie­ro­sa i się­gnął po AK, drugą ręką wkła­da­jąc trzy ma­ga­zyn­ki do kie­sze­ni płasz­cza. Niż­szy wy­brał shot­gu­na i garść amu­ni­cji, obaj zde­cy­do­wa­li się na ma­cze­ty, które za­wie­si­li na po­łach płasz­czy. Wtedy spoj­rze­li na mnie. Się­gną­łem po skó­rza­ny mie­szek i wsa­dzi­łem go do kie­sze­ni. Wy­cią­gną­łem colta, spraw­dzi­łem bę­be­nek, za­krę­ci­łem nim i za­py­ta­łem: 

– Mam dziś farta, chło­pa­ki? 

Brud­ny Harry nie zro­bił na nich wra­że­nia, tak jak i ka­mie­ni­ca po­środ­ku szcze­re­go pola.

 

*

– Wszyst­ko się zga­dza, wszyst­ko prócz po­go­dy! – Wol­fgang ci­snął pu­cha­rem o ścia­nę, za­le­wa­jąc ją ab­syn­tem.

 Kot uniósł jedną po­wie­kę i spoj­rzał nie­dba­le na czło­wie­ka. Deszcz bęb­nił o duże okno pod­da­sza, a kro­ple spły­wa­ły po szy­bie. Wol­fgang stał pod nim, ob­ser­wu­jąc ciem­ne niebo.

– To nic – wy­szep­tał, a na­stęp­nie za­wo­łał. – To nic! 

Kot pod­niósł drugą po­wie­kę, wy­pro­sto­wał grzbiet, ob­szedł sie­dzi­sko fo­te­la do­oko­ła i po­now­nie się po­ło­żył, jed­nak już nie spusz­cza­jąc oka z Wol­fgan­ga.

– I tak się zga­dza, cóż, że nie widzę gwiazd. – Pchnął te­le­skop, który okrę­cił się ze zgrzytem na sto­ja­ku. – Prze­cież nie znik­nę­ły, są tam gdzieś za czar­ny­mi chmu­rzy­ska­mi i świe­cą dla mnie. – Spoj­rzał w żółte oczy kota. – Świe­cą dla nas, Me­fi­sto.

Wol­fgang prze­cią­gnął kredą po de­skach pod­ło­gi. 

– Znaki, pa­mię­taj o zna­kach. – Się­gnął wolną ręką do miski i wy­grze­bał garść su­szo­nych grzy­bów. – Gdzie ma być ten? Gdzie on… 

Za­milkł, prze­żu­wa­jąc susz. Prze­biegł wzro­kiem po stole za­sta­wio­nym skład­ni­ka­mi. Ob­ró­cił się, za­trzy­mał spoj­rze­nie na Me­fi­ście, który leżąc na grzbie­cie z wy­wa­lo­nym ję­zy­kiem. Kot ob­ser­wo­wał pa­ję­czy­nę, drga­ją­cą mię­dzy stro­pa­mi pod­da­sza. 

– Sły­sza­łaś, kocia mord­ko? Czy to ty ro­bisz mi psi­ku­sy? – za­py­tał Wol­fgang. 

Zła­pał blat stołu i zaj­rzał. Mię­dzy no­ga­mi tań­czy­ły gwiaz­dy. Wiel­kie, czer­wo­ne słoń­ce po­środ­ku, ra­zi­ło oczy i ogrze­wa­ło twarz Wol­fgan­ga. Wokół pro­mie­ni­stej kuli wi­ro­wa­ły pla­ne­ty. Do­strzegł ko­me­tę prze­ci­na­ją­cą Układ Sło­necz­ny, cią­gną­cą za sobą sre­brzy­sty ogon. 

– To nic, Me­fi­sto. – Dźwignął się i ro­ze­śmiał. – To tylko wszech­świat do nas za­wi­tał. 

Wol­fgang się­gnął po ko­lej­ną por­cję grzy­bów i za­czął wer­to­wać księ­gę na drew­nia­nym sto­ja­ku. A kot zer­kał, ni to znu­dzo­ny, ni to nie­dba­le, lecz bacz­nie ob­ser­wo­wał jego po­czy­na­nia.

– Sym­bo­le zo­sta­ły wpi­sa­ne w okrąg, in­gre­dien­cje przy­go­to­wa­ne, szty­let… Gdzie po­ło­ży­łem szty­let? – Wol­fgang ro­zej­rzał się po pod­ło­dze za­wa­lo­nej per­ga­mi­na­mi, księ­ga­mi i luźno po­roz­rzu­ca­ny­mi kart­ka­mi.

– Kufer! – za­wo­łał.

Me­fi­sto ze­sko­czył z fo­te­la, z kocią pre­cy­zją wy­bie­ra­jąc drogę mię­dzy kart­ka­mi i mi­ster­nie na­kre­ślo­ny­mi kredą li­nia­mi, dbając, by łapy do­ty­ka­ły je­dy­nie czy­stych desek pod­ło­gi. Spoj­rzał w stro­nę Wol­fgan­ga, który to mam­ro­tał, to znów chi­cho­tał, w trak­cie prze­glą­da­nia zawartości sta­re­go kufra. Me­fi­sto za­mru­gał i jed­nym sko­kiem po­ko­nał długi per­ga­min blo­ku­ją­cy drogę ku bla­dej łydce. Kot prze­śli­zgnął się grzbie­tem po pisz­cze­lu, ob­szedł belkę, do któ­rej noga była przy­wią­za­na i tylko z sobie zna­nych po­wo­dów usiadł na sto­pie. Spoj­rzał w prze­ra­żo­ne oczy na­giej ko­bie­ty, roz­cią­gnię­tej na prze­wró­co­nym krzy­żu i za­miau­czał, wbi­ja­jąc śle­pia w błę­kit­ne tę­czów­ki. Ko­bie­ta szar­pa­ła więzy i sta­ra­ła się krzy­czeć, lecz sznur prze­cią­gnię­ty przez jej usta sku­tecz­nie blo­ko­wał wszyst­kie dźwię­ki.

– Mam, zna­la­złem! – za­wo­łał Wol­fgang try­um­fal­nie, pod­no­sząc po­fa­lo­wa­ne ostrze nad głowę. – Me­fi­sto, daj spo­kój lady, teraz nie może się z tobą bawić.

Kot przy­kuc­nął i jed­nym sko­kiem po­ko­nał od­le­głość dzie­lą­cą go od barku lady. Za­cze­pił pa­zu­ra­mi o belkę i skórę skrę­po­wa­nej, wdra­pał się na krzyż, ra­niąc tyl­ny­mi ła­pa­mi ko­bie­tę. W końcu usiadł przy jej twa­rzy.

– Bar­dzo to cie­ka­we, moja droga, że Me­fi­sto wy­czu­wa me myśli nim przyj­dą mi do głowy – po­wie­dział Wol­fgang, zbli­ża­jąc się do krzy­ża, za­wie­szo­ne­go na łań­cu­chach zwi­sa­ją­cych spod stro­pu. 

Czar­no­księż­nik uniósł drew­nia­ną miskę ze sto­li­ka i za­py­tał: 

– My­ślisz, że już czas, Me­fi­sto? Brać się do ro­bo­ty?

Ko­bie­ta wzdry­gnę­ła się, a na­stęp­nie szarp­nę­ła, gdy ostrze prze­je­cha­ło po pier­si, roz­ci­na­jąc skórę tuż obok sutka. Wol­fgang pod­sta­wił na­czy­nie zbie­ra­ją­ce krew z rany.

– Tak, kicia, też chcę brać udział w za­ba­wie – po­wie­dział Wol­fgang, gdy kot za­miau­czał.

Lady za­mar­ła z prze­ra­że­nia, gdy czar­no­księż­nik za­czął prze­śli­zgi­wać się wzro­kiem po jej pier­siach, na­stęp­nie wzdłuż ciała do kro­cza.

– Szko­da, no nic, cza­sem trze­ba po­świę­cać pięk­ne rze­czy dla wyż­sze­go dobra – po­wie­dział, wzdy­cha­jąc i wró­cił do wy­ma­lo­wa­ne­go kredą kręgu.

 

*

Rut­schig ob­szedł ka­mie­ni­cę szerokim łu­kiem. Czar­ny kom­bi­ne­zon i kask po­zwo­li­ły mu wto­pić się w mrok. Sta­nął na ty­łach bu­dyn­ku. "Widzę cię, kre­atu­ro, ko­ły­szą­cą się na wie­trze, ni­czym krzak, na tle ce­gla­ne­go sie­dli­szcza – ci­che­go, wy­da­wać by się mogło pu­ste­go. Ale ja znam was, czuję waszą obec­ność i smród ciał. Wy­na­tu­rzo­ne po­mio­ty, wra­caj­cie w ni­cość, z któ­rej po­wsta­li­ście". Rut­schig, po­chy­lo­ny, pod­biegł do chwie­ją­cej się syl­wet­ki o sze­ściu ra­mio­nach, wy­cią­ga­jąc po dro­dze mie­szan­kę Ibin-kush. "Ra­mio­na po­wy­krę­ca­ne w sta­wach, o pal­cach wy­krzy­wio­nych ni­czym ga­łę­zie i garb z nie­wy­kształ­co­nym człon­kiem. Odejdź w nie­byt, z któ­re­go przy­by­łeś". Rut­schig jed­nym pew­nym szarp­nię­ciem ob­ró­cił stwo­ra i syp­nął mu mie­szan­kę w zde­for­mo­wa­ną twarz. Do­tych­czas le­d­wie ko­ły­sa­na przez wiatr isto­ta sku­li­ła się gwał­tow­nie, a ra­mio­na za­czę­ły drgać w ma­ka­brycz­nym tańcu człon­ków. W końcu za­sty­gła. Rut­schig nie cze­kał, za­ła­do­wał ko­twi­czkę do mio­ta­cza i wy­strze­lił po­cisk w stro­nę dachu. "Trzy­maj mocno i nie za­wiedź mnie, wier­na to­wa­rzysz­ko noc­nych eska­pad". Chwy­cił mocno za linę i za­czął się wspi­nać.

 

*

Wol­fgang wer­to­wał księ­gę, mam­ro­cząc. Nagle ze­sztyw­niał. Ob­ró­cił się w stro­nę lady. Lecz nie pa­trzył na nią, a na kota. Kobieta zer­k­nę­ła na Me­fi­sto, sie­dzą­ce­go wciąż obok ra­mie­nia. Kot przy­po­mi­nał fi­gur­kę wy­cio­sa­ną z he­ba­nu. Wy­wró­cił żółte oczy na drugą stro­nę, a biał­ka kon­tra­sto­wa­ły z czar­nym fu­trem. 

– Nie, nie, nie! – krzyk­nął Wol­fgang, wbi­ja­jąc ostrze szty­le­tu w stół. 

Się­gnął po tur­ku­so­wy fla­kon i ru­szył ener­gicz­nie do drzwi. Ko­bie­ta ob­ser­wo­wa­ła, jak roz­le­wa dy­miącą ciecz, zni­ka­ją­cą w szcze­li­nach mię­dzy de­ska­mi. 

– Obudź­cie się, obudź­cie! Po­tę­pie­ni! Niech Me­fi­sto was pro­wa­dzi, niech bę­dzie wa­szy­mi ocza­mi, a wy wy­ko­naw­ca­mi jego woli! 

 Ka­mie­ni­cę, prze­szył szept, od par­te­ru po strych, a na­stęp­nie, pię­tra bu­dyn­ku wy­peł­ni­ło szu­ra­nie po­włó­czo­nych człon­ków.

 

*

Szli­śmy polną drogą wśród szumu wia­tru. Ka­mie­ni­ca wy­glą­da­ła jak ru­de­ra. Za­bi­te okna, cała za­ciem­nio­na, za wy­jąt­kiem świa­tła na stry­chu. Gdy do­cho­dzi­li­śmy do wej­ścia po­zba­wio­ne­go drzwi, z wnętrza wy­pełzł mu­tant, o twa­rzy po­kry­tej wrzo­da­mi, w łach­ma­nach, chwiał się na nie­pro­por­cjo­nal­nie krót­kich no­gach, pod­pie­ra­jąc ciało o zie­mię zbyt dłu­gi­mi ra­mio­na­mi. 

– Ja to za­ła­twię – po­wie­dzia­łem do braci. 

Ci sta­nę­li nieco dalej, a ja ru­szy­łem szyb­kim kro­kiem, wy­cią­ga­jąc mie­szan­kę Ibin-kush – czar­ne­go pia­chu zmie­sza­ne­go z dro­bin­ka­mi sre­bra, sa­le­trą i zio­ła­mi, któ­rych nie zna­łem. Ale wie­dzia­łem, że na tego typu po­mio­ty dzia­ła jak złoto. Wy­cią­gną­łem garść i już mia­łem ci­snąć nią w pysk, gdy padłem na ziemię. Wy­ło­ży­łem się jak długi. Za kost­kę zła­pa­ła mnie macka, która wy­peł­zła gdzieś z oko­li­cy kro­cza masz­ka­ry i zdo­ła­ła mnie po­dejść, prze­śli­zgując się w tra­wie. Za­klą­łem szpet­nie, gdy po­miot ru­szył w moją stro­nę. Szyb­ko się­gną­łem po colta. Nim zdą­ży­łem go wy­cią­gnąć, za­grał au­to­mat AK, przerabiając stwo­ra na ka­szan­kę. Tru­chło padło na zie­mię, dy­miąc z otwo­rów po ku­lach. Macka za­dr­ga­ła tylko i pu­ści­ła kost­kę. Bra­cia mi­nę­li mnie bez słowa. Wi­dzia­łem, jak star­szy przy­gryzł zę­ba­mi pa­pie­ro­sa, a z oczu biła mu żądza mordu. Gdy już wsta­łem, obaj byli w środ­ku. Huk wy­strza­łów niósł się po oko­li­cy, a w szcze­li­nach mię­dzy de­ska­mi bły­skał ogień z luf, roz­świe­tla­jąc noc. 

– No to się za­czę­ła za­ba­wa – po­wie­dzia­łem, prze­kra­cza­jąc próg ka­mie­ni­cy. 

 

*

"Bu­dy­nek ożył dzie­siąt­ka­mi ra­mion wy­ra­sta­ją­cy­mi z wszel­kich szcze­lin. Macki, po­wy­krę­ca­ne w sta­wach ręce, owło­sio­ne łap­ska, o żół­tych szpo­nach lub ostrych ha­czy­kach wy­ra­sta­ją­cych spod skóry. Wszyst­kie w śle­pej furii, kie­ro­wa­ne jedną chę­cią – po­chwy­ce­nia i za­mor­do­wa­nia wszel­kie­go życia. Ale ja nie od­dy­cham, w tej pier­si serce już dawno prze­sta­ło bić. Nie zdo­ła­cie zabić umar­łe­go, je­stem jak cień w ciem­nym za­uł­ku, nie można mnie po­chwy­cić". Rut­schig uchy­lił się przed ko­lej­ną ręką, która wy­strze­li­ła na ze­wnątrz i ci­snął do środ­ka ka­mie­ni­cy garść pia­chu Ibin-kush. W bu­dyn­ku za­ko­tło­wa­ło się. Rut­schig usły­szał ryk bólu. Się­gnął kra­wę­dzi dachu i wdra­pał się na szczyt ka­mie­ni­cy. Prze­biegł, ba­lan­su­jąc na luź­nych da­chów­kach, w stro­nę du­że­go okna. "Jest na szyi pięk­nej, me­da­lion w kształ­cie pi­ra­mi­dy z okiem wpi­sa­nym w jej szczyt. A oto i be­stia, po­marsz­czo­na chuda kre­atu­ra, osza­la­ła od mrocz­nych prak­tyk. Z plu­ga­wą księ­gą i szty­le­tem, odzia­na w szkar­łat­ny ak­sa­mit. Go­to­wa, by za­trzeć gra­ni­ce mię­dzy świa­ta­mi". Rut­schig od­su­nął się, by wziąć roz­bieg i w peł­nym pę­dzie sko­czył wprost w okno roz­świe­tlo­ne bla­skiem świec.

 

*

Seria z au­to­ma­tu, przy akom­pa­nia­men­cie wy­strza­łów ze strzel­by, do­bie­ga­ła gdzieś z oko­lic pierw­sze­go pię­tra. Po­my­śla­łem, że troje to już tłum i po­sta­no­wi­łem sko­rzy­stać z windy. Gdy za­mkną­łem kratę za­bez­pie­cza­ją­cą, po­cią­gną­łem za dźwi­gnię. Ku mo­je­mu za­sko­cze­niu, dźwig za­re­ago­wał i winda ru­szy­ła. Szyb­ko też za­czą­łem się zbli­żać do pie­kła, które roz­pę­ta­li bliź­nia­cy. Przez kra­tow­ni­cę do­strze­głem, jak wyż­szy z Gros­sów kop­nia­kiem po­słał przez po­ręcz ba­lu­stra­dy stwo­ra o stożko­wa­tej gło­wie i ol­brzy­miej kła­pią­cej szczę­ce, gdy tym­cza­sem jego brat za po­mo­cą kolby roz­gnia­tał owło­sio­ny pysk in­ne­go z lo­ka­to­rów. Po­czu­łem, jak żo­łą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. Nie było jed­nak czasu, by na­cie­szyć się tym uczu­ciem. Od­sko­czy­łem, gdy do kra­tow­ni­cy na dru­gim pię­trze przy­warł nagi mu­tant o owrzo­dzo­nej skó­rze, ocie­ka­ją­cej ró­żo­wym ślu­zem. Jego ol­brzy­mie oczy, roz­sta­wio­ne w miej­scu skro­ni, szyb­ko mnie na­mie­rzy­ły. Roz­warł pasz­czę, z któ­rej wy­strze­lił język za­koń­czo­ny kol­cem. Od­chy­li­łem głowę w ostat­niej chwi­li. Kolec wbił się w ścia­nę windy, opry­sku­jąc mi twarz kle­ją­cą śliną. Wy­mie­rzy­łem colta, ale za­miast na­ci­snąć spust, tylko się uśmiech­ną­łem, wi­dząc, jak po­miot roz­pacz­li­wie pró­bu­je uwol­nić język, nim winda znik­nie na ko­lej­nym pię­trze. Gdzieś mię­dzy wrza­skiem ża­bo­wa­te­go a mla­śnię­ciem, gdy ode­rwa­ny język upadł na pod­ło­gę, przez klapę w su­fi­cie wpadł owło­sio­ny stwór, a wraz z nim coś cien­kie­go i wi­ją­ce­go się jak osza­la­ły wę­gorz. Nim zro­zu­mia­łem, że to ogon mu­tan­ta o szczu­rzym pysku, już był przy mnie. Zła­pał mnie za nad­gar­stek pra­wej dłoni, a drugą łapą za gar­dło, przy­ci­ska­jąc do ścia­ny. Po­dłuż­ny pysk o żół­tych, dłu­gich sie­ka­czach kłap­nął mi tuż przed nosem. Po­czu­łem odór zgni­łe­go mięsa, gdy roz­warł po­now­nie szczę­kę. Roz­bie­ga­ne, ogar­nię­te furią ślepia gry­zo­nia świe­ci­ły zło­wiesz­czo. Ogon chla­stał po wnę­trzu windy.

– Ze­żryj to! – ryk­ną­łem, wy­cią­ga­jąc lewą ręką sakwę i wsa­dzi­łem mu ją do gar­dła.

Mu­tant wy­trzesz­czył oczy i od­sko­czył jak opa­rzo­ny. Padł na ko­la­na, krztu­sząc się i char­cząc. Pod­sze­dłem, lewą ręką zła­pa­łem wciąż mio­ta­ją­cy się ogon, przy­sta­wi­łem colta do pa­cior­ko­wa­te­go oka i strze­li­łem. Głowa eks­plo­do­wa­ła, obry­zgu­jąc wszyst­ko reszt­ka­mi mózgu i frag­men­ta­mi czasz­ki. Do tego kula mu­sia­ła tra­fić mie­szan­kę, bo całą ka­bi­nę wy­peł­nił czar­no-srebr­ny pył. Winda za­skrzy­pia­ła, na­stęp­nie za­drża­ła. Pchną­łem dźwi­gnię, sły­sząc, jak dźwig bez­sku­tecz­nie pró­bu­je cią­gnąć sta­lo­wa linę. Roz­su­ną­łem kra­tow­ni­cę i wy­sze­dłem na ostat­nim pię­trze. Ko­bie­cy wrzask przy­po­mniał mi, że to nie czas na szu­ka­nie chu­s­tecz­ki. Ru­szy­łem ko­ry­ta­rzem do scho­dów pro­wa­dzą­cych na strych.

 

*

Wol­fgang za­chi­cho­tał, sły­sząc jak ka­mie­ni­ca ożywa.

– Co ja to mia­łem w pla­nach? – po­wie­dział, od­rzu­ca­jąc w kąt pusty fla­kon. – A tak, ry­tu­al­ny mord.

Ura­do­wa­ny, pod­szedł do stołu, pod­no­sząc na­czy­nie z krwią i szty­let.

– Oba­wiam się, pani, że będę po­trze­bo­wał nieco wię­cej two­je­go szkar­łat­ne­go płynu. – Wol­fgang po­trzą­snął na­czy­niem, ro­biąc zmar­twio­ną minę. – Ale obie­cu­ję, że będę de­li­kat­ny, na tyle, na ile może być de­li­kat­ne otwie­ra­nie żył.

Ko­bie­ta wy­trzesz­czy­ła oczy na chudego sta­rca o kru­czo­czar­nych wło­sach.

Okno w dachu eks­plo­do­wa­ło. Szkło po­sy­pa­ło się na pod­ło­gę, a wraz z nim do po­miesz­cze­nia wpa­dła po­stać, ubra­na w czar­ny skó­rza­ny ska­fan­der i mo­to­cy­klo­wy kask.

– A to co znowu za czort? – wark­nął Wol­fgang, ob­ra­ca­jąc się gwał­tow­nie.

Rut­schig stał na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach, w stru­gach desz­czu wdzie­ra­ją­cych się na pod­da­sze przez roz­bi­te­ okno.

Wol­fgang zmru­żył oczy, spo­glą­da­jąc w ciem­ną szybę kasku, w końcu syk­nął:

– Widzę, kim je­steś.

Od­rzu­cił miskę z krwią, która chlu­snę­ła na wy­ma­lo­wa­ny kredą krąg. Rut­schig sko­czył na maga, z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi.

Nie zdą­żył. Wol­fgang uniósł szty­let, lewą dłoń wy­cią­gnął w stro­nę na­past­ni­ka i wrza­snął dziko. Rut­schig za­wisł w skoku pół metra nad zie­mią, z ręką przy­go­to­wa­ną do za­da­nia ciosu. Wol­fgang wy­krzy­czał ko­lej­ne za­klę­cie, a palce maga za­czę­ły po­ru­szać się ni­czym wi­ją­ce ro­ba­ki. Rut­schig zawył prze­raź­li­wie, gdy jego stawy wy­gię­ły się nienaturalnie. Trzask ła­ma­nych człon­ków wy­peł­nił pod­da­sze. Tułów wła­my­wa­cza skrę­cił się o sto osiem­dzie­siąt stop­ni, a na­stęp­nie zła­mał na pół. Wol­fgang wy­ko­nał gest i ma­ka­brycz­nie po­wy­krę­ca­ne ciało po­le­cia­ło na ścia­nę, po któ­rej opa­dło na pod­ło­gę. Mag od­wró­cił się ku lady, bla­dej jak kreda, z ro­gó­wek czar­no­księż­ni­ka ście­ka­ły po po­licz­kach dwie czer­wo­ne kro­ple krwi.

 – Oba­wiam się, że teraz nie mam już czasu na uprzej­mo­ści – po­wie­dział wy­czer­pa­ny, od­ci­na­jąc ko­bie­tę od krzy­ża. 

Zła­pał za dłu­gie blond włosy i bru­tal­nie szarp­nął ze­sztyw­nia­łą lady. Ko­bie­ta wrza­snę­ła, wle­czo­na po pod­ło­dze. Wol­fgang za­trzy­mał się przy kręgu. Pod­cią­gnął głowę ko­bie­ty i przy­sta­wił do gar­dła szty­let. Wtedy drzwi na pod­da­sze otwo­rzy­ły się z hu­kiem.

 

*

Praca w po­li­cji na­uczy­ła mnie, jak efek­tow­nie wcho­dzić do po­miesz­czeń. Wpa­dłem na pod­da­sze nie­mal z fra­mu­gą. Wol­fgang i lady wrza­snę­li nie­mal rów­no­cze­śnie na mój widok. 

– Mu­si­cie mi wy­ba­czyć ten wy­gląd, ale za­po­mnia­łem za­brać ubra­nie na zmia­nę – po­wie­dzia­łem, jed­no­cze­śnie od­kle­ja­jąc z czoła frag­ment czasz­ki szczu­ro­wate­go mu­tan­ta. 

– Gdy tylko usły­sza­łem strza­ły, wie­dzia­łem, że to ty, White – wy­sy­czał czar­no­księż­nik. – I co teraz zro­bisz, glino? 

– Na po­czą­tek za­bi­ję ci kota – po­wie­dzia­łem i po­sła­łem kulę Me­fi­sto, zdej­mu­jąc go z krzy­ża. 

– Nieee! – za­ry­czał Wol­fgang, ale nie pu­ścił dziew­czy­ny. 

Prze­ce­ni­łem jego mi­łość do fu­trza­ka. A to był mój je­dy­ny plan. Strza­ły i wycie mu­tan­tów mo­men­tal­nie usta­ły. A po chwi­li usłyszałem od­gło­sy bie­gną­cych po scho­dach Gros­sów. Mu­sia­łem coś szyb­ko wy­my­ślić, nim bra­cia wpad­ną na pod­da­sze i roz­strze­la­ją sza­lo­ne­go czar­no­księż­ni­ka wraz z ko­bie­tą. 

– Łaj­da­ku, spójrz – za­war­czał mag, roz­ci­na­jąc prze­gub lady. 

Krew z ręki szyb­ko za­czę­ła ście­kać do kręgu, w któ­rym po­wie­trze już zaczęło drgać, a sym­bo­le uwy­pu­kli­ły się na pod­ło­dze. 

– Jeśli otwo­rzysz bramę… – nie do­koń­czy­łem, bo do­strze­głem, że po­wy­krę­ca­ne zwło­ki w czar­nym ska­fan­drze, le­żą­ce pod ścia­ną za ple­ca­mi Wol­fgan­ga, za­czę­ły się po­ru­szać.

 

*

"Ból nigdy nie mija. Po­ko­cha­łem go, mój ostat­ni prze­jaw czło­wie­czeń­stwa. Cier­pie­nie, je­dy­ny przy­ja­cie­lu, jak do­brze cię po­czuć. Jak do­brze jest czuć przy­naj­mniej tyle". Rut­schig po­ma­łu, ale sys­te­ma­tycz­nie za­czął roz­plą­ty­wać ciało, z ma­ka­brycz­ne­go węzła. Pro­stu­jąc czło­nek za człon­kiem, dźwi­gnął się, nim jesz­cze zdą­żył prze­krę­cić zła­ma­ny krę­go­słup.

 

*

Wol­fgang wy­buch­nął hi­ste­rycz­nym śmie­chem. Jego pod­nie­ce­nie się­ga­ło ze­ni­tu, gdy pa­trzył na le­ją­cą się na okrąg krew. Pod­ło­ga pękła, a z wyrwy buch­nę­ło tur­ku­so­we świa­tło. Wi­dzia­łem coś w tym pro­mie­niu. Cze­ka­ją­ce cier­pli­wie, by znaleźć drogę do na­sze­go świa­ta. Ża­ło­wa­łem teraz, że w win­dzie zu­ży­łem cały Ibin-kush, który być może przy­dał­by się do po­wstrzy­ma­nia ry­tu­ału. Mia­łem tylko na­dzie­ję, że co­kol­wiek ste­ru­ję po­wy­krę­ca­ny­mi zwło­ka­mi zmie­rza­ją­cy­mi w stro­nę Wol­fgan­ga, nie jest po jego stro­nie. 

– I co teraz, glino? Co zro­bisz? – za­ry­czał Wol­fgang. 

– Le­piej spójrz za sie­bie, pa­sku­do – po­wie­dzia­łem, uśmie­cha­jąc się do czar­no­księż­ni­ka. 

Wol­fgang zro­bił minę, jakby wła­śnie wdep­nął gołą stopą w gówno. Spoj­rzał za sie­bie w chwi­li, gdy tułów mo­to­cy­kli­sty okrę­cił się na mied­ni­cy, w końcu na­da­jąc jego ciału ludz­ki wy­gląd. Mag za­pisz­czał jak gry­zoń i z prze­ra­że­niem do­strze­głem ruch ostrza. Skóra na szyi już nie­przy­tom­nej lady pu­ści­ła krew. Mo­to­cy­kli­sta jed­nak był szyb­szy. Wła­do­wał w twarz Wol­fgan­ga garść prosz­ku Ibin-kush. Czar­no­księż­nik zawył, upu­ścił szty­let i zła­pał się obu­rącz za twarz. Wy­strze­li­łem, po­cisk prze­szył tur­ku­so­we świa­tło, na­stęp­nie dło­nie Wol­fgan­ga i wy­le­ciał z tyłu jego czasz­ki. Czar­no­księż­nik zwa­lił się na zie­mię, a ja wy­mie­rzy­łem w mo­to­cy­kli­stę, po­chy­lo­ne­go nad lady. 

– Nie waż się! – wark­ną­łem. 

– To za me­da­lion – po­wie­dział, uno­sząc mie­szek z pia­skiem. 

A jego metaliczny głos spra­wił, że wszyst­kie włosy sta­nę­ły mi na ciele. Bo nie wy­do­by­wał się z kasku, lecz gdzieś z głębi ciała mo­to­cy­kli­sty. Wyrwa w kręgu rosła. A ja już za­czy­na­łem roz­po­zna­wać wi­ją­ce się kształ­ty w tur­ku­so­wym słu­pie świa­tła. 

– Zgoda! – krzyk­ną­łem. 

Mo­to­cy­kli­sta ze­rwał me­da­lion z szyi lady i rzu­cił mi pod nogi Ibin-kush. Ob­ró­cił się i pod­biegł do okna w dachu. Wtedy wy­strze­li­łem czte­ry razy, wszyst­kie kule tra­fi­ły mię­dzy ło­pat­ki. Mo­to­cy­kli­sta zer­k­nął na mnie, choć nie wi­dzia­łem jego twa­rzy, mia­łem wra­że­nie, że pa­trzy z wy­rzu­tem i roz­cza­ro­wa­niem. 

– Wy­bacz, ale mu­sia­łem spró­bo­wać – po­wie­dzia­łem, cho­wa­jąc re­wol­wer. 

Zła­pa­łem Ibin-kush i roz­sy­pa­łem po kręgu. W jed­nej chwi­li świa­tło zga­sło, a z wyrwy wy­strze­li­ły pło­mie­nie. Od­sko­czy­łem w ostat­niej chwi­li. I przy­po­mnia­łem sobie o lady. Od­sła­nia­jąc twarz przed słu­pem ognia, li­żą­cym już strop, do­pa­dłem do ko­bie­ty. Od­cią­gną­łem ją, a na­stęp­nie płasz­czem uga­si­łem pło­ną­ce włosy. Spoj­rza­łem z prze­ra­że­niem na po­pa­rzo­ne ciało i spraw­dzi­łem puls. Gdy tylko pod pal­ca­mi po­czu­łem pierw­sze bicie serca, owi­ną­łem ją płasz­czem i ru­szy­łem przez pło­ną­ce pa­pie­ry i per­ga­min do wyj­ścia. Przy scho­dach cze­ka­li już bra­cia z dy­mią­cy­mi lu­fa­mi ka­ra­bi­nów. Obej­rza­łem się przez ramię, ale przez pło­mie­nie już nie doj­rza­łem mo­to­cy­kli­sty.

 

*

"Jesz­cze tylko jedno wes­tchnie­nie bólu, gdy swo­bod­nie opa­da­ją­ce z dachu ciało ude­rzy o…". Rut­schig wstał ostroż­nie, wy­cią­ga­jąc resz­tę trawy, która wbiła się w przy­łbi­cę kasku, gdy ude­rzy­ł o zie­mię. "Pło­mie­nie liżą niebo, ale tego typu ognia nie zdoła uga­sić nawet naj­więk­sza ulewa. Płoń, przy­byt­ku zła, niech stra­wi cię pło­mień, a zglisz­cza prze­pad­ną w od­mę­tach czasu. A teraz do zamku oddać jeden z czte­rech". Rut­schig po­biegł w stro­nę yama­hy, zni­ka­jąc w mro­kach nocy.

 

*

Ka­za­łem je­chać bliź­nia­kom pro­sto do zamku, trzy­ma­jąc lady przez całą po­dróż na ko­la­nach. Wpa­tru­jąc się w po­pa­rzo­ną głowę i twarz, wie­dzia­łem, że zwy­kła me­dy­cy­na w jej przy­pad­ku już nie po­mo­że. Czu­łem, jak ogar­nia mnie wście­kłość, bo wciąż wi­dzia­łem na zwę­glo­nej skó­rze ślad po ze­rwa­nym łań­cusz­ku. Kim­kol­wiek był mo­to­cy­kli­sta, oszu­kał mnie – wie­dział, co się sta­nie, gdy Ibin-kush prze­rwie ry­tu­ał. Wy­ko­rzy­stał na własną ko­rzyść moje braki w ma­gicz­nych prak­ty­kach. Nie dba­jąc o nasz los, o lady, która bę­dzie mu­sia­ła za­pła­cić wy­so­ką cenę za oswo­bo­dze­nie z rąk Wol­fgan­ga. Ale byłem też wście­kły na sie­bie, bo za­wie­rzy­łem wy­na­tu­rzo­nej po­czwa­rze, a takim jak on nie można ufać. Ta­kich jak on na­le­ży li­kwi­do­wać.

 

*

„Ależ je­stem bez­bron­ny w ob­li­czu tego star­ca. Roz­trzę­sio­ny na wózku, trzy­ma­ją­cy się życia tylko dzię­ki apa­ra­tu­rze z tle­nem, a jednak je­stem bez­rad­ny przy tej próch­nie­ją­cej, sa­dy­stycz­nej masz­ka­rze".

– Dzię­ku­ję ci, Rut­schig, oto jeden z czte­rech. Na dobry po­czą­tek. – Sta­rzec był le­d­wie sły­szal­ny przez maskę do­pro­wa­dza­ją­cą mu tlen. – Nie za­po­mi­naj, że do chwi­li, gdy przy­nie­siesz ko­lej­ne fanty, je­steś na usłu­gach za­ko­nu. 

– Nie za­po­mi­nam – głos Rut­schi­ga wy­do­był się gdzieś z wnę­trza ska­fan­dra. 

– Czyż­by? Lady bę­dzie żyła, ale mogę cię za­pew­nić, że do końca życia nie za­po­mni ci two­je­go wkła­du w jej nowy wy­gląd. I ja rów­nież, a teraz precz mi z oczu.

Rut­schig spoj­rzał ostat­ni raz na szklaną kulę sto­ją­cą w ga­blo­cie za star­cem, nim wy­szedł z ga­bi­ne­tu. "W końcu cię od­zy­skam, bym mógł wresz­cie odejść w spo­ko­ju". 

 

*

Roz­sta­łem się z brać­mi Gross przy zamku, zaraz jak służ­ba ode­bra­ła lady. Chwi­lę póź­niej sie­dzia­łem już przed ga­bi­ne­tem sta­rusz­ka, za­sta­na­wia­jąc się, czy zbio­rę po­chwa­ły za ura­to­wa­nie damy, a może James Frost wyśle mnie na jakąś podłą misję w ra­mach po­ku­ty. Drzwi otwar­ły się i z ga­bi­ne­tu wy­szedł mo­to­cy­kli­sta. Nie po­wiem, żeby mnie to jakoś strasz­nie zdzi­wi­ło. Lady Ger­min od dawna od­ma­wia­ła ja­kiej­kol­wiek współ­pra­cy z nową głową za­ko­nu, a sta­ru­szek na­le­gał na jej usłu­gi oraz me­da­lion. Cho­ler­ny sta­ruch nie tyle chciał pomóc za­słu­żo­nej człon­ki­ni, za­sła­nia­jąc się ko­dek­sem, co od­zy­skać ar­te­fakt. Wsta­łem, wbi­ja­jąc wzrok w po­pę­ka­ną szybę przy­łbi­cy kasku. Minął mnie jak po­wie­trze, wtedy znów usły­sza­łem ten zimny me­ta­licz­ny dźwięk. 

– Wi­sisz mi trzy­sta fun­tów za kurt­kę – po­wie­dział. 

A ja mimo woli uśmiech­ną­łem się pa­trząc w czte­ry otwo­ry po ku­lach. 

– Panie White, za­pra­szam.

Usły­sza­łem i wsze­dłem do ga­bi­ne­tu.

 

*

– Jim, zna­la­złem zwło­ki. 

– Świet­nie, pew­nie bez­dom­ny, teraz bę­dzie trze­ba wzy­wać ko­ro­ne­ra. – Drugi z stra­ża­ków wes­tchnął cięż­ko. 

– Cho­le­ra, a ob­sta­wi­łem dzi­siej­szy mecz. 

– Nie tylko ty. 

Nie­da­le­ko od nich ster­ta zglisz­czy drgnę­ła raz, a za chwi­lę ko­lej­ny. Krą­żą­cy wokół po­go­rze­li­ska stra­ża­cy i po­li­cjan­ci nie zwró­ci­li uwagi w za­mie­sza­niu, jak po­łów­ka cegły zsu­nę­ła się, a czar­ny kształt wy­szedł z po­pio­łów. Kot wstrzą­snął po­pa­rzo­nym cia­łem, zrzu­ca­jąc sadzę z resz­tek opa­lo­ne­go futra. Ro­zej­rzał się jed­nym okiem, za nic mając sobie, wiel­ką dziu­rę w pier­si, przez którą prze­la­ty­wa­ły sło­necz­ne pro­mie­nie. Me­fi­sto po­kuś­ty­kał ostroż­nie w stro­nę po­bli­skie­go lasu w po­szu­ki­wa­niu spo­koj­ne­go miej­sca do re­ge­ne­ra­cji oka­le­czo­ne­go ciała.

 

Błę­kit­ne dziec­ko 

 

Sie­dzia­łem w pubie u Joya. Po­pi­ja­łem wódkę z lodem i ba­wi­łem się szkla­ną kulą. Tur­la­jąc ją po bla­cie, spo­glą­da­łem na wi­ru­ją­cą we­wnątrz duszę. Sta­rzec nie tylko po­chwa­lił mnie za ostat­nią akcję z lady, ale i po­wie­rzył zna­le­zie­nie błę­kit­ne­go dziec­ka. Za co mia­łem do­stać awans. A ten był mi po­trzeb­ny jak świni ko­ry­to. Mia­łem dość czyn­szów­ki i uga­nia­nia się za czar­no­księż­ni­ka­mi bez li­cen­cji. Po­trze­bo­wa­łem ode­tchnąć od ulicy. Za­siąść za biur­kiem i żyć spo­koj­nie w ja­kiejś przy­jem­nej dziel­ni­cy aż do pierw­sze­go za­wa­łu. Po­ja­wi­ły się dwa pro­ble­my: pierw­szy to gdzie szu­kać ha­itań­skich ar­te­fak­tów. A drugi, że mia­łem za­brać do po­mo­cy Rut­schi­ga. Nie po­do­ba­ło mi się to, już wo­la­łem braci Gross o ry­bich spoj­rze­niach. Na po­cie­sze­nie do­sta­łem duszę Rut­schi­ga, za­klę­tą w szklanej kuli. Nie prze­czę, że po ostat­nim na­szym spo­tka­niu per­spek­ty­wa trzy­ma­nia w ręku życia tego cho­dzą­ce­go trupa była dość sym­pa­tycz­na. Do­dat­ko­wo kula w do­wol­nej chwi­li mogła spro­wa­dzić dra­nia do mnie. Wy­star­czy­ło wy­mó­wić jego imię. Wy­god­ne, po­my­ślę o tym, gdy będę w miesz­ka­niu. W końcu kie­dyś, ktoś musi po­zmy­wać pię­trzą­ce się gary.

– Jesz­cze jeden? – za­py­tał bar­man, o twa­rzy przed­się­bior­cy po­grze­bo­we­go.

– Nie, dzię­ki. Muszę jesz­cze coś dzi­siaj za­ła­twić – po­wie­dzia­łem, ła­piąc kulę tuż przy skra­ju blatu.

