Eldara uwielbiała obchody Nowego Roku. Aura kojarzyła jej się ze wszystkim, co wzbudzało w niej entuzjazm, podniecenie i fascynację. Z niecierpliwością wyczekiwała przyjazdu handlarzy i kuglarzy z całego Jordu, a już szczególnie wypatrywała nadjechania królewskiego orszaku.
O przedostaniu się przez tłum nie było co marzyć, podziwiała więc nadjeżdżających z daleka, zazdrośnie zerkając na dzieciaki siedzące na ramionach swych postawnych ojców. Eldara nie dość, że nie należała do dziewcząt wysokiego wzrostu, to jeszcze prawdziwego ojca nie miała, szybko jednak przegoniła tę nieznośną myśl i skupiła się na pięknie powozów, na urodzie królowej Dæny, na szlachetnym profilu rudawego króla Gaefringa i dostojnej aparycji ciemnoskórego Koffego.
Podążyła za tłumem, pobiegła, czując wiatr w rozpuszczonych włosach. Nowy Rok, nowa ja, jak zwykły głosić napisy grawerowane na sprzedawanych tego dnia naszyjnikach i bransoletkach. Z Aurą miały wiązać się nowe plany i nadzieje, przełom i zmiana.
Tylko co miało się zmienić? Eldara po raz kolejny zadała sobie to pytanie, z roku na rok pytała coraz częściej, bo coraz mocniej uświadamiała sobie, że jedyną wielką zmianą, z którą może się zetknąć, jest wyschnięcie Brea Bordy i klęska suszy. Dziewczynka już dawno wyrosła z płonnych, właściwych sierotom nadziei na odnalezienie prawdziwych rodziców, których wyobrażała sobie jako wielkich podróżników, wojowników albo mędrców. Prawdopodobnie zmarli na jakąś zarazę, utopili się w rzece, a dziecka najzwyczajniej w świecie nie planowali i nie chcieli.
Ale czas Aury nie pozwalał się smucić. Kazał tańczyć w rytm fletów i lutni, kręcić się wokół straganów i jeśli nie kupować, to przynajmniej karmić oczy błyskotkami i jedwabiami prosto z Rhandii, jeśli nie skosztować, to przynajmniej powąchać przywiezione z Leidhy rarytasy, z których największą furorę corocznie wywoływał zepsuty ser. Przysmak ten pokrywała pleśń we wszystkich możliwych kolorach – niebieska, zielona, czarna, a nawet żółta, czerwona i pomarańczowa. Miał równie wielu miłośników, co przeciwników, a argumentem zarówno jednej, jak i drugiej strony był specyficzny zapach, a raczej smród wyczuwalny nawet z odległości kilkudziesięciu kroków. Eldara nigdy nie miała okazji, by opowiedzieć się za jedną bądź drugą stroną, bo wykwintny produkt był dla niej najzwyczajniej w świecie za drogi.
Za drobniaki, które dała jej Hilda, mogła pozwolić sobie co najwyżej na kęs wędzonego, koziego sera, sprzedawanego na ciepło ze szczyptą moroszkowej konfitury przez pasterza z Hugrakkur. Zajadając przekąskę, karmiła oczy rhandyjskimi przyprawami, mieniącymi się mnóstwem intensywnych barw, przy których serowa pleśń wypadała blado. Zdawało jej się, że nie rozpozna żadnego z nich, bo uczona przecież nie była i po świecie nie podróżowała, jednak w którymś momencie dostrzegła drobne, brązowe ziarna o charakterystycznym, nieco gorzkim aromacie. Koffe, odgadła niemal od razu.
Zanim zdążyła choćby owiać wzrokiem rhandyjski stragan, jej uwagę zwróciły wołania kuglarzy spraszających gawiedź na przedstawienie. Eldara dojadła więc pospiesznie ser i oblizała tłuste palce, po czym, zerkając jeszcze tęsknie w kierunku biżuterii zdobionej soirskimi kamieniami, podążyła wraz z tłumem ku młodemu, pstrokato obleczonemu młodziankowi z kozią bródką i szerokim uśmiechem.
– Bliżej, drodzy państwo, bliżej – zachęcał gestami, obracając się we wszystkie możliwe strony.
Po chwili miał już wokół siebie wianuszek ludzi zerkających z zaciekawieniem nie tyle na dziwaczne, pasiaste szarawary młodzianka, co stojący za nim wózek z klatką przykrytą czerwonym płótnem.
– Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście! – wołał mężczyzna z kozią bródką w kierunku wciąż schodzącej się gawiedzi. – To demon w czystej postaci, dzieło boskiego mistrza Maelchosa!
Eldara, śladem pozostałych, próbowała zerkać pod nieznacznie odsłonięty fragment klatki, by zobaczyć, co takiego porusza się w środku.
– To, co zobaczycie – ciągnął młodzian – będzie swoistym preludium do tego, co pokażemy wam już niebawem, w soirskim cyrku „Skrima”! To początek pełnego wrażeń występu, emocjonującej opowieści o poświęceniu, odwadze i nieszczęściu! – Zawinął wokół palca kozią bródkę. – Ja nazywam się Trudy Sirkus, a oto przed państwem jedyna i niepowtarzalna istota, zrodzona z bólu i cierpienia, ni człowiek to, ni zwierzę, lecz twór bliski doskonałości. – Zrobił ostentacyjną pauzę, by mocniej przykuć uwagę widzów. – Panie i panowie… Smoczyca z Myrku!
Zamaszystym ruchem porwał czerwoną płachtę, odsłaniając klatkę. Uśmiechnął się jeszcze szerzej na dźwięk głębokich i głośnych westchnień, a nawet krzyków i pisków. Któraś kobieta omdlała w ramiona stojącego za nią prostaczka, jakiś strojniś zwymiotował swojej równie wystrojonej partnerce na buty. Eldarze zakręciło się w głowie, ale patrzyła z rozchylonymi ustami. Patrzyła, zapominając na długą chwilę o mruganiu i oddychaniu.
Dziewczynka mogła mieć nie więcej niż osiem, dziewięć lat, a lekko śniada cera świadczyła o soirskim, ewentualnie rhandyjskim pochodzeniu. Jej oczy były wąskie, podkreślone węgielkiem, przez co niepokojące, rzeczywiście demoniczne. Twarz, szyję i nagie, dziecięce ciało pokryte miała żółtymi plamami, nie wiadomo, czy będącymi pociągnięciami farby czy jakimś rodzajem wysypki. Nie pozostawiało jednak wątpliwości to, że nie znalazły się tam bez konkretnej przyczyny. Ludzkie cechy dziewczynki kończyły się bowiem na tułowiu.
