- Opowiadanie: Larcius - Enigmatyczny Monolit

Enigmatyczny Monolit

Stare opowiadanie, napisane w sierpniu 2021 roku.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Enigmatyczny Monolit

Siergiej Iwanow nie lubił swojej pracy.

Powyższe zdanie nie jest do końca prawdziwe. Siergiej Iwanow uwielbiał to, co robił w pracy. Nienawidził za to swojego szefa, kolegów z pracy i mądrali z Sowieckiej Akademii Nauk. I jeszcze budzika, który regularnie ustawiał. Który to właśnie teraz, chwilę po trzeciej w nocy, zadzwonił. Siedzący na krześle Siergiej podniósł głowę z ramion, założył okulary i przeciągnął się na krześle.

Znajdował się w kopule obserwatorium Shorbulak, na pustynnej wyżynie Tadżykistanu, pół tysiąca kilometrów na południowy-wschód od Taszkientu, na najdalszych kresach Związku Radzieckiego. Mieszkał w niej sam – zmieniając się tylko co drugi tydzień z innym astronomem. Dzisiejsza, szczęśliwa noc była tą czternastą, po której mógł wrócić do swojej Nataszy, czekającej na niego niecierpliwie w pobliskim mieście. Ziewnął i popatrzył na listę ciał niebieskich, które miał dziś obserwować. Lewą ręką sięgnął po termos z kawą, prawą szukał własnego notesu. Wreszcie wstał i podszedł do teleskopu.

Gwiazda, którą miał badać, znajdowała się o tej godzinie na południowym wschodzie. Iwanow powoli obracał kopułę, studiując jednocześnie uważnie mapę nieba. Następnie otworzył ją i podniósł na pozycję radioteleskop. Sam zbliżył oko do okularu szukacza – pomocniczego teleskopu optycznego, którego używał do znajdowania badanych gwiazd. Po chwili zaczął robić teleskopem zdjęcia w podczerwieni, dbając, by cały czas był zwrócony na gwiazdę. Powoli wodził pokrętłami, powstrzymując ziewanie.

Nagle, przystawione do okularu lewe oko przeszył silny promień światła, uderzając w tył głowy, wywołując nieznośny ból. Rzucił się do tyłu i gwałtownie zamrugał. Połowa pokoju była naprzemiennie biała i czarna, drugą widział ciemne kształty, wyłaniane z mroku światłem słabiutkiej żarówki. Podstawił rękę pod okular. Na dłoni widać było wyraźną plamę światła. Wyciągnął spod stołu przyciemniony okular do obserwacji zbliżonych do Słońca gwiazd. Założył go i ostrożnie, ponownie popatrzył przez teleskop. Niewielki, błyszczący punkt wyglądał trochę jak diament ułożony w fasady pod promieniem światła – część jego jaśniała, część leniwie odbijała światło, a część była niemal niewidoczna, ukazując jedynie kontur. Iwanow patrzył na punkt ze zdziwieniem nad jego jasnością, czekając z ręką na pokrętłach na jego przesunięcie się poza obserwowany obszar. Gdy po kilku minutach ten nie przesunął się ani o milimetr, sprawdził dla pewności mapę nieba, nie znalazłszy tam nic, rzucił się do telefonu. Z racji nocnej pory długo zajęło mu dodzwonienie się do urzędu w Taszkiencie.

-Telegram – zaczął, przerywając narzekającej dyspozytorce – do Leningradu.

 

Komisarz Feliks Czachowski potarł dłonią pulsującą od palącego niedoboru elektrolitów skroń i spojrzał z nieukrywaną niechęcią na przedstawiciela obserwatorium w Pulkowie, siedzącego na niewygodnym, drewnianym krześle petenta w jego leningradzkim gabinecie, który odpowiedział mu równie niechętnym, acz nieudolnie skrywanym spojrzeniem.

-Więc chcecie mi powiedzieć, że po orbicie krąży wielki blok krzemu, którego nikt dotąd nie widział? Trochę psuje to waszą reputację – uśmiechnął się lekko.

-Iwanow już pisze na ten temat publikację. Opublikujemy ją w ciągu kilku dni – zawahał się przez chwilę – ku chwale radzieckiej nauki.

