Gdyby ktoś spojrzał na mapę samej tylko Galicji, ujrzałby prowincję, koniec świata, prawie już Prusy. Czymże jednak są mapy i ich granice, jak nie naiwną projekcją ludzkiej buty na świat nią niewzruszony. Z perspektywy ptaka – na potrzeby niniejszej opowieści przyjąć by można jastrzębia – jedynymi liniami były strumienie, granice pól i lasów, sporadycznie drogi i tory kolei żelaznej. Grubą wstęgą, niby pociągnięcie pędzla impresjonisty, meandrowała z zachodu na wschód Wisła, symbol nieistniejącego kraju. Jedno z głębokich rzecznych zakoli wciąż wspominało księżniczkę Wandę, która życie mu onegdaj własne oddała, nagrodą za triumf nad germańskim najeźdźcą. Stary król ojciec księżniczki zaś ze swego kurhanu za rzeką od stuleci doglądał rosnącego niepowstrzymanie miasta po nim nazwanego.
Kraków nie był już byle podgrodziem, skromnie upchniętym między Wawel a Barbakan. Rozplenił się niczym bluszcz, jak gdyby Planty wystrzeliły nasionami nowych dzielnic we wszystkich kierunkach. Piasek, Kleparz, Kazimierz… Duch Króla Kraka z dumą obserwował swoje dziedzictwo. Pomachał wesoło ze szczytu kopca przelatującemu jastrzębiowi.
Zapadał wieczór. Ulice, jedna po drugiej, rozświetlały się blaskiem nowoczesnych lamp łukowych, a kramarze z podzamcza poczęli zwijać swoje interesy przed nadchodzącą nocą. Ptak minął Plac Wszystkich Świętych i ulicę Franciszkańską, gdzie właśnie mijały się dwa konne tramwaje. Od wschodu dobiegł gwizd zbliżającego się leniwie do dworca pociągu pasażerskiego. Fabryki Zieleniewskiego i Peterseima nie zrażały się zmierzchem; pracowały pełną parą bez względu na porę, wyrzygując w ciemniejący błękit nieba nieprzerwane kłęby kleistego dymu.
Jastrząb zazwyczaj nie odwiedzał brudnych i hałaśliwych osiedli ludzkich, ale tego wieczora poczuł niezwykły zew, który ściągnął go aż tu, do centrum Krakowa. Nie dumał nad naturą zewu. Był tylko zwierzęciem podążającym za instynktami.
Przysiadł na Hejnalicy Kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, płosząc stadko gołębi. Złożył skrzydła i począł przeczesywać bystrym wzrokiem zatłoczony rynek. Nie wiedział, czego szuka. Nie wiedział, czy to znajdzie. Był jednakowoż cierpliwy z natury.
Jastrzębiowi obce były imiona takie jak Święty Florian czy Święty Tomasz, a nazywanie ulic od ich imion dalece wykraczało poza zdolności jego rozumowania. Zostawmy więc jastrzębia, a przyjrzyjmy się skrzyżowaniu wspomnianych ulic, a konkretnie stojącej opodal Kamienicy Cyrusowskiej. Tam bowiem znajdował się popularny, acz podły raczej szynk, o niewyszukanej nazwie Bandzioch.
Do Bandziocha najchętniej schodzili robotnicy fabryczni po drugiej zmianie i przesiadywali tam do późnych godzin nocnych. We wcześniejszych porach ruch był przeważnie znacznie mniejszy, jednakże tego akurat dnia jeszcze przed zmierzchem zwaliły się tam pokaźne tłumy. Powodem nie był ani nowy rodzaj napitku, ani żaden spektakl, którymi to lokale przeważnie nęciły klientelę. Nie był to przynajmniej spektakl sensu stricto, gdyby kto uparty chciał polemizować.
Stoły zsunięto pod ściany, a ławy i krzesła wszelkie skupiono w centrum, półokręgami niby w teatrze. Zasiadali na nich ludzie różnej proweniencji, od robotników, przez żaków i urzędników, aż po garstkę dżentelmenów w surdutach. Trafiło się nawet dwóch angielskich dandysów, przedstawiających się wszystkim jako Odley i Bashwell, nieznających ni słowa w języku polskim czy niemieckim, jednak znajdujących przyjemność w przedstawieniu nie mniejszą niż reszta gawiedzi.
Pośrodku, przy stoliku zastawionym mięsem i kuflami zarówno piwa jak i miodu, siedział człek postury takiej, że sam widok jego zapierał dech w piersiach. Ważyć musiał z trzy cetnary, choć tłuszczu w tym była pewnie ledwo garstka. Skórę miał ciemniejszą, niby Arab, acz rysy zupełnie u Arabów niespotykane. Choć zima jeszcze się nie skończyła, a kry ledwo ruszyły po Wiśle, miał na sobie wyłącznie płócienną spódniczkę. A ponieważ miał zwyczaj siedzieć w rozkroku szerokim, nielicznie przewijające się dystyngowane damy musiano błyskawicznie na zewnątrz eskortować, gdyż mdlały jedna po drugiej.
– A wiecie, co mnie najbardziej rozsierdza? – huknął mężczyzna ów tubalnym głosem. – Że wszyscy tu snują bajania o jakimś Prometeuszu! Że to on niby dał wam ogień. I co, dał się słabeusz pochwycić i teraz go zjada po wieczność jakiś ptak? Bzdury, mówię wam! To ja dla was ogień przyniosłem, jeszcze jak taki, o, mały byłem, ledwo od ziemi odrośnięty. Do cioteczki Mahuiki mnie wysłali po niego. Wrzucałem te jej ogniste pazury do wody dla zabawy, aż tak się wściekła, że miotać nimi we mnie zaczęła. Swoją drogą, trafiła jednym, franca jedna. O deszcz musiałem bogów błagać, żeby mnie ugasił. No ale jeden szpon poleciał też w te krzaki i tak je zaczarował, że macie z nich ogień bez potrzeby co i rusz błagania cioteczki. Stąd on, nie od jakiegoś Prometeusza, psia jego matka i babka!
Cała sala ryknęła śmiechem, a wielkiemu mężczyźnie podstawiono dwa kolejne kufle, które pochwycił bez patrzenia.
– A Słońce? – krzyknął ktoś z tłumu. – Co ze Słońcem na ten przykład?
– Ba, Słońce! Ten ