Pamiętam, że dosiadł się w Katowicach. Uchylił rozsuwane drzwi, wsadził do środka zmierzwioną czuprynę i zapytał, czy są wolne miejsca, chociaż poza mną w przedziale nie było nikogo, a w pociągu obowiązywały miejscówki. Akcent rozpoznałem od razu, ostatnio we Wrocławiu spotykałem wielu Ukraińców.
Skinąłem głową i, wyraźnie zadowolony, wpakował się do przedziału. Przyjrzałem mu się uważnie, gdy szarpał się z drzwiami, próbując je domknąć. Młody, wysoki, wyglądał na niewiele ponad dwadzieścia lat. Najpewniej student, który wieczorami dorabiał na pół etatu w jakiejś wegańskiej knajpie. Za cały bagaż służył mu miejski plecak, ale ubrany był jakby szykował się na coś poważniejszego niż nasza zima w marcu. Solidne górskie buty, wełniana czapka wystająca z kieszeni, gruby golf pod szyją.
Zdjął rękawice i polarową kurtkę podbitą futrem, zerknął pobieżnie na mój laptop, termos z kawą i zajął miejsce w przeciwległym rogu przedziału. Tuż przy drzwiach.
Potem z zaciśniętymi ustami, wyraźnie przejęty, przeglądał coś na smartfonie. Najprawdopodobniej wieści z ogarniętej wojną ojczyzny.
Domyśliłem się, że właśnie tam się wybiera, jak wielu rodaków, płynąc pod prąd rzeki uciekinierów, kobiet i dzieci, szukających schronienia w Polsce.
Przez chwilę przyglądałem mu się dyskretnie, zerkając znad laptopa. Chłopcy, tacy jak on, wracali do Ukrainy walczyć z dzieciakami Putina, ale w przeciwieństwie do tych po drugiej stronie, przynajmniej wiedzieli, za co i o co walczą.
Długo jechaliśmy w ciszy. On milczał wpatrzony w telefon, ja nie odzywałem się, nie wiedząc, co powiedzieć, bo czułem wyraźnie, że dzieli nas jakaś niewidzialna bariera.
Mój świat zdawał się jeszcze spokojny i bezpieczny. Jego właśnie runął w gruzach i pogrążał się w szaleństwie. A może chodziło bardziej o to, że w chwili, w której pociąg zatrzyma się na końcowej stacji, ja pozostanę na tym brzegu Styksu, wśród żywych, a on pójdzie dalej, na niemal pewną śmierć?
Trudno mi było zebrać myśli i skupić się na pisaniu, gdy siedział obok jak jakiś wyrzut sumienia i długo zbierałem się, żeby przerwać krępującą ciszę.
Było chwilę przed piątą, około godziny do wschodu słońca i wciąż kilka godzin jazdy do Przemyśla. Oczywiście, jeśli nie będzie opóźnienia.
Odstawiłem laptop na siedzenie obok i sięgnąłem po termos, a kiedy chłopak zerknął w moją stronę, zagaiłem rozmowę.
– Napijesz się ciepłej kawy? – Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić. I chyba również dla siebie. – Ale ostrzegam, jest czarna, mocna i gorzka.
– Americano. Najlepsza – stwierdził.
– No i nie mam drugiego kubka – dodałem z zakłopotaniem.
Uśmiechnął się i sięgnął do plecaka.
Na widok biało-czerwonego termokubka z napisem Marvel spoważniałem, bo jeszcze dobitniej uświadomiłem sobie, jaki jest młody. Mój nastoletni syn też był fanem Marvela.
– Pracujesz? – zapytał, nachylając się w moją stronę, gdy nalewałem kawy. – Nie chcę przeszkadzać.
– Nie przeszkadzasz, to tylko opowiadanie – zapewniłem. – Takie ku pokrzepieniu serc. O Ukrainie, walce z najeźdźcą, waszej odwadze…
– Opowiadanie? – Spojrzał na laptop spod uniesionych brwi i poczułem się zwyczajnie głupio. Upiłem kawy, żeby ukryć zmieszanie. To, co robiłem, wydało mi się naraz śmieszne i nieistotne. On jedzie walczyć, a ja piszę opowiadanie.
Kiedy jednak przeczytał pierwszy akapit, uśmiechnął się i przeczesał dłonią niesforne włosy.
– To dobra rzecz, takie opowiadania dla serc – stwierdził niespodziewanie i też upił kawy. Wyglądało na to, że rzuca mi koło ratunkowe.
