Zdzisław zwlekał, kiedy zapaliło się zielone światło. Inni pędzili do pracy lub wykręcali czasówki, ale nie on. Pacjenci nie zające, poczekają. Przepuścił pozostałych cyklistów i niespiesznie ruszył, wciąż mamrocząc pod nosem o niebieskich i czerwonych pigułkach. Pedałował i spoglądał na mijanych ludzi z nieskrywaną pogardą: niby wszyscy tacy ładni, uśmiechnięci, zazwyczaj jeszcze wysportowani, ale jak zajrzeć w tyłek to dramat.
– Witaj, ślicznotko – wyszeptał, a kąciki jego pełnych ust uniosły się nieznacznie.
Szła kilkadziesiąt metrów przed nim, kręcąc zgrabnym tyłkiem w sposób, który nie pozwalał komuś takiemu jak Zdzisław minąć jej obojętnie. Wciągnął brzuch i mocniej nacisnął na pedał. Jego szczęście, że spotkał ją akurat na skwerku pomiędzy biurowcami a pętlą tramwajową. Mniej świadków, kilka dróg ucieczki, jaki piękny dzień.
– Oj, zaciągnąłbym cię w krzaki… – oblizał wargi i podniósł rękę.
Jeszcze piętnaście metrów, dziesięć, już tylko pięć… Bum! Widząc się Kmicicem tratującym Szweda, zdzielił kobietę po pupie. Trafił idealnie: nasadą dłoni w pośladek, czubkami palców pomiędzy. Panna aż podskoczyła z piskiem.
– Kto wypina, tego wina! – ryknął jak lew i właśnie wtedy zobaczył, że po klapsie na jego dłoni coś pozostało. Wyraźny, brązowy ślad. Świeży, lepki i nadzwyczaj obfity. – No kurwa!
Hamulce jęknęły, kiedy się zatrzymał.
– Jak mogłaś? W takiej chwili! – Zsiadł ze składaka i ruszył w stronę kobiety.
– Słucham? – Niewiasta oparła dłonie na szerokich biodrach.
– Zrobiłaś to specjalnie? To była ustawka, tak? – Rozejrzał się. – Jesteś w zmowie z moją eks, tak? Wszystkie jesteście takie same. Kurwa, to koniec! – Upadł na kolana i zaczął wycierać dłoń o trawnik.
– Co ty pieprzysz, zboczeńcu! – Teraz to ona ruszyła w jego stronę. – To jest wolny kraj i mam prawo chodzić z brudnym tyłkiem, jeżeli mam na to ochotę.
– Brudnym? Przecież to jest świeże. Świeżutkie. Świeżo zrobione. Świe-żu-teń…
– A niby skąd wiesz? – weszła mu w słowo. – Może próbowałeś?
– Jestem wschodzącą gwiazdą stołecznej proktologii, znam się na stolcu… Nie waż się zmieniać tematu! Nie myśl sobie, że skoro masz takie ponętne cycki, to należy ci się lepsze traktowanie, Sodomo dwudziestego pierwszego wieku. Upadek obyczajów, armageddon. Kryzys rodziny i tradycyjnych, chrześcijańskich wartości. – Jak na złość, gówno wciąż nie chciało schodzić. Zaczął więc szorować mocniej. – W głowach się wam popiętroliło od dobrobytu. Spędzacie życie na karuzeli…
– Dlaczego wcierasz psią kupę w trawnik?
– Co? – Popatrzył na dłoń i zrozumiał, gdzie popełnił błąd. – Kurwa!
– Dorota, miło mi.
– Co?! Aaaa, Zdzisław.
– Jesteś lekarzem, tak?
– Nie ze mną te numery, dupiasta zołzo! Jeśli myślisz, że zrobisz ze mnie beta-bankomat, to się srogo mylisz…
– Ale skąd w tobie tyle złości? – uśmiechnęła się, delikatnie otwierając usta. – Dziewczyna cię zostawiła?
– Nie twój, ruro obsrana, interes! Masz może mokre chusteczki?
Pokręciła głową.
– Kurwa, to koniec! – Podniósł się i ponownie upadł na kolana. – Gówno w pracy, na dłoni i jeszcze na trawniku…
– Czego ty właściwie chcesz? – Podeszła bliżej i troskliwie pogłaskała go po głowie.
– Pragnę prawdziwej relacji i zrozumienia. Chcę biec po kwietnej łące z miłością mego życia. Mieć dla kogo wracać wieczorem, zbudować dom i zasadzić drzewo. Chcę być człowiekiem, chcę czuć się mężczyzną. Ale najważniejsze – zrobił taktyczną pauzę i wskazał ją umazanym palcem – chcę, aby ktoś padł mi do stóp i zrobił laskę. Oczekuję tego. Żądam! – krzyknął i ponownie wrócił do szorowania trawy.
– Ok. – Ponownie oparła ręce na biodrach i lekko przekrzywiła głowę. – Tylko najpierw musiałbyś wstać z kolan.
Powoli podniósł głowę, w jego otwartych ustach spokojnie zmieściłby się lotniskowiec.
– Naprawdę?
– Jasne – pokiwała głową. – Lubię szurniętych badbojów przy kasie.
– Ale tutaj? – rozejrzał się, oczy lśniły mu jak piątaki na dnie tojtoja. Dziwnym trafem reszta ludzi gdzieś zniknęła.
– Nie no, w krzakach – wskazała na bukszpanowe kule za płotem. – Tylko szybko, bo mi tramwaj ucieknie.
Poderwał się, przerzucił piszczącą dziewczynę przez ramię i, taranując ogrodzenie, wkroczył pomiędzy wystrzyżone w zieloności kształty.
– Tylko ostrzegam – powiedziała, kiedy w pospiechu próbował rozpiąć spodnie. – Czasem się kasztanię za pięć dwunasta.
– Żaden problem, byś ty widziała, jak mi się czasem pacjenci kasztanią podczas perrecum. – Pokonał zamek, opuścił spodnie i zaniemówił, bo niewiasta zamiast klęknąć, podciągnęła obcisłą sukienkę. Z jej obfitego łona coś sterczało. Coś dużego w czekoladowym kolorze. – Co to jest?
– To jest Wiktor, symbiont. To przez niego się kasztanię. – Pogłaskała dobre trzydzieści pięć centymetrów wzwiedzionej śmierci. – Ale w takich sytuacjach woli, by nazywać go Hugonem.
– Ale… – Zdzisław zrobił krok w tył.
– Jakie ale? – Głos Wiktora, czy też Hugona, był nieludzko niski i władczy. – Znasz już smak niebieskiej i czerwonej pigułki. To teraz czas na brązową! – Nie marnując więcej czasu, Hugon zaczął rosnąć i niczym rozszalały pyton rzucił się do ataku.
Zdzisiek próbował podnieść gardę, pragnął jeszcze coś powiedzieć, ale jego otwór gębowy został brutalnie zaczopowany. A potem był już tylko ból, brąz i dotyk bukszpanu pod pachami.