Stalowe kraty obejmowały nie dłonie, lecz płazie, czteropalczaste łapy, czarne, pokryte żółtymi plamami. Podobne kończyny, tyle że liczące po pięć palców połączonych błonami, opierały się na podłożu, utrzymując drobne, dziecięce ciało w wątpliwej równowadze.
– Smoczyca – podjął znów Trudy Sirkus – urodziła się jako kaleka, bez rąk i bez nóg. Czekało ją odrzucenie i okrutna śmierć, ale szczęśliwy traf sprawił, że trafiła do Maelchosa, najmędrszego z Soirczyków, arcymistrza sztuki leczniczej. Obróć się, dziewczyno! – krzyknął nagle w kierunku klatki.
Ponownie rozległy się westchnienia i zawołania, gdy Smoczyca zaprezentowała długi, przytwierdzony u dołu pleców, czarny ogon.
– Dziewczyna ta jest jedyna w swoim rodzaju – kontynuował młodzian, zatrzymując na moment palec z zawiniętą wokół niego bródką. – Ma umysł ludzki, a ciało przystosowane do pływania i kopania. Barwy na jej twarzy i tułowiu to wynik długotrwałej kuracji, dzięki której skóra stała się cienka i wilgotna, wspomagająca oddychanie. No, nie stój tak, ruszaj się! – zawołał, wpatrując się karcąco na dziewczynkę. – Tańcz, Smoczyco!
Istotka poruszała się, łowiąc spojrzenia gapiów. W którymś momencie natknęła się na Eldarę, na łzy zebrane w jej dużych, jaskrawoniebieskich oczach. Smoczyca nie płakała, posłusznie wymachiwała długim ogonem, obracając się teraz na czworakach.
– Wstydu nie macie! – z tłumu odezwał się nagle ostry, kobiecy głos. – Szkaradziejstwo takie przy dzieciach pokazywać, tfu!
– Jak smarkula podrośnie – odezwał się półgłosem stojący obok Eldary mężczyzna – bordele będą się o nią zabijać. – Drugi, towarzyszący mu osiłek zarechotał grubiańsko.
– To przyszłość, droga pani – odparł niezrażony krytycznymi głosami Trudy Sirkus. –Ludzie bez szans dostaną szanse przewyższające wszelkie inne.
Eldara zadrżała, zacisnęła pięść. Powzięła nagle myśl, by wystąpić, wykrzyczeć prosto w twarz młodziankowi, co myśli o nim i jego „szansach”, po czym wywieźć stąd dziewczynkę, jak najdalej od gapiów. Ale nie miała odwagi tego zrobić, zamarła w bezruchu, odzyskując czucie w rękach dopiero, gdy cyrkowiec przykrył z powrotem klatkę czerwonym płótnem.
– Na resztę wrażeń – powiedział melodyjnie, nie przestając się uśmiechać, sztucznie zresztą, jak zauważyła Eldara – zapraszamy do namiotu cyrku „Skrima”, który znajdziecie o tam, za skrzyżowaniem się dróg. – Gawiedź spojrzała we wskazanym przez niego kierunku. – Proszę państwa, to była Smoczyca z Myrku, a ja nazywam się Trudy Sirkus. Liczę na Waszą obecność!
Tłum rozmył się tak szybko, jak się zgromadził. Jedni zebrali się ponownie wokół młodzianka, zapewne z pytaniami i pragnieniem nabycia biletów na rzekomo prześwietne widowisko, inni zaś odeszli z wyrazem zafascynowania, zdumienia, obrzydzenia albo wszystkiego naraz.
Eldara stała nieruchomo, nie spuszczając wzroku z klatki. Zastanawiała się, czy pod płótnem rzeczywiście jest to, co zdawało jej się, że przed momentem widziała, że to nie omamy albo kolejny lunatyczny sen. Zorientowała się, że podchodzi ku zamkniętej Smoczycy dopiero wtedy, gdy chwycił ją za ramię sam Trudy Sirkus.
– O nie, nie, na ten moment koniec przedstawienia. – Wyszczerzył się jeszcze bardziej irytująco niż wcześniej. – Może panienka zechce…
– Nie zechcę!
Wyszarpała się spod jego uchwytu i uciekła, pozwalając sobie na chwilowe łzy i szlochanie, gasnące we wszechobecnym gwarze. Zatrzymała się po chwili i zaczęła rozglądać, choć po prawdzie nie wiedziała, kogo lub czego szuka. O dziwo dostrzegła cel, a konkretnie potężny stragan, zza którego spoglądał na nią niewiele od niej starszy chłopiec o przyjemnej, pogodnej twarzy i prostych, brunatnych włosach.
– Zapraszam, zapraszam! – zawołał niby do tłumu, ale wciąż wpatrywał się w Eldarę.
Dziewczynce nagle szerzej otworzyły się oczy, lecz nie na widok całkiem niebrzydkiego chłopca, lecz bordowego szyldu z napisem „Książę Jord”. Zapomniała na moment o Smoczycy z Myrku, otarła łzy i pociągnęła nosem. Nagle zachciało jej się czegoś słodkiego, a tym czymś był niewątpliwie lokalny przysmak, znany chyba w całym świecie wafel nadziewany brązowym cukrem, który jego twórcy, Helma i Hjalmar Lundowie, cieszący się szeroką sławą i poważaniem u samej królewskiej pary, nazwali karmelem.
„Książę Jord” był dla Frosku tym, czym koffe dla Rhandii i zepsute sery dla Leidhy. Niegdyś uboga wieś wzbogaciła się znacznie na tym towarze eksportowym, stając się wraz z pobliskimi, mniejszymi wioskami szanowanym miastem. Eldara nie znała osobiście Helmy ani Hjalmara, ale znała plotkę, według której jeszcze za dziecka bliźnięta bawiły się cukrowymi kostkami przy gorących źródłach i w ten sposób odkryły wyśmienity, brązowy karmel. Wedle innej pogłoski w Rhandii, na Archipelagu, a tym bardziej w sąsiadujących z Jordem księstwach i miejscowościach wystarczyło powiedzieć, że pochodzi się z miasteczka „Księcia Jorda”, a natychmiast zostawało się wykwitnie ugoszczonym i suto nakarmionym.