-Dobrze. Świetnie! – Czachowski wstał z krzesła, na którym siedział. Wyciągnął rękę do astronoma i odprowadził gościa do wyjścia.

-A, jeszcze jedno. – przypomniał sobie wypraszany. – ten blok, on porusza się w bardzo dziwny sposób.

-Dziwny? – uniósł brwi Feliks – W jaki sposób dziwny? – mina naukowca, ewidentnie szukającego prostego wytłumaczenia sprawiła mu dziwną przyjemność. – Do rzeczy, nie ograniczaj się.

-Porusza się po orbicie geostacjonarnej, ale po takiej, której żadna teoria nie przewiduje – spojrzał na Czachowskiego, który skinął głową by kontynuował. – Cały czas znajduje się w tym samym miejscu na niebie, ale nie nad równikiem, jak zwykła orbita geostacjonarna. Konkretnie nad dwudziestym ósmym stopniem szerokości północnej i osiemdziesiątym siódmym stopniem długości wschodniej, z dokładnością do pięciu minut.

-Taki ruch wymagałby mnóstwa energii – komisarz potarł głowę w zamyśleniu. – a w tym przypadku wymaga – wyrwał się z zamyślenia. – To bardzo ciekawe. Niestety nasz departament nie zajmuje się takimi głupstwami. – Tymi słowami pożegnał wyraźnie zadowolonego z możliwości opuszczenia gabinetu gościa. Zapalił papierosa i wychylił się przez otwarte specjalnie okno, próbując zapomnieć o spotkaniu i zwiastowanych przez nie problemach. Jeszcze tylko parę godzin i opuści gmach KGB, pójdzie do domu i odpocznie od śmiesznego departamentu którym zarządzał. Bezpieczeństwo kosmiczne? Przed czym miał bronić? Przed nisko latającymi kurczakami? Uśmiechnął się krzywo. Czasami żałował, że ma wysoko postawionych przyjaciół gotowych załatwić mu pracę. Przynajmniej nie sprawdzano jego książek.

Wreszcie poddał się i służbowo wrócił myślami do spotkania. Nie miał ochoty wysyłać uprzejmej „prośby” o kolejne szczegóły ani zdjęcia, skupił się więc na otrzymanych współrzędnych. Tybet? Nie był pewien, więc wyciągnął atlas geograficzny. Tybet. Jego uwagę zwrócił mały znaczek koło przecięcia południka i równoleżnika.

Czomolungma.

 

Monolit samotnie spoczywał w przestrzeni, niewzruszony uważnymi oczami wbitych w niego teleskopów i rozprawiającymi na jego temat ludźmi. W jego przejrzystych niczym lustra ścianach odbijały się promienie Słońca, oślepiając potencjalnych obserwatorów, czyli zasadniczo połowę populacji Ziemi. Szczęśliwie dla nich, był za mały i zbyt daleko by mogli to dostrzec.

Ogromny blok krzemu zdecydowanie nie był na miejscu, zaburzając naturalną pustkę przestrzeni. W zasadzie mogłoby to być świetne miejsce na kosmiczny piknik. Z jednej strony zawsze widać planetę, zmieniającą kolory i oświetlenie w ciągu dnia, mieniącą się w nocy mrowiem świateł oświetlających ludzkie przybytki. Znudzony tym niezwykłym przecież widokiem obserwator musi tylko przeskoczyć na drugą stronę, by móc oglądać gwiazdy i Księżyc bliższy znacznie, niźli widoczny z Ziemi, a to wszystko na powierzchni gładkiej i odbijającej światło niczym lustro. Niezapomniane doświadczenie. Ale odbiegamy od tematu.

W okolicy godziny drugiej dwadzieścia czasu moskiewskiego oddelegowany do obserwacji monolitu astronom zaobserwował ciekawe zjawisko. Widoczne fasady, przyciemnione z powodu pory dnia, powoli rozświetliły się, jakby tysiąc żarówek pod powierzchnią, nie, raczej nad nim zapalało się jedna po drugiej. Ów astronom spanikował i pobiegł raportować do przełożonych, zamiast zbadać istotę zaobserwowanego zjawiska, a szkoda.

