Ten dzień zapadł mi w pamięć, ponieważ to wtedy poznałem Bartka. Był wieczór. Budynek Instytutu Astronomii świecił pustkami już od kilku godzin. Gdy zwykli ludzie spędzali czas ze swoimi rodzinami, ja wciąż pracowałem. Byłem zastępcą dyrektora i analizowałem nieścisłości w wynikach obserwacji, które od miesięcy nie dawały mi spokoju. Wtedy była to dla mnie najważniejsza sprawa. Zabawne, że teraz to najmniej istotny szczegół. Gdy usłyszałem pukanie do drzwi gabinetu, uniosłem głowę znad segregatora i poprawiłem okulary. Nikogo się nie spodziewałem. Do pokoju wkroczyła zadbana kobieta w średnim wieku, a za nią, na oko szesnastoletni, chłopak. Jeszcze zanim się odezwała, poczułem intensywny zapach perfum.
– Pan dyrektor Urbaniak? – zapytała.
– Tak – przyznałem niechętnie. – Jak się pani tu dostała? Budynek jest już zamknięty.
– Pana kolega, doktor Wiktor Czechowski, zadzwonił do ochrony, żeby nas wpuszczono. Próbował dodzwonić się też do pana, ale bez powodzenia. – W głosie kobiety usłyszałem wyrzut.
Po chwili zastanowienia zamknąłem segregator. I tak miałem już kończyć.
– Jaka sprawa jest aż tak pilna? – zapytałem, sięgając po wyciszony telefon.
Piętnaście nieodebranych połączeń. Zależało mu.
– Nazywam się Dorota Kudzia, a to mój syn, Bartosz, który ma wyjątkowy talent.
Chłopak niechętnie do mnie podszedł pod wpływem delikatnego pchnięcia. Dopiero teraz mu się przyjrzałem.
Nosił duże, ciemne okulary, niepasujące do pory dnia ani roku. Chude nogi komicznie kontrastowały z obfitością puchowej kurtki. Jego gęste, czarne włosy były w zupełnym nieładzie, a blada twarz wyrażała napięcie.
– I jak objawia się ten talent, żeby nie można było go zaprezentować jutro? – zapytałem zmęczony.
Kobieta wyglądała na zakłopotaną.
– Wyjaśnisz panu? – zapytała Bartka.
Grymas na twarzy sugerował, że chłopiec próbuje coś powiedzieć. W końcu wydusił z siebie:
– Ja… widzę gwiazdy.
Postanowiłem oddzwonić do Wiktora.
– Wreszcie! – odezwał się w telefonie. – Chłopak ma jakieś problemy, ale daj mu szansę! Wiesz co, teraz ja nie mogę rozmawiać, ale weź go na obserwację nieba, to od razu zrozumiesz! Nie będę ci psuł zabawy.
– Nie dałoby rady jutro? – zapytałem.
– Jutro ma lać. Muszę kończyć, zaufaj mi. Na razie! – odpowiedział Wiktor, po czym się rozłączył.
Absurd jest uwodzicielski. Pociąga naukowca jak każda tajemnica. To chyba dlatego, wbrew wszelkim naturalnym odruchom, postanowiłem zaprowadzić swoich gości na dach Instytutu.
Gdy wchodziliśmy po schodach, kobieta prowadziła Bartka za rękę. Chłopak stawiał niezgrabne kroki, głośno uderzając czubkami butów o kolejne stopnie. Zastanawiałem się, czy niedowidział.
Na dachu było ciemno; górowaliśmy nad otaczającymi Instytut miejskimi światłami. Niebo było przejrzyste a powietrze rześkie. Matka Bartka stwierdziła, że ma do załatwienia ważne sprawy i zostawiła nas samych. Ustaliliśmy, że gdy skończymy, po chłopaka ma przyjechać szofer. Czułem się dziwnie, stając się w tym momencie opiekunem obcego dziecka, ale byłem zbyt odurzony absurdem, żeby to przerwać.
– Chciałbyś mi coś pokazać? – zapytałem, starając się nie wywierać nadmiernej presji na chłopca, który był widocznie spięty. Przez cały czas miałem z tyłu głowy przekonanie, że to wszystko jest jakimś dziwnym żartem.