Eldara stanęła przed straganikiem, unikając nieco zbyt w jej mniemaniu przenikliwego wzroku chłopca. Wpatrywała się w wafelki, udając, że zastanawia się nad kupnem. Nie czekała długo w ciszy.
– Panienka tutejsza? – spytał młodociany sprzedawca, potrząsając przylizaną, brunatną grzywką. – Czy przyjezdna?
– Tutejsza – odparła zgodnie z prawdą. – Jednego poproszę.
– Drugi – chłopiec uśmiechnął się szerzej i przyjemniej – na nasz koszt.
Dygnęła lekko w podziękowaniu i po zapłacie przyjęła dwa świeżutkie i pachnące wafelki.
– Paskudztwo – rzucił chłopak. Gdy Eldara spojrzała na niego pytająco, wskazał ruchem głowy wciąż otoczonego tłumem Trudy’ego Sirkusa. – Tego powinno się zabraniać.
Eldara przytaknęła smutno, nie chcąc odzywać się z pełnymi ustami.
– Znasz Helmę i Hjalmara? – spytała, gdy już przełknęła kęs.
– Jestem ich krewniakiem. – Wypiął się dumnie. – Kuzynem znaczy. Adoptowanym wprawdzie, ale…
– Jacy oni są? – Jaskrawoniebieskie oczy zaświeciły się, nie zważając na zakłopotanie chłopca.
– Grubi. – Wzruszył ramionami brunatnowłosy. – Ale to chyba wiesz, bo i co roku tłumom się we Frosku pokazują, uroczyście królewską parę witają.
– A więc ty też jesteś Maskonurem? – Teraz ona onieśmieliła go uśmiechem.
– No… można by tak rzec. – Podrapał się po głowie. – Choć jako krewniak to chyba co najwyżej alczykiem albo nurzykiem. – Posmutniał.
– Jestem Eldara. – Podała mu rękę przez stragan.
– Xander. – Uścisnęli sobie dłonie.
– Och, zupełnie jak…
– Wiem. – Również spuścił wzrok, ale zaraz na powrót poweselał. – Ale to ja urodziłem się pierwszy. Tak więc książę Jordu nosił moje imię, nie ja jego.
– Sprytnie. – Nie mogła się nie uśmiechnąć. Przypominał jej nieco Gormunda, tak samo łagodny i dobrotliwy. – Teraz to ty jesteś… – Spojrzała na szyld.
– Gdybym nie urodził się szybciej – zamyślił się – mógłbym uwierzyć, że to ja nim jestem. Że jakimś cudem…
– Księcia pochowano, był huczny pogrzeb – rzuciła, jak gdyby nie było to oczywiste. – Ludzie płaczą za nim po dziś dzień.
– Albo objadają na jego cześć. – Spojrzał na trzymany przez nią, prawie zjedzony wafelek. Eldara spuściła wzrok. – Wybacz, smacznego życzę – palnął w zakłopotaniu. – Posłuchaj, Eldaro… Może zechcesz, bym oprowadził cię później po „Księciu Jordzie”? Po zajeździe, znaczy się.
– Naprawdę? – Zapomniała na moment o pełnych ustach, wybałuszając na niego oczy.
– Jak tylko zastąpi mnie kolega – dodał, wyraźnie zadowolony z entuzjazmu Eldary. – Może nawet spotkalibyśmy moich krewniaków Maskonurów. – Złowił błysk w jej oku. – Przyjdź za jakieś dwie godziny, może wtedy będę mógł się wyrwać.
– Dziękuję – odrzekła, tym razem chwilę po przełknięciu karmelowego gryza.
Chociaż odwróciła się już plecami do straganu „Księcia Jorda”, czuła na sobie wzrok chłopca. Tak bardzo przypominał jej Gormunda, pomyślała ponownie. Za bardzo.
*
„Książę Jord” był odwzorowaniem jej wyobrażeń o pałacowych wnętrzach. Sala główna łączyła w sobie prostotę oberży z elegancją, której rzeczywiście nie mógł powstydzić się sam król Gaefring. Z drewnianych sufitów zwisały dostojne, pozłacane żyrandole, na kominku zaś ustawione były dwie marmurowe rzeźby przedstawiające kobietę i mężczyznę. Z początku Eldara pomyślała, że mogły przedstawiać samych Maskonurów, ale dla pewności spytała o to Xandera.
– O ile dobrze myślę – odparł – tak, to zapewne Ragnvald i Sheheray, pierwsi i jak dotąd ostatni, którzy zjednoczyli Lanuin.
Rudowłosa dziewczynka podziwiała teraz obrazy przedstawiające – a jakże, tym razem nie mogła się pomylić – Helmę i Hjalmara Lundów, dorodnych i łudząco do siebie podobnych. Po prawdzie różniły ich wyłącznie dłuższe rzęsy Helmy i rudawy, ledwie zarysowany zarost Hjalmara.
– Autorstwa królowej – powiedział dumnie Xander. – Pod nadzorem mistrza Drengura, ma się rozumieć.
Kolejne dzieła, wyraźnie różniące się stylem od portretu Maskonurów, przedstawiały, jak Eldara się domyśliła, członków ich rodziny, podobnych do siebie jak jeden ptak do drugiego. Przyznała ze smutkiem w duchu, że choćby nie wiedzieć jak Xander się starał, nie mógł być uznany za pełnoprawnego członka rodu Maskonurów.
Minęli przystrojone w obrusy i kwiaty stoły, po czym przeszli do mniejszej sali, podobnie urządzonej, przeznaczonej, jak wyjaśnił Xander, dla rodziny Lundów. Odznaczającą się różnicą był jednak kolor ścian, w poprzedniej sali stonowany, kremowy, tu z kolei przybierający morską barwę.
– Lubią czuć się jak u siebie – odgadł jej myśli chłopak.
– A tam? – Wskazała zakręcające, pokryte dywanami schody.
– Wyżej śpią goście – odpowiedział, po czym nagle go olśniło. – I przygotowują się artyści! Tylko która to była sala…
Gdy zaprowadził Eldarę na górę, wszelkie wątpliwości rozwiały podniesione głosy dobiegające z jednego z najbliżej położonych schodów pokoju.
– Na pewno możemy tu być? – dziewczynka chciała się upewnić.
– Nie bardzo – przyznał bez ogródek Xander, obdarzając ją po raz pierwszy śmiałym, wręcz zawadiackim uśmiechem. – Ale ja tu jestem Maskonur, Książę Jord. A oni są tylko grajki.
Gdy delikatnie zapukał, naraz zapanowała grobowa cisza, po czym rozległ się szaleńczy, kobiecy rechot.