Światło drgało jak promień świecy. Zaprawdę, mógłby to dostrzec, gdyby tylko się przyjrzał, przecież sześćdziesięciopięciocentymetrowy teleskop obserwatorium w Pulkowie jest do tego zdolny!

Nie zdołał też przez swą poddańczą nadgorliwość zaobserwować momentu, w którym światło zatraciło swą symetrię, zmieniając swój kształt na przypominający spadającą kroplę wody, wzburzone przez monolit, który w sobie tylko znany sposób zaczął zbliżać się do Ziemi.

 

-Czemu chcą do niego strzelać? – zrezygnowany zapytał Czachowski.

-Nie jest to sprawa, którą powinien się pan zaprzątać – odpowiedział mu smutny, szary człowiek w charakterystycznej, smutnej czapce z gwiazdą. – Są to rozkazy z Politbiura…

-A moją rolą jest by zostały wykonane. Zajmę się tym. Musi pan jednak wiedzieć, że to zajmie. Jest daleko poza zasięgiem. Musimy zaczekać aż…

-Znajdzie się na wysokości około czterystu kilometrów. Co się stanie za około dwanaście dni. Proszę się nie martwić, jesteśmy tego świadomi.

Czachowski tylko pokiwał głową.

-To dobrze. Świetnie – powtórzył – Czy odprowadzić pana?

-Proszę się nie kłopotać. Sam trafię. – smutny człowiek delikatnie się skłonił i wyszedł, stawiając ostrożne, bezgłośne kroki. Dobra minutę po tym, jak bezgłośnie zamknął normalnie skrzypiące drzwi, Czachowski wyrwał się z odrętwienia uderzając pięścią w stół i donośnie kląc. Rozlał kawę, rozsypał popiół z popielniczki. Wstał, przeszedł się po pokoju, by wreszcie podejść do okna, gdzie miał telefon. Wyjrzał przez okno, na oświetlony latarniami Leningrad by podnieść wzrok wysoko nad horyzont, nad którym niewysoko widniała drobna plama światła, widoczna bez problemu gołym okiem. Monolit. Podniósł słuchawkę i poprosił dyspozytor o połączenie błyskawiczne do Kazachstanu.

 

Iwanow nerwowo grzebał przy teleskopie. Specjalnie wyjechał z Taszkientu na pobliską górę, by mieć dobry widok na tajemniczą skałę, którą sam odkrył. Wyprawa nie miała w zasadzie określonego celu – astronom miał jednak irracjonalne przeczucie, że tej, właśnie tej nocy coś się wydarzy. Potarł zziębniętymi dłońmi i zamrugał wyschniętymi oczami – suche powietrze było idealne do prowadzenia obserwacji. Wreszcie rozstawił aparat stabilnie i zadowolony wyprostował się. Zapalił papierosa i wypuszczając dym popatrzył nad horyzont, na codziennie rosnącą plamę światła.

-Przeklęty skubaniec – mruknął. – Może pora wrócić do domu, do Rosji.

Wziął gryz zabranej kanapki i skierował teleskop na wielki blok krzemu na niebie. Zaczął od niewielkiego powiększenia, w którym bez problemu ujął całe ciało. Zachwycił się doskonałymi odbiciami w ścianach i ogromną precyzją jego wykonania – o ile oczywiście ktoś lub coś go stworzyło. Matka Natura też może być rzeźbiarką. Dla fanatycznych ateistów czysty przypadek. Cokolwiek to jednak jest – zmarszczył brwi – nie powinno się tak zachowywać.

Czytelnikowi nieobeznanemu z zagadnieniem poruszania się ciał niebieskich śpieszę z wyjaśnieniem. Ciała te poruszają się po orbitach wokół środka masy układu w którym się znajdują, w tym przypadku znajdującego się blisko środka Ziemi. Istnieje również orbita – zwana stacjonarną – w której satelita znajduje się cały czas w tym samym miejscu na widnokręgu. Ta orbita znajduje się jednak nad równikiem, nie zaś jak orbitujący monolit – na sporej szerokości geograficznej. Istnieje również tylko jedna odległość dla której to działa. Innymi słowy, kawał krzemu musi zużywać ogromne ilości energii by poruszać się w taki sposób. Skądś musi ją brać i w jakiś sposób kierunkować?