Drgnął.
– Jaka jest pana ulubiona galaktyka? – odpowiedział po chwili pytaniem. – Z tych na niebie.
Jego głos był słaby. Chłopak sprawiał wrażenie, jakby mówienie kosztowało go wiele wysiłku.
Pytanie mnie zaskoczyło. Podałem pierwszą lepszą, którą aktualnie interesował się Instytut. Jeszcze bardziej mnie zdziwiło, kiedy poprosił, żebym ją opisał.
Następnie zdjął okulary. Oczy miał zamknięte. Otworzył je dopiero po skierowaniu twarzy w stronę nieba. Miały wielkie źrenice, niezostawiające miejsca na tęczówki; czarniejsze od każdej ciemności, jaką do tej pory widziałem. Jakimś dziwnym sposobem, wyróżniały się swoją czernią nawet w zupełnym mroku. Miałem wrażenie, że gdy zamknę powieki, wciąż będę je widział.
Bałem się ich spojrzenia.
Wtedy Bartek się ożywił. Pytał o obiekty astronomiczne, które znajdują się w pobliżu galaktyki, którą opisałem. Musiałem się wspomóc smartfonem. Nie chodziło mu jednak o nazwy, tylko o wygląd. Opisywanie galaktyk czy mgławic, przypominało mi odnajdywanie znajomych kształtów w przelatujących chmurach. Nie miałem pojęcia, do czego to zmierza.
Dopóki jej nie znalazł.
Na początku myślałem, że to sztuczka; że jakiś wrodzony talent umożliwił mu zapamiętanie całej mapy nieba. Przecież to niemożliwe, żeby widział coś, czego ledwie dosięgały kosmiczne teleskopy.
Zacząłem więc Bartka testować. Opisywałem mu coraz bardziej egzotyczne obiekty, a on je znajdował. Nabrało to charakteru dziwacznej rywalizacji. Byłem wściekły, gdy mnie pokonywał. Liczył satelity przelatujące w ciemności przed wskazanymi gwiazdami. Czasami podawał ich nazwy, twierdząc, że odczytał je z metalowych kadłubów.
Minęło wiele godzin, a ja nawet nie zauważyłem, że wzeszło słońce. Gdy w końcu to do mnie dotarło, nagromadzone przez noc napięcie gwałtownie się ulotniło, robiąc miejsce zmęczeniu.
– Przepraszam, że przetrzymałem cię całą noc – powiedziałem zakłopotany, nie dowierzając własnym zmysłom. – Lepiej już chodźmy.
– To nic – odpowiedział chłopak. – Ja i tak nie śpię. – Po czym drżącymi rękami założył okulary.
– Twoja mama pewnie się przejmuje – zauważyłem, pomagając mu pokonywać schody.
– Raczej nie.
– Takie są mamy.
– Ona nie jest moją mamą.
Ugryzłem się w język i dalszą drogę do wyjścia z budynku pokonaliśmy w ciszy.
Przed Instytutem czekała wcześniej wezwana limuzyna. Patrzyłem, jak odjeżdżał wciąż śpiącą ulicą, dopóki samochód nie zniknął pomiędzy budynkami. Stałem tam jeszcze przez jakiś czas, zastanawiając się nad wszystkim, co się właśnie wydarzyło. Z rozmyślań wybudził mnie dopiero kolega, który przyszedł do pracy.
Zapytał, od kiedy tak wcześnie wstaję.
Od tego momentu Bartek przyjeżdżał do Instytutu, kiedy tylko była ładna pogoda. Szybko potwierdziliśmy, że widział rzeczy, których nie mógł się nauczyć i stał się lokalnym celebrytą, choć niezbyt mu to odpowiadało. Nikt nie miał pojęcia, jak działa talent chłopca. Każdy był zgodny, że to, co się dzieje, łamie prawa fizyki.
Każdą obserwację zaczynaliśmy od kilku pytań kontrolnych. Opisywałem przypadkowe ciała niebieskie, a on je znajdował. Następnie naprowadzałem go na jedną z odległych mgławic i prosiłem, żeby sam ją opisał.