– Mówiłam! – parsknęła. – Mówiłam, że przyniesą!
Drzwi rozchyliły się, ukazując oszałamiająco piękną szatynkę o orlim nosie, ciemnej karnacji i misternie upiętych włosach. Eldara prawie westchnęła na widok jej mocnego, podkreślającego niezwykłą urodę makijażu, naszyjnika z lśniącym kamieniem księżycowym oraz bordowej, długiej do ziemi sukni z jedwabiu.
Uśmiech kobiety natychmiast zniknął na widok Eldary i Xandera.
– Psia krewka – prychnęła zawiedziona. – Bez wina tak, dzieciaczki? Oj nieładnie, nieładnie…
– Kto przyszedł? – Usłyszeli łagodny i delikatny męski głos, który wydał się Eldarze znajomy.
– Czego tu? – spytała piękna pani, przybierając podejrzliwą minę.
– My w sprawie wina – palnął Xander. – Tyle żeśmy go zapomnieli.
Kobieta zmierzyła go groźnym spojrzeniem, po czym, ku zaskoczeniu obojga, roześmiała się serdecznie.
– Ciebie to ja znam, bąbelku. – Uśmiechnęła się do Xandera. – Przy Maskonurach się kręciłeś, pewnieś zagoniony u nich do roboty.
– Jestem ich krewnym. – Chciał, by zabrzmiało to dumnie, ale wyszło mu zaledwie głuche jęknięcie.
– Taa… – rzuciła obojętnie kobieta. – A więc czekam na wino.
– Nie ma. – Wzruszył ramionami Xander, po czym spuścił głowę pod wpływem jej na powrót złowrogiej miny. – Znaczy się, nie dostarczono jeszcze.
Szatynka mruknęła i machnęła lekceważąco. Eldara mogłaby przysiąc, że bąknęła przy tym jakieś niezbyt przystające kobiecie o jej urodzie przekleństwo.
– To czego tu stoita? – Znów patrzyła tylko na Xandera.
– My… – Chłopak przełknął ślinę. – Przywitać artystów, po te, no… podpisy na pamiątkę…
– Słyszałeś, Sudri? – Kobieta odwróciła się ku wnętrzu komnaty i parsknęła. – Po autografy przyszli, bąbelek i gąska. Masz na to jakie dobre przysłowie?
– A no – odparł bez namysłu mężczyzna nazwany Sudrim. – Nie masz człowieka… ni dverga – odchrząknął – takoż hojnego i prześwietnego, coby wzgardził darem, kiedy wziąć może.
– Ha! – okrzyknęła szatynka. – No więc, jako się rzekło! Wchodźcie, wchodźcie, moje wy dary!
Znaleźli się w niewielkiej izbie, która w rzeczywistości była większa, niż się wydawała, bo jej powierzchnię znacznie pomniejszał wszechobecny bajzel. Na ziemi leżały porozrzucane barwne chusty, suknie i peleryny, nietrudno też było natknąć się na pędzelki do malowania ust i oczu, dwa bębny o membranach wykonanych z koziej skóry, fujarkę, pestki z kakui, pantofle bez pary oraz coś dużego i okrągłego, co po chwili okazało się usadowionym na misternym fotelu dvergiem o długich, siwych włosach zaplecionych w warkocz.
– O, karzełki – rzucił, zerkając na przybyłych z zaciekawieniem.
Eldara dopiero po dłuższej chwili dostrzegła trzecią osobę będącą szczupłym mężczyzną o ciemnoblond włosach sięgających ramion i krótko przystrzyżonej brodzie. Skald nie zwracał uwagi na przybyłych, skupiony na prostej melodii wygrywanej na lutni.
– Gaspar? – Eldara rozpromieniła się nagle.
Poeta uniósł głowę znad gryfu, a jego zdradzająca melancholię mina natychmiast ustąpiła pełni radości.
– Eldara! – Wstał natychmiast i rozłożył ręce, by objąć dziewczynkę. – Nie spodziewałem się, że zdołam znaleźć cię w tym tłumie.
– A ja nie spodziewałam się, że dziś wystąpisz – zachichotała. – Że wykonasz pieśń o Lanuin!
– Aż tak mało we mnie wierzysz? – Udał oburzenie. – Jak się miewasz, wszyscy w domu zdrowi?
– A zdrowi, zdrowi – odparła, nie przestając się uśmiechać. – Wszystko się dobrze toczy, to i nie ma powodu, żeby się zwracać do królewskiej pary po pomoc. – Zdało jej się, że uśmiech Gaspara stał się jakby smutny. – Przedstawiam ci Xandera, krewniaka Maskonurów.
– A no witam. – Skald zmierzył chłopca od stóp do głów, najwyraźniej doszukując się w nim rodowych cech Lundów. – Miło mi.
– Kłaniam się nisko, panie poeto. – Xander wyglądał na coraz bardziej speszonego.
– Gdzie ten idiota?! – wrzasnęła nagle szatynka, przewracając kopniakiem jeden z bębnów. – Bez bojowych łubu dubu ani rusz!
– Schlał się pewnie – rzucił bezceremonialnie Sudri. – To i bez łubu dubu przyjdzie grać.
– Eldaro! – okrzyknął nagle Gaspar i objął dziewczynkę za ramiona. – Ty na muzyce się wyznajesz, śpiewasz pięknie. – Nie zwrócił uwagi na wymalowane na jej twarzy zdziwienie i zarazem przerażenie. – To i bębny nie będą dla ciebie problemem! Może zechcesz nas wspomóc, uświetnić występ? Eldaro?
Rudowłosa dziewczynka zamarła z wrażenia. Do wystąpień publicznych, pomyślała, trzeba być pięknym i pewnym siebie. A ja nie jestem ani piękna, ani pewna siebie.
Szatynka pochyliła się nad nią.
– No i masz – westchnęła – łubu dubu.
– Tak! – Eldara ocknęła się nagle. – Och, Gasparze, ja…
– Znasz tę pieśń, prawda? – spytał skald, a dziewczynka przytaknęła, cała się trzęsąc. – Wystarczy trzymać się rytmu, trafiać w dźwięki. A niech go, starego Durukkuka…
– Niech chleje w cholerę – rzuciła szatynka, trącając, tym razem delikatniej, wyłącznie dla zachowania pozorów, przewrócony bębenek. – Jeno gąskę trzeba ubrać! – Uniosła nagle palec wskazujący, po czym zanurzyła się w stercie ubrań. – Gdzieś tu miałam, psia krewka…
– Przeca na nią wszystko za duże – prychnął Sudri.