-Tylko skąd – zastanawiał się Iwanow, podświadomie układając artykuł do lokalnego miesięcznika popularnonaukowego. Zmienił soczewkę na mocniejszą i przyjrzał się krawędzi dzielącej dwie ścianami monolitu. Nie miał sposobu, aby to dowieść, ale był pewien, że ten blok kwarcu był dokładnym prostopadłościanem. Fascynujące. Uśmiechnął się mimowolnie.

Nagle, punkt na krawędzi błysnął, a strumień tysiąca drobinek poleciał w przestrzeń, jakby oderwany potężnym uderzeniem niewidzialnego kilofa. Z jednej ze ścian w różnych punktach wybuchały kolejno małe gejzery pyłu. Wystrzeliwały przez prawie minutę, przesuwając się powoli. Iwanow nie był oczywiście świadomy, że stacja Almaz-2 szyła do obiektu z wbudowanego działka. Nieświadomy, patrzył z zachwytem na smugi krzemowego pyłu, mieniące się kolorami tęczy.

Pył otaczało to samo ciepłe światło, które otaczało monolit. Strumienie ulatywały kawałek od niego, zakrzywiając powoli swój tor, aż wreszcie po łuku wracały do kropli światła, wchodząc na milion orbit wokół bloku krzemu.

-Wygląda jakby to świetliste coś nimi poruszało – wywnioskował Iwanow. – Ciekawe co to jest. – zadumał. – Nic z tym nie zrobię. Pozostaje zaczekać aż zrobi to ktoś inny – przepełniony niespodziewanie wezbranym smutkiem stracił chęć dalszej obserwacji. Dopalając papierosa zaczął skręcać teleskop i gotować się do drogi.

 

Czachowski patrzył na ogromny monolit z niedowierzaniem.

Jako przewodniczący Departamentu Kosmicznego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego zorganizował i przywodził ekspedycji wysłanej w celu zbadania kosmicznego bloku cały czas zbliżającego się do Ziemi. Spore zbiorowisko namiotów w dole zapewniało schronienie dużej grupie uczonych, a także zajmujących się ich ochroną i zaopatrzeniem agentów. W większości pożyczonych z innych departamentów. Jeszcze niedawno ledwie widoczny teleskopem monolit pokrywał większość widnokręgu. Na północ, pod samym jego środkiem niewzruszenie spoczywała najwyższa góra świata – Czomulungma.

Do Czachowskiego podszedł powracający ze zwiadu oficer.

-Komisarzu – zwrócił na siebie uwagę.

-Jak wygląda sytuacja dookoła nas– odparł Czachowski, obserwując góry przez lornetkę.

-Byliśmy pierwsi.

-Byliśmy?

-Chińczycy rozłożyli się obozem po swojej stronie granicy, a Amerykanie mają zwiadowców na zachodniej grani. Przed wieczorem przystąpią do działań.

-Rozkazy z Politbiura?

-Brak.

-Dobrze – Czachowski zastanowił się chwilę. Nie mógł pozbyć się uczucia, że góra jest kluczem do rozwiązania tej zagadki. Podjął decyzję i wrócił do oficera. – Każ kwatermistrzostwu wydać prowiant, zestawy tlenowe i odzież. Sześć ludzi, dwa dni. Za dwadzieścia minut. I zadbaj, by jeden z helikopterów był tu gotowy.

Oficer zasalutował i odszedł. Feliks popatrzył przez lornetkę na monolit, widoczny przecież jak na dłoni. Dłużej raczej nie będzie potrzeby. Nagle zauważył nieprawidłowość w otaczającej go, zazwyczaj regularnej otoczce ze światła. Coś, jakby cienka wypustka oddzieliła się od niego i powoli zaczęła tworzyć nitkę.

-Koniec jest blisko – wyszeptał i ruszył w dół do obozu.

 

-Komisarzu. Wieści z obozu – radiowiec zwrócił się do Czachowskiego – naukowcy twierdzą, że monolit się zatrzymał.

