Poranki bywają łatwe i przyjemne. Ta radość z nowego dnia, ten błogi oddech wschodzącego słońca, powoli ogrzewające się powietrze i ten ptaków śpiew. No dobra. Bez żartów. Tak naprawdę nie znoszę wcześnie wstawać, a szczególnie kiedy dzień zaczyna się poniedziałkiem. Czy może być coś gorszego? A jakże, że może. Poniedziałek, rano i do tego gówniana robota, a w zasadzie zlecenie, które nie należało do najłatwiejszych. Tak właśnie było tego pamiętnego poranka, który z trudem zakopywałam każdego dnia w swojej pamięci, mnóstwem nowych całkiem ciekawych przygód.
To był jesienny pochmurny dzień, a ja siedziałam na niewielkiej drewnianej ławeczce na uczelnianym dziedzińcu otoczonym z czterech stron rzędem ogromnych okien. Snuły się tu odziane w czerń postacie, smętnie stąpając po brukowanym podłożu, tuląc do siebie z największym poświeceniem elektroniczne zabawki.
Czekanie ma to do siebie, że dłuży się niemiłosiernie, zwłaszcza jeśli połączone jest z niezłą dawką negatywnych emocji. Siedząc dość wygodnie, obserwowałam szalony świat zza ciemnych szkiełek okularów. Zaraz za moimi plecami rósł jeden z najstarszych krzewów różanych, który został zasadzony przez samego Witosława Śmiałego. Zdobiły go krwistoczerwone pąki kwiatów. Powiadają, że w przesilenie zimowe zakwita na nim błękitna róża, kto zerwie ten wyjątkowy kwiat, posiądzie niesamowitą moc.
Tylko po co komu jakaś niesamowita moc, skoro wokół kręciło się całe mrowie magów i czarodziejek. Mniej lub bardziej uzdolnionych, ale na pewno niepotrzebujących jakiegoś kwiatka. Poza tym to tylko legenda.
Na drewnianej ławce obok mnie leżał mój czarny plecak, w którym przechowywałam niezbędne narzędzia do pracy. Ciemne wnętrze kryło kilka dość pojemnych przegród wypełnionych maksymalnie zawartością. Mimo to plecak nie był w ogóle ciężki. Postanowiłam upewnić się, że umówione spotkanie ma nastąpić dzisiaj. W tej okrutnie wczesnej porze i to do tego w poniedziałek. Nie zajęło mi wiele czasu, by z dobrze zorganizowanej przestrzeni wyciągnąć białą kopertę, w której znajdował się list. Tak list. Ja wiem, jak to brzmi, ale mój pracodawca uwielbiał rozwiązania nieoczywiste, analogowe i takie, których nie była w stanie wykryć sztuczna inteligencja. W środku znajdowała się niewielka kartka, którą zdobiły znaki zapisane z najwyższą precyzją i elegancją. Jednak nie to było w ówczesnej sytuacji istotne, a treść. W wiadomości stało jak byk:
Dziedziniec na Kazimierza, 8:30. Poniedziałek.
E.W. Buszyński
Sprawa musi być poważna, skoro spotykamy się o tak spartańskiej godzinie, zwłaszcza że mój pracodawca sam nie znosił pracować tak wcześnie. Łyknęłam kawy. Zgięłam list i włożyłam do kieszeni płaszcza.
Nagle poczułam przeszywający chłód i świdrujący wzrok na plechach. To błękitne paraliżujące spojrzenie uwiesiło się na mnie jak rzep na psim ogonie. Wzięłam spokojny głęboki oddech i zebrałam się w sobie, by się odwrócić i chociaż przez kilka sekund w te mrożące krew w żyłach oczy.
– Dzień dobry doktorze. – Skłoniłam nisko głowę, zasłaniając swoją twarz rondem czarnego kapelusza. A błękitna wstążka zaszeleściła, opadając na moją szyję. Delikatnie uniosłam na kilka sekund spojrzenie, by błyskawicznie opuścić je w dół.