Odchrząknąłem.
– Chciałem napisać o legendarnych rycerzach, bohaterach, którzy śpią i obudzą się, gdy ojczyzna będzie w potrzebie… – zacząłem niepewnie, ale w jego oczach dojrzałem ożywienie.
– Śpią? Gdzie śpią? – Przesiadł się na miejsce naprzeciw mnie, wciąż z zaciekawieniem spoglądając na ekran laptopa.
Teraz to ja się uśmiechnąłem.
– A w różnych miejscach. Najczęściej pod jakąś górą. Nasi rycerze pod Giewontem, Duńczyk Holger w jaskini pod Kronborgiem, Karol Wielki pod górą Untersberg. A Czesi mają rycerzy świętego Wacława spod góry Blaník. Wiele krajów ma podobne legendy.
– Nie wiedziałem, że jest ich aż tylu.
– Rzeczywiście sporo. W Europie śpi cała armia legendarnych bohaterów. Niestety nie znalazłem nikogo takiego w legendach ukraińskich. Macie patrona Archanioła Michała, macie też Kija i jego braci, ale to nie są śpiący rycerze, którzy przyjdą z pomocą, odpowiadając na wezwanie ojczyzny.
– Za to wróg ma… – stwierdził z goryczą.
Przytaknąłem.
– Tak. I to całą bandę. Griszkę Otriepiewa, Kozaków Stieńkę Razina i Jemieliana Pugaczowa. Tylko czy to są obrońcy?
– Nie, to nie obrońcy – odpowiedział poważnie i wskazał głową na okno.
Zbliżyłem twarz do szyby. Na zewnątrz już prawie świtało. Dawno minęliśmy Rzeszów i jechaliśmy teraz na południowy wschód przez lasy i pola rozciągające się wokół Przemyśla. Naraz pociągiem zatrzęsło i światła w przedziale na chwilę przygasły, a wtedy…
A wtedy, wysoko nad lasem, który rozciągał się na wschodzie, w blasku czerwonej łuny rozjaśniającej horyzont, ujrzałem postacie przypominające widmowych gigantów zakutych w zbroje. I chociaż wiedziałem, że to niemożliwe, bo Charków, Kijów, a nawet Lwów, były zbyt daleko, to jednak dwa światy nakładały się i przenikały wzajemnie przed moimi oczami. I widziałem naraz zwyczajny nocny pejzaż za oknem pociągu, a jednocześnie postacie górujące nad krajobrazem bitwy.
Zamrugałem i przetarłem oczy grzbietem dłoni, ale wraki czołgów, rycerze i dymiące u ich stóp ruiny nie znikały.
Światło znów zamigotało, a ja spojrzałem ze zdumieniem na współpasażera. Jego twarz stężała i wyglądał teraz, jakby się postarzał o kilkanaście lat. Niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w ciemną dal.
– Dobrze widziałeś – wyszeptał. – Są tam wszyscy. Griszka, Stieńka i Pugaczow. Jest nawet Wańka Kain. Obudzili się na wezwanie Rosji. Jednak nie po to, żeby jej bronić, tylko zabijać nasze kobiety i dzieci. I ktoś musi ich powstrzymać – oznajmił cicho, a ja miałem wrażenie, że nie patrzy już w mrok za oknem, tylko na własne odbicie w szybie.
Pociąg zwolnił, ledowe świetlówki przygasły, a ja raz jeszcze spojrzałem w dal. I zaraz odchyliłem się gwałtownie, chowając za zasłoną. Jakby cienka firanka z poliestru mogła mnie ukryć i osłonić przed czymkolwiek.
Wciąż tam byli. Cała czwórka spoglądała teraz w naszą stronę. Ponad miastami, polami i rzekami, na wskroś przestrzeni i poprzez ciemnoszary świt. Na ten właśnie pociąg, Przemyślanin, relacji Świnoujście-Przemyśl. Szósty wagon drugiej klasy. Dokładnie w nasze okno.
Wzdrygnąłem się i aż ścierpła mi skóra.
A kiedy wreszcie zebrałem się na odwagę i ponownie wyjrzałem na zewnątrz, dostrzegłem tylko pola pokryte szarą mgłą i skrawek słońca na horyzoncie, barwiący niebo na brudny róż. Odetchnąłem ciężko. Chłopak przyglądał mi się uważnie.