-Są pewni?

-Sprawdzili dwa razy. W ciągu ostatniej godziny nie poruszył się ani o włos.

Ciekawe. Feliks popatrzył na zakrzywiony, makaronowaty strumień światła, który niczym długa, zakrzywiona spirala zbliżał się do szczytu Czomolungmy. Powiódł wzrokiem wyżej wzdłuż niej. Światłość pod samym blokiem krzemu wydawała się zadymiona. Popatrzył przez lornetkę – przez chwilę nie mógł zrozumieć źródła tegoż, aż wreszcie zrozumiał – ze skały odpadały drobinki pyłu, które niczym do lejka powoli osuwały się do strumienia światła. Komisarz zwrócił się do pilota.

-Wysadź nas na szczycie, szybko. – po tych słowach cała ekipa desantowa pośpieszyła wkładać izolowane ubranie i zakładać butle z tlenem na plecy.

Kilka minut później stali na górze, pod ogromną szarością, rzucającą długi cień na okoliczne góry. Naukowcy pospiesznie wyciągali zabrane przyrządy, zaś członkowie ochrony gapili się niespokojnie na nieustannie przybliżającą się smugę. Na rozkaz komisarza oddalili się kawałek od szczytu, do której macka wyraźnie zmierzała.

Wreszcie, smuga dotarła tuż nad ziemię. Na wysokości mniej więcej pięciu metrów rozdzieliła się na dwoje, by około metr nad ziemią zatrzymać się i zbierać się w kule, rosnące powoli do rozmiarów niewielkiej szafki. Wtedy dotarł do nich krzemowy pył i zaczął się gromadzić w nich. Powoli, na szeroko otwartych z niedowierzania oczach ludzi ze światła i pływającego w nim pyłu zaczęły formować się sylwetki – w przybliżeniu humanoidalne, choć to określenie zdecydowanie nieprecyzyjnie określa ich kształt – były dwunożne i miały dwie ręce, tors niczym kula, głowy zaś nie miały wcale, a ciało to wibrowało i zmieniało się cały czas – część pyłu zbiło się w skały różnej wielkości, które obijały się ze sobą, rozpadając i łącząc się na przemian. Wreszcie, w pełni uformowane stanęły na gruncie. Dwóch uzbrojonych członków drużyny wymierzyło w nie swoje karabiny.

Czachowski, wiedziony tak obowiązkiem jak ciekawością, zbliżył się na niewielką odległość do golemów. Istoty nie wydały się nim jednak zainteresowane. Jeden wodził łapami po ziemi, jakby szukając czegoś, drugi zaś przechadzał się w jego okolicy. Nagle, zwrócił się prosto ku komisarzowi i zaczął spokojnym krokiem iść w jego stronę. W miarę, gdy przybysz stawiał kolejne kroki, na czole Feliksa pojawiały się kolejne krople potu. Widział tylko przybliżającą się istotę.

W końcu jednemu z żołnierzy nie wytrzymały nerwy i wystrzelił cały magazynek w nadchodzącego golema. Pociski trafiły w ciało, roztrzaskując kamienie i porywając za sobą świetlistość. Część kul nie wyleciała z drugiej strony jednak, dołączając do innych odłamków tworzących istotę. Czachowski jednak nawet tego nie zauważył. Odruchowo obrócił się, gdy obcy przeszedł tam, gdzie jeszcze sekundę temu było jego ramię. Chwycił kawałek skały i ścisnął go mocno, a ten rozpadł się w pył, który ten skrupulatnie łapą wyłapał. Zmieszał się on z pyłem przybyłym z monolitu, w ciele nastąpiły jakby elektryczne wyładowania, wnętrze zajaśniało kolorowymi światłami, których źródła nie sposób się domyśleć. Istota sprawiała w niewiadomy sposób wrażenie zadowolonej. Powróciła do swojego towarzysza, nie zwracając uwagi na obserwujących ludzi. Obcy stanęli naprzeciwko siebie, zbliżyli się…

A potem rozpłynęli w kałużę pyłu i światła, zalewając szczyt Czomolungmy.