– Dzień dobry. – Jego głęboki niski głos rezonował w mojej głowie. – Przeczytałem pani pracę – skłamał. – Była całkiem niezła, ale w sumie chciałbym omówić z panią kilka kwestii związanych z trzecim rozdziałem. Znalazłem kilka luk myślowych, które należy wypełnić, żeby tekst był spójny. – Podszedł o pół kroku bliżej mnie, jakby chciał złapać mnie za rękę, ale nie zrobił tego. – Czy zechciałaby pani omówić ten aspekt? Akurat mam chwilę. – Przestąpił z nogi na nogę. Oho! Ktoś tu ma poważną kwestię do omówienia. Skoro dzisiaj rozmowa wygląda tak oficjalnie, to nie wróżyło nic dobrego.
– Oczywiście panie doktorze. Z największą przyjemnością. – Uśmiechnęłam się delikatnie i ponownie posłałam mu ulotne spojrzenie. Miał pogodny wyraz twarzy, a to świadczyło tylko o jednym.
Mamy przejebane.
Ruszyliśmy niespiesznym krokiem z dziedzińca w głąb budynku katedry, którą znałam na pamięć. Kiedy szliśmy w milczeniu przez wąskie korytarze, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego, to właśnie ja współpracuję z doktorem, a nie ktoś inny. Był najlepszym mistrzem magii, który od lat szkolił tylko najzdolniejszych adeptów. Mężczyzn. Tylko mężczyzn. A ja byłam kobietą. Sama chciałabym wiedzieć, dlaczego spośród innych wybrał akurat mnie. Talent? Być może. Jednak jego wybór był wbrew tradycji. Może właśnie tak miało być.
Słyszałam wiele plotek, że bardzo zmienił się po utracie swojej ukochanej, że odepchnął od siebie wtedy wszystkich, którzy ją znali. Jakby byli winni jej śmierci. Nigdy potem nie wyszkolił już nowego mężczyzny maga. Aż pewnego dnia, nasze ścieżki skrzyżowały się i zaczął mnie szkolić.
*
Kiedy dotarliśmy do niewielkiego pomieszczenia, nazywanego przez doktora Gabinetem.
– Mattino. Cieszę się, że znalazłaś chwilę, aby omówić pewne kwestie związane z twoją pracą. – Mówiąc to, stał odwrócony do mnie tyłem i kręcił gałką urządzenia zwodniczo przypominającego radio. Ustawiał odpowiednie parametry na mniejszych pokrętłach. Zmajstrowaliśmy to ustrojstwo dawno temu. Jak wspomniałam, doktor miał dosyć poważnego kręćka – od dłuższego czasu. Nikomu nie ufał.
Niestety, urządzenie wymagało wielu poprawek i przez to odpowiednie nastrojenie fal trwało wieki. Milczałam. Wiedziałam, że nie ma sensu mu przerywać. Tylko by mnie zbeształ. Na chwilę zanurzyłam się w myślach, które niczym stado dzikich mustangów galopowały gdzieś w nieznane.
W końcu odwrócił się wyraźnie zadowolony z siebie.
– Sprawa, z którą dzisiaj będziesz się zapoznawać, jest inna niż zazwyczaj, przez co nie mniej niebezpieczna. – Uniósł jedną brew, sprawdzając, czy podążam za jego tokiem myślenia. Kiwnęłam tylko głową, a on niestrudzenie kontynuował. – Zaginęła dziewczyna, która posiada DAR. – Westchnął. – Jest to bardzo ważne zadanie, nie tylko ze względu na jej zdolności, ale i na pochodzenie. – Urwał i spoglądał na mnie wyczekująco. – Nie mogę powiedzieć więcej. To tajna misja.
– Ile mamy czasu? – Zapytałam rzeczowo.