Nigdy się nie mylił.
Przez pozostałą część nocy obserwowaliśmy obiekty, które były poza zasięgiem kosmicznych teleskopów. Wtedy to Bartek opisywał, a ja szkicowałem. On nie potrafił; zbyt drżały mu ręce. Rysując kolejne wielogwiazdowe układy, tarcze egzoplanet, spirale galaktyk i puch mgławic, czułem się znowu tak, jak wtedy, kiedy dostałem w prezencie pierwszy teleskop; jakbym zuchwale poznawał tajemnice, które nie były przeznaczone dla ludzkich oczu. Jak starożytny Grek spisujący słowa Delfickiej Wyroczni.
Wtedy dostrzegłem jego cierpienie.
Zaglądanie w głęboki kosmos kosztowało Bartka wiele wysiłku; więcej niż był skłonny przyznać. Szybko okazało się, że im dalej sięgał wzrokiem, tym bardziej się męczył. Zarejestrowanie tego, co działo się w trakcie i tuż po Wielkim Wybuchu jest nieosiągalnym marzeniem astronomii; mogłoby wywrócić nasze rozumienie Wszechświata do góry nogami, jednak coś powstrzymywało chłopaka, przed sięgnięciem tak daleko.
Coś, o czym nie chciał rozmawiać.
Żeby mu trochę ulżyć, zarządzałem przerwy. Sam nigdy by ich nie zaproponował. Jadł wtedy przynoszone przeze mnie kanapki, a ja opowiadałem o swojej pracy oraz Instytucie. Gdy już się otwierał, stawał się bardzo ciekawski i błyszczał mądrością. To były jedyne chwile, kiedy widziałem jego uśmiech.
Wkrótce nie chciał obserwować nieba z nikim innym.
Dzięki Bartkowi stworzyliśmy zupełnie nowy model ewolucji Wszechświata. Poznaliśmy naturę Ciemnej Materii. Te odkrycia sięgały znacznie dalej niż astronomia. Ostatni kawałek układanki, który pozwoliłby stworzyć teorię łączącą mechanikę kwantową z Ogólną Teorią Względności, krył się w pierwszych chwilach Wielkiego Wybuchu. Nie miałem jednak odwagi skłonić Bartka, żeby spróbował tam zajrzeć.
W końcu w Instytucie pojawiły się głosy, że powinniśmy odkryć chłopca przed światem nauki. Że marnujemy go na oglądaniu nieba, podczas gdy najcenniejsza wiedza, która mogłaby odmienić ludzkość, tkwi w nim samym. Wiedzieliśmy, że gdy tylko dopuścimy tę myśl do siebie, to go stracimy.
Tak też się stało.
Gdy tylko reszta świata dowiedziała się o chłopaku, przestał odwiedzać Instytut. Przez następnych kilka tygodni nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Powrót do szarej codzienności uświadomił mi, jak bardzo się z nim zżyłem. Dopiero czas spędzony z Bartkiem unaocznił mi, że miałem w Instytucie wielu kolegów, ale żadnego przyjaciela.
Wtedy odwiedził mnie w domu mój stary znajomy, profesor Bogdan Zukajew, który twierdził, że utrzymuje z nim kontakt.
– Według psychiatrów Bartek cierpi na zespół stresu pourazowego – powiedział. – Przyznał się, że kiedyś zajrzał znacznie dalej, niż to, co nam opisuje. Musimy tylko wydobyć z niego, co tam zobaczył.
– I jak chcesz to zrobić, jeżeli on nie chce? – zapytałem.
– Hipnoza – odpowiedział z uśmiechem.
– Tego też trzeba chcieć – odparłem.
– I tu wchodzisz do gry ty. – Poprawił się na krześle. – Hipnoterapią można leczyć stres pourazowy. Możemy mu pomóc, musisz go tylko przekonać. Z nikim innym nie chce rozmawiać.
Chciałem mu pomóc, dlatego się zgodziłem.
Wspierałem go tuż przed sesją hipnozy.
– Warto spróbować – powiedziałem. – Jeżeli lekarze twierdzą, że mogą ci pomóc, to warto im zaufać.