– Mądre przysłowie mówi – rzuciła w jego stronę – że goła dziewka szybko uczy się prząść.
*
Tłum, wciąż ten szalony tłum, rozlewający się poza dziedziniec, poza horyzont wręcz, wyrosły w miasteczku jak grzyby po deszczu, żywy i głośny, pełzający niczym pająki w pałacowych piwnicach. Saphed był wdzięczny losowi za to, że mógł obserwować otoczenie z wysokości balkonu przeznaczonego dla pary królewskiej i możniejszych jegomościów, w tym burmistrza Frosku Ebbego Skaula.
Stąd też oficjalne powitanie mieli właśnie obwieścić Helma i Hjalmar Lundowie, których tutejsza ludność zwykła nazywać Maskonurami. Jako że Saphed wychował się na dworze, najpierw książęcym na Leidzie, a później królewskim w Saibhir, miał konkretne, bynajmniej niewyssane z palca wyobrażenie o tym, jak powinna wyglądać wysoko postawiona persona. Przyglądając się jednak dorodnym jak odyńce, łudząco podobnym do siebie bliźniętom, których rzekomo różnić miały wyłącznie dłuższe rzęsy Helmy i rudy zarost Hjalmara, chłopiec uznał, że z wicehrabiami mieli tyle wspólnego, co Rhandyjczyk z Wyspiarzem. Rodzeństwo było identyczne pod każdym względem – długie, rude włosy zaplecione w grube warkocze, oczy okrągłe i szaroniebieskie, podbródki dorodne i gładkie za wyjątkiem czarnego pieprzyka po prawej stronie, u obydwojga dokładnie w tym samym miejscu. Mieli na sobie granatowe tuniki podszyte na ramionach i nadgarstkach lisim futrem oraz płaszcze z wyhaftowanym na nich herbem – maskonurem na białym tle.
– Wasza Królewska Mość – wybrzmiał niski, najprawdopodobniej męski głos – Panie burmistrzu, szanowni zgromadzeni! – Tak, Saphed był prawie pewny, że mówiącym był Hjalmar Lund. – Radzi jesteśmy powitać was na kolejnych obchodach Aury i wyrażamy głęboki zaszczyt, mogąc znów witać was w skromnych progach „Księcia Jorda”. Witam również szanowną pogodę, która jak dotąd podejrzanie się nie zmienia. – Przez tłum przeszedł nieznaczny szum przypominający śmiech. – Powoli zapada zmrok, czas więc na oficjalne rozpoczęcie! – Odwrócił się nagle ku Helmie, która trąciła go w barczyste ramię i szepnęła coś. – Ale zanim jeszcze – podjął – oddamy głos Jego Wysokości!
Rozległy się donośne, acz nieprzesadne oklaski, które uciszył dopiero gest stojącego przy balustradzie króla.
– Dziękuję, wicehrabio. – Skłonił głowę w kierunku Maskonurów. – Moi drodzy! Śladem mojego poprzednika witam was najserdeczniej i cieszę się, że tak licznie przybyliście. Zanim jednak tradycjom stanie się zadość… zmuszony jestem wyrazić najszczerszą żałość z powodu nieobecności Ackego Bjora z Órn i tragedii, która przedarła się przez Wolne Miasto. – Odchrząknął wśród niemal całkowitej, dość niezręcznej ciszy. – Dokładamy wszelkich starań, by opanować trudną sytuację i mamy nadzieję, że już za rok spotkamy się we wspólnym gronie, w atmosferze spokoju i beztroski. – Przywołał gestem ręki Sapheda, który był już przygotowany, by podać królowi róg ze srebrnymi okuciami, wypełniony prawie po same brzegi miodem. – Wznieśmy toast za Wolne Miasto i jego dzielnych wojaków. Za Órn!
– Za Órn! – odkrzyknął chóralnie tłum.
Gaefring wziął porządny łyk, miód spłynął mu po policzkach. Po wychyleniu niemal połowy zawartości odsunął róg, westchnął głośno i obtarł usta rękawem. Saphed po raz pierwszy wznosił pełnoprawny toast, jednak dla przyzwoitości jego kufel był nieco mniejszy niż inne.
– Wszyscy wierzymy – podjął znów Gaefring – że świat jest historią opowiedzianą przez Ordara i wyśpiewaną przez Zell. Wysłuchajmy więc opowieści o wojnie i pokoju, miłości i poświęceniu, by przypomniała nam wszystkim o dobru i nadziei, które tak, jak Zaślubiny Lanuin, nie starzeją się nigdy. Wysłuchajmy Pieśni o Bliźniaczej Wyspie, co jednego chciała władcę i pana.
Wybrzmiały oklaski, tym razem towarzyszyły im również gromkie okrzyki, a nawet gwizdy. Zanim jednak tłum zwrócił się w stronę otoczonej świecami, pozostającej jednak w lekkim półmroku sceny, w miejsce króla wystąpił drugi z Maskonurów. Nikt nie zauważył posępnej miny burmistrza Ebbego Skaula, którego nie wywołano jak dotąd do wygłoszenia przemowy.
– Godzi się – głos był równie niski, lecz dało się z niego wychwycić kobiecą nutę – by przedstawić naszych szanownych artystów. Drodzy Państwo, jak świat się zmienia, tak i zmienia się sztuka. Chciałoby się powiedzieć, że pieśniom i poezji ubywa lat, bo oto balladę wyśpiewają nam na dwa głosy młodzi, lecz niewątpliwie dorównujący dojrzałym poetom talentem skaldowie, piękni i pełni wigoru. Naszą dzisiejszą Sheheray będzie przecudna Loyð Sharee z Soiru! – Rozległy się oklaski. – W roli wojowniczego i srogiego Ragnvalda wystąpi Gaspar z Leidhy. – Tu owacje wyraźnie wzmogły się i zostały okraszone okrzykami, w przeważającej mierze dziewczęcymi. Saphed dostrzegł kątem oka, że królowa poruszyła się nerwowo na siedzeniu i wyprostowała. – Asystować im będą wielce poważany Sudri z Hlutverku oraz Durukkuk z Thorpu! – Oklaski wróciły do stonowanej przyzwoitości.