– To sprawa, którą musimy wykonać szybko. Innymi słowy, dzień może dwa. To delikatna sprawa. Nie możemy tego schrzanić. – Odparł tajemniczo, jak miał to w zwyczaju. Mimo to wyczułam delikatne wibracje, jakby zaczął załamywać mu się głos.
– Doktorze? Czy jest jakaś dokumentacja?
– Tak. – Podał mi dość obszerną teczkę zawiązaną czarnym rzemykiem. – Zapoznaj się z raportami i działaj. Mamy mało czasu.
Wstałam i skłoniłam lekko głowę, a spod kapelusza wypadł niesforny pukiel włosów o księżycowym kolorze. Mój pracodawca mruknął coś o większej dbałości o wygląd przyszłej absolwentki. W głębi duszy wiedziałam, że miał to w poważaniu. Jednak etykieta etykietą i zareagował jakbyśmy byli na dziedzińcu wśród innych studentów. Nie mogłam wiele zdziałać, więc skłoniłam głowę jeszcze niżej i wyszłam w ciszy.
*
Każdy mag powie ci, że dobrym miejscem na pracę jest laboratorium, albo wielka hala, ci bardziej konserwatywni polecą bibliotekę. Dlatego właśnie ja wybrałam strych akademika, w którym mieszkałam przez ostatnie sześć wiosen. W pokoju, w którym rozłożyłam wszystkie przedmioty niezbędne do pracy i raporty, było niewielkich rozmiarów okno, z którego rozchodził się widok na ciemnozieloną wieżę kościoła farnego, którą właśnie otulał blask zachodzącego słońca.
Poczułam chłód na policzkach i delikatne mrowienie w palcach u lewej ręki, w której trzymałam niewielkie szkiełko. Wzięłam z podłogi fotografię, na której znajdował się mój obiekt. Wsunęłam je do szklanej koszulki. Stanęłam w środku wyrysowanego wcześniej kręgu i dwie skręcone ze sobą czerwone świeczki zapłonęły. Usiadłam na kolanach i zamknęłam oczy.
*
Wprowadzenie się w trans nie jest jakieś wybitnie trudne. Adepci potrafią to robić już po dwóch tygodniach nauki. Szukanie poszlak, a dokładniej szukanie człowieka jest już dużo trudniejszą rzeczą. Zwłaszcza że musiałam kierować się mocą, która emitowała mała dziewczynka, a nie jej zapachem, jak zwykle miałam to w zwyczaju.
Nastała cisza, która powoli przeszła w szum. Dźwięk zdawał się rosnąć, oplatając mnie z każdych stron. Poczułam na policzkach krople lodowatego deszczu, lecz nawet wtedy nie otworzyłam oczu. Aż w końcu poczułam to. Znajome pulsowanie w okolicy krtani. Drapiący oddech, otaczające mnie kłęby myśli. Dotyk mrozu. Zamarzające palce. Ciemność. Aż moje trzecie oko otworzyło się i ujrzałam miejsce, w które muszę się udać. Oto przede mną piętrzyła się złota brama Królestwa Dusz. Wyraj.
Jedyne miejsce, do którego nie chciałam wchodzić, było miejscem, do którego MUSZĘ wejść.
– Cholera by cię, doktorku. – Mruknęłam do siebie, uśmiechając się krzywo. – Ciebie i to twoje wielkiej wagi zlecenie.
Niespodzianie zaczął wirować świat. Rytmicznie pulsując energią, przybierając jaskrawe barwy. Jakby ktoś zaczął bawić się ustawieniami przy karcie graficznej w moim mózgu. Usłyszałam delikatny szept. Przypominający ni to szum wiatru, ni to szum morskich fal. Jednak to nie było to. To był ludzki szept. Wiele szeptów. Składający się w…KRZYK!
Wypełnił moje uszy i zawładnął ciałem, zadając mu ból.
Jak mogłam być tak naiwna.
Niewybaczalne.