 

*

"Goń­czy pies ma­so­ne­rii, Ebe­ne­zer White. Łowca cza­row­ni­ków i tro­pi­ciel ma­gicz­nych prak­tyk. Dzika be­stia, go­to­wa ro­ze­rwać każ­de­go, kto nie mie­ści się w ra­mach jego po­rząd­ku świa­ta. Więc od­da­nie mnie na usłu­gi tego kata ma być po­ku­tą za lady Ger­min. Niech i tak bę­dzie, star­cze". Rut­schig ob­ser­wo­wał, jak White wcho­dzi do smar­ta. Sil­nik yama­hy za­war­czał, motor wy­mie­szał się w ulicz­ny ruch.

 

*

 – Loa są ka­pry­śne i nie lubią, gdy wzywa się je dla byle za­chcia­nek. – Jan "Czar­na Dłoń" Vo­la­ge uniósł ręce w bez­rad­nym ge­ście, wpa­tru­jąc się roz­ma­rzo­nym wzro­kiem w ob­fi­ty biust dziew­czy­ny.

– Panie Vo­la­ge, ja go ko­cham – nie da­wa­ła się spła­wić kor­pu­lent­na Mu­rzyn­ka.

Ener­gicz­nie ge­sty­ku­lu­jąc, wpra­wia­ła w ruch obiek­ty za­in­te­re­so­wa­nia Jana.

– Ale on kocha inną – skwi­to­wał, uśmie­cha­jąc się sza­man.

– Niech loa spra­wi, by wy­ły­sia­ła lub za­ko­cha­ła się w innym. Wszyst­ko mi jedno, by­le­by nie ode­bra­ła mi na­dziei, że Wik­tor jesz­cze kie­dyś może być mój.

– O dużo pro­sisz, ale mogę spró­bo­wać zwró­cić się do Erzu­lie. Lecz ceną mi­ło­ści jest akt cie­le­sny. Oba­wiam się, że bę­dzie nie­zbęd­ny, by zwró­cić uwagę loa – po­wie­dział to nie­mal nie­dba­le.

– Akt cie­le­sny? – za­py­ta­ła, wy­dy­ma­jąc pulch­ne usta.

– Tak, nic tak i nie przy­cią­ga uwagi Erzu­lie jak sple­cio­ne ze sobą ciała, jęki roz­ko­szy, siła or­ga­zmu.

– Or­ga­zmu? – Dziew­czy­na za­mru­ga­ła, po­wo­li poj­mu­jąc, co Czar­na Dłoń stara się jej prze­ka­zać.

Wzię­ła się pod boki i zmie­rzy­ła wzro­kiem chu­de­go sza­ma­na, ły­se­go jak ko­la­no, szcze­rzą­ce­go się do niej bez­czel­nie.

– Chyba do resz­ty zwa­rio­wa­łeś czar­nu­chu, jeśli my­ślisz, że pójdę z tobą do łóżka. – Wy­ce­lo­wa­ła palec w jego ob­wie­szo­ną me­da­lio­na­mi pierś.

– No, cóż… – Jan wzru­szył ra­mio­na­mi.

– A może jest jakaś inna, mniej wy­ma­ga­ją­ca ofia­ra? – za­py­ta­ła zre­zy­gno­wa­na.

– To twój dar dla Erzu­lie. Loa przyj­mie go i za­de­cy­du­je o war­to­ści zło­żo­nej ofia­ry. – Jan na­chy­lił się przez ladę, już nawet nie uda­jąc, że in­te­re­su­je go co­kol­wiek in­ne­go prócz biu­stu klient­ki.

 

*

Ob­ser­wo­wa­łem przez wi­try­nę, jak Jan ura­bia klientkę, do chwi­li gdy znik­nę­li na za­ple­czu. Uchy­li­łem drzwi, przy­trzy­mu­jąc dzwo­ne­czek nad nimi, by nie roz­pra­szał uwagi Czar­nej Dłoni i wsze­dłem do środ­ka. Skle­pik był nie­du­ży i za­gra­co­ny. Wszę­dzie stały wie­sza­ki pełne me­da­lio­nów. Za ladą wi­sia­ły półki ze sło­ika­mi. Tu i ów­dzie leżała jakaś pod­rzęd­na księ­ga i kilka pę­ka­tych, gli­nia­nych na­czyń na bla­cie. Po­szpe­ra­łem nieco w asor­ty­men­cie, na­pręd­ce do­bie­ra­jąc skład­ni­ki. Ca­łość mie­szan­ki wsypałem do wo­recz­ka stru­no­we­go, które Jan trzy­mał w szu­fla­dzie. Przez cały ten czas to­wa­rzy­szy­ły mi wes­tchnie­nia Czar­nej Dłoni, okra­szo­ne in­struk­cja­mi: "Tak do­brze, szyb­ciej, uwa­żaj". W końcu, znu­dzo­ny tym wszyst­kim – ocha­mi i echa­mi, wsze­dłem za czer­wo­no-zie­lo­ny koc. Gruba Mu­rzyn­ka wsta­ła z kolan tak gwał­tow­nie, jakby zo­ba­czy­ła sa­me­go ojca. Jan, z opusz­czo­ny­mi ga­cia­mi, chciał zro­bić krok w tył i upadł na jedną z drew­nia­nych kla­tek z czar­nym ko­gu­tem. Na za­ple­czu śmier­dzia­ło ku­rzy­mi od­cho­da­mi i wszę­dzie wa­la­ły się pióra.

– Ty scho­waj cycki i wy­no­cha – wark­ną­łem. – A ty wcią­gaj gacie.

– White, nie mo­żesz tak tu wpa­dać – skar­żył się Jan, do­pi­na­jąc pasek.

– Nie? A kto mi za­bro­ni? – za­py­ta­łem, za­wie­sza­jąc oko na dziew­czy­nie, która mi­ja­jąc mnie wciąż bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła scho­wać pier­si za de­kolt.

– Mam pro­tek­cję za­ko­nu – wy­beł­ko­tał Jan.

– A ja mam spra­wę, nie wsta­waj.

Pa­trzy­łem, jak siada na skrzy­ni obok ko­gu­ta. Otwar­łem stru­no­wy wo­re­czek i roz­sy­pa­łem w po­wie­trzu mie­szan­kę.

– Ja…

– Za­mknij się – prze­rwa­łem mu, ob­ser­wu­jąc, jak dro­bi­ny opa­da­ją, przy­cią­ga­ne przez uma­gicz­nio­ne przed­mio­ty. Więk­szość mie­szan­ki przy­lgnę­ła do nie­wiel­kie­go ku­fer­ka. Pod­sze­dłem i oparłem na nim nogę. Wes­tchną­łem cięż­ko.

– Z tego, co wiem, zakon za­ka­zu­je han­dlu ar­te­fak­ta­mi. Zła­ma­nie za­ka­zu równa się cof­nię­ciu li­cen­cji, a cof­nię­cie li­cen­cji upraw­nia mnie do dzia­ła­nia.

– Czego chcesz?

– Je­steś je­dy­nym Ho­un­ga­nem, ja­kie­go znam, a tak się skła­da, że szu­kam fantu z two­jej dzie­dzi­ny.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak grdy­ka ka­pła­na cho­dzi w tę i z po­wro­tem, aż prze­łknął ślinę i za­py­tał:

– Ja­kie­go?

– Cie­szę się, że je­steś do­cie­kli­wy. Błę­kit­ne­go dziec­ka.

Vo­la­ge po­bladł, a ja już wie­dzia­łem, że wie o czym mówię.

– Pro­sta piłka Jan, albo ład­nie mi wszyst­ko opo­wiesz o tym ar­te­fak­cie, a ja za­po­mnę o ku­fer­ku, albo będę cię tłukł tak długo, aż ostat­ni loa nie wy­fru­nie z two­je­go czar­ne­go dup­ska.

Vo­la­ge wy­ko­nał gest, mam­ro­cząc coś pod nosem. Wy­cią­gną­łem colta i wy­mie­rzy­łem w twarz ka­pła­na.

– Nie strze­laj, zwa­rio­wa­łeś do resz­ty, White?

– Co to za in­kan­ta­cja? – wark­ną­łem.

– To po fran­cu­sku – jęk­nął Jan, za­sła­nia­jąc się rę­ko­ma.

 Do­pie­ro po chwi­li do­tar­ło do mnie, że się prze­że­gnał. W moim fachu jed­nak trze­ba być ostroż­nym, a te wszyst­kie ry­tu­ały i sym­bo­le zwy­czaj­nie już mi się mie­sza­ją. A fran­cu­skie­go nie znam.

– To prze­stań wy­ma­chi­wać ła­pa­mi i gadaj.

– White, nie tu, nie w miej­scu, gdzie słu­cha­ją Guédé, gdyby do­nie­śli Sa­me­di… White, pro­szę.

 Po­pa­trzy­łem chwi­lę na niego i po­my­śla­łem, że czemu by nie za­ufać tej gni­dzie.

– Dobra, czego ci po­trze­ba, żeby Baron cię nie usły­szał?

– Czasu.

– Masz go, po­wiedz­my do… A niech bę­dzie dra­ma­tycz­nie, do pół­no­cy?

 – Dzię­ku­ję ci, White.

– Nie ma spra­wy, już taki ze mnie miły gość. – Wy­cho­dząc, rzu­ci­łem dla for­mal­no­ści przez ramię. – Chyba nie muszę wspo­mi­nać, że jeśli dasz nogę, to bę­dziesz skoń­czo­ny.

Czar­na Dłoń nie od­po­wie­dział, nie mu­siał, obaj wie­dzie­li­śmy, że skle­pik jest całym jego ży­ciem.

 

*

Jan "Czar­na Dłoń" Vo­la­ge za­mknął sklep wcze­śniej. Spu­ścił ro­le­ty, za­sła­nia­jąc wi­try­nę. Za­pa­lił świe­ce i za­czął kre­ślić kredą na pod­ło­dze veve Papy Legby.

 

*

Po­wi­nie­nem się wy­spać, naj­le­piej przed te­le­wi­zo­rem, ale wró­ci­łem do Joya. Jak za­wsze, gdy sie­dzą­cy we mnie pies, nie dawał mi spo­ko­ju. Za­mó­wi­łem to, co zwy­kle, uża­la­jąc się nad sobą.

 

*

Gdy veve w kształ­cie klu­cza było już gotowe, Vo­la­ge wy­pu­ścił z klat­ki bia­łe­go ko­gu­ta. Otwo­rzył bu­tel­kę rumu. Prze­płu­kał nim usta i wy­pluł na sym­bol Papy Legby. Usiadł za bęb­nem, za­pa­lił grube cy­ga­ro, roz­ko­szu­jąc się chwi­lą smaku dymu. Przy­gryzł koń­ców­kę zę­ba­mi i za­czął grać, po­ma­łu wpro­wa­dza­jąc się w trans.

 

 *

Bo co wła­ści­wie zy­ska­łem od chwi­li, gdy loża wpro­wa­dzi­ła mnie do za­ko­nu? Nic. Róż­ni­ca po­le­ga­ła na tym, że za­miast uga­niać się za po­spo­li­ty­mi zbirami ści­ga­łem czar­no­księż­ni­ków. Wciąż mia­łem prze­ło­żo­ne­go, który wy­ma­gał, abym wy­ko­ny­wał po­le­ce­nia na każde ski­nie­nie. I znów przy­dzie­lo­no mi part­ne­ra, o któ­re­go nie pro­si­łem.

– Pie­przo­ny Goldenstadt – po­wie­dzia­łem, wy­cią­ga­jąc me­da­lion za ko­szu­li i przy­glą­da­jąc się mu kry­tycz­nie.

Dwaj klien­ci od razu go roz­po­zna­li. Po­śpiesz­nie wy­pi­li drin­ki i wy­szli. Bo jeśli pa­rasz się magią, to sym­bol za­ko­nu jest ci do­brze znany. I wo­lisz trzy­mać na dy­stans jego wła­ści­cie­la. Po­dob­no w in­nych mia­stach było ina­czej, ma­so­ne­ria nie miała peł­nej kon­tro­li, ale tu i w kilku in­nych miej­scach sta­no­wi­li­śmy prawo.

 

*

Czar­na Dłoń nie wie­dział, kiedy do gra­nej me­lo­dii do­łą­czy­ły inne bębny. Po­grą­żo­ny w głę­bo­kim tran­sie wstał i za­czął tań­czyć, w bla­sku świec, nie­sio­ny mu­zy­ką. Dym z cy­ga­ra wy­peł­nił po­miesz­cze­nie. Vo­la­ge do­sko­czył do ko­gu­ta, ła­piąc go za głowę. Nie przerywając tańca za­czął krę­cić pta­kiem, roz­pacz­li­wie bi­ją­cym skrzy­dła­mi, aż tułów od­padł. Krew bry­znę­ła na veve, a mu­zy­ka uci­chła. Czar­na Dłoń sta­nął i upu­ścił głowę ptaka. Wnę­trze skle­pu znik­nę­ło w gę­stym dymie.

– Papa Legba, pokaż mi drogę – za­wo­łał. – Papa Legba, pro­wadź mnie, usuń ba­rie­rę, bym mógł spo­tkać loa. Papa Legba, zło­ży­łem ofia­rę, usuń za­po­rę, bym mógł po­wró­cić.

Vo­la­ge do­strzegł przez dym syl­wet­kę. Ru­szył w jej stro­nę. Prze­wod­nik po­zo­sta­wał je­dy­nie od­le­głym cie­niem, bez wzglę­du na to, jak długo ka­płan szedł w jego stro­nę. Mimo to loa wciąż za­chę­cał ge­stem Ho­un­gan, by po­dą­żał za nim. Po chwi­li z dymu za­czę­ły wy­ła­niać się pierw­sze groby. A Papa Legba znik­nął. Vo­la­ge do­strzegł sar­ko­fag z drew­nia­nym krzy­żem. Na jego czub­ku wi­siał cy­lin­der, a na ra­mio­nach na­cią­gnię­to rę­ka­wy czar­ne­go sur­du­ta, zwi­sa­ją­ce­go aż do sar­ko­fa­gu. Va­la­ge klęk­nął szep­ta­jąc:

– Vo­odoo Sa­me­di, oto je­stem, by słu­żyć. Sa­me­di, wy­słu­chaj Czar­nej Ręki.

 

 *

 Bar­man obu­dził mnie przed pół­no­cą. Bar był już pusty, a ja na wpół pełny. Więc wy­pi­łem roz­chod­niacz­ka i wy­sze­dłem. Zimna je­sien­na noc nieco mnie otrzeź­wi­ła. Ru­szy­łem do smar­ta, pod­rzu­ca­jąc szkla­ną kulę.

 

*

Jan otwo­rzył oczy i wziął głę­bo­ki wdech, jakby wy­nu­rzył się spod wody. Klę­czał przed veve, któ­re­go sym­bol czę­ścio­wo roz­mył rum i krew. Cy­ga­ro do­pa­la­ło się obok ciała ko­gu­ta. Vo­la­ge, drżą­cy­mi dłoń­mi, się­gnął do miesz­ka za­wie­szo­ne­go na szyi, wy­cią­gnął li­ście aka­cji i roz­sy­pał po pod­ło­dze. Zie­lo­ne płat­ki po ze­tknię­ciu z veve jeden po dru­gim czer­nia­ły i roz­sy­py­wa­ły się w pył. Vo­la­ge wie­dział, że ofia­ra zo­sta­ła przy­ję­ta. Za­do­wo­lo­ny z sie­bie wstał. Ciem­ny kształt wy­ło­nił się z mroku tak nie­spo­dzie­wa­nie, że Jan, by nie krzyk­nąć, wło­żył pięść w usta i przy­gryzł. Po­stać w świe­tle do­pa­la­ją­cych się świec była nie­mal czar­na. Jed­nym szyb­kim ru­chem zła­pa­ła Vo­la­ge'a za uszy i przy­cią­gnę­ła do sie­bie. Ka­płan w przy­łbi­cy mo­to­cy­klo­we­go kasku doj­rzał wła­sne prze­ra­żo­ne ob­li­cze. Usły­szał zimny me­ta­licz­ny głos:

 – Unieś za­sło­nę.

 Jan wy­cią­gnął dłoń z ust i po­ma­łu uchy­lił czar­ną szybę z po­li­wę­gla­nu. We wnę­trzu do­strzegł mar­twe, pozbawione powiek oczy. Każde z nich skie­ro­wa­ne w inną stro­nę. Szcząt­ko­wy nos i usta bez warg.

– Za­prze­da­łeś duszę Sa­me­di.

Czar­na Dłoń wy­raź­nie sły­szał stwo­ra, choć jego usta się nie ru­sza­ły. Głos wy­cho­dził z wnę­trza upio­ra, a z każ­dym wy­po­wia­da­nym sło­wem z gardła wy­do­by­wał się odór gni­ją­ce­go ciała.

– To do­brze, bo bę­dzie jej szu­kał, a od teraz na­le­ży do mnie.

W źre­ni­cach stwo­ra roz­bły­sło jasne świa­tło, oczy drgnę­ły i spoj­rza­ły na Vo­la­ge'a. Ka­płan po­czuł ból w pier­si, nogi ugię­ły się pod nim. Ale isto­ta nie po­zwo­li­ła mu upaść, pod­trzy­mu­jąc go za uszy, aż serce Jana prze­sta­ło bić.

 

*

"Cier­pi, a ja cier­pię wraz z nim. Do­brze jest znów czuć, choć to nie moje uczu­cia. Je­ste­śmy jed­no­ścią, teraz wiem wszyst­ko, to co on wie­dział. Nasze myśli mie­sza­ją się w po­to­ku wspo­mnień. Do­brze jest znów mieć duszę, nawet jeśli nie swoją". 

 

*

Sklep Czar­nej Dłoni był za­mknię­ty, i za­czą­łem już po­dej­rze­wać, że ka­płan zwiał. Wsze­dłem w za­ułek i pod­sze­dłem od za­ple­cza. Drzwi były otwar­te. Przestraszony czar­ny kogut za­trze­po­tał skrzy­dła­mi w klat­ce, gdy prze­ci­ska­łem się przez za­gra­co­ne po­miesz­cze­nie.

Uchy­li­łem koc i zaj­rza­łem do skle­pu. Wnę­trze było ciem­ne.

– Jed­nak zwia­łeś, ty dra­niu – po­wie­dzia­łem, prze­kli­na­jąc w duchu wła­sną głu­po­tę. 

Wtedy coś drgnę­ło w ciem­no­ści. Jakiś przed­miot prze­wró­cił się i po­to­czył po pod­ło­dze. Wy­cią­gną­łem za­pal­nicz­kę, na la­dzie od­na­la­złem świe­ce i za­pa­li­łem je.

– A już my­śla­łem, że mnie wy­sta­wi­łeś – po­wie­dzia­łem do Jana sto­ją­ce­go we­wnątrz veve Papy Legba.

Coś było nie tak, ale nie wie­dzia­łem jesz­cze co.

– Na­ro­bi­łeś nie­złe­go ba­ła­ga­nu – skwi­to­wa­łem, pod­cho­dząc ostroż­nie do Vo­la­ge, mi­ja­jąc flasz­kę, kur­cza­ka bez głowy i cy­ga­ro.

Do­pie­ro gdy spoj­rza­łem w jego twarz, zo­rien­to­wa­łem się, że gadam z tru­pem.

Źre­ni­ce Jana zwró­co­ne były w stro­nę su­fi­tu, usta sine, na wpół otwar­te, a jego czar­na skóra nie­mal biała. Mimo to stał, ko­ły­sząc się na ugię­tych ko­la­nach.

– Sły­szy cię, Ebe­ne­ze­rze, choć nie może mówić. 

Me­ta­licz­ny głos po pra­wej od veve, prze­mknął po moim ciele, sta­wia­jąc do pionu wszyst­kie włosy.

Sie­dział w fo­te­lu, le­d­wie wi­docz­ny w czar­nym mo­to­cy­klo­wym kom­bi­ne­zo­nie.

– Co mu się stało? 

– Teo­re­tycz­nie nie żyje.

– Wła­ści­wie, co ty tu ro­bisz? Mia­łeś się po­ja­wić, gdy wy­po­wiem twoje imię. To chyba nie jest skom­pli­ko­wa­ne. A tym­cza­sem ła­zisz za mną. Więc za­py­tam, czego nie zro­zu­mia­łeś?

– Wszyst­ko zro­zu­mia­łem.

– Nie bar­dzo, bo spo­ty­kam cię u mo­je­go in­for­ma­to­ra, który jest…

– Mar­twy, jeśli roz­pa­tru­je­my stan Jana z per­spek­ty­wy me­dycz­nej. Nie ma pulsu, nie od­dy­cha – trup. Z punk­tu wi­dze­nia du­cho­we­go rów­nież, gdyż dusza opu­ści­ła ciało Vo­la­ge – wy­ja­śnił Rut­schig, wy­wo­łu­jąc nową falę dresz­czy.

– Więc dla­cze­go stoi tu jak kołek, za­miast wy­god­nie leżeć jak wszy­scy zmar­li?

– Bo jego dusza nie opu­ści­ła ziem­skie­go pa­do­łu, za­wie­sza­jąc ciało gdzieś mię­dzy ży­ciem a śmier­cią. To, co po­zo­sta­ło z Jana, wy­czu­wa obec­ność ducha i bę­dzie za nim po­dą­żać do chwi­li, gdy nie wróci do niego lub też nie odej­dzie na drugą stro­nę.

– Drugą stro­nę?

– Za­świa­ty, do raju, pie­kła. Trudno jest mi się pre­cy­zyj­nie wy­po­wie­dzieć, jesz­cze tam nie byłem.

– Pięk­nie, gdzie ja teraz znaj­dę dru­gie­go ka­pła­na? Ten był je­dy­nym mi zna­nym w Goldenstadt, a prze­cież nie po­ja­dę do pie­przo­ne­go Or­le­anu szu­kać ko­lej­nych. – Zła­pa­łem Jana za po­licz­ki i przyj­rza­łem mu się zre­zy­gno­wa­ny. Był mar­twy nie mniej niż kur­czak na pod­ło­dze.

– Jak to się stało? Spie­przył ry­tu­ał? Chyba nie, bo by tu nie stał, gdyby jego duch nie po­wró­cił.

Ro­zej­rza­łem się po skle­pie w po­szu­ki­wa­niu – wła­ści­wie sam nie wie­dzia­łem czego. Prze­cież jego dusza nie mogła wy­paść i walać się gdzieś po pod­ło­dze. Wtedy mnie olśni­ło.

– Ty. – Wy­ce­lo­wa­łem palec w Rut­schig. – To ty.

– Nie mo­głem ci po­zwo­lić dzia­łać na wła­sną rękę. Masz coś, na czym mi za­le­ży.

– I dla­te­go po­zba­wi­łeś Jana duszy, su­kin­sy­nu.

– Po­wiedz­my, że ją po­ży­czy­łem.

– Co? Po­ży­cza się cu­kier, pięć­dzie­siąt do­la­rów, a nie duszę – wark­ną­łem, choć za Jana nie dał­bym nawet tyle.

– Nie bądź hi­po­kry­tą, White. W kie­sze­ni trzy­masz moją. Je­ste­śmy więc na tym samym po­zio­mie.

Trud­no było się nie zgo­dzić. Się­gną­łem do płasz­cza i wy­cią­gną­łem kulę. Rut­schig wstał bły­ska­wicz­nie. Pod­rzu­ci­łem ją kilka razy i ob­ser­wo­wa­łem, jak jego głowa wodzi za kulą, ni­czym kot za za­baw­ką w ręku wła­ści­cie­la.

– Po­słu­chaj, Ebe­ne­ze­rze. Masz za­da­nie do wy­ko­na­nia, a ja dług do spła­ce­nia. Po­móż­my sobie na­wza­jem? 

Głos wy­brzmiał gdzieś ze ska­fan­dra.

– Brzy­dzę się tobą. Niby dla­cze­go miał­bym ci uła­twić…? – Za­sta­no­wi­łem się chwi­lę nad od­po­wied­nim sło­wem. – Funk­cjo­no­wa­nie.

– Bo wchło­ną­łem duszę Jana i znam od­po­wie­dzi na wszyst­kie nur­tu­ją­ce cię py­ta­nia.

– Wiesz, jak stwo­rzyć błę­kit­ne dziec­ko?

 Rut­schig kiw­nął na znak, że wie.

 

*

"Znów jazda przez noc, yama­ha roz­jeż­dża je­sien­ne li­ście, żół­to-brą­zo­we skraw­ki życia spa­da­ją­ce z drzew. Pro­wa­dzę White na stary cmen­tarz, około dwie mile za mia­stem. Pies ma­so­ne­rii zdaje się być pewny sie­bie. Myśli, że ma wszyst­kie asy. Ale to ja mam duszę Vo­la­ge, a ta pod­po­wia­da mi, że Sa­me­di już kro­czy na­szym tro­pem. Wie, o co bę­dzie­my pro­sić i jaka jest za to cena. Więc, Ebe­ne­ze­rze, jeśli nie wiesz w trak­cie gry, kto jest kan­to­wa­ny, to zna­czy, że to ty je­steś fra­je­rem. Ale dla cie­bie i tak już jest za późno. Loa już czeka, by po­żreć twoją duszę". 

 

*

Tak, wiem, że jazda po pi­ja­ku jest nie­od­po­wie­dzial­na. A co po­wie­cie na za­ufa­nie żywym tru­pom i wy­bra­nie się z nimi na wy­ciecz­kę, w nocy, na opu­sto­sza­ły cmen­tarz za mia­stem? Przy czymś takim stwier­dzi­łem, że pro­wa­dze­nie pod wpły­wem jest nawet wska­za­ne. Yama­ha za­trzy­ma­ła się przy sta­rej bra­mie po­ro­śnię­tej wi­no­ro­ślą, ja za­par­ko­wa­łem mo­je­go smar­ta za nie­wiel­kim li­gu­strem.

Rut­schig bez słowa otwo­rzył bramę i już po chwi­li szli­śmy mię­dzy na­grob­ka­mi. Po­go­da też chyba wy­czu­ła na­strój chwi­li, bo nasze stopy oto­czył bie­lu­teń­ki mgli­sty dywan.

– Czego wła­ści­wie szu­ka­my?

– Grobu dziec­ka.

– Coś czu­łem, że słowo "dziec­ko" w na­zwie ar­te­fak­tu nie jest przy­pad­ko­we – wes­tchną­łem, roz­glą­da­jąc się za gro­bem do zbez­czesz­cze­nia.

– Tam. – Rut­schig wska­zał mau­zo­leum. – Bę­dzie ide­al­nie.

– Skąd wiesz?

– Od Vo­la­ge, w środ­ku znaj­dzie­my nie tylko ele­ment ta­li­zma­nu, ale też bę­dzie­my mogli od­pra­wić ry­tu­ał, by uma­gicz­nić przed­miot.

– Po­wiedz mi? – za­py­ta­łem, gdy wcho­dzi­li­śmy po scho­dach mię­dzy ko­lum­na­mi. – Jakie to uczu­cie mieć w sobie cudzą duszę?

– Tro­chę jakby cho­dził po tobie duży pająk, od środ­ka.

Rut­schig klęk­nął przy drzwiach i ścią­gnął nie­wiel­ki ple­cak. W środ­ku poza kil­ko­ma przed­mio­ta­mi ze skle­pu Jana miał wy­try­chy, któ­ry­mi cał­kiem zręcz­nie się po­słu­gi­wał. Po chwi­li zamek ustą­pił i we­szli­śmy. Za­pa­li­łem świe­ce, po­zo­sta­wio­ne przez bli­skich. Cały ten pro­ce­der przy­pra­wiał mnie o mdło­ści. Obie­ca­łem sobie, że to ostat­nia tego ro­dza­ju akcja dla sta­rusz­ka. Jeśli sobie chce, to niech sam plą­dru­je dzie­cię­ce groby. Poza czte­re­ma sar­ko­fa­ga­mi, Rut­schig zna­lazł jeden mniej­szy w cen­tral­nej czę­ści kryp­ty. Bez zbęd­nych ce­re­gie­li od­su­nął po­kry­wę. Szcząt­ki wy­glą­da­ły przy­gnę­bia­ją­co w po­żół­kłej su­kien­ce z fal­ban­ka­mi. Na pier­si drob­ne kości dłoni wciąż ści­ska­ły wy­su­szo­ny bu­kiet róż. Rut­schig się­gnął w stro­nę czasz­ki.

– Za­cze­kaj – po­wie­dzia­łem, ła­piąc go za ramię. – Nie mogę, zrób to sam. Je­stem prze­cież, do cięż­kiej cho­ler­y, po­li­cjan­tem, a nie czar­no­księż­ni­kiem.

Przez chwi­lę po­dzi­wia­łem wła­sne od­bi­cie w przy­łbi­cy kasku. Rut­schig bez słowa opu­ścił ręce i po­cze­kał, aż wyjdę. Wy­mkną­łem się przez uchy­lo­ne drzwi i po­cią­gną­łem z pier­siów­ki, którą trzy­ma­łem na takie oka­zję. Mgła unio­sła się, mau­zo­leum przy­po­mi­na­ło sa­mot­ną wyspę w bez­kre­sie bieli. Coś było nie tak.

 

*

"Cza­sem zda­rza się coś, czego nie je­ste­śmy w sta­nie prze­wi­dzieć. To nie musi być nic wiel­kie­go – szcze­gół, gest czy słowo wy­ła­pa­ne mię­dzy wier­sza­mi. Ważne, by ta chwi­la nam nie umknę­ła. Ob­ser­wo­wa­łem, jak White wy­cho­dzi z mau­zo­leum, ale w moich oczach był już innym czło­wie­kiem. Le­d­wie ują­łem w dło­nie czasz­kę dziec­ka, po­czu­łem obec­ność loa. Stał za krzy­żem. Ciem­ny kształt z cy­lin­drem na gło­wie. Po­kry­wy po­zo­sta­łych sar­ko­fa­gów ob­su­nę­ły się, ude­rza­jąc z hu­kiem o po­sadz­kę". 

 

*

Wy­cią­gną­łem colta, gdy do­szedł do mnie hałas z kryp­ty. Sko­czy­łem do drzwi, lecz te za­trza­snę­ły się, nim ich się­gną­łem. Gdzieś za mgli­stą za­sło­ną od­dzie­la­ją­cą mnie od umar­łych, usły­sza­łem, jak zie­mia się osuwa. Dzie­siąt­ki dłoni orały pa­znok­cia­mi wieka tru­mien. Po chwi­li do­bie­gły mnie pierw­sze od­gło­sy wle­czo­nych ciał.

 

 *

 "Cień wy­szedł zza krzy­ża. A może wypełzł z niego. Skórę ma ciem­ną, jak atra­ment, kon­tra­stu­ją­cą z bielą brody. Nagi tors okry­wa mu czar­ny frak o rę­ka­wach na­bi­ja­nych dłu­gi­mi igła­mi. Choć z oczo­do­łów bije pust­ka, to wiem, że po­dzi­wia nie­udol­ne gramolenie się tru­cheł w sar­ko­fa­gach. Ni­czym tu­ry­sta na wy­sta­wie, wy­ma­chu­jąc laską, ob­ser­wu­je upior­ny ta­niec ludz­kich resz­tek".

 

 *

 To był je­dy­ny mo­ment, by jesz­cze uciec. Zeskoczyłem ze scho­dów, za­ta­pia­jąc się w mlecz­ną ni­cość. Bie­głem, la­wi­ru­jąc mię­dzy ka­mien­ny­mi ta­bli­ca­mi. Zie­mia wokół drża­ła, wszę­dzie wy­ra­sta­ły kopce, spod któ­rych wy­do­by­wał się ło­skot pę­ka­ją­ce­go drew­na.

 

 *

 "Baron Sa­me­di ob­cho­dzi kryp­tę, oglą­da­jąc mnie uważ­nie i trzy­ma­ną przeze mnie dzie­cię­cą czasz­kę. Po czym staje w drzwiach, wspie­ra­jąc się na lasce". 

– Czar­na Dłoń uprze­dzi­ł mnie, że będę miał gości.

"Głos loa eks­plo­dował mi w gło­wie zgrzy­ta­niem setek zębów, a każde słowo roz­kwi­ta­ło bólem pa­znok­ci roz­dzie­ra­ją­cych skórę". 

– Zgod­nie z za­po­wie­dzią, je­stem.

"Pło­mie­nie świec nie­mal gasną, gdy Sa­me­di ro­śnie, wy­peł­nia­jąc kryp­tę. Jak cień roz­le­wa się po po­miesz­cze­niu, przy akom­pa­nia­men­cie grze­cho­czą­cych kości". 

– Ty psie, wsze­dłeś do kra­iny umar­łych bez veve, bez ofia­ry. Sa­me­di wie, po co przy­sze­dłeś, ale też widzi twoje cier­pie­nie. Ono przy­cią­ga Guédé, które po­ży­wią się nim. Będą roz­ry­wać ci duszę ka­wa­łek po ka­wał­ku, przez wieki.

"Kości umil­kły. Z tru­mien wsta­ją ciem­ne upio­ry o dłu­gich ra­mio­nach. Ich oczy płoną nie­na­wi­ścią, gdy wy­cią­ga­ją poza sar­ko­fa­gi szczu­dlaste nogi. To dzie­ci Sa­me­di, duchy zro­dzo­ne z łona Maman Bri­git­te, by drę­czyć za­rów­no ży­wych, jak i umar­łych". 

– Sa­me­di, sza­nu­ję cie­bie i twoje kró­le­stwo, dla­te­go przy­no­szę ci w ofie­rze duszę czło­wie­ka opatrz­no­ści. Człon­ka za­ko­nu.

"Jed­nym szyb­kim ru­chem roz­pi­nam ska­fan­der. Guédé za­mie­ra­ją, gdy Sa­me­di unosi laskę. Dwa czer­wo­ne punk­ty, ża­rząc się, rosną, wy­peł­nia­jąc oczo­do­ły loa, gdy pa­trzy w ma­soń­ski sym­bol wy­ma­lo­wa­ny na pier­si". 

 

*

Za­uwa­ży­łem bramę. Pod­bie­głem i szarp­ną­łem za skrzy­dła, ale te nie dały się ru­szyć. Zza ple­ców do­cho­dzi mnie szu­ra­nie. To idą umar­li. Obróciłem się z wy­mie­rzo­nym coltem. Z mgły wy­cho­dzą jeden po dru­gim. Suną, po­wo­li po­włó­cząc no­ga­mi, o wy­schnię­tej skó­rze owi­nię­tej wokół próch­nie­ją­cych kości. Nie­któ­rzy mają jesz­cze wy­raź­ne rysy twa­rzy, ci wloką za sobą gni­ją­ce wnętrz­no­ści. Strze­lam raz za razem, aż w końcu za­miast huku, sły­szę ciche me­ta­licz­ne klik­nię­cie, gdy bę­be­nek colta prze­krę­ca się bez wy­strza­łu. Wtedy wśród ciał do­strze­głem Maman Bri­git­te – Mu­rzyn­kę o bia­łej skó­rze i ru­dych wło­sach, ubra­ną w czar­ną suk­nię, z szyją owi­nię­tą fio­le­to­wym sza­lem. Na nosie miała ciem­ne oku­la­ry, w któ­rych bra­ko­wa­ło pra­we­go szkła; za opra­wą widać było oczo­dół. A na ustach uśmiech – nieco smut­ny, ale i nieco roz­ba­wio­ny.

 

*

"Vo­la­ge już przej­rzał moje myśli, wal­czy, chce za wszel­ką cenę ostrzec Ba­ro­na. Czuję jego ręce, jak prze­py­cha­ją się przez gar­dło, a palce chwy­ta­ją po­licz­ki. Sa­me­di oglą­da ta­tu­aż na pier­si, po­cie­ra­jąc siwą brodę. Muszę wy­trzy­mać jesz­cze tylko chwi­lę". 

 

*

Roz­bi­ja­łem kolbą re­wol­we­ru, naj­pierw jeden, potem ko­lej­ny czerp. Ręce tru­pów chwytały mnie ze wszyst­kich stron, więc ła­ma­łem je w łok­ciach i nad­garst­kach, wszyst­ko na próż­no. Gdy stra­ci­łem rów­no­wa­gę i pa­dłem, przy­gnie­cio­ny zwło­ka­mi, już wie­dzia­łem, że Rut­schig mnie oszu­kał. Wy­sta­wił moją duszę Vo­odoo.

 

*

– Dusze ludzi za­ko­nu za błę­kit­ne dziec­ko? 

„Sa­me­di przy­bli­ża twarz do szyby kasku". 

– Nie. Jedną duszę.

– Twoją? Czy jego?

“Wska­zu­ję na drzwi kryp­ty. Guédé już mnie oto­czy­li. Dwaj chwy­ta­ją za prze­gu­by, roz­cią­ga­jąc ręce na wzór męki Bo­że­go Syna. Trze­ci trzy­ma kask. Sa­me­di wy­cią­ga mi z dłoni czasz­kę i de­li­kat­nie po­stu­ku­je nią w przy­łbi­cę. Czuję, jak Czar­na Dłoń pró­bu­je ro­ze­rwać mnie od środ­ka". 

– Moją.

– Niech tak się sta­nie.

"Baron przy­sta­wia gło­wi­cę łaski do czoła szczą­tek dziec­ka. Widzę, jak w kości wy­pa­la się błę­kit­ny wzór, wpi­sa­ny w krzyż na po­stu­men­cie. Po obu stro­nach ra­mion po­ja­wia­ją się trum­ny. Guédé pusz­cza­ją mnie, bym mógł ode­brać ta­li­zman. 

Sa­me­di od­da­je mi czasz­kę i uchy­la szybę kasku, a ja otwie­ram po­słusz­nie usta. Wkła­da dłoń, jakby wy­bie­rał owoc ze stra­ga­nu. Uśmie­cha się zło­wro­go, gdy chwy­ta duszę Jana… 

Kryp­ta drży od prze­szy­wa­ją­ce­go ryku. Guédé kulą się z prze­ra­że­nia. Ale jest już za późno, umowa zo­sta­ła za­war­ta, a Sa­me­di wie, że nie może nic zro­bić, do­pó­ki chro­ni mnie ta­li­zman. Wyje z bez­sil­nej wście­kło­ści. Świe­ce gasną, a kryp­ta znika w mroku”. 

 

*

Obu­dzi­łem się, mając w pa­mię­ci Maman, ma­cha­jącą mi fio­le­to­wym sza­lem na po­że­gna­nie. Była smut­na i chyba tro­chę roz­cza­ro­wa­na. Le­ża­łem w ubra­niu na ma­te­ra­cu. Nie od razu do­tar­ło do mnie, że je­stem w moim miesz­ka­niu. Do­kład­nie w po­ko­ju, bę­dą­cym rów­nież kuch­nią, sy­pial­nią i to­a­le­tą. Wspo­mnie­nia z nocy wró­ci­ły. Się­gnąłem do kie­sze­ni, gdy tylko wy­czułem gład­ki kształt, wy­ciągną­łem duszę par­szyw­ca i wrzasnąłem:

– Rut­schig!

– Tu je­stem.

Usłyszałem za ple­ca­mi zgrzyt dawno nie uży­wa­nej furt­ki. Ob­ró­ci­łem się do biur­ka. Sie­dział z no­ga­mi na bla­cie. Obok czar­nych ob­ca­sów le­ża­ła czasz­ka. Sym­bol veve Ba­ro­na Sa­me­di lśni błę­kit­nym bla­skiem na czole cze­re­pu.

– Chcia­łeś oddać moją duszę Ba­ro­no­wi?

– Tak.

Prze­trzą­sną­łem kie­sze­nie w po­szu­ki­wa­niu colta, zna­la­złem go na ma­te­ra­cu. Gdy pod­nio­słem broń i wy­mie­rzy­łem w Rut­schi­ga, do­tar­ło do mnie, że już raz pró­bo­wa­łem go zabić i że bę­be­nek jest pusty. Więc zwy­czaj­nie rzu­ci­łem w niego pistoletem, na tyle nie­udol­nie, że ten prze­le­cia­ła tuż obok kasku. Na­stęp­nie za­czą­łem spraw­dzać roz­sta­wio­ne na pod­ło­dze bu­tel­ki, w na­dziei, że któ­raś skry­wa ja­kieś le­kar­stwo.

– Ale jak wi­dzisz, roz­my­śli­łem się – za­czął Rut­schig. – Po­my­śla­łem, że czeka nas jesz­cze zdo­by­cie jed­ne­go ar­te­fak­tu i mo­żesz się przy­dać.

– Jak miło z two­jej stro­ny – pod­nio­słem bu­tel­kę ginu.

Za­pach ja­łow­ca o po­ran­ku przy­naj­mniej miał mi za­osz­czę­dzić mycia zębów, wzią­łem łyka. Rut­schig zdaje się ob­ser­wo­wał mnie, nie prze­ry­wa­jąc mi de­gu­sta­cji. Gdy już za­cząłem my­śleć pra­wi­dło­wo, po­wie­dzia­łem:

– Ja mia­łem do­star­czyć błę­kit­ne dziec­ko, na tym moje za­da­nie się koń­czy. A teraz po­zbie­ra­my się, od­da­my ar­te­fakt i mam na­dzie­ję już nigdy cię nie spo­tkać.