Skinął tylko głową, choć biła od niego niepewność.
Tego dnia miałem też okazję porozmawiać na osobności z jego szoferem. To on mi powiedział o tym, że Bartek jest adoptowany.
– Nie sądzę, żeby pani Kudzia naprawdę go kochała – wyznał mi, gdy rozmawialiśmy przed budynkiem kliniki psychoterapii. – Ona nawet z nim nie rozmawia. W Domu Dziecka sądzili, że chłopak jest niewidomy. Ta kobieta w jakiś sposób dowiedziała się o jego talencie i sądziła, że może go wykorzystać. Majątek już miała, brakowało jej tylko sławy. Ale kto by uwierzył w taką historię? Pan był pierwszy.
Zalały mnie wyrzuty sumienia, bo czy wszyscy nie wykorzystywaliśmy Bartka?
Wtedy znikąd pojawił się Zukajew i powiedział, żebym za nim poszedł. Weszliśmy do kliniki. Zaprowadził mnie do przyciemnionego pokoju i posadził na krześle pomiędzy obcymi ludźmi. Ścianę przed nami stanowiła wielka szyba. Dopiero gdy po drugiej stronie zapaliło się światło, uświadomiłem sobie, co się dzieje.
To było lustro weneckie.
Spróbowałem wstać, żeby zaprotestować, ale Zukajew położył mi ręce na ramionach i docisnął do krzesła.
– Nie rób scen, tylko ciesz się, że zostałeś tu zaproszony – syknął mi do ucha.
Gdy do pokoju po drugiej stronie szyby weszła hipnoterapeutka z Bartkiem, ja nerwowo rozglądałem się na boki. Znałem niektóre twarze. Było tam wiele gwiazd astrofizyki: profesorowie Adam Mitten, Daichi Sugiyama, Ru Wan czy doktor Robert Thermann. To tylko niektórzy, których poznałem. Wszyscy mieli wyciągnięte notesy. Poczułem się przytłoczony otaczającym mnie autorytetem. Nie miałem odwagi się przeciwstawić, więc wbrew swojemu sumieniu zacisnąłem zęby i wbiłem wzrok w podłogę.
Wprowadzenie Bartka w stan dostatecznej relaksacji było wyjątkowo trudne, ale w końcu się powiodło. Hipnoterapeutka założyła na ucho słuchawkę.
– Spróbuj przypomnieć sobie moment, w którym zajrzałeś w niebo najgłębiej – powiedział do mikrofonu profesor Mitten. – Co wtedy zobaczyłeś?
Kobieta powtórzyła jego słowa.
– Światło – odpowiedział Bartek spokojnie. – Wszędzie światło. Piekło mnie w oczy.
– Czy jesteś w stanie rozpoznać jakiekolwiek kształty? – kontynuował Mitten.
– Jest jedno miejsce, które jest ciemniejsze. – Chłopak przerwał na chwilę. – Jakby… samo nie świeci, ale reszta światła z niego wypływa.
Usłyszałem szmer szeptów rozlewający się po pomieszczeniu.
– Wiesz, gdzie się ono znajduje na niebie? – zapytał naukowiec.
– Tuż nad Pasem Oriona.
– Próbowałeś przyjrzeć się temu miejscu?
– Tak – potwierdził Bartek.
– Co tam zobaczyłeś?
Na twarzy chłopca pojawił się grymas.
– Zupełnie jakby chłopak cofał się w czasie! – Zza pleców dobiegł mnie podniecony szept.
– Widzę człowieka otwierającego oczy – odpowiedział chłopiec. – Jakby się obudził.
Odgłosy rozmów się wzmogły.
– Schodzi po drabinie, która nie ma końca – kontynuował, a jego twarz zaczęły opanowywać tiki.
Dzwoniło mi w uszach. Miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej. Uświadomiłem sobie, że ci ludzie byliby w stanie chłopca zabić, żeby tylko uzyskać to, czego chcą.
– To nonsens! – podniósł się jakiś głos obok.
– Cicho! – zareagował inny. – Może jego umysł próbuje zinterpretować to, czego nie potrafi zrozumieć. To wciąż mogą być wartościowe informacje!
Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Prawie wszyscy dyskutowali. Jedynie Thermann notował coś w skupieniu.
Wtedy Bartek przestał reagować na polecenia. Hipnoterapeutka zdjęła słuchawkę, wyraźnie zirytowana Mittenem, który sądził, że zdoła z chłopaka jeszcze coś wycisnąć.
– Wszystko w porządku? – zapytała Bartka, który był cały rozdygotany. – Pamiętaj, że możemy przerwać w każdej chwili.
Odpowiedziała jej cisza.
Roztrzęsiony, zerwałem się z miejsca i wyszedłem. Gdy przyjechała karetka na sygnale, siedziałem na schodach przed kliniką. Płakałem.
Bartek zapadł w śpiączkę.
Przynajmniej raz w tygodniu odwiedzałem go w szpitalu i opowiadałem o tym, co działo się w Instytucie od czasu mojej ostatniej wizyty. Czułem, że jestem mu winny chociaż tyle. W odpowiedzi słyszałem jedynie miarowy oddech. Jego matki nigdy tam nie spotkałem.
Nie miał już opaski na oczach. Straszyły pod nimi ciemne sińce. Gdy zobaczyłem je pierwszy raz w świetle, przypomniałem sobie, jak powiedział, że nie śpi.
Ku mojemu zdziwieniu, z każdym tygodniem Bartek wyglądał coraz zdrowiej. Sińce zaczęły zanikać, a bladość zastąpił zdrowy, ciepły kolor. Gdy pewnego razu go odwiedziłem, dostrzegłem opatrunek na jednym z jego oczu. Pielęgniarka powiedziała, że chirurg musiał je usunąć, bo wdarło się zakażenie.
Nie uwierzyłem jej.
Po kilku miesiącach, gdy wertowałem stare raporty, ponownie przesiadując w Instytucie po godzinach, uchyliły się drzwi.
Stał w nich Bartek.
Choć nigdy nie byłem wylewny, to poczułem chęć, by rzucić mu się na szyję. Powstrzymał mnie gestem. Dopiero gdy emocje opadły, zauważyłem, że choć jedno oko miał opatrzone, to drugie nie było osłonięte. Miało zieloną tęczówkę. Patrzył się na mnie z uśmiechem, tak zwyczajnie.
– Dziękuję, że mnie pan odwiedzał – powiedział. – Wszystko słyszałem, nie mogłem się tylko ruszyć. Nie czułem ciała.
– Zabrali ci oko – powiedziałem z goryczą.
– Wiem. Wszystko widziałem. – Jego głos był zaskakująco spokojny. – Dlatego uciekłem od razu po odzyskaniu czucia.
Miałem łzy w oczach.
– Wiedza potrafi być klątwą – stwierdziłem po chwili.
– Chyba że wie się, na kim można polegać – odparł.
– A co się stało z twoim wzrokiem? – zapytałem.
– W końcu widzę normalnie. Nie wiem jak to się stało – odpowiedział z uśmiechem. – Pójdziemy na dach? Tak się śpieszyłem, że nie przyjrzałem się jeszcze prawdziwemu niebu.
Wyruszyliśmy w stronę schodów. Tym razem Bartek pewnie pokonywał kolejne stopnie.
– Trudno uwierzyć, że gwiazdy zawsze były takie piękne – stwierdził, zadzierając głowę.
Milczałem.
– Wie pan, że będą mnie szukali – powiedział. – Nie mogę tu zostać.
Skinąłem smutno głową.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, podczas której upewniłem się, że chłopak sobie poradzi, po czym się pożegnaliśmy.
Więcej go nie widziałem.
*
– Nie mam niczego więcej do powiedzenia – stwierdził doktor Urbaniak, były wicedyrektor Instytutu Astronomii.
– Czy wie pan, gdzie znajduje się obecnie Bartosz Kudzia? – zapytał przesłuchujący go mężczyzna.
– Nie, a nawet gdybym wiedział, to ode mnie byście się tego nie dowiedzieli! – odparł ze złością.
– Są sposoby na zajrzenie do pana głowy. – Z głosu przesłuchującego nie dało się wyczytać żadnych emocji.