Trzeba było od razu uciekać, a tak jak jakiś nowicjusz wystawiłam się na atak Dzieci Mgły. Spragnione pomocy biedne dusze, skazane na wieczną tułaczkę. Niegodne wejścia do Wyraju, ale dzieci. Wypełniły moją głowę milionem błagalnych szeptów, szarpiąc mną na wszystkie strony, rozdrapując rany, grzebiąc w niewygojonych wspomnieniach, obdzierając mnie z emocji, które kryłam sama przed sobą.
Złapałam się za głowę, szarpiąc cienkimi palcami jasne włosy. Skuliłam się, by chociaż odrobinę zagłuszyć te okropnie przejmujące zrozpaczone głosy. Jeśli czegoś nie zrobię, zginę i cała sprawa pójdzie w łeb. Zagryzłam zęby na wargach, czując w gardle żelazisty posmak krwi. Błyskawicznie obróciłam się na kolana. Z wysiłkiem odciągnęłam ręce od uszu i ułożyłam je na udach. Wpatrzona w swoje ręce zaczęłam szeptać z wysiłkiem inkantacje zaklęcia kończącego trans. Pot ściekał po plecach, a z oczu zmieniających barwę na czerń kapały łzy. W pewnym momencie zapanowała cisza, a ja z całej siły odrzuciłam głowę ku górze, a gardło wypełnił wściekły krzyk. Zabłysło blade światło z medalionu o fioletowym kamieniu, który nosiłam na szyi. Widziałam biegnące ku mnie dzieci, blade niczym papier ryżowy, z twarzami wykrzywionymi bólem, widziałam jak ich usta, poruszają się. Jednak ja rozmywałam się wraz z otaczającym mnie ametystowym blaskiem, wracając tym samym do ciała.
Padłam na twarz, dysząc ciężko. Świtało. Zwinęłam się w kłębek i dygocząc od bólu, ciało czekałam, aż ogrzeją mnie pierwsze promienie słońca.
*
Otworzyłam oczy. W pomieszczeniu panował półmrok. Uniosłam się na łokciu i poczułam nienaturalny podmuch powietrza. Ktoś był w mojej kryjówce. Na stole w kącie paliła się zielona lampka z białym abażurem, a obok niej stał kubek z parującym płynem, rozścielając po pomieszczeniu zapach herbaty z kroplą soku imbirowego. Doktor podziwiał widok z okna, gdy wyczuł ruch, odwrócił się. Jego twarz spiął skurcz niepewności, a jednocześnie troski. Spojrzał prosto w moje zmienione czarem czarne oczy i świdrujące spojrzenie przelało czarę goryczy. Ogarnęła mnie niemoc, okrył mnie płaszcz ciemności i zasnęłam. W uszach wciąż wibrowały mi zduszone szepty dzieci składające się w jeden coraz głośniejszy krzyk pełen rozpaczy, pełen błagań i złorzeczeń.
*
– O czym ty mówisz? To niemożliwe – Mówił podniesionym głosem doktor o jasnych włosach. – Jesteś pewna?
Kiwnęłam głową. Chociaż nie była to najlepsza decyzja. Ból eksplodował pod czaszką, a oddychanie wciąż wiązało się z wielkim wysiłkiem.
– Ona…– Powiedziałam lekko zachrypniętym głosem. – Szuka matki. – Dodałam już głośniej. – Wyraj. Jestem pewna.
Odwrócił się gwałtownie, jakby poparzył go ogień. Idealnie ułożone włosy zaskoczone przez zmianę zachowania właściciela podskoczyły niebezpiecznie szybko. Zbliżył się do mnie blisko. Ze świdrującym mnie wściekłym spojrzeniem. Przez chwile czujnie studiował moją twarz, jakbym próbowała go oszukać, a obydwoje doskonale wiedzieliśmy, że nie było na to cienia szansy.
– Nie powinienem… – Mruknął. – Nie powiedziałem ci wszystkiego, a w raportach to ukryłem. Zlecenie było zbyt ważne. – westchnął i przygładził włosy. – Osoba, której szukasz to…
– To Amelia Hellian-Furia II. – Przerwałam mu. – Księżniczka półświatka.