– Nie mo­że­my.

– A to dla­cze­go?

– Bo oszu­ka­łem Sa­me­di, od­da­jąc mu duszę Czar­nej Dłoni. Gdy tylko zwró­cę ta­li­zman, Baron ze­mści się na mnie.

– To twój pro­blem.

– Nie­praw­da. 

Już mia­łem mu na­ubli­żać, gdy ze­rwał się z krze­sła i roz­piął kom­bi­ne­zon. Na bia­łej pier­si do­strze­głem sym­bol za­ko­nu.

– Ura­to­wa­łem ci nie tylko życie, ale i duszę. Je­steś mi coś wi­nien. 

– I oto stoi przede mną mój brat, któ­re­mu je­stem gotów zawie­rzyć życie, gdyż i on nie za­wa­ha się kłaść na szali wła­sne­go.

– Wol­ność, rów­ność…

– Bra­ter­stwo – do­koń­czy­łem. – Co ci się stało?

– Tak samo jak ty, wal­czy­łem z mrocz­ny­mi prak­ty­ka­mi. Do chwi­li, gdy zro­zu­mia­łem, że nowa głowa za­ko­nu, się­ga­ją­ca po przy­wódz­two, stra­ci­ła dawną ideę na rzecz nie­po­ha­mo­wa­nej chęci wła­dzy. Gdy James Frost zo­rien­to­wał się, że prze­sta­ję ślepo wy­ko­ny­wać po­le­ce­nia, wy­słał mnie na misję, z któ­rej mia­łem już nie wró­cić. I tak by się stało, gdyby nie lady Ger­min, która nie po­zwo­li­ła mi umrzeć. Spę­ta­ła moją ula­tu­ją­cą z ciała duszę i za­klę­ła w szkla­nej kuli.

– To dla­te­go wy­peł­niasz po­le­ce­nia sta­rusz­ka i dla­te­go chcia­łeś zabić lady Ger­min. 

– Tak, ska­za­ła mnie na cier­pie­nie i od­da­ła Ja­me­so­wi, bym po­mógł speł­nić jego am­bi­cje. Frost pra­gnie czte­rech ar­te­fak­tów. Jeden od­zy­ska­łem od lady Ger­min, drugi leży tutaj, gdy znaj­dę dwa po­zo­sta­łe, zwró­ci mi duszę.

– Na co Fro­sto­wi po­trzeb­ne są ar­te­fak­ty?

– Każdy z nich po­tra­fi przy­wo­łać in­ny byt, prócz me­da­lio­nu lady Ger­min, który spra­wia, że no­szą­ca go osoba prze­sta­je się sta­rzeć.

– Co na to zakon?

– A co może mieć do po­wie­dze­nia? Frost dzia­łał z roz­wa­gą. Naj­pierw sta­nął na czele za­ko­nu, by mieć wolną rękę. Trwa­ło to długo i nie prze­wi­dział, że lady Ger­min ze­chce zo­sta­wić me­da­lion przod­ków dla sie­bie. Ale James jest cier­pli­wy. Ze­sta­rzał się, ale nie jego plany. Teraz, gdy ma już me­da­lion przod­ków, wie, że zy­skał nie­ogra­ni­czo­ną ilość czasu. Do speł­nie­nia jego pla­nów po­trze­bu­je jesz­cze istot, które za­pew­nią mu cał­ko­wi­tą kon­tro­lę nad za­ko­nem, mia­stem, kto wie czym jesz­cze.

– Zo­stał wy­bra­ny zgod­nie z tra­dy­cją. Nie mamy prawa pod­wa­żać jego dzia­łań.

– Ani ty ani zakon. Wiem i Frost też to wie. Ja cier­pię, Ebe­ne­ze­rze, pra­gnę już tylko uwol­nić mo­je­go ducha. Pomóż mi od­na­leźć trze­ci ar­te­fakt, a uznam, że spła­ci­łeś dług wobec mnie.

– A co z czwar­tym?

– To już moje zmar­twie­nie.

– Wiesz, gdzie szu­kać trze­cie­go?

Wie­dział, a choć po­czu­łem, że wszyst­ko w co wie­rzy­łem legło w gru­zach, to byłem pe­wien jed­ne­go, muszę do­peł­nić swo­jej po­win­no­ści wobec brata, nawet jeśli był już tru­pem. 

 

 *

Lady Ger­min na­ka­za­ła wy­tłuc wszyst­kie lu­stra  w dwor­ku. Wszyst­ko na nic, leżąc na łożu z bal­da­chi­mem, wpa­try­wa­ła się jed­nym okiem w ramę na ścia­nie. I wciąż wi­dzia­ła po­pa­rzo­ną twarz, strzępy wło­sów na lewej stro­nie głowy i oczo­dół po oku, które wy­pa­ro­wa­ło. Nie mogła się po­zbyć tego wi­do­ku. I wszyst­kie za­klę­cia świa­ta nic nie mogły po­ra­dzić na jej oka­le­czo­ną dumę. Od­mó­wi­ła ma­so­ne­rii le­cze­nia i gdy tylko była w sta­nie, wró­ci­ła do dwor­ku, pie­lę­gnu­jąc po­ma­łu nie­na­wiść do Rut­schi­ga, Jamsa Fro­sta i za­ko­nu. A ta na­ra­sta­ła ni­czym wzbie­ra­ją­ca burza, nie­uchron­nie za­snu­wa­jąc czar­ny­mi chmu­ra­mi jej myśli.

– Na cóż mi pięk­ne ciało, które bę­dzie się sta­rzeć? – jęk­nę­ła pa­trząc w ramę lu­stra. – Oszpe­co­na bli­zna­mi teraz, czy bruz­da­mi zmarsz­czek póź­niej, cóż to za róż­ni­ca?

"Może nie musi tak być?". 

Głos roz­brzmiał w gło­wie lady, prze­cią­gły, wy­nio­sły i lek­ce­wa­żą­cy – iście koci.

Spoj­rza­ła w stro­nę uchy­lo­ne­go okna. Na pa­ra­pe­cie sie­dział czar­ny kot.

– Me­fi­sto, stary dra­niu, znowu udało ci się wy­wi­nąć. A już byłam pewna, że pło­mie­nie z por­ta­lu po­chło­nę­ły twoją prze­wrot­ną duszę.

"Było bli­sko, bar­dzo bli­sko". 

Me­fi­sto wy­prę­żył się, wbi­ja­jąc żółte oczy w lady. Kro­ple desz­czu ście­ka­ły z futra. Za oknem wiatr tar­gał drze­wa­, tak jak emo­cje my­śli Ger­min.

– Czego chcesz? – wark­nę­ła lady.

„Tego co i ty. Wi­dzieć moich wro­gów na ko­la­nach, bła­ga­ją­cych o życie". 

– Je­steś nikim. Idź precz. Spró­buj szczę­ścia z któ­rymś z czar­no­księż­ni­ków krę­cą­cych się po księ­ży­co­wym za­uł­ku. Tam są męty, z któ­ry­mi bez wąt­pie­nia znaj­dziesz wspól­ny język.

"A jeśli obie­cam ci Ja­me­sa Fro­sta wraz z me­da­lio­nem przod­ków? Mo­gła­byś znów za­trzy­mać ucie­ka­ją­cy czas i kto wie, może nawet zająć miej­sce sta­rusz­ka" .

Me­fi­sto oparł łapy na oknie, które uchy­li­ło się sze­rzej. Uniósł głowę i lady Gar­min za­uwa­ży­ła ob­ro­żę z me­da­lio­nem w kształ­cie serca. Me­fi­sto uśmiech­nął się, wy­sta­wia­jąc kły, wi­dząc jak w bla­sku bły­ska­wic je­dy­ne oko kobiety spo­glą­da na ar­te­fakt z za­chwy­tem.

– Czego chcesz w za­mian? – wy­ją­ka­ła.

"Tego co za­wsze, być przy­ję­tym pod opie­kę". 

Lady Gar­min kiw­nę­ła głową.

"Po­wiedz to". Roz­ka­zał Me­fi­sto, a jego żółte złe oczy lśni­ły w mroku nocy.

– Wejdź do mego domu – po­wie­dzia­ła lady.

"Skoro pro­sisz". 

Me­fi­sto minął okno i ze­sko­czył na pod­ło­gę. Otrze­pał futro z wody. Pod­biegł do łóżka i wy­sko­czył wprost na pierś lady Ger­min. Zwi­nął się w kłę­bek i po­ło­żył, mru­żąc oczy. Ko­bie­ta unio­sła oszpe­co­ną bli­zna­mi dłoń i prze­je­cha­ła po czar­nym grzbie­cie, gła­dząc wil­got­ne futro.

"Do­brze, bar­dzo do­brze". 

 

Pur­pu­ro­we serce

 

"Ścia­ny fa­lu­ją. Wy­brzu­sza­ją się, potem znów za­pa­da­ją w prze­dziw­nym tańcu, zu­peł­nie jakby każda cegła była osob­nym mię­śniem, a dwo­rek or­ga­ni­zmem wstrzą­sa­nym tor­sja­mi. Bie­gnę nie­koń­czą­cym się ko­ry­ta­rzem, co rusz za­krę­ca­ją­cym, pro­wa­dzi mnie to w dół, to w górę. Wnę­trze bu­dyn­ku opa­li­zu­je – ob­ra­zy, stare zbro­je i ścia­ny zmie­nia­ją barwy od in­dy­go przez szkar­łat po pur­pu­rę. Tak wy­glą­da pie­kło. W końcu upo­mnia­ło się o…"

„Rut­schig idę po cie­bie”.

"Za ple­ca­mi sły­szę ryk Me­fi­sto. Dwo­rek trzę­sie się, gdy ciało kota ocie­ra się o ścia­ny, po­py­cha­ne ol­brzy­mi­mi mię­śnia­mi. Przy­po­mi­na to wiel­ką górę mięsa, odar­tą czę­ścio­wo ze skóry. Tam, gdzie po­zo­sta­ły frag­men­ty zwie­rzę­cia, ster­czą kępki futra. Gdy ciało Me­fi­sto na­bie­ra­ło gar­gan­tu­icz­nych roz­mia­rów, czasz­ka za­czę­ła ro­snąć, a pysk wy­dłu­żył się, roz­ry­wa­jąc skórę i mię­śnie".

„Rut­schig!!!”.

"Czuję ryk na ple­cach, bie­gnę, nie oglą­da­jąc się".

 

*

Cho­ler­ny dwo­rek z nie­koń­czą­cą się plą­ta­ni­ną ko­ry­ta­rzy i po­miesz­czeń. Sta­ną­łem przy ze­wnętrz­nej ścia­nie i wyj­rza­łem przez okno z wi­do­kiem na ogród, by zo­rien­to­wać się w po­ło­że­niu. Jakaś po­stać mi­gnę­ła mi mię­dzy tu­ja­mi. To była lady Germin. Mia­łem już dość tej bie­ga­ni­ny, otwo­rzy­łem okno i wy­sko­czy­łem z dru­gie­go pię­tra na drzew­ko przy­cię­te w kształ­cie bał­wan­ka. Za­mor­ty­zo­wa­ło lą­do­wa­nie na tyle, że nie po­ła­ma­łem się. Za to twarz ga­łę­zie prze­ora­ły mi do­kład­nie. Mimo za­dra­pań i krwi ciek­ną­cej po po­licz­kach wsta­łem i ru­szy­łem bie­giem, wi­dząc braci Gross wy­cho­dzą­cych zza dwor­ku. Wpa­dłem mię­dzy li­gu­stry, wy­ro­śnię­te na dwa metry. Ścież­ka utwo­rzo­na przez ży­wo­płot roz­dzie­la­ła się. Po­bie­głem w prawo, na ko­lej­nym roz­wi­dle­niu w lewo, wie­dzio­ny od­gło­sem kro­ków lady Germin. Nagle wszyst­ko uci­chło, z plą­ta­ni­ny ga­łę­zi i liści, po obu stro­nach ży­wo­pło­tu, spły­nę­ła gęsta mgła. Roz­bi­ła się o zie­mię i mo­men­tal­nie unio­sła, jakby ktoś ją wy­le­wał wia­dra­mi. Li­gu­stry za­szu­mia­ły zło­wro­go, a ja doj­rza­łem przez całun ko­bie­cą syl­wet­kę. Wy­szar­pa­łem colta i ru­szy­łem w tamtą stro­nę. Choć pod­cho­dzi­łem coraz bli­żej, po­stać po­zo­sta­wa­ła je­dy­nie mgli­stym cie­niem. Sta­ną­łem tuż przed nią i wy­cią­gną­łem dłoń w stro­nę twa­rzy. Po­wie­trze było lep­kie i cie­płe, dłoń prze­szła przez cień. Pod pal­ca­mi wy­czu­łem li­ście. Po­stać znik­nę­ła, po­zo­sta­wia­jąc na ziemi fio­le­to­wy szal. Oszo­ło­mio­ny pa­trzy­łem w ma­te­riał, który w jed­nej chwi­li za­czął się skrę­cać, a w na­stęp­nej na­brał kształ­tu węża. Fio­le­to­wy gad z wzo­rem w kształ­cie serc wpełzł pod ży­wo­płot. Lady Ger­min nie tylko miała błę­kit­ne dziec­ko, ale także nie za­wa­ha­ła się go użyć, spro­wa­dza­jąc loa, Ba­ro­na Sa­me­di i Maman Bri­git­te. Prze­szło mi przez myśl – jak mo­głem wpa­ko­wać się w takie gówno.

 

*

James Frost ob­ra­cał w pal­cach me­da­lion przod­ków, pa­trząc na Rut­schi­ga i Ebe­ne­ze­ra. Nie po­do­ba­ła mu się za­ży­łość tej dwój­ki, jak i to, co mieli mu do po­wie­dze­nia.

– Nie­ste­ty błę­kit­ne dziec­ko zo­sta­ło u Rut­schi­ga. Otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość, by udać się do zamku bez­zwłocz­nie, więc po­sta­no­wi­li­śmy nie tra­cić czasu – za­czął White.

Uwa­dze Ja­me­sa nie uszło, jak White zerka w stro­nę po­zba­wio­ne­go duszy wol­no­mu­la­rza.

– Może to i le­piej. – Sta­rzec nawet na mo­ment nie wy­pusz­czał me­da­lio­nu z po­kry­tych pla­ma­mi wą­tro­bo­wy­mi dłoni. – Zaj­mie­my się tym zaraz po wi­zy­cie u lady Ger­min.

– Lady Ger­min? – za­py­tał White, znów zer­ka­jąc w stro­nę Rut­schi­ga.

– Tak, do­sta­łem in­for­ma­cję, że prosi o spo­tka­nie w spra­wie pur­pu­ro­we­go serca.

– Jej sto­sun­ki z za­ko­nem nie są naj­lep­sze po wy­da­rze­niach w ka­mie­ni­cy Wol­fgan­ga – za­uwa­żył Ebe­ne­zer.

– Słusz­nie, dla­te­go też będę po­trze­bo­wał wa­sze­go to­wa­rzy­stwa. Po­ja­dą też z nami bra­cia Gross.

– A może pra­gnie wró­cić do łask?

– Może, tym­cza­sem Ebe­ne­ze­rze, po­pro­szę o zwrot kuli. Od tej chwi­li Rut­schig wraca do służ­by u mnie.

James uważ­nie ob­ser­wo­wał każdy ruch White’a. Nie uszła uwa­dze star­ca opie­sza­łość, z jaką Ebe­ne­zer wy­cią­ga duszę.

– Oczy­wi­ście – po­wie­dział i pod­szedł do wózka.

Przez krót­ką chwi­lę, gdy prze­ka­zy­wał duszę i obaj trzy­ma­li na niej ręce, Frost po­czuł opór, gdy pró­bo­wał wcią­gnąć kulę spo­mię­dzy pal­ców White’a.

– To wszyst­ko – po­wie­dział z na­ci­skiem James.

Ebe­ne­zer ski­nął głową i pu­ścił ar­te­fakt. Razem z Rut­schi­giem wy­szli bez słowa.

 

*

"James Frost spadł nam z nieba, choć wąt­pię, czy po śmier­ci trafi tam z po­wro­tem. Wie­dzia­łem, że ar­te­fakt może mieć Me­fi­sto, a teraz byłem pe­wien i już wiem, gdzie go szu­kać".

 

*

Rut­schig stał przy mo­to­rze, a ja pa­li­łem, opar­ty o smar­ta. Chwi­lę wcze­śniej pod­je­cha­li bra­cia Gross mer­ce­de­sem i ru­szy­li po sta­rusz­ka. Zda­łem sobie spra­wę w jed­nej chwi­li, że roz­my­śl­nie pro­wa­dzę naj­waż­niej­sze­go człon­ka za­ko­nu w pu­łap­kę. Bo co­kol­wiek Me­fi­sto robił w to­wa­rzy­stwie lady, nie mogło się to do­brze skoń­czyć. Sześć po­ko­leń White’ów szczy­ci­ło się służ­bą brac­twu, do chwi­li na­ro­dzin Ebe­ne­ze­ra. Spoj­rza­łem w przy­łbi­cę mo­to­cy­klo­we­go kasku, za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go po­ma­gam tej bez­dusz­nej kre­atu­rze. Może dla­te­go, że od dziec­ka wpa­ja­no mi, że braci się nie po­rzu­ca, a może czu­łem już od dawna, że dzia­ła­nia Ja­me­sa Fro­sta nie mają nic wspól­ne­go z de­wi­zą – wol­ność, rów­ność, bra­ter­stwo, która była tre­ścią mo­je­go życia.

 

*

„Przy­je­cha­li”.

Me­fi­sto prze­szedł mię­dzy no­ga­mi lady, ocie­ra­jąc się o łydkę i pisz­czel.

– James nie jest głupi, na pewno za­brał ze sobą ob­sta­wę.

"Nielicz­ną, do­brze wie, że dzia­ła wbrew brac­twu. Pew­nie są z nim bra­cia Gross i White".

– Ogary Fro­sta. – Lady ob­ser­wo­wa­ła, jak Me­fi­sto wska­ku­je na pa­ra­pet.

"Naj­wier­niej­sze psy… I Rut­schig".

– Ste­ro­wa­na za po­mo­cą kuli ma­rio­net­ka, wy­śmie­ni­cie – po­wie­dzia­ła Ger­min, za­kła­da­jąc we­nec­ką maskę na oszpe­co­ną bli­zna­mi twarz. 

Po­de­szła do Me­fi­sto i po­gła­ska­ła go po grzbie­cie. Kot za­mru­czał cicho, gdy oboje spo­glą­da­li na ka­mer­dy­ne­ra pro­wa­dzą­ce­go ma­so­nów w stro­nę dwor­ku.

 

*

Na trze­cim pię­trze znaj­do­wa­ła się sala go­ścin­na, po­łą­czo­na z bi­blio­tecz­ką i barem. Lady stała w czer­wo­nej sukni obok dę­bo­we­go stołu, trzymając jedną rękę na opar­ciu zie­lo­nej ka­na­py. Ka­mer­dy­ner, o sze­ro­kiej bliź­nie bie­gną­cej przez nos, wpro­wa­dził gości i sta­nął przy drzwiach. Apa­ry­cją przy­po­mi­nał bar­dziej bram­ka­rza z noc­ne­go klubu niż lo­ka­ja. Chudy kel­ner, o szczu­rzej twa­rzy, stał przy kon­tu­arze razem z bar­ma­nem, o zim­nych, sza­rych oczach, prze­cie­ra­ją­cym szklan­kę do whi­sky. Obaj nie spusz­cza­li oczu z ma­so­nów w dłu­gich, sza­rych płasz­czach. Bra­cia Gross stali tuż za wóz­kiem Fro­sta. White i Rut­schig za­trzy­ma­li się nieco z boku. Przez chwi­lę w po­miesz­cze­niu sły­chać było tylko apa­ra­tu­rę po­da­ją­cą tlen. Ma­so­ni pa­trzy­li w maskę ar­le­ki­na, ozdo­bio­ną ce­ki­na­mi i bro­ka­tem, a spod niej oko Gar­mi­n prze­śli­zgi­wa­ło się od Fro­sta po Rut­schi­ga.

– We­zwa­łaś mnie w spra­wie pur­pu­ro­we­go serca. Przez wzgląd na naszą dawną zna­jo­mość, przy­je­cha­łem – ode­zwał się sta­ru­szek.