Artyści zjawili się po dłuższej chwili, kolejno wychodząc z „Księcia Jorda” i wkraczając na scenę. Pierwszą z nich była śniada szatynka o włosach upiętych w kok i długiej, jedwabnej sukni. Zaraz za nią podążał szczupły blondyn o miłej aparycji, odziany w czerwony dublet. By Saphed mógł dostrzec kolejnych dwóch skaldów, musiał wstać i nieco się pochylić, bo Sudri i Durukkuk znacznie ustępowali Loyð i Gasparowi wzrostem. Pierwszy, niewątpliwie dverg, o siwych włosach zaplecionych w warkocz na głowie i brodzie, nie bardzo mógł zaliczać się do młodych i pięknych, choć niewykluczone, że był pełen wigoru. Saphed nie zdążył jednak przyjrzeć mu się szczególnie, bo zaraz jego uwagę przykuł ostatni skald przedstawiony jako Durukkuk, który w rzeczywistości był niską, na oko trzynastoletnią dziewczynką o intensywnie rudych, bujnych, sięgających pasa włosach, bladej, dziecięcej twarzyczce i zwiewnej, błękitnej sukni o koronkowych ramiączkach, ozdobionej po lewej stronie misternie wyszytą różą. Czujne oko Sapheda wychwyciło niepewność i brak dystyngowania w jej krokach, jak gdyby po raz pierwszy miała na sobie tak elegancki strój.
Loyð i Gaspar rozstawili się po prawej i lewej stronie, starzec i dziewczynka zaś usiedli pośrodku na niskich stołkach, na tyle niskich, by mogli sięgać nogami podłoża. Stojący skald i skaldka ukłonili się z uśmiechami i chwycili przewieszone przez ramiona lutnie, Sudri przyłożył do ust fujarkę, a rudowłosa dziewczynka rozstawiła lekko nogi i objęła nimi bęben.
Oklaski trwały dość długą chwilę, lecz gdy w końcu ustały, na przód wystąpił blondwłosy skald.
– Umiem śpiewać pieśń – oznajmił melodyjnie, trącając nieznacznie struny lutni – której nie zna ani władca, ani prostaczek, ani żaden syn człowieka. Umiem śpiewać pieśń, która odgania kłótnie, choroby i smutek. Pieśń ta wiele nosi imion. Oni po wsze czasy zwać ją będą poświęceniem, bo poświęcenie zaślubiło Bliźniaczą Wyspę, Panią o Dwóch Twarzach, co jednego chciała władcę i pana.
Tłum wyczekiwał w ciszy. Saphedowi zdało się, że młody skald spojrzał w ich stronę.
Zaczął Sudri, przygrywając wstęp na fujarce, po chwili dołączył się bęben, z początku cichy, jakby niepewny, a w końcu śmiały i donośny, wzywający wojenne proporce. Włączyły się obie lutnie, żywe i szybkie, prześcigające się kunsztem, lecz niemal idealnie równe pod względem rytmu. Widok wpadających w szał tańca skaldów z początku zaskoczył publiczność, jednak ta szybko dała się ponieść opowieści i muzyce. Ktoś zaczął podrygiwać, jakiś chłopak porwał dziewkę i zakręcił z nią piruet, inni poszli ich śladem, dziedziniec „Księcia Jorda” zawirował, ludzie mieszali się między sobą, improwizowali, nie znali wczoraj ani jutra, byli tu i teraz, razem, byli Ordarem i Zell, Słowem i Muzyką, z których zrodził się świat, byli szaleństwem i beztroską.
Jeszcze nie ugiął się pod nami miecz
Jeszcze po skroni spływa ciepła krew
Jesteśmy tu, by odebrać, co nasze
Za Lanuin!
Pierwszą część śpiewał Gaspar, wcielający się w rolę jarla Ragnvalda z Archipelagu Północnych Wiatrów.
Zwrócił swe oczy ku nowym ziemiom
Młody wódz o wielkich dążeniach
Wyśnił ojczyznę sobie podległą
Na podbój rusza w licznych zastępach
Saphed siedział nieruchomo, wodząc wzrokiem po skaldach, po zgrabnych piruetach uroczej Loyð i charyzmatycznym uśmiechu Gaspara, po bujającym się na siedzeniu Sudrim i roześmianej już teraz, rumianej na policzkach rudowłosej dziewczynce. Słuchał i tańczył wewnętrznie.
Jeszcze nie ugiął się pod nami miecz
Jeszcze po skroni spływa ciepła krew
Jesteśmy tu, by odebrać, co nasze
Za Lanuin!
Po instrumentalnym przejściu zaśpiewała Loyð, przyćmiła łagodny tenor Gaspara donośnym altem.
Zrodziła matka ostatnie ze swych dzieciąt
Bliźniacze wyspy, zaślubione na wieczność
Kto ośmielił się zerwać świętą nić
Śmiałość swą musiał okupić klęską
Krótki refren zaśpiewali razem, kilka razy, włączyła się nawet rudowłosa dziewczynka, a zaraz po niej zebrany tłum.
Oto pieśń na jej cześć
Pani o dwóch twarzach
Co jednego chciała władcę i pana
Saphed dopiero teraz dostrzegł, że jego noga samoistnie podryguje do rytmu, w pierwszym odruchu chciał ją zatrzymać, ale nie mógł, jakaś odgórna siła mu na to nie pozwalała. Gaefring słuchał w skupieniu, na co wskazywała charakterystyczna dla niego poza – podpierał podbródek na zgiętej ręce. Na twarzy Dæny z kolei malowały się podziw i fascynacja, jej oczy lśniły jak gdyby był to ich własny blask, nie zaś dobiegający ze świec. Wąskie wargi miała lekko rozwarte, zdawało się, że nie oddycha. Saphed nie pamiętał, by nawet malowanie kiedykolwiek pochłonęło ją tak bardzo.
Kolejną część rozpoczęło wciąż nietracące werwy wcielenie Sheheray.
Wznosi już topór, by przeciąć świętą nić
Gdy pod ostrze rzuca się dzielna dziewczyna
Własną piersią broni najpiękniejsze z dzieciąt
Samotnie młodego przywódcę zwycięża
Loyð zawirowała wokół Gaspara, ich pełne wigoru spojrzenia spotkały się. Skaldka wyśpiewała dalszą część.
Jeszcze nie ugiął się pod nami miecz
Jeszcze po skroni spływa ciepła krew
Jesteśmy tu, by odebrać, co nasze
Za Lanuin!