Spojrzał na mnie ni to zaskoczony, ni to pod wielkim wrażeniem. Delikatnie uśmiechnął się.
-No, no… jestem w szoku. – Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął fajkę. Gdy się zaciągał, analizowałam jeszcze raz wszystkie raporty. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że zada mi jeszcze kilka pytań.
– Jak to odkryłaś? – Zapytał bez ogródek.
– To było całkiem proste doktorze. – Uśmiechnęłam się ponuro.
O dziwo odpowiedział uśmiechem. Co było nie tyle przerażające, ile zwyczajnie miłe.
– No dobrze. Nie ma co drążyć tematu. Powiem ci, jak możemy ją wyciągnąć stamtąd. – Zaczął grzebać w swojej teczce, a ja piłam spokojnie herbatę. Po chwili wyciągnął kilka szarożółtych rulonów związanych czarnymi wstęgami. Rozwinął je i po chwili popatrzył na mnie z błyszczącymi od podniecenia oczami. – Okej, chyba już wiem, co zrobimy. Strażnicy od wieków zajmują się pewnym drzewem, które po wojnie bogów obumiera. – Wskazał na rycinę.
– Czyli możemy do wykorzystać.
– Właśnie. – Powiedział spokojnie. – Trzeba zatem zdobyć Rajski Owoc.
– Jak je zdobyć?
– Zostaw to mnie. Ty zajmij się przygotowaniem oręża. – Zwinął dokument. – Spotkajmy się tu jutro wieczorem.
*
Nie znoszę tych jego „genialnych” planów. Bo zawsze to ja muszę wymyślać coś na bieżąco, ale tym razem, postarał się. Plan wyglądał solidnie. Kilkukrotnie powtarzał mi plan, tak jakbym była w stanie zapomnieć. Całą noc omawialiśmy szczegóły, a gdy nastał świt, weszłam do kręgu i odpaliłam świece. Doktor stał u wezgłowia i kiwnął pewnie głową. Cała jego twarz wyrażała pewność, ale ja wiedziałam, jak skończy się ta misja.
Zaczęłam mówić inkantacje cicho, a jego usta poruszały się niemo w taki sam sposób. W pewnym momencie jego postać zaczęła się rozmywać, poczułam tylko, jak moja głowa wznosi się ku niebu. Dosłyszałam tylko rozpływający się głos doktora mówiący moje imię.
*
Ołowiane niebo okryte srebrzystymi chmurami stało nade mną niewzruszone, mając głęboko w poważaniu los czarodziejskich sprawunków nietypowych.
Wizyta w tej okolicy to dla mnie nie pierwszyzna, ale nie chciałam, by ta misja skończyła się jak poprzednia. Tym razem jednak lepiej się przygotowałam. Opracowane wcześniej przez nas zaklęcia i amulety były bezpiecznie rozmieszczone pod moim czarnym strojem absolwenta. Szepty Dzieci Mgły udało mi się odpędzić jednym zwinnym ruchem palca. W żyłach pulsował napar z piołunu, dzikiego bzu i pomarańczy, dodając sił, wspomagając bardziej niekonwencjonalne środki działania niż magia przydatna na Ziemi.
Stanęłam przed złotą bramą Wyraju i ukłoniłam się, jak nakazywał zwyczaj. Zanim jednak przekroczyłam jej próg, szepnęłam w myślach do bogini Lunary, by miała mnie w swej opiece. Zaraz za bramą ścieżka skręcała ku fortecy z jasnego drewna, a przy wielkim grzybie pulsującym wieloma kolorami czekał na mnie strażnik Wyraju.
– Witaj czarodziejko. – Powiedział stwór, który ukrył swe niezbyt urocze oblicze pod brązowym kapturem.
– Witaj. – Odparłam z szacunkiem. – Przybyłam po pewną duszy…– Przerwał mi ruchem dłoni.