– To po­tęż­ny ar­te­fakt, za­cie­ra­ją­cy gra­ni­ce mię­dzy świa­ta­mi, zbyt po­tęż­ny, bym mogła go za­trzy­mać dla sie­bie. – Głos lady był spo­koj­ny, nie­mal bez­barw­ny. – Cie­szę się, że oso­bi­ście się po­fa­ty­go­wa­łeś, James. Wie­rzę, że bę­dziesz wie­dział, jak za­bez­pie­czyć tak nie­bez­piecz­ny przed­miot.

– Co chcia­ła­byś otrzy­mać w za­mian?

– Moż­li­wość spo­tka­nia się z tobą jest cał­ko­wi­cie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca.

– Do­brze, zatem spójrz­my na to cudo.

Ger­min gwizd­nę­ła i zza baru wy­szedł, ostroż­nie sta­wia­jąc łapę za łapą, kot. Sta­nął w po­ło­wie drogi mię­dzy lady a Fro­stem i po­ło­żył się, mru­żąc oczy. Na czer­wo­nej ob­ro­ży wi­siał ar­te­fakt, ko­ły­sząc się de­li­kat­nie.

– Co to ma zna­czyć? – Głos Ja­me­sa drżał. – Teraz za­da­jesz się z de­mo­na­mi? Nie są­dzi­łem, że mo­żesz tak nisko upaść, Ger­min.

„I ty śmiesz wy­po­mi­nać, lady, zna­jo­mość z Me­fi­sto. Ty, który dzię­ki mnie sta­ną­łeś na czele za­ko­nu. A na­stęp­nie pró­bo­wa­łeś mnie ode­słać. Ty, który szczu­łeś na mnie wście­kłe ogary brac­twa. Ja­me­sie Fro­st­cie, za udzie­lo­ną ci pomoc, obie­ca­łeś wła­sną duszę, a teraz za­mie­rzasz żyć wiecz­nie? Nic z tego, nad­szedł czas spła­ty długu".

Me­fi­sto uśmiech­nął się, bły­ska­jąc kłami.

"Twoja dusza jest prze­wrot­na, bę­dzie nie­źle pa­so­wać tam, gdzie się wy­bie­ra­my."

Po tych sło­wach serce na ob­ro­ży roz­bły­sło pur­pu­rą i za­czę­ło wni­kać przez sierść i skórę w kota. Zwie­rzę drżało, a na­stęp­nie zady­go­tało.

– Dziw­ka! – wrza­snął James.

– Oszust! – wark­nę­ła Ger­min.

 

*

"Po­wie­trze w sali było gęste od magii, gdy czte­ry ar­te­fak­ty zna­la­zły się w bli­skim kon­tak­cie. W kie­sze­ni kurt­ki błę­kit­ne dziec­ko za­czę­ło pa­rzyć, a czasz­ka wy­czu­wal­nie drga­ć".

 

*

 Bra­cia Gross byli naj­szyb­si. Wyż­szy do­sko­czył do stołu, prze­wra­ca­jąc go. W tym samym cza­sie mniej­szy wy­cią­gnął spod płasz­cza uzi. Grad po­ci­sków po­le­ciał w stro­nę baru. Kel­ner, o szczu­rzym pysku bły­ska­wicz­nie sko­czył, prze­je­chał po bla­cie i znik­nął wraz z sza­ro­okim za kon­tu­arem. Ob­ró­ci­łem się, wy­cią­ga­jąc colta w stro­nę ka­mer­dy­ne­ra z bli­zną, który już był przy mnie. Za­nur­ko­wał, zła­pał mnie w pasie i nim zdą­ży­łem za­re­ago­wać, już wi­sia­łem w po­wie­trzu, a w na­stęp­nej chwi­li rzu­cił mną o pod­ło­gę. Ode­brał mi dech. Ka­mer­dy­ner sko­czył, przy­gnia­ta­jąc piszczelem rękę z re­wol­we­rem. Zła­pał mnie za gar­dło, wbi­ja­jąc kciuk i palec wska­zu­ją­cy w krtań. W pra­wej dłoni bły­snął nóż mo­tyl­ko­wy. Za­cho­wa­łem na tyle przy­tom­no­ści, by w ostat­niej chwi­li zła­pać go za prze­gub, nim przy­szpi­lił mnie do pod­ło­gi.

 

*

"Bra­cia Gross na zmia­nę ostrze­li­wa­li bar zza dę­bo­we­go stołu, za­mie­nia­jąc po­wo­li, ale nie­ubła­ga­nie kon­tu­ar w drza­zgi. Za chwi­lę będą zmu­sze­ni prze­ła­do­wać au­to­ma­ty". Rut­schig pu­ścił się bie­giem, prze­sko­czył nad wal­czą­cym Whi­tem i do­padł wózka star­ca w chwi­li, gdy uzi uci­chły. Bra­cia Gross, scho­wa­ni za sto­łem, za­czę­li zmie­niać ma­ga­zyn­ki. Bar­man i szczu­ro­wa­ty tylko na to cze­ka­li. Wy­ło­nił się, zza po­dziu­ra­wio­ne­go kon­tu­aru, obaj ści­ska­li strzel­by. Rut­schig ob­ró­cił wózek, usta­wia­jąc się ple­ca­mi w stro­nę wy­lo­tów luf i za­krył Fro­sta. Strzel­by za­grzmia­ły, wy­plu­wa­jąc śrut w stro­nę Rut­schi­ga.

 

*

Zo­ba­czy­łem, jak służ­ba Ger­min wali do Rut­schi­ga, za­mie­nia­jąc mu plecy w strzę­py. A ten stał nie­wzru­szo­ny, osła­nia­jąc Ja­me­sa. Albo…

 

*

"Sta­rzec, w huku strzelb skulił się pode mną, nawet nie zwró­cił uwagi, kiedy pod­nio­słem przy­łbi­cę. Jed­nym pew­nym ru­chem ze­rwa­łem me­da­lion przod­ków z jego szyi. James pod­niósł na mnie wzrok, pró­bu­jąc się­gnąć dło­nią do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Szu­kał kuli. Ale trzy­małem jego rękę przy­szpi­lo­ną do opar­cia wózka. Twarz Fro­sta wy­krzy­wił gry­mas bólu, złapał się za pierś, gdy wy­sy­sam ducha ze star­cze­go ciała".

 

*

Ostat­ni wy­strzał prze­wrócił Rut­schiga wraz z wóz­kiem i Ja­me­sem. Lady była już przy nich, a ostrze noża przy moim oku. Drab ze szra­mą jed­nak po­peł­nił spory błąd, od­sła­nia­jąc kro­cze. Wbi­łem ko­la­no z ca­łych sił mię­dzy nogi. Zobaczyłem, jak oczy wy­cho­dzą mu z orbit, a pisz­czel ka­mer­dy­ne­ra zjeż­dża z mo­je­go przed­ra­mie­nia. W jed­nej chwi­li przy­sta­wiłem mu lufę do po­licz­ka i po­cią­gam za spust. Siła wy­strza­łu do­słow­nie zrzu­ciła go ze mnie. Wstawałem, gdy roz­brzmiała nowa seria z au­to­ma­tu. W tym samym mo­men­cie d­osta­łem ko­la­nem pro­sto w szczę­kę. Znów leżałem. Z ża­biej per­spek­ty­wy patrzyłem, jak lady wy­bie­ga z sa­lo­nu, ści­ska­jąc w lewej dłoni błę­kit­ne dziec­ko, a w pra­wej duszę Rut­schiga. Zacząłem się czołgać w stro­nę wózka. James był mar­twy, a Rut­schig bez wąt­pie­nia też, ale… Złapał mnie za ramię i wska­zał kota. Zwie­rzę za­czy­nało ro­snąć, mię­śnie roz­ry­wały skórę, puch­nąc i pul­su­jąc, wciąż się po­więk­sza­ły.

– On nie prze­sta­nie, za chwi­lę uwol­ni się i za­trze gra­ni­ce mię­dzy świa­ta­mi. Ucie­kaj, White.

– Trze­ba go po­wstrzy­mać.

– Za późno, pur­pu­ro­we serce jest otwar­te, cała po­sia­dłość i kto wie, co jesz­cze, prze­ni­ka­nie mię­dzy świa­ta­mi. Ale masz czas, White. On chce duszy Fro­sta, a tak się skła­da, że sobie ją po­ży­czy­łem.

Su­kin­syn uśmie­chał się, a był to wy­jąt­ko­wo ma­ka­brycz­ny widok na okaleczonej i od dawna mar­twej twa­rzy.

 

*

"Nie było sensu tak leżeć, jesz­cze kilka do­dat­ko­wych kul w moim ciele nie robiło mi różnicy. Dusza Fro­sta była silna, wiła się, wal­czyła. Już zdawał sobie spra­wę, że prze­grał, ale także wiedział, że to może nie być ko­niec jego cier­pień. White wy­szedł drzwia­mi po lewej. To ja postanowiłem po­zwie­dzać dwo­rek tymi po pra­wej. Wsta­łem, pierw­sza kula tra­fiła w kask i nie­mal znów po­słała mnie na pod­ło­gę. Jed­nak szedłem dalej, mię­dzy dę­bo­wym sto­łem a barem, a kule szar­pały tułów, ręce i nogi. Jedna roz­bi­ła szybę kasku, prze­cho­dząc przez po­li­czek".

"Czuję ją, Rut­schig, ona jest moja".

"Roz­brzmie­wał mi w gło­wie głos Mefisto, gdy prze­cho­dziłem obok kupy mię­śni i futra, które były już wiel­ko­ści konia. Bę­dziesz mu­siał tro­chę jesz­cze się wy­si­lić, Me­fi­sto, nim ci ją zwró­cę".

 

*

Bie­głem przez mgłę, na oślep, mając na­dzie­ję, że przy odro­bi­nie szczę­ścia wpad­nę na Ger­mi­na, nim Baron Sa­me­di i Guédé znaj­dą mnie w tej plą­ta­ni­nie ży­wo­pło­tów. A może już byłem w kra­inie du­chów, tylko wtedy nie do­pusz­cza­łem do sie­bie tej myśli? Ko­lej­ny za­kręt i wy­bie­głem z alej­ki na skwer. W gę­stym lep­kim po­wie­trzu z tru­dem ła­pa­łem od­dech. Do­strze­głem dwa cie­nie. Zbli­ża­ły się. Przez biały całun wy­glą­da­ły, jakby su­nę­ły nad zie­mią. Opu­ści­łem broń, prze­ciw loa i tak na nic by się nie przy­da­ła. Wstrzy­ma­łem od­dech, gdy kon­tu­ry były już nie­mal ostre. Za­mkną­łem oczy, go­to­wy na wszyst­ko. Ale nie na dźwięk od­pa­la­nej za­pal­nicz­ki. Pod­nio­słem po­wie­ki i zo­ba­czy­łem braci Gross z pa­pie­ro­sa­mi w ustach; więk­szy był w pod­ko­szu­lku, a z ra­mie­nia ście­ka­ła mu struż­ka krwi. Obaj trzy­ma­li au­to­ma­ty. Po ich mi­nach nie byłem pe­wien, czy zaraz ich nie użyją. Wtedy usły­sze­li­śmy głos lady Ger­min.

 

*

"Nie miałem siły na dal­szą uciecz­kę. Do­pa­dłem do naj­bliż­sze­go po­miesz­cze­nia, wcho­dzę do środ­ka i za­trza­sku­ję za sobą drzwi przy­ci­ska­jąc je bar­kiem. Trzy­małem z ca­łych sił klam­kę i cze­kałem. Ko­ry­tarz na ze­wnątrz trząsł się pod na­pie­ra­ją­cą masą Me­fi­sto. Tuż przy po­miesz­cze­niu stwór za­trzy­mał się. Cze­kałem z ka­skiem opar­tym o drzwi. Usłyszałem pu­ka­nie – spo­koj­ne. Jak urzęd­ni­ka do domu pe­ten­ta".

"Wy­star­czy tej bie­ga­ni­ny, Rut­schig. Już się zmę­czy­łem. A tobie skoń­czy­ły się już miej­sca, gdzie mo­głeś uciec".

"Głos Me­fi­sto brzmiał łagodnie i zło­wro­go za­ra­zem".

"Od­twórz i nie rób scen".

"Za­dzi­wia­ją­ce jest, że jego proś­ba niemal czuła, za­wie­rała tylko le­d­wie wy­czu­wal­ną groź­bę".

 – Niby dla­cze­go?

"Są dwa po­wo­dy. Pierw­szy, nie­na­wi­dzisz Fro­sta, tak samo jak ja, a może nawet bar­dziej. W końcu cie­bie też oszu­kał. A do tego wy­ko­rzy­sty­wał, byś dzia­łał wbrew sobie"

– A drugi?

"Spójrz za sie­bie".

 

*

– Je­ste­ście ni­czym w ob­li­czu loa, szy­kuj­cie duszę dla Sa­me­di.

Głos Germin do­cho­dził z każ­dej stro­ny, jakby była mgłą ota­cza­ją­cą nas.

Bra­cia za­czę­li po­śpiesz­nie zmie­niać ma­ga­zyn­ki. A ja do­strze­głem syl­wet­ki Guédé.

Dłu­gie nogi sta­wia­li po­kracz­nie, wy­cią­ga­jąc ka­ry­ka­tu­ral­nie wy­dłu­żo­ne ra­mio­na.

Bra­cia plu­nę­li ogniem sto­jąc do sie­bie ple­ca­mi, wa­li­li we wszyst­kich kie­run­kach.

Kuc­ną­łem w ostat­niej chwi­li, nim wyż­szy z braci prze­szył mnie serią.

– To loa, dur­nie!!! – wrzesz­cza­łem, sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć ryk au­to­ma­tów.

Wszyst­ko na nic, uzi wy­rzy­gał całą amu­ni­cję.

Wsta­łem i zła­pa­łem wyż­sze­go za pod­ko­szu­lek.

– To duchy! – ryk­ną­łem.

Bra­cia spoj­rze­li na sie­bie, za nic mając sobie wy­szcze­rzo­ne w szy­der­czych uśmie­chach twa­rzach loa.

Au­to­ma­ty ude­rzy­ły o traw­nik.

Bra­cia Gross nie znali się na magii, wąt­pię, żeby kie­dy­kol­wiek prze­czy­ta­li choć­by jakąś ga­ze­tę, nie wspo­mi­na­jąc już o księ­gach.

Ale znali się na swoim fachu, mu­sie­li tylko wie­dzieć, z czym mają do czy­nie­nia. Mniej­szy z Gros­sów zrzu­cił płaszcz. Obaj z kie­sze­ni wy­cią­gnę­li dwa srebr­ne ka­stety. Za­ło­ży­li po jed­nym na każdą pięść. Na broni wy­gra­we­ro­wa­no: na lewym "fuck", a na pra­wej "you". Mimo mało wy­szu­ka­ne­go prze­sła­nia dla opo­nen­tów, w ka­se­ty było wpi­sa­ne po­tęż­ne za­klę­cie. O czym bra­cia wie­dzie­li, a loa mieli się wkrót­ce prze­ko­nać. Gross sko­czy­li na zdez­o­rien­to­wa­ne duchy, jak psy na za­ją­ca. Pierw­szy do­stał pro­sto w po­wy­krzy­wia­ną twarz i roz­mył się w jed­nej chwi­li. Mniej­szy z braci ha­kiem w tułów za­ła­twił ko­lej­ne­go, a na­stęp­ne­go pro­stym sier­po­wym. Miło było pa­trzeć, jak te dwa by­dla­ki, wy­cią­gnię­te przez Fro­sta z naj­mrocz­niej­sze­go rynsz­to­ka, wy­ko­rzy­stu­ją umie­jęt­no­ści na­by­te w ciągu nie­zbyt przy­jem­ne­go dzie­ciń­stwa. Po chwi­li już było po wszyst­kim. Stali zdy­sza­ni, a kro­ple po­zo­sta­wio­ne przez mgłę na ich ja­snych wło­sach lśni­ły w ciem­no­ści. Wtedy po­ja­wił się Sa­me­di, idąc spa­ce­ro­wym kro­kiem, krę­cił laską. A ja po­czu­łem ucisk na gar­dle. Coś po­de­rwa­ło mnie w po­wie­trze, od­gi­na­jąc głowę. Szyję opla­tał fio­le­to­wy szal, doj­rza­łem kątem oka Maman. Uśmie­cha­ła się tro­chę smut­no, lecz nie bez sa­tys­fak­cji. Przez ramkę z bra­ku­ją­cym szkłem, doj­rza­łem oczo­dół, w któ­rym roz­bły­snął czer­wo­ny pło­myk. Szal za­ci­skał się coraz moc­niej. Spró­bo­wa­łem wci­snąć pod niego dłoń, ale ręka prze­szła przez ma­te­riał jak przez mgłę. Z prze­ra­że­niem spoj­rza­łem, jak bra­cia ob­cho­dzą Ba­ro­na. Pierw­szy sko­czył wyż­szy z Gros­sów. Sa­me­di roz­mył się, nim ka­stet do­sięgnął Ba­ro­na. Loa po­ja­wił się za ple­ca­mi Gros­sa. Mniej­szy już był przy nim, lewa dłoń wy­strze­li­ła, ale na­tra­fi­ła na laskę Sa­me­di. Baron uśmiech­nął się zło­wiesz­czo, po­cią­ga­jąc za sty­li­sko. Z laski wy­sko­czy­ło dłu­gie ostrze. Mniej­szy z Gros­sów za­ata­ko­wał ha­kiem, ale Baron po­now­nie znik­nął i po­ja­wił się za ple­ca­mi prze­ciw­ni­ka. Ostrze cięło mniej­sze­go z braci przez plecy. Wyż­szy z Gros­sów do­sko­czył i znów Baron roz­mył się we mgle. Po­czu­łem, jak umysł ogar­nia pa­ni­ka, gdy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­łem na­brać w płuca po­wie­trza, a nogi szu­ka­ły pod­po­ry. Czu­łem, że twarz za­czy­na mi si­nieć, jed­no­cze­śnie ob­ser­wu­jąc, jak Sa­me­di roz­ci­na poli­czek wyż­sze­go z braci, przy oka­zji od­ci­na­jąc płatek ucha. Obaj Gros­so­wie krwa­wi­li. Sa­me­di ryk­nął śmie­chem, po­now­nie uni­ka­jąc cio­sów. Za­czą­łem tra­cić świa­do­mość, gdy bra­cia znów rzu­ci­li się na Ba­ro­na. Pierw­szy za­ata­ko­wał ten wyż­szy, Baron znik­nął, ale nie prze­wi­dział, że drugi z Gros­sów zwol­nił i usta­wił się za ple­ca­mi brata.

Sa­me­di wy­szedł z mgły tuż przed niż­szym z Gros­sów i w tej samej chwi­li ka­stet wy­rżnął go w bok głowy. Sa­me­di zawył i znik­nął.

Star­szy z Gros­sów już sko­czył z dzi­kim wrza­skiem. Jego brat schy­lił się, ro­biąc z ple­ców pod­po­rę dla nogi bliź­nia­ka. Wyż­szy z Gros­sów odbił się od krzy­ża, prze­le­ciał w po­wie­trzu z unie­sio­ną pię­ścią i runął na nie­mal zma­te­ria­li­zo­wa­ne­go ba­ro­na. Cios tra­fił mię­dzy oczy, głowa Sa­me­di roz­bry­zga­ła się czar­ny­mi pla­ma­mi. W na­stęp­nej chwi­li zniknęła resz­ta loa. Chwyt na szyi ze­lżał i pa­dłem na ko­la­na. Maman Bri­git­te zła­pa­ła się za twarz i ryk­nę­ła prze­cią­gle. Bra­cia, za­sło­ni­li uszy. Wrzask wi­bro­wał pod czasz­ką, przeszywającym mózg strasz­li­wym, obez­wład­nia­ją­cym bólem i urwał się nagle. Za­pa­dła głu­cha cisza.

 

*

"Pu­ści­łem kur­czo­wo ści­ska­ną klam­kę i spoj­rza­łem. Wokół pa­nował chaos wspo­mnień, z mo­je­go życia i życia wszyst­kich, na któ­rych los bez­po­śred­nio wpły­ną­łem. Mieć świa­do­mość pod­ło­ści, któ­rych się do­pusz­cza­my, to jedno, ale wi­dzieć je i prze­ży­wać ból osób, na które nasze dzia­ła­nia miały bez­po­śred­ni wpływ, cier­pieć wraz z nimi, ich bli­ski­mi, roz­pa­czać z każdą osobą, którą skrzyw­dzi­łem po­przez całe życie… to wy­kra­czało poza wszel­kie gra­ni­ce wy­trzy­ma­ło­ści. Po­przez ko­ro­wód bólu zbli­ża się Me­fi­sto. Przy­brał po­stać osie­ro­co­ne­go dziec­ka Czar­nej Dłoni. Gdy pod­cho­dził, czułem pust­kę w sercu dziec­ka po stra­cie ojca ".