Czachowski ocknął się z odrętwienia. Pierwszym, co do niego dotarło, było ogromne gorąco i spływający pot. Następnie ogromny ból odkrytych części skóry i nieco tylko mniejszy – tych zakrytych. Zachwiał się, nie wiedział co odciągnęło go od powoli rozlewającego się światła. Patrząc w górę zauważył opadającą z monolitu świetlistość. Nad otępieniem i rozrywającym bólem górę wzięła dyscyplina. Stanął chwiejnie na nogach, opierając się na kimś.

-Helikopter. – wychrypiał przez obolałe gardło. – Wezwij helikopter. – powiedział już pewniej do telegrafisty. – Zbieramy się stąd. Natychmiast.

Dwie minuty później, pośpiesznie bandażowany na pokładzie oddalonego nieco helikoptera, obserwował powoli opadający na Czomolungmę wodospad światła. Nie dotrwał jednak do dotarcia tegoż. Zemdlał.

 

Obudził się leżąc na posłaniu w obozie. Powiódł dookoła początkowo niewidzącymi oczami, by wreszcie dostrzec pochylonego nad nim człowieka.

-Ile byłem nieprzytomny? – zapytał Czachowski.

-Niecałą godzinę, panie komisarzu. Jest pan strasznie poparzony. – odpowiedział Iwanow.

-Gdzie jest lekarz?

-Patrzy na… – astronom zawiesił głos – chyba powinien pan sam zobaczyć, tak będzie łatwiej. – z tymi słowami otworzył ścianę namiotu.

Na tle gór odznaczał się słup światła, biegnący od Czomolungmy do monolitu. Z odległości było widać tylko szarość ciągnącą się w jego środku. Czachowski wstał pomimo protestów i wsparty na oficerze podszedł do zgromadzenia.

-Co się dzieje?

Naukowcy popatrzyli na siebie. Wreszcie Iwanow nie wytrzymał.

-Wygląda na to, że zabierają górę. – powiedział spokojnie, jakby zamawiał piwo w budce. – Wydaje się, że to jakaś forma litoidów. Organizmów żywych złożonych ze skał – wyjaśnił nie czekając na pytający wzrok. – co prawda wydawało się że takie istoty istnieją tylko w fantastyce, ale nauka często musi weryfikować swoje opinie. Mamy trochę danych, ale to chyba pana nie interesuje.

-Można je powstrzymać?

-Wydają się być niewrażliwe na pociski i mogą się dowolnie formować. Z tym co mamy, na pewno nie.

-Czyli nic nie da się już zrobić. – podsumował Czachowski, osuwając się na ziemię. – łączcie mnie z Moskwą – rzucił do telegrafisty. Czekając w milczeniu na telefon widział oczami wyobraźni nagłówki gazet.

 

Miesiąc później komisarz do spraw bezpieczeństwa kosmicznego Feliks Czachowski siedział w swoim gabinecie, przyjmując pierwszego petenta po wyjściu ze szpitala. Siergieja Iwanowa.

-Jak się pan czuje, panie komisarzu?

-Wszystko mnie boli – skrzywił się Feliks. – przeklęte oparzenia. Chciałbym wiedzieć, co ustaliliście. W szpitalu byli bardzo niechętni by mi cokolwiek powiedzieć.

-Rozumiem – Iwanow zamyślił się chwilę. – Wygląda to na koczownicze plemię litoidów. Najwyraźniej przybyli w celu zdobycia jakiegoś pierwiastka lub substancji z naszej planety. Z naszego spotkania z nimi wynika, że albo nie są świadome naszego istnienia, bądź całkowicie nas ignorują.

-Wells dopiero by się uśmiał. Też mi wojna światów.

-To raczej był rajd na świat. Jako cywilizacja jesteśmy biedniejsi o jedną górę, oni zaś bogatsi o cokolwiek było w niej interesującego. Parę krajów wysłało geologów by zbadać odkryte skały Czomolungmy, ale nie znaleźli nic ciekawego.

-Najwyraźniej wszystko co było ciekawe zostało zabrane.