– Ukraińcy, Polacy, ale też inne narody, wszyscy jedziemy na tym samym wózku, mamy Rosję za sąsiada – odezwał się nagle, a ja bez słowa przytaknąłem.
Jeśli istniał ów widmowy świat, w co nadal nie mogłem uwierzyć, to istnieli w nim także Zygfryd dzierżący Balmunga, Artur z Excaliburem w dłoni i Holger Duńczyk z Courtainem oraz cała reszta legendarnych obrońców, o których się naczytałem. I wszyscy oni stali ramię w ramię z naszymi rycerzami spod Giewontu.
To dlatego czułem się bezpieczny.
A na kogo, tam na froncie, wśród zgliszczy miast i dymiących wraków rosyjskich czołgów, mogli liczyć Ukraińcy?
Pociąg nieoczekiwanie zaskrzypiał, jeszcze bardziej zwolnił i po chwili stanął w szczerym polu. Obaj popatrzyliśmy na widok za szybą.
Pusto. Nie było dworca, peronu, nawet tablicy.
– Tutaj wysiadam. – Młody człowiek podniósł się ciężko i sięgnął po kurtkę. Obserwowałem bez słowa, jak się ubiera, następnie szarpie z ciasnymi szelkami plecaka. Wreszcie odwrócił się i zanim nałożył rękawice, wyciągnął do mnie rękę.
– Czas się pożegnać. Dziękuję za kawę i życzę spokojnej podróży.
Wstałem zakłopotany i uścisnąłem jego dłoń, zaglądając mu w oczy. Był w nich strach, lecz wiedziałem, że nie o siebie się boi. I była też determinacja.
– To ja dziękuję – odparłem tylko.
A potem wyszedł z przedziału.
Rzuciłem się do okna, otworzyłem je i rozejrzałem na boki, szukając współpasażera. Właśnie zeskoczył ze schodków na stromy nasyp i zjechał wprost na błotniste pobocze. U stóp nasypu przystanął, poprawił plecak i obejrzał się przez ramię.
Chłodny wietrzyk niemrawo rozganiał poranną mgłę zasnuwającą pola. Z szaro-białego morza wynurzały się niczym wyspy samotne kępy drzew.
Tutaj cały czas panowały spokój i cisza, zakłócana jedynie krakaniem wron. Dalej na wschód świat drżał w posadach, wstrząsany grzmotem wystrzałów i hukiem eksplozji. I właśnie tam kierował się chłopak z kubkiem Marvela w plecaku.
Przyglądałem się mu, jak naciąga czapkę na głowę i rusza przed siebie, prosto we mgłę. I zdawało mi się, że nagle było ich jakby dwóch, a ten drugi rósł i rósł z każdym krokiem. A tam, gdzie pierwszy postawił stopę, ujrzałem pole dojrzałej pszenicy, chociaż zdawałem sobie sprawę, że to nie ta pora i miejsce. A nad jego głową zachmurzone niebo marcowego poranka rozjaśniło się błękitem, choć wokół wciąż szarzał świt.
I nadal widziałem młodego mężczyznę z plecakiem, a zarazem górującą nad nim potężną postać jasnowłosego woja, który dorównywał już widmowym gigantom wyczekującym za horyzontem.
Nie zatrzymując się nawet, młodzieniec chwycił w dłoń garść kłosów, zerwał je i naraz w dłoni woja zabłysło ostrze miecza. Po chwili krajobraz zafalował, wyblakł, a wtedy chłopak, rycerz i łany zboża zniknęli, pozostawiając mnie w osłupieniu.
Nie napiszę, że jakiś czas później obudziłem się w pustym przedziale na stacji końcowej z gotowym pomysłem na opowiadanie ku pokrzepieniu ukraińskich serc.
Nie. To wszystko wydarzyło się naprawdę.
Pociągiem szarpnęło i ruszył z piskiem, zostawiając w tyle nieznaną stację pośród mgły. A może to wcale nie była mgła, tylko frontowe dymy snujące się nad polem bitwy?
Zamknąłem okno i przykleiłem twarz do szyby, ale już nigdzie nie dostrzegłem samotnego młodzieńca. Za to uprzytomniłem sobie, że nie zapytałem go nawet, jak ma na imię. Pozostanie więc na zawsze bezimiennym bohaterem, którego wezwała ojczyzna w potrzebie.
I wiecie co? Nie chciałbym być teraz w skórze żadnego Griszki, Wańki czy Stieńki.