„No już, wy­star­czy tych cyr­ków. Oddaj mi Ja­me­sa Fro­sta".

„Ścią­gnąłem kask i otwarłem usta. James już wiedział, gdzie się znalazł, i wal­czył. Nawet wnę­trze mo­je­go od dawna mar­twe­go ciała było mu mil­sze niż to, co szy­kował dla niego Me­fi­sto. W końcu udało mi się uwol­nić ducha. Ten znika od razu w po­to­ku wspo­mnień”.

 

*

Mgła znik­nę­ła tak nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wi­ła. Zo­ba­czy­łem lady Ger­min. Le­ża­ła, z rę­ka­mi na brzu­chu, trawa wokół niej zmieniła kolor na bor­do­wy w po­więk­sza­ją­cej się ka­łu­ży krwi. Pod­sze­dłem i wy­cią­gną­łem z jej dłoni naj­pierw błę­kit­ne dziec­ko, a na­stęp­nie duszę Rut­schi­ga. Obok mnie sta­nę­li bra­cia, prze­ła­do­wa­li au­to­ma­ty i wy­mie­rzy­li lufy w we­nec­ką maskę.

Wy­szli­śmy z ogro­du i od­kry­li­śmy, że dwo­rek znik­nął, w jego miej­scu zo­stał tlący się ślad po fun­da­men­tach. Bra­cia spoj­rze­li na mnie, ich oczy jak zwy­kle nie mó­wi­ły nic. Wy­rzu­ci­li nie­do­pał­ki pa­pie­ro­sów i we­szli do mer­ce­de­sa. Pa­trzy­łem chwi­lę za nimi, jak prze­jeż­dża­ją przez bramę. Mia­łem wsiąść do smar­ta, ale osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się na yama­hę.

W domu pa­dłem na ma­te­rac, otwo­rzy­łem bu­tel­kę ginu. Po wy­pi­ciu jed­nej czwar­tej, wy­cią­gną­łem kulę i wy­po­wie­dzia­łem imię brata. Nic się nie stało. Nie wiem, kiedy opróż­ni­łem bu­tel­kę do dna.

 

"Rut­schig, wiem, że mo­żesz mieć pe­wien pro­blem ze sku­pie­niem uwagi. Jest tu wiele cier­pie­nia, z któ­rym bę­dziesz mu­siał się zmie­rzyć. Ale jesz­cze nie teraz. Niech to, co czu­jesz, bę­dzie na razie za­licz­ką na po­czet na­sze­go przy­szłe­go spo­tka­nia".

"Słowa Me­fi­sto prze­bi­ja­ły się przez ogar­nia­ją­cy mnie chaos żalu i cier­pie­nia. Czułem, że coś mnie cią­gnie. Wspo­mnie­nia roz­my­wa­ły się i wy­raź­nie sły­szałem wo­ła­nie White’a. W na­stęp­nej chwi­li zobaczyłem gwiaz­dy, mi­go­czą­ce na nie­bie. Znów nie czułem nic, byłem prze­peł­nio­ny pust­ką jak daw­niej. Tylko gdzieś z od­da­li do­cie­rało do mnie…"

"Będę na cie­bie cze­kał, Rut­schig".

 

*

Wsta­łem z okrop­nym kacem. Podciągnąłem ro­le­ty, wpusz­cza­jąc nieco świa­tła do miesz­ka­nia, i otwo­rzy­łem okno. Gdy się ob­ró­ci­łem, sie­dział przy biur­ku z no­ga­mi na bla­cie.

– To ty byłeś czwar­tym ar­te­fak­tem? – za­py­ta­łem.

– Tak.

Na kacu me­ta­licz­ny dźwięk był nie do znie­sie­nia.

– Jak było w pie­kle.

– Jak na wa­ka­cjach.

Pod­sze­dłem i po­ło­ży­łem duszę przed Rut­schi­giem.

– Teraz na­le­ży do cie­bie.

Wy­cią­gnął rękę i podał mi me­da­lion przod­ków.

– Ja też mam dla cie­bie pre­zent.

– Muszę przy­znać, że będę za tobą tę­sk­nił – po­wie­dzia­łem od­bie­ra­jąc ar­te­fakt.

– Wiesz, sporo się wy­da­rzy­ło i po­sta­no­wi­łem, że jesz­cze za­cze­kam, nim dam mojej duszy odejść.

Koniec

Komentarze

Hej Bardzie!

 

Zajęło mi trochę dłużej, niż myślałem, a pociąg zbliża się już do stacji docelowej, więc z uwagami wrócę, jak doczytam do końca, teraz rzucę tylko efekt pracy językowego demona ;)

 

Spłukuje do rynsztoka brud, śmieci, gówna i krew, rozlaną z obitych gęb po sobotniej libacji.

Może lepiej “gówno”? Osobiście usunąłbym też przecinek przed “rozlaną”.

Następnie wyciągnął zapalniczkę i podpalił arkusz.

Czy “następnie” konieczne? Jeśli tak, to może chociaż nie od nowego zdania?

Zjawili się w wyznaczonym czasie i milcząc[,+] palili papierosy.

Tuż poniżej szyi, obaj mieli identyczne tatuaże

Obaj i przecinek jak na moje zbędne.

Silnik Mercedesa zawarczał i ruszyliśmy, by wykonać naszą powinność, przez noc i deszcze.

Ostatnie dwa człony może na odwrót?

Bracia milczeli[,+] paląc, a ja uchyliłem okno.

Stoi niczym wieża złego, w szczerym polu, za nią las targany wiatrem. Kamienica pośrodku niczego, z oknami zabitymi deskami. Dookoła żywej duszy, nic prócz granatowej nocy, którą rozświetla światło z poddasza, niczym latarnia na skraju morza.

Na tyle specyficzne słowo, że mnie ugryzło.

To mój cel pierwszego zlecenia, szansa na wieczny odpoczynek

A gdyby wywalić “to mój”?

Nim dotarłem do nich, z ronda kapelusz ściekały mi strumieniem wody, niczym z dziurawej rynny.

Lepiej, żeby porównanie stało obok rzeczy, do której się odnosi, np. “strumienie wody ściekały mi z ronda kapelusza niczym z dziurawej rynny”. Do tego kapelusz → kapelusza i (opcjonalnie, ale mi by lepiej brzmiało) strumieniem → strumienie.

Mieli tam wszystko, od broni krótkiej, długiej po granatnik.

Może lepiej “od broni krótkiej, przez długą, po granatnik”?

Mam dziś fart, chłopaki?

Farta?

Świecą dla nas, Mefisto.

 

Wolfgang przeciągnął kredą po deskach podłogi.

Nadmiarowy enter albo brakująca gwiazdka.

Złapał za blat stołu i zajrzał ostrożnie. Między nogami tańczyły gwiazdy. Wielkie[,+] czerwone Słońce

“Zajrzał ostrożnie” brzmi trochę niezręcznie, bo dopiero w następnym zdaniu dowiadujemy się dokąd. Opis jest już na tyle odjechany, że nie wprowadzałbym dodatkowego zamieszania ;)

A kot zerkał, ni to znudzony, ni to niedbale, lecz bacznie obserwował jego poczynania.

 

– Symbole zostały wpisane w okrąg, ingrediencje przygotowane, sztylet…

Znowu dziwnie wydzielona sekcja. Zakładam w takim razie, że to celowo, żeby odróżnić przeskoki w czasie od zmiany perspektywy. Nie wiem, czy takie rozróżnienie jest potrzebne, ale chyba nie jest to błąd.

Mefisto zeskoczył z fotela, z kocią precyzją wybierając drogę między kartkami i misternie nakreślonymi kredą liniami, dając[,+] by jego łapy dotykały jedynie czystych desek podłogi.

dbając

Spojrzał w stronę Wolfganga, który [to?] mamrotał[,+] to znów chichotał

Szkoda, no nic, czasem trzeba poświęcać piękne rzeczy dla wyższego dobra – powiedział[,+] wzdychając

Rutschig nie czekał, załadował kotwiczeg do miotacza

Prawdopodobnie “kotwiczkę”. Po wpisaniu “kotwiczeg” w Googla wyskakuje twoje opowiadanie :D

czarnego piachu zmieszanego z drobinkami srebra, saletrą i ziołami, których nie znałem. Ale wiedziałem, że na tego typu pomioty działa jak złoto

Chodzi o to, że mieszanki można używać wymiennie ze złotem, czy że mieszanka działa bardzo dobrze?

Budynek ożył, dziesiątkami ramion wyrastającymi z wszelkich szczelin.

Przecinek błędny.

Rozbiegane, ogarnięte furią, ślepa gryzonia, świeciły złowieszczo.

Literówka i zaznaczone przecinki zbędne.

Rutschig zawył przeraźliwie, gdy jego stawy wygięły się w kierunku, w którym nie powinny.

Może prościej (wygięły się nienaturalnie) albo wręcz w drugą stronę – bardziej szczegółowo?

Prostując, członek za członkiem, dźwignął się nim jeszcze, zdążył przekręcić złamany kręgosłup.

Prostując członek za członkiem, dźwignął się, nim jeszcze zdążył przekręcić złamany kręgosłup.

Rutschig wstał ostrożnie, wyciągając resztę trawy, która wbiła się w przyłbicę kasku, gdy uderzyło o ziemię.

Może “uderzył”?

Panie White, zapraszam. Usłyszałem i wszedłem do gabinetu.

Czy to nie dialog?

Turlając ją po blacie, spoglądałem na wirującej wewnątrz duszy.

wirującą wewnątrz duszę

Dodatkowo kula w dowolnej chwili, mógł sprowadzić drania do mnie.

mogła, bez przecinka

Gdy veve w kształcie klucza było już skończony

Był albo skończone.

Czarna dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodie dołączyły inne bębny.

Czarną dłoń wyraźnie słyszał stwora

Powiedzmy, że ja pożyczyłem.

Jestem przecież, do ciężkiej cholernym, policjantem, a nie czarnoksiężnikiem.

Prawdopodobnie “cholery”.

Cień wyszedł zza krzyża. A może wpełzł z niego.

Prawdopodobnie wypełzł.

Niczym turysta na wystawie, wymachując laską, obserwuję upiorny taniec ludzkich resztek

Prawdopodobnie “obserwuje”.

Głos loa eksploduje mi w głowie zgrzytaniem setek zębów, a każde słowo rozkwitało bólem paznokci rozdzierających skórę

Mieszanka czasu teraźniejszego i przeszłego. Wydaje mi się, że w kilku innych fragmentach też mi mignęło.

– Samedi szanuje ciebie i twoje królestwo, dlatego przynoszę ci w ofierze duszę człowieka opatrzności. Członka zakonu.

Pogubiłem się w tym dialogu. Czy miało być “Samediszanuję ciebie”?

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

ostam

 

Super, że opowiadanie trafiło na czytelnika i to takiego pomocnego :) Dzięki za wskazanie demonów gramatyki – już je odesłałem, na duchach interpunkcji dokonałem egzorcyzmów, a chochliki ortografii wyrzuciłem :) 

 

“ Mieszanka czasu teraźniejszego i przeszłego. Wydaje mi się, że w kilku innych fragmentach też mi mignęło.”

 

Tak bo trochę z czasem kombinowałem w opowiadaniu i nie wszędzie udało mi się poprawić :) 

 

 

“Gdy veve w kształcie klucza było już skończony

Był albo skończone.”

 

A może gotowe lepiej ?

 

 

“Chodzi o to, że mieszanki można używać wymiennie ze złotem, czy że mieszanka działa bardzo dobrze?”

 

Chodzi o to, że działa jak złoto – czyli tak dobrze :)

 

“Prawdopodobnie “kotwiczkę”. Po wpisaniu “kotwiczeg” w Googla wyskakuje twoje opowiadanie :D”

 

:D może zmieni nazwę opowiadania na kotwiczeg :D 

 

Wielkie dzięki i mam nadzieje, że w dalszej części tekstu już nie będzie tylu baboli :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Aleś ty szybki… Napisać już tu czy jeszcze na becie?

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Krar85 – a już pisałem, że wrzucam :) Ale faktycznie działam czasem szybciej niż powinienem ;). Bety już nie ma więc pisz pod tekstem :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Interesująca, złożona historia z wieloma bohaterami.

Momentami się gubiłam, ale może to kwestia pory.

Czym właściwie był i czym zajmował się Zakon?

Dlaczego Baron tak się wściekł, że dostał nie tę duszę? To nie sztuka się liczy?

Rutschig odsunął się, by wziąć rozbieg i w pełnym pędzie skoczył wprost w okno rozświetlone blaskiem świec.

Jak można, biegnąc po dachu, skoczyć w okno? Nawet z mansardowym byłby problem. Chyba że to świetlik. W ogóle nie wyobrażam sobie kamienicy z dala od miasta. Wtedy nie nazywa się po prostu willą albo domem?

Za ladą wisiały pułki ze słoikami.

Ojjj. Sprawdź w słowniku, co znaczą “pułki”. Możesz się zdziwić.

Pomniejszych usterek też sporo zostało.

Babska logika rządzi!

Hej

Finkla

 

“Interesująca, złożona historia z wieloma bohaterami.

Momentami się gubiłam, ale może to kwestia pory.”

 

Dziękuję za przeczytanie i komentarz :) – napisałaś to co chciałem stworzyć, więc bardzo się cieszę, że to wszystko czuć w opowiadaniu :). To, że się gubiłaś może wynikać z powyższego bo jednak jest dużo akcji no i bohaterów. Ale mam nadzieję, że całość była jednak zrozumiała :) 

 

 

“Ojjj. Sprawdź w słowniku, co znaczą “pułki”. Możesz się zdziwić.

Pomniejszych usterek też sporo zostało.”

 

A może tam doszło do masowej egzekucji dezerterów :D – już poprawione dzięki :) 

 

“Jak można, biegnąc po dachu, skoczyć w okno? Nawet z mansardowym byłby problem. Chyba że to świetlik. W ogóle nie wyobrażam sobie kamienicy z dala od miasta. Wtedy nie nazywa się po prostu willą albo domem?”

 

To było okno w dachu przez, które Rutschig wskoczył na poddasze. Kamienica ma wiele mieszkań i klatkę schodową, a willa czy dom pokoje :). Chodziło mi właśnie o kamienicę :) 

 

 

“Dlaczego Baron tak się wściekł, że dostał nie tę duszę? To nie sztuka się liczy?”

 

Bo liczył na duszę członka zakonu, a nie na dusze szamana który i tak go odwiedzał i składał mu ofiary :). Pewnie i tak ale też to do kogo należy dusza :)

 

 

“Czym właściwie był i czym zajmował się Zakon?”

 

Regulowaniem magii dbaniem by nie używać jej w celach innych niż te na które pozwalała licencja :)  

 

Postaram się wyłapać resztę błędów i poprawić :) 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej Bardzie!

 

Jest to opowiadanie z prawdziwego zdarzenia :) Cechą wyróżniającą jest tutaj narracja. Jak dla mnie udało się ją poprowadzić bardzo sprawnie, fajne zastosowałeś różne style wypowiedzi do odróżniania bohaterów. Zamęt chronologiczny na końcu też na plus.

Podobała mi się obrazowość scen, w szczególności język odrywany przez jadącą windę przypadł mi do gustu ;)

 

Tekst nie wyjaśnia świata, możemy tylko wnioskować jego kształt po przedstawionych wydarzeniach. Obawiam się jednak, że jakkolwiek podczas czytania wszystko wygląda na spójne, a w ewentualnych lukach czuć magię i jej klimat, to kilka istotnych wydarzeń fabularnych nie zostało wyjaśnionych. Jaki właściwie był efekt spotkania czterech artefaktów? Nie było? Wzmocniły amulet Mefisto? Nie dam też głowy, co stało się z Whitem podczas wizyty na cmentarzu.

 

Mam też drobne zastrzeżenia co do motywacji White’a. Na początku odniosłem wrażenie, że jest świeżym członkiem zakonu, a wstąpił do niego tylko ze względu na ciężką sytuację finansową i najchętniej by go opuścił. Potem za to dowiadujemy się, że cała rodzina Whiteów służyła w zakonie, a on pomaga Rutschigowi w imię zakonnych ideałów.

 

“Gdy veve w kształcie klucza było już skończony

Był albo skończone.”

 

A może gotowe lepiej ?

Ano może lepiej :)

 

Kilka baboli jeszcze zostało:

Obudziłem się[,+] mając w pamięci Maman, machającą mi fioletowym szalem na pożegnanie.

Nie od razu dotarło do mnie, że jestem w moim mieszkaniu. […] Usłyszałem za plecami zgrzyt dawno nie używanej furtki.

Furtka w mieszkaniu?

Następnie zacząłem sprawdzać rozstawione na podłodze butelki, w nadziei[,+] że któraś skrywa jakieś lekarstwo.

A teraz pozbieramy się, oddamy artefakt i mam nadzieję[,-] już nigdy cię nie spotkać.

I oto stoi przede mną mój brat, któremu jestem gotów za wierzyć życie

Razem.

Do chwili, gdy zrozumiałem, że nowa głowa zakonu, sięgająca po przywództwo, straciły dawną ideę na rzecz niepohamowanej chęci władzy.

straciły → straciła

To już nie błąd, ale mi jakoś lepiej brzmi: sięgająca → sięgając

 

Nie jestem przekonany co do tego dialogu. Rutschig może i uratował towarzysza, ale dopiero po tym, jak samemu wciągnął go w pułapkę.

 

Jeden odzyskałam od lady Germin

Odzyskałem

"Może nie musi tak być?".

Nie znam się do końca, ale nie powinno być: “Może nie musi tak być”?

A jeśli obiecam ci[,-] Jamesa Frosta wraz z medalionem przodków?

Mimo zadrapań i cieknącej krwi po policzkach wstałem i ruszyłem biegiem, widząc braci Gross wychodzącego zza dworku.

Rutschig stał przy motorze, a ja paliłem[,+] oparty o smarta.

Zdałem sobie sprawę w jednej chwili, że rozmyślanie prowadzę najważniejszego członka zakonu w pułapkę.

nie mają nic wspólnego z dewizą – wolność, równość, braterstwo, która to były treścią mojego życia.

“To” prawdopodobnie zbędne.

Nie liczna, dobrze wie, że działa wbrew bractwu.

Razem.

Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spodniej oko Garmina prześlizgiwało się od Frosta po Rutschiga.

Osobno, literówka w imieniu.

Wezwałeś mnie w sprawie purpurowego serca.

Wezwałaś.

Germin gwizdnęła i zza baru wyszedł, ostrożnie stawiając łapę za łapę, kot

Łapę za łapą

Stanął w połowie drogi między lady a Frostem i położył się[,+] mrużąc oczy

A ten stał niewzruszony, odsłaniając Jamesa.

Prawdopodobnie “osłaniając”.

Starzec, w huku strzelb kuli się pode mną, nawet nie zwrócił uwagi

Mieszanka czasów (tu i w dalszym fragmencie). Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć, że “kuli” jest czasownikiem, a nie liczbą mnogą “kula”.

Dusza Frosta była silna, wiła się, walczył.

Niby nie błąd, ale może lepiej “walczyła”?

Już zdawał sobie sprawę, że przegrał, ale także wie, że to może nie być koniec jego cierpień.

Znowu mieszanka czasów.

Biegłem przez mgłę, na oślep, mając nadzieję, że przy odrobinie szczęścia wpadnę na Germina[,+] nim Baron Samedi i Guédé znajdą mnie w tej plątaninie żywopłotów.

Opuściłem broń, przeciw loa[,-] i tak na nic by się nie przydała.

– Jesteście niczym w obliczu loa, szykujcie duszę dla Samedi.

[nadmiarowy enter]

Głos Germin dochodził z każdej strony, jakby była mgłą otaczający nas.

Głos Germin dochodził z każdej strony, jakby była mgłą otaczający nas.

otaczającą nas mgłą.

Bracia Gross nie znali się na magii, wątpię, żeby kiedykolwiek przeczytali choćby jakąś gazetę[,+] nie wspominając już o księgach.

Czułem, że twarz zaczyna mi sinieć, jednocześnie obserwując, jak Samedi rozcina pliczek wyższego z braci

Przybrał postać osieroconego dziecka, Czarnej Dłoni.