Saphed nie sądził, by było to możliwe, ale tak, muzyka przyspieszyła, ożywiła się jeszcze bardziej, echo bębnów musiało nieść się przez cały Frosk, a może i jeszcze dalej, za rzekę. Sudri, jak gdyby nie wytrzymał na siedząco, zeskoczył nagle z siedziska i nie przerywając gry na fujarce, zaczął spacerować do rytmu, najpierw okrążył Loyð, potem Gaspara, który właśnie zaczynał śpiewać swoją kwestię, aż w końcu okręcił się wokół dziewczynki, która odpowiedziała mu szerokim uśmiechem.
Zawahał się wódz przed dzielną dziewczyną
Wzruszyła twarde serce wojownika
Lecz nie porzuci marzeń o wyspach
Póki mu swego serca nie wyda
Jeszcze nie ugiął się pod nami miecz
Jeszcze po skroni spływa ciepła krew
Jesteśmy tu, by odebrać, co nasze
Za Lanuin!
I znów refren, do którego włączyli się chyba wszyscy, prawie wszyscy, choć nawet wargi Sapheda poruszyły się, zadrżały, wypowiedziały jedno, drugie słowo, zaśpiewały zachęcone dobiegającym z boku delikatnym głosem królowej.
Oto pieśń na jej cześć
Pani o dwóch twarzach
Co jednego chciała władcę i pana
Paź na moment wybudził się z muzycznego transu, zauważył, że któryś z gwardzistów mówi coś do króla. Gaefring spoważniał, podniósł się i zszedł schodami. Dæna zdawała się tego nie zauważać, nie istniało dla niej nic poza widowiskiem. Poza śpiewającym kolejną zwrotkę skaldem, jak zaczął podejrzewać Saphed.
Zgodziła się dziewczyna pojąć wojownika
I tak zaślubiono południe z północą
To, co bliźniacze, złączyło się w jedno
Noc była dniem, a dzień stał się nocą
Król zniknął pod dachem „Księcia Jorda”. Tymczasem głos zabrała piękna i niestrudzona Loyð.
Kochała dziewczyna swego wojownika
Wojownik kochał swą dzielną dziewczynę
I póki trwała ta miłość przedziwna
Tak długo pokój ogarniał krainę
Widowisko trwało, tylko nieliczni dostrzegli interwencję za dziedzińcem zajazdu Maskonurów. Wyrwały się krzyki, niebędące w stanie przebić się przez muzykę i śpiew, dotarły jednak do uszu Sapheda, a nawet Dæny, królowa odruchowo ujęła chłopca za ramię, oboje obejrzeli się w tamtą stronę i zobaczyli straż wywlekającą z dala od tłumu dwóch… nie, trzech jegomościów, których tożsamości nie sposób by odgadnąć z tak dużej odległości, gdyby nie purpurowe maski zasłaniające połowę twarzy.
Tymczasem pieśń niosła się nieprzerwanie, zmierzając już jednak do końca. Ostatni refren wyśpiewano wspólnie kilka, może nawet kilkanaście razy.
Oto pieśń na jej cześć
Pani o dwóch twarzach
Co jednego chciała władcę i pana
– Nie ruszaj się! – rzuciła z niewłaściwą sobie stanowczością Dæna, szarpiąc Sapheda za ramię, gdy ten chciał zerwać się z siedzenia. – Ani drgnij.
Nie mógł nie posłuchać, wpatrywał się teraz w zimną powagę, tak bardzo niepasującą do jej delikatnych rysów. Ballada zmierzała do kulminacyjnego punktu, tłum nieprzerwanie szalał, nieświadomy napięcia, które niemal rozsadzało królową i jej pazia.
Padł ostatni akord, a zaraz za nim burza oklasków i wrzasków, ludzie podskakiwali i machali, niektórzy nawet się popłakali, niby to ze szczęścia, niby ze wzruszenia. Dæna i Saphed czekali na zwrot wydarzeń, chłopiec wyobraził sobie najgorsze, królowa z pewnością również. I rzeczywiście, ze skupienia wyrwały ich coraz głośniejsze kroki, ktoś podążał schodami. Gdy ukazało się przed nimi oblicze Gaefringa, królowa odetchnęła głośno.
– Anah – powiedział to, co było już dla nich oczywiste. – Ale bez broni, nawaleni jak świnie. Świętować im się zachciało – w jego głosie wybrzmiał srogi sarkazm.
Królowa objęła Sapheda, na moment przytuliła go do siebie. Jesteś bezpieczny, mówił ten gest. Przy mnie zawsze będziesz bezpieczny.
W międzyczasie Loyð i Gaspar przyjęli podziękowania i bukiety kwiatów od Maskonurów, tłum zaś nie przestawał skandować. Towarzyszył im chłopiec o ciemnych, przylizanych włosach, który niespodziewanie wręczył różę rudowłosej dziewczynce. Podziękowała mu niezręcznym uśmiechem.
Dopiero teraz królewska para i paź wstali, by zaszczycić brawami artystów. Loyð i Gaspar pomachali w ich stronę, ukłonili się nisko. Tak, teraz Saphed dostrzegł to wyraźniej, młody skald widział tylko królową, a ona, jak się zdawało, widziała tylko jego, lecz nie uśmiechała się, jej twarz zastygła w lękliwej powadze.
Chwilę po tym zorientował się, że rudowłosa z kolei patrzy prosto na niego. Wytrzymał jej spojrzenie, dziecięce i łagodne. Wprawdzie elegancka, błękitna suknia dodawała jej powagi, ale Saphed domyślił się, że bez niej dziewczyna była zwykłą prowincjuszką, którą przed zniknięciem w tłumie ratował wyłącznie kolor włosów. Nie jest ładna, pomyślał, za grosz w niej piękna i wdzięku.
Poczuł, jak lekki powiew wiatru strąca mu z twarzy kosmyki czarnych włosów. Dziewczynka odwróciła wzrok, otarła dłonie jedną o drugą. Nie spojrzała już na niego, po chwili zeszła ze sceny wraz z pozostałymi skaldami. Saphed poczuł dziwne podniecenie, dręcząca go już od popołudnia senność naraz odeszła, wstąpiły w niego nowe siły, jak pod wpływem wypicia koffe. Odprowadził wzrokiem artystów, a właściwie jedną artystkę, której imienia nie znał, bo nie mogła nazywać się Durukkuk i bynajmniej nie pochodziła z Thorpu.
Zastanowił się, po czym zawstydził swoich myśli. Nie jest ładna, powtórzył któryś raz. Przypominał to sobie, bo na moment zapomniał.
*
Do wystąpień publicznych trzeba być pięknym i pewnym siebie, pomyślała. A ja, za sprawą wprawnej ręki Loyð, mogę być zarówno piękna, jak i pewna siebie.