– O interesach będziemy rozmawiać, gdy dotrzemy na miejsce. – Wskazał czarnym pazurem twierdzę piętrzącą się przed moimi oczyma. Kiwnęłam lekko głową. Ruszyliśmy.
*
Twierdza była drewniana zarówno na zewnątrz, jak i wszystko, co znajdowało się w środku, wykonane było z drewna. Strażnik zdjął z głowy kaptur, ukazując swe szpetne oblicze. Wskazał salę gotową do spotkania. Jak się okazało, gdy weszłam do środka, nie było ono spotkaniem w cztery oczy. W sali oprócz mnie i strażnika było trzy inne osoby. W tym Amelia, po którą przyszłam. Nie była obleczona w błękit jak inne dusze, które lądowały w tym miejscu spoczynku, ale wiedziałam, że to kwestia czasu, aż zacznie się zmieniać w ducha.
Na stole, który znajdował się pośrodku sali, znajdowały się najróżniejsze smakołyki. Od ciastek z kremem, po lukrowane pączki, aż na maleńkich makaronikach skończywszy. Wszystko wyglądałoby całkiem smakowicie, gdyby nie to, że wszystko było w odcieniach czerni, a poza tym wibrująca aura sugerowała iluzję. Z pewnością to, co mamiło mój wzrok, było robactwem, albo i czymś gorszym. Swoją drogą mają rozmach. Komu by się chciało oszukiwać kogoś, kto zna się na magii. A może po prostu myśleli, że mnie da się zwieść?
Słodkie.
Zasiadłam wraz z nimi do stołu i wszystkie dotąd wbite w ziemię spojrzenia spoczęły na mnie.
– Witajcie. – Powiedziałam łagodnie. – Przybyłam tu po Amelię i jej matkę. – Nie było po co owijać w bawełnę. Zwłaszcza że całe zgromadzenie z pewnością wiedziało, po co przybyłam.
– Nie oddam ci obu – Warknął strażnik – Albo dziewczynka, albo jej matka.
– Rozumiem, że nie chcesz pozbywać się tak pięknych dusz z tego królestwa Strażniku, ale przypominam ci, że jestem absolwentką największego Uniwersytetu Magii w całym świecie. Nie radzę zadzierać z tą instytucją.
Zamiast odpowiedzi usłyszałam rechot ni to żaby, ni mężczyzn śmiejących się ze sprośnego żartu, z lekką nutką szaleństwa.
– Głupia. Myślisz, że boję się twojej uczelni?! – Roześmiał się ponownie, a ja nie tracąc rezonu, szepnęłam jedno zdanie w języku Strażników i śmiech ustał, jakby ktoś dostał strzałą prosto w krtań.
– Co chcesz dostać w zamian za kobiety? – Spojrzałam na stwora hardo.
– Nie możesz mi nic dać przeklęta. – Warknął.
– Owszem, mogę i dam, jeśli je wypuścisz. – Odpowiedziałam spokojnie.
– Widzę, że nie odpuścisz. – Stwierdził sucho.
– Nie. – Mruknęłam. – Zastanów się, na czym ci zależy, a być może się dogadamy.
– Chcę Rajskiego Owocu. – Powiedział po namyśle Strażnik Wyraju.
– Tylko tyle? – Zdziwiłam się. Chociaż tak naprawdę byłam gotowa na takie właśnie żądanie. Rajski Owoc był dla nich ważniejszy niż wszystkie skarby Ziemi.
– Za jedną. – Wskazał palcem na kobietę i jej córkę. – Za małą. Za małą chcę Rajski Owoc.
– A za jej matkę?
– To chyba proste. – Rozsiadł się na wygodnym fotelu i sięgnął po drewniany kielich wypełniony czarnym płynem – Dusza za duszę. – Powiedział, gdy przełknął cierpki napój.
– Taak… – Mruknęłam. – Widzisz mój drogi, ja nie targuję się w ten sposób. – Ziewnęłam przeciągle. – Nie dostaniesz duszy, ale wiem, że jest coś, na czym ci zależy bardziej niż na duszach.