Jeśli nie chodzi o to, że Czarna Dłoń był osieroconym dzieckiem, bez przecinka.

W domu padłem na materac, otworzyłem butelkę ginu, po wypiciu jednej czwartej. Wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata.

Może lepiej podzielić zdania między “ginu” a “po wypiciu”?

 

Pozdrawiam, z klikiem poczekam na korektę :)

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Hej

ostam

 

Poprawione :) mam nadzieję, że wszystko i niczego nie przegapiłem :). Jeszcze raz dzięki za pomoc :)

 

Fajnie, że opowiadanie ci się podoba i dziękuję za klika :) . 

 

 

“Jaki właściwie był efekt spotkania czterech artefaktów? Nie było? Wzmocniły amulet Mefisto? Nie dam też głowy, co stało się z Whitem podczas wizyty na cmentarzu.”

 

Faktycznie luki którym warto się przyjrzeć :) 

 

“Mam też drobne zastrzeżenia co do motywacji White’a. Na początku odniosłem wrażenie, że jest świeżym członkiem zakonu, a wstąpił do niego tylko ze względu na ciężką sytuację finansową i najchętniej by go opuścił. Potem za to dowiadujemy się, że cała rodzina Whiteów służyła w zakonie, a on pomaga Rutschigowi w imię zakonnych ideałów.”

 

Ale tu jakoś nie widzę związku między “wstąpił do niego tylko ze względu na ciężką sytuację finansową” a “Potem za to dowiadujemy się, że cała rodzina Whiteów służyła w zakonie, a on pomaga Rutschigowi w imię zakonnych ideałów.” Jedno nie wyklucza drugiego :) 

 

Ostam jeszcze wrócę do komentarzy ale mam szalony weekend i padam z nóg ;) jeszcze raz dzięki za poprawki :)

 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ech, Bardziejaskrze, Czwarty artefakt okazał się dla mnie na tyle skomplikowany, że chyba nie wszystko pojęłam. Myliły mi się postaci, których jest tu mnóstwo, mąciły wątki i pewnie dlatego nie do końca wiem o co tu chodzi i dlaczego. Nie wykluczam też, że potykając się na licznych usterkach nie potrafiłam należycie skupić się na treści i może dlatego lektura okazała się dla mnie mało satysfakcjonująca.

 

Chod­ni­ki opu­sto­sza­ły, nie­licz­ne sa­mo­cho­dy roz­jeż­dża­ją ka­łu­że…". → Chod­ni­ki opu­sto­sza­ły, nie­licz­ne sa­mo­cho­dy roz­jeż­dża­ją ka­łu­że…"

Zbędna kropka, po wielokropku nie stawia się kropki.

 

"…To bę­dzie pierw­szy z czte­rech". Po­my­ślał, ob­ser­wu­jąc, jak po­piół znika w od­pły­wie. → Albo bez wielokropka, albo mała litera. Zbędna kropka po myśleniu. Przydałaby się półpauza przed didaskaliami. Didaskalia małą literą.

"To bę­dzie pierw­szy z czte­rech" – po­my­ślał, ob­ser­wu­jąc jak po­piół znika w od­pły­wie. Lub:  "…to bę­dzie pierw­szy z czte­rech" – po­my­ślał, ob­ser­wu­jąc jak po­piół znika w od­pły­wie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

pod­szedł do czar­ne­go Mer­ce­de­sa i przy­trzy­mał mi drzwi pa­sa­że­ra. → …pod­szedł do czar­ne­go mer­ce­de­sa i przy­trzy­mał drzwi pa­sa­że­ra.

Nazwy samochodów piszemy małą literą. pisownia-marek-samochodow&catid=44&Itemid=58

 

Wsze­dłem na tylne sie­dze­nie… → Czy na pewno wszedł na miejsce przeznaczone do siedzenia?

Proponuję: Usadowiłem się na tylnym sie­dze­niu

 

Sil­nik Mer­ce­de­sa za­war­czał… → Sil­nik mer­ce­de­sa za­war­czał

 

z ronda ka­pe­lusz ście­kały mi stru­mie­niem wody… → Literówka. Ile wód ściekało z ronda?

A może miało być: …z ronda ka­pe­lusza ście­kała stru­mie­niem woda

 

obaj zde­cy­do­wa­li się na ma­cze­ty, które za­wie­si­li na po­łach płasz­czy. → Czy na pewno zawiesili maczety na połach płaszczy?

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

 

Wy­cią­gną­łem mo­je­go colta, spraw­dzi­łem bę­be­nek… → Czy zaimek jest konieczny – czy wyciągałby cudzy rewolwer?

 

Wszyst­ko się zga­dza, wszyst­ko prócz po­go­dy! – Wol­fgang ci­snął pu­cha­rem o ścia­nę, za­le­wa­jąc ją ab­syn­tem. → Brakuje półpauzy przed wypowiedzią. Winno być: Wszyst­ko się zga­dza, wszyst­ko prócz po­go­dy! – Wol­fgang ci­snął pu­cha­rem o ścia­nę, za­le­wa­jąc ją ab­syn­tem.

 

Pchnął te­le­skop, który okrę­cił się na sto­ja­ku ze zgrzy­tem. → Co to jest stojak ze zgrzytem?

A może miało być: Pchnął te­le­skop, który ze zgrzy­tem okrę­cił się na sto­ja­ku.

 

za­trzy­mał spoj­rze­nie na Me­fi­sto… → …za­trzy­mał spoj­rze­nie na Me­fi­ście

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika Mefisto.

 

leżąc na grzbie­cie z wy­wa­lo­nym ję­zy­kiem, ob­ser­wo­wał pa­ję­czy­nę… → Czy dobrze rozumiem, że grzbiet wywalił język?

Proponuję: …leżąc na grzbie­cie, z wy­wa­lo­nym ję­zy­kiem ob­ser­wo­wał pa­ję­czy­nę

 

Zła­pał za blat stołu i zaj­rzał.Zła­pał blat stołu i zaj­rzał.  

 

Dostrzegł kometę przecinającą układ słoneczny… → Dostrzegł kometę przecinającą Układ Słoneczny

 

– To nic, Mefisto – roześmiał się, dźwigając. → Co dźwigał?

A może: – To nic, Mefisto – Dźwignął się i roześmiał.

 

dbając, by jego łapy dotykały jedynie czystych desek podłogi. → Czy zaimek jest konieczny?

 

w trakcie przeglądania starego kufra. → Nie bardzo wiem, jak można przeglądać kufer.

A może miało być: …w trakcie przeglądania zawartości starego kufra.

 

gdy czarnoksiężnik zaczął prześlizgiwać wzrokiem po jej piersiach… → …gdy czarnoksiężnik zaczął prześlizgiwać się wzrokiem po jej piersiach… Lub: …gdy czarnoksiężnik zaczął przesuwać wzrok po jej piersiach

 

Jego czarny kombinezon i kask pozwoliły mu się wtopić w mrok. → Czy oba zaimki są konieczne?

A może wystarczy: Czarny kombinezon i kask pozwoliły mu wtopić się w mrok.

 

Kobieta obserwowała, jak rozlewa dymiaca ciecz… → Literówki.

 

mutant, o twarzy pokrytej wrzodami, w podartych łachmanach… → Zbędne dookreślenie – łachmany są podarte/ zniszczone z definicji.

 

Macka zadragała tylko i puściła kostkę. → Literówka.

 

Pomarszczona chuda kreatura, oszalała od mrocznych praktyk. Z plugawą księgą i sztyletem, odziany w szkarłatny aksamit. Gotowy, by zatrzeć granice między światami". → Piszesz o kreaturze, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc winno być: …odziana w szkarłatny aksamit. Gotowa, by zatrzeć granice między światami".

 

Wymierzyłem colta, ale zamiast nacisnąć spust, tylko się uśmiechnęłam… → Literówka.

 

w strugach deszczu wdzierających się na poddasze z rozbitego okna. → Czym jest poddasze z rozbitego okna?

Proponuję: …w strugach deszczu, przez rozbite okno wdzierających się na poddasze.

 

i przystawił go gardła sztylet. → Literówka.

 

przy tej próchniejącej, sadystycznej maszkarze." → …przy tej próchniejącej, sadystycznej maszkarze”.

 

nie dawała się spławić korpulentna murzynka. → …nie dawała się spławić korpulentna Murzynka.

 

Obserwowałem przez witrynę, jak Jan urabia dziewczynę… → Czy to celowy rym?

 

Wszędzie stały wieszaki obwieszone medalionami. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wszędzie stały wieszaki pełne medalionów.

 

Gruba murzynka wstała z kolan→ Gruba Murzynka wstała z kolan

 

jak grdyka kapłana chodzi w  i z powrotem… → …jak grdyka kapłana chodzi w  i z powrotem

 

gdyby donieśli Samedi…White, proszę. → Brak spacji po wielokropku.

 

zamiast uganiać się za pospolitymi zbiry ścigałem czarnoksiężników. → …zamiast uganiać się za pospolitymi zbirami, ścigałem czarnoksiężników.

 

Czarna dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodię dołączyły inne bębny… → Czarna Dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodii dołączyły inne bębny

 

– Voodoo Samedi, o to jestem, by służyć. Samedi, wysłuchaj Czarnej ręki.– Voodoo Samedi, oto jestem, by służyć. Samedi, wysłuchaj Czarnej Ręki.

 

Volage wiedział, że ofiarą została przyjęta. → Literówka.

 

Czarna dłoń wyraźnie słyszał stwora… → Czarna Dłoń wyraźnie słyszał stwora

 

Sklep Czarnej dłoni był zamknięty… → Sklep Czarnej Dłoni był zamknięty

 

Wszedłem w zaułek i podszedłem od zaplecza. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Zaświaty, do raju, piekła – ciężko jest mi się precyzyjnie wypowiedzieć, jeszcze tam nie byłem. → Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach; sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

Proponuję: – Zaświaty, do raju, piekła. Trudno jest mi się precyzyjnie wypowiedzieć, jeszcze tam nie byłem.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

-Wiesz, jak stworzyć błękitne dziecko? → Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Runąłem w dół schodów… → Czy dookreślenie jest konieczne – czy mógł runąć w górę schodów?

 

Ze trumien wstają ciemne upiory… → Z trumien wstają ciemne upiory

 

gdy wyciągają poza sarkofagi szczudłate nogi. → …gdy wyciągają poza sarkofagi szczudlaste nogi.

 

Maman Brigitte – murzynkę o białej skórze… → …Maman Brigitte – Murzynkę o białej skórze

 

Guédé już mnie otoczyli. Dwaj chwytają mnie za przeguby… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

znalazłem go na materacu. Gdy go podniosłem i wymierzyłem w Rutschiga, dotarło do mnie, że już raz próbowałem go zabić i że bębenek jest pusty. Więc zwyczajnie rzuciłem w niego bronią… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Zapach jałowca o poranku przynajmniej zaoszczędzi mi mycia zębów, pomyślałem i wziąłem łyka. ->Skoro pomyślał, to zapisz to jak myśl: Zapach jałowca o poranku przynajmniej zaoszczędzi mi mycia zębów – pomyślałem i wypiłem łyk.

Łyków się nie bierze.

 

któremu jestem gotów za wierzyć życie… → …któremu jestem gotów zawierzyć życie

 

że nowa głowa zakonu, sięgająca po przywództwo, straciły dawną ideę… → Literówka.

 

Lady Germin nakazała w dworku wytłuc wszystkie lustra. → Raczej: Lady Germin nakazała w dworku wytłuc wszystkie lustra w dworku.

 

narastała niczym wzbierająca burza, nieuchronnie zasuwając czarnymi chmurami jej myśli. → Literówka.

 

"Może nie musi tak być?"Głos rozbrzmiał w głowie lady, przeciągły, wyniosły i lekceważący iście koci.– Może nie musi tak być? – Głos rozbrzmiał w głowie lady, przeciągły, wyniosły i lekceważący, iście koci.

Tekstu napisanego kursywą nie ujmujemy w cudzysłów. Zbędna dodatkowa półpauza. Uwaga dotyczy także podobnych zapisów w dalszej części opowiadania.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

 

Za oknem wiatr targał drzewami, tak jak emocje myślami Germin.Za oknem wiatr targał drzewa, tak jak emocje myśli Germin.

 

Spróbuj szczęścia z którymś z czarnoksiężników kręcącym się po księżycowym zaułku. → Piszesz o czarnoksiężnikach, więc: Spróbuj szczęścia z którymś z czarnoksiężników kręcących się po księżycowym zaułku.

 

W końcu upomniało się o…". → Zbędna kropka po cudzysłowie – po wielokropku nie stawia się kropki.

 

pysk wydłużył się, rozrywając skórę i mięśnie." → …pysk wydłużył się, rozrywając skórę i mięśnie”.

 

Mimo zadrapań i cieknącej krwi po policzkach… → Raczej: Mimo zadrapań i krwi cieknącej po policzkach

 

widząc braci Gross wychodzącego zza dworku. → …widząc braci Gross wychodzących zza dworku.

 

Starzeć nawet na moment nie wypuszczał medalionu… → Literówka.

 

że rozmyślanie prowadzę najważniejszego członka zakonu w pułapkę. → Literówka.

 

nie mają nic wspólnego z dewizą – wolność, równość, braterstwo, która to były treścią… → Literówka.

 

– James nie jest głupi, na pewno zabrał ze sobą obstawę.

"Nie liczna, dobrze wie, że działa wbrew bractwu. → Pewnie miało być:

– James nie jest głupi, na pewno zabrał ze sobą obstawę.

Nieliczną, dobrze wie, że działa wbrew bractwu.

 

opierając jedną rękę o oparcie zielonej kanapy. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …trzymając jedną rękę na oparciu zielonej kanapy.

 

Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spodniej oko Garmina… → Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spod niej oko Garmina

 

wyszedł, ostrożnie stawiając łapę za łapę, kot. → Literówka.

 

zniknął wraz ze szarookim za kontuarem. → …zniknął wraz z szarookim za kontuarem.

 

Drab z szramą jednak popełnił spory błąd… → Drab ze szramą jednak popełnił spory błąd

 

Złapał mnie za ramię i wskazał na kota.Złapał mnie za ramię i wskazał kota.

 

ale natrafiła na laske Samedi. → Literówka.

 

przy okazji odcinając poduszkę ucha. → Gdzie ucho ma poduszkę?

 

Baron zniknął, ale nie przewidział, że drugi z Grossów zwolnił i ustawił za plecami brata. → Co ustawił za plecami brata?

 

W domu padłem na materac, otworzyłem butelkę ginu, po wypiciu jednej czwartej. Wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata. → Czy tu aby nie miało być: W domu padłem na materac i otworzyłem butelkę ginu. Po wypiciu jednej czwartej wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata.

 

Tylko gdzieś z oddali docierało do mnie…". → Zbędna kropka po cudzysłowie

 

Odsłoniłem rolety, wpuszczając nieco światła do mieszkania… → Rolety można podnieść lub opuścić, ale rolet się nie odsłania, bo nic ich nie zasłania; to rolety zasłaniają okno.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

 

Dziękuję za poprawki, na szczęście część pokrywała się z tymi od ostama, a to trochę uspokoiło moje nerwy, gdy zobaczyłem ile znowu jest błędów w tekście :). 

 

I chyba należą ci się przeprosiny, bo przeczytanie tak długiego tekstu bez satysfakcji musi być męczące. Podczas pisania tej dość mocno przekoloryzowanej historii, byłem świadom, że jako horror bez grozy może się nie podobać części czytelników. Ale nie tyle chciałem, co musiałem napisać coś innego z bardziej rozbudowaną fabułą – bo krótkie historie zaczęły mnie męczyć. Po “Okrwawionych dublonach” miały być już krótsze teksty, ale zwyczajnie nudzą mnie w trakcie pisania :). 

 

Postaram się umieszczać więcej informacji w przedmowie przed kolejnymi publikacjami by nie robić już tak niemiłych niespodzianek osobą, które są przyzwyczajone do klimatu innych moich tekstów :). 

 

Pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Dzię­ku­ję za po­praw­ki, na szczę­ście część po­kry­wa­ła się z tymi od osta­ma, a to tro­chę uspo­ko­iło moje nerwy, gdy zo­ba­czy­łem ile znowu jest błę­dów w tek­ście :). 

Bardzo proszę, Bardziejaskrze.  Czytam opowiadania w Wordzie, i nie zawsze zauważam wprowadzone poprawki. Przykro mi, że zdenerwowałeś się długością łapanki. :)

 

I chyba na­le­żą ci się prze­pro­si­ny, bo prze­czy­ta­nie tak dłu­gie­go tek­stu bez sa­tys­fak­cji musi być mę­czą­ce.

Nie, Bardziejaskrze, nie należą mi się żadne przeprosiny, albowiem każde opowiadanie czytam na własną odpowiedzialność, a Ty, masz prawo pisać to, co zechcesz i jak zechcesz. I tego się trzymajmy. :)

 

Po­sta­ram się umiesz­czać wię­cej in­for­ma­cji w przed­mo­wie przed ko­lej­ny­mi pu­bli­ka­cja­mi by nie robić już tak nie­mi­łych nie­spo­dzia­nek…

Bardziejaskrze, a co też tu opowiadasz – nie przypominam sobie, aby któreś z Twoich opowiadań okazało się niemiłą niespodzianką, więc niepotrzebnie chcesz się asekurować w przyszłości. Twórz tak, aby każda opowieść prezentowała się jak najlepiej i dała Ci jak najwięcej zadowolenia z pisania. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobrze :). Ale i tak wydaje mi się, że jeśli tekst jest dość specyficzny, to można by to jakoś zaznaczyć w przedmowie :). No nic, do zobaczenia pod innymi tekstami i jeszcze raz dziękuję za wyłapanie błędów :).

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

OK, Bardzie, decyzja należy do Ciebie. I cieszę się, że zapowiadasz nowe teksty. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale nie będą to horrory :/. Może uda się coś w klimacie grozy napisać na konkurs fanthomasa, ale coś ostatnio jestem zbyt pozytywnie nastawiony do świata, a to nie pomaga w pisaniu horrorów ;)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzie, lubię horrory, ale od pewnego czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystko co dzieje się wokół jest jednym wielkim horrorem. W tej sytuacji Twoje wyznanie o pozytywnym nastawieniu do świata pozwala spodziewać się fajnych opowiadań.

A na pisanie horrorów też przyjdzie czas. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I tego będę się trzymał :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzo się cieszę! ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Klimatyczna i dosyć mroczna opowieść w ezoterycznych klimatach. Bywa strasznie (choć to taka klasyczna straszność, bo grozy tu raczej nie doświadczyłem), bywa też mrocznie, czasem też nieco śmiesznie. Sprawnie pokazałeś skomplikowany i miodny świat, w którym tajne stowarzyszenia toczą tajną wojnę w imię własnych celów. Przyjemna literatura akcji, jeżeli ktoś lubi takie klimaty.

Historia, choć dosyć niby klasyczna i miejscami przewidywalna, jest niezła i nie nudzi, jak już się w niej połapiemy, co z początku łatwe nie jest, bo punkt widzenia skacze. Albo inaczej, tekst wymaga uwagi i skupienia na początku, jednocześnie nie dając wiele w zamian (na początku, po 20k znaków jest już zdecydowanie lepiej, bo z grubsza wiemy kto jest kim). Postawiłeś na wielu bohaterów, trochę jak w filmie, co w opowiadaniu – imho – jest sporym wyzwaniem. Udźwignąłeś je, jednak kosztem pewnego chaosu na początku, który niestety może odrzucać niektórych czytelników.

Językowo – jak dla mnie – jest nieźle, chociaż dłuższe akapity zbudowane z krótkich zdań miejscami męczą. Taki zabieg idealnie sprawdza się do scen akcji, której nie brakuje, ale w scenach spokojniejszych wart z niego zrezygnować. Przy pierwszym czytaniu miejscami miałem wrażenie, że składa się z odcinków, przy drugim czytaniu już tak mi się to nie rzucało w oczy, więc jest lepiej (albo patrzyłem z innej perspektywy lub miałem oczekiwania, nigdy nie wiadomo…).

Całkiem udany tekst, taka przygodówka akcji, choć też bez czegoś szczególnego, co zostanie w głowie na dłużej.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Krar85 – Wielkie dzięki :), super, że tekst się podobał. Szkoda trochę, że tak szybko zniknął z pierwszej strony, ale to nic, może jeszcze ktoś zajrzy :). I dziękuję jeszcze raz z betę :) Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Nowa Fantastyka