Z tym ostatnim musiała zachować cierpliwość, bo samo przejście pośród tłumu kosztowało ją dotkliwy ból brzucha, odruchy wymiotne, drżenie i pocenie się rąk, i pewnie coś jeszcze, o czym Eldara zdążyła zapomnieć, bo trzeba było iść, wyprostowaną i dumną – co przy dźwiganiu bębna nie byłoby łatwym zadaniem nawet dla Loyð, która dystynkcję miała wrodzoną – nie potknąć się, nie robić głupich min… zakręciło jej się w głowie, ale opanowała słabość, patrzyła prosto na siwy warkocz Sudriego opadający mu na krótkie plecy, szła jego rytmem, widziała tylko jego.
Gdy już usiadła, wcale nie poczuła się lepiej, bo oto wpatrywało się w nią co najmniej kilkaset par oczu, zapewne zachodzących w głowę, czemu Durukkuk z Thorpu ma biust i nosi sukienkę. Ułożyła bęben między kolanami, spojrzała porozumiewawczo na Sudriego. Jego uśmiech sprowadził na nią spokój, strach niemal całkowicie odszedł, choć wiedziała, że będzie musiała znów spojrzeć na gawiedź, nie zawieść tych ludzi, nie przynieść wstydu… nie, przypomniała sobie słowa dverga, które powiedział jej, gdy krój przymierzanej przez nią błękitnej sukni w końcu zadowolił Loyð. To ma być zabawa, powiedział, nie dosłownie wprawdzie, lecz w formie mądrego przysłowia wydobytego z nad wyraz bogatego repertuaru.
Ja będę grać, a ludzie będą się bawić.
Pierwsze dźwięki fujarki zmobilizowały ją, skłoniły do skupienia. Bęben odezwał się po uderzeniu jej dłoni, wybrzmiewał przy każdym tknięciu. Za lekko, pomyślała, to ma być łubu dubu. Po chwili było, zaskakująco donośne jak na jeden instrument, Eldara spięła mięśnie rąk, lecz zaraz je rozluźniła. To ma być przecież zabawa.
W końcu napięcie całkowicie opadło, był już tylko śmiech i taniec, wirujący tłum, przejmujący alt Sheheray i łagodny tenor Ragnvalda. Poczuła, jak w jej policzki wstępuje ciepło, domyśliła się, że jej twarz musiała poczerwienieć po sam koniuszek nosa, ale nie przejęła się tym, usta kazały jej się uśmiechać, nie znały sprzeciwu.
Naraz Sudri zeskoczył, poniosła go muzyka, Eldara pozazdrościła mu tej możliwości, bo sama zapragnęła skakać, okręcać się wokół jedwabnej sukni Loyð, wokół bufiastych rękawów Gaspara. Korciło ją, by porzucić bęben i podążyć za nim, ale dzielnie się powstrzymywała, niesiona poczuciem obowiązku. Dverg zaskoczył ją, wychynął zza pleców, zatańczył wokół niej. Nie musiała już skupiać się na grze i rytmie, ręce same uderzały o membranę, znały melodię lepiej niż Eldara.
I wtedy dobiegł ją okrzyk, z początku myślała, że to ktoś z tłumu zawołał triumfalnie lub w pijackim amoku, ale głos pochodził gdzieś zza dziedzińca, brzmiał raczej niepokojąco. Spojrzała na Sudriego, który zdawał się nie słyszeć, widowisko nieprzerwanie trwało. W jej dłonie wkradła się niepewność, uderzała z mniejszym impetem. Ale nic się nie stało, ludzie wyśpiewywali refren, Eldara dołączyła się po chwili, maskując niepokój uśmiechem.
Wróciła radość, była już tylko ona, gdy tłum wiwatował, mężczyźni rzucali w górę kapeluszami, a kobiety chustami. Eldara kłaniała się w każdą możliwą stronę, z tego wszystkiego zapominając wstać. Obejrzała się za siebie, dostrzegła parę identycznych, grubych jegomościów wręczających Loyð i Gasparowi bukiety. Zauważyła wśród nich Xandera, ale dopiero wtedy, gdy stanął na wprost i wręczył jej purpurową różę. Uśmiechnął się tak uroczo, że musiała się zarumienić, choć po prawdzie była już czerwona po twarzy od emocji i ciepła, więc miała nadzieję, że chłopak tego nie zauważy.
Wstała i pokłoniła się ponownie, tym razem równo z Loyð, Gasparem i Sudrim. Spojrzała na balkon i naraz zabrakło jej tchu, bo oto oklaski kierowała w jej stronę sama królowa Dæna, miodowowłosa piękność była tak blisko, tak pięknie się uśmiechała. U jej boku klaskał zadowolony, lecz powściągliwy król Gaefring, jak zawsze prezentujący się szlachetnie i dystyngowanie.
Między nimi stał jeszcze ktoś, Eldara rozpoznała go od razu, może nawet nie pomyliłaby go z innym rhandyjskim chłopcem, mimo że wszyscy wydawali jej się tacy sami. Koffe był jak zwykle poważny, zastygły i niewzruszony, odporny na emocje, wręcz zimny. Rhandia nie jest zimna, pomyślała nagle. W Rhandii rosną kakui, banany i haritaki, a słońce przypala skórę na brązowy kolor. Ogarnęła ją smutna myśl, że chłopiec ten, znany jako szczęśliwy amulet królowej, nigdy nie był na wyspach południa, nigdy nie widział ich na oczy, nawet z pokładu statku.
Zadrżała, gdy odnalazł jej wzrok. Tak, teraz zobaczyła to w pełni, ciepłe serce, które północ skuła w lód. Dostojność okazała się pozorem, w ciemnych oczach nie było wyższości, lecz lęk spłoszonego dziecka, choć przecież chłopak nie mógł mieć mniej lat niż ona sama. Kiedyś myślała, że wystraszyłaby się jego spojrzenia, a teraz skłonna była przyznać, że to ona go onieśmieliła, pazia królowej, prosta dziewka z przedmieścia, która dziś miała swoje pięć minut i oto puszy się przed lepszymi i wyżej postawionymi.
Nagle poczuła lekkie ukłucie w prawej ręce, dostrzegła ledwie widoczną, lecz nieco szczypiącą i swędzącą ranę pod palcami, nawet nie krwawiącą. Otarła dłonie o siebie, złączyła je dla niepoznaki.
Drzazga – pomyślała, lecz nie uwierzyła.