Uniósł się ze swojego siedzenia gotów mnie zaatakować.
– Niczego nie chcę bardziej niż nowych dusz w Wyraju… – Przerwał na widok mojej uniesionej ręki.
W dłoni znajdował się niewielki obsydian z runami pierwszych bogów. Mój partner w interesach od razu zrozumiał, że wiem o ich umierającym Świętym Drzewie, które od wielu tysiącleci nikło w oczach. Boska błyskawica uszkodziła drzewo, które dawało moc, nie tylko duszom by mogły w spokoju odpoczywać po życiu, ale i strażnikom by mogli wciąż żyć. Owoce były dla nich najważniejsze.
Kiwnął głową bez słów. Amelia spojrzała na mnie swoimi brązowymi oczami pytająco, a ja uśmiechnęłam się i puściłam do niej oczko.
– Najpierw owoc. – Powiedział strażnik. Zanim pozwolił podejść dziewczynce.
– Nie jestem głupia. Najpierw dziewczyna. – Wyciągnęłam dłoń w stronę księżniczki w opałach i jej matki.
– Nie. – Odpowiedział.
– Tak. Inaczej zapomnij o pomocy. – Nastała chwila nieprzyjemnej napinającej się jak struna ciszy, pełna była złych wibracji i kłócących się ze sobą myśli.
W końcu strażnik opuścił wściekłe spojrzenie i kiwnął głową.
– Dobrze.
Amelia i jej matka podeszły do mnie a ja na ich głowach nakreśliłam niewidoczny znak teleportacji. Podałam Strażnikowi krwistoczerwony owoc. Misja zakończona sukcesem doktorku. Rozmywając się w przestrzeni, dziewczynka zdążyła tylko krzyknąć.
-UWAŻAJ!
Sztylet świsnął mi koło skroni, rozcinając materiał kapelusza.
– A więc tak się teraz załatwia sprawy w Wyraju? – Zapytałam spokojnie.
Ściągnęłam zniszczony kapelusz, a moje księżycowe włosy opadły wodospadem na ramiona. W takim razie sprawy potoczą się zupełnie inaczej, niż przewidywał doktorek. No trudno, zazwyczaj kończy się ładnie. Tym razem skończy się brzydko. Strażnik wraz z jego sługą stanęli w lekkim rozkroku, szykując się do kolejnego ataku. Wystrzelił kolejny sztylet, tym razem od Strażnika o ciemnych oczach a czuprynie ciemniej niczym u gniadosza.
Ten, celniejszy strzał rozciął skórę na moim policzku, zanim zdążyłam uskoczyć i skryć się za stołem. Przyklęknęłam. Dłonią starłam kropelki krwi płynące z rany. Zapadła cisza. Miałam niewiele czasu. Z cholewy buta wyciągnęłam ukrytą broń. Była to niewielka spluwa, którą z łatwością można było ukryć. Była podobny do Astra CUB-a, pieszczotliwie nazywana przeze mnie „Gwiazdeczką”. Nie była to jednak zwykła broń, którą posługiwały się kobiety mojego świata, a broń ochrzczona magią, krwią i płomieniem. Z sakwy przyczepionej do pasa wyciągnęłam rudy owoc jarzębiny. Włożyłam go do ust i czując cierpki smak. Zgryzłam ją, pozwalając, by jej zdumiewająca energia wchłonęła się.
Oparłam lewą rękę o ziemię, łapiąc powietrze i lekko drżąc. Wspomagacz zaczynał działać, substancja krążyć w żyłach. Szybko połączyła się z napojem z piołunu, dając mi niesłychaną zwinność i refleks. Wstałam zza stołu i zamarłam.
Strażnik nie był wcale taki głupi, jak myślał doktor. Doskonale znał zaklęcie mnożące. Salę zapełniło mnóstwo strażników oraz ich sług. Każdy uzbrojony w sztylety i łuk.