-Najwyraźniej. Co do świetlistości – wydaje się, że to ona trzyma ich w kupie, jest bardzo gorąca i nie wiemy czym jest. Ogólnie nie wiemy prawie nic. Przybyli, wzięli co chcieli ignorując nas i odeszli.

Czachowski wstał i podszedł do okna. Zapalił papierosa.

-Enigmatyczni koczownicy? -wymruczał.

Iwanow tylko pokiwał głową.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Gratuluję debiutu na Portalu i to już w dniu rejestracji. :)

Pomysł na fantastykę jest ciekawy, lecz strona techniczna mocno utrudnia skupienie się na fabule. Przede wszystkim dialogi są do generalnej poprawy. Zachęcam do spojrzenia na Poradnik dla Nowicjuszy autorstwa Drakainy (Publicystyka, pierwszy od góry), w którym znajdziesz szereg pomocnych wskazówek oraz linków, w tym o zapisie dialogów właśnie. 

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

To stare opowiadanie, raczej nie będę go już poprawiał, pozostanie jako “tak było kiedyś, teraz (może jest lepiej”. Dziękuję za miłe słowa, praktyka czyni mistrza, więc mam nadzieję w przyszłości będzie lepiej. :)

Cóż, jako Autor masz oczywiście prawo do takiego stanowiska, aczkolwiek – o ile dobrze zerkałam – Twoje kolejne opowiadanie ma podobne błędy. 

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Witaj.

Opowiadanie na początku trochę nudne, potem jednak czytałem z ciekawością. Najazd kosmitów, którzy traktują ludzi jak rośliny lub niegroźne rybki, skończył się sukcesem. Trochę kojarzy się z historia dzikich ludów odkrytych przez Europejczyków. Podróżnicy głównie poszukiwali złota, tubylcy nie wiedzieli dlaczego. Dobrze się czytało.

Pozdrawiam, Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Witaj, Larcius.

 

Opowiadanie dosyć standardowe. Mogłoby się podobać przy dobrym stylu, ale tutaj wyszło niestety nudno. Dzieje się, ale właściwie nic się nie dzieje. Ot, taka opowieść. Rozumiem, że to stare opowiadanie, ale zdecydowałeś się je opublikować, więc oceniam tak, jak czuję. Jest w porządku, zwyczajnie bez fajerwerków, no i z błędami. Wyczuwam jednak tutaj pole do poprawy, praktyka czyni mistrza, być może odniesie się to również do ciebie, jeśli będziesz pisał dalej. Akceptował rady, pracował nad stylem i warsztatem, czytał i pisał i pisał.

 

 

Tutaj trochę znalezionych błędów, niestety jest ich więcej:

 

 

Siergiej Iwanow nie lubił swojej pracy.

Powyższe zdanie nie jest do końca prawdziwe. Siergiej Iwanow uwielbiał to, co robił w pracy.

 

Powtórzenie, przez które zdania źle wyglądają i źle się czytają.

 

Nagle,[-,] punkt na krawędzi błysnął, a strumień tysiąca drobinek poleciał w przestrzeń, jakby oderwany potężnym uderzeniem niewidzialnego kilofa.

 

Część kul nie wyleciała z drugiej strony jednak, dołączając do innych odłamków tworzących istotę.

Źle się to czyta. Może: “Jednak część kul nie wyleciała z drugiej strony” lub “Część kul nie wyleciała jednak z drugiej strony”.

 

Przybyli, wzięli co chcieli[+,] ignorując nas[+,] i odeszli.

 

Dodatkowo masz błędnie zapisane dialogi, jak już ci wspomniano. Napisałeś, że nie będziesz poprawiał starego opowiadania, jednak mocno utrudnia to czytanie i odstrasza czytelników. Wierz mi. 

 

 

Ja się żegnam i pozdrawiam. 

Nie można gadać o gadających gitarach. Można o nich pisać. Napisz więc piosenkę o gadających gitarach i bądź szczęśliwy.

Zainteresował mnie pomysł, że możemy być nieszkodliwymi robaczkami dla obcych, którzy nas nawet nie zauważą, albo nie będą się nami zajmować w żaden sposób, bo nie jesteśmy tego warci. Ciekawe. :)

Nowa Fantastyka