Kurwa.
Zawsze tak jest. Zawsze mnie w coś właduje. Nie bawię się tak.
– Okej. – Powiedziałam bardziej do siebie niż do nich. – Kto chce pierwszy posmakować ołowiu? – Wyciągnęłam spluwę i szarpiąc za spust, pożegnałam dwa widma z … No właśnie z czym? Z życiem? Bardziej z egzystencją bliżej nieokreśloną. Kilku padło, a po chwili rozmyło się jak moje dwie księżniczki w opałach. Zobaczyłam szybujące ostrze i ledwo zdążyłam się uchylić przed trafieniem. Gad był szybki, ale nie tak szybki i zwinny jak ja. Skoczyłam do dwóch widm-potworów i zza pleców wyciągnęłam niewielki sztylet ukryty w pasku. Podcinając im mgliste gardła, pomyślałam, że moje asasyńskie zapędy jednak są czymś dobrym.
Z pistoletu wyleciały kolejne dwie kule. Pudło. Zjawy rozmyły się. Koło ucha świsnęła mi strzała i kolejna. Nie byłam jednak, aż tak szybka. Nagle celny strzał przebił mi lewe ramie. Zaklęłam siarczyście. Odwróciłam się wściekła i znalazłam go. Strażnik krył się wśród dwóch wielkich drewnianych krzeseł pod ścianą. Kopnęłam z całej siły w krzesło, które stało przede mną, rzucając na nie bardzo przyjemny czar „dusi wora”. Chyba nie muszę panom wyjaśniać, co taki czar robił, ale z pewnością był bolesny, bo strażnik zawył przeraźliwie.
– Koniec!!! – krzyczał. – Poddaje się! – warknął.
-Nei! -Krzyknęłam. – Zaraz cię zniszczę i twojego pieprzonego sługusa. – Wycelowałam w kulącego się teraz służącego i nacisnęłam spust.
– Mattino! – Usłyszałam w głowie. – Koniec! – Krzyknął doktor.
– Nei! – Wrzasnęłam wściekła i wycelowałam w strażnika.
– Mattino! Otwórz oczy. – Krzyczał zrozpaczony doktor. – To pułapka! Weszłaś w krąg antymagiczny! Wynoś się stamtąd! – Poczułam jego dłoń na twarzy. Krople czegoś zimnego spływały po moich policzkach, a ja nie mogłam się ruszyć.
Wciąż byłam w pokoju w twierdzy. Otaczał mnie łagodny blask świec wiszących w pokoju. Bolała mnie ręka, a puls gwałtownie przyśpieszył. Zatchnęło mi w ustach i nie mogłam wydobyć z siebie ani jednego słowa. Spojrzałam na swoją lewą rękę przebitą strzałą. Zaczynało się z nią dziać coś niedobrego. Ścisnęłam lewą dłoń w pięść. Z rany wytrysnęła krew, która zaczynała przybierać błękitną poświatę.
– To koniec. – Powiedział strażnik, gdy moc zaklęcia zaczęła słabnąć wraz ze mną. Uśmiechnął się tryumfalnie i odepchnąwszy od siebie krzesło, zaczął przeszukiwać moje torby. Wyciągnął Rajski Owoc z jednej z nich i wbił w niego swe zżółknięte zęby. Sok pociekł mu po wargach i brodzie. Uśmiechnął się tryumfalnie, patrząc mi prosto w oczy, które pozbawione mocy przybrały naturalną barwę.
Wciąż słysząc i czując obecność doktora, upadłam na kolana, wciąż ściskając broń.
Strażnik podszedł do mnie. Szarpnął za mój płaszcz i z kieszeni wyciągnął czarny kamień.
– Mattino. Odnajdę cię, nie poddawaj się. – szepnął doktor i połączenie padło, a ja przywitałam niechętnym zderzeniem drewnianą podłogę, która pachniała żywicą, mchem i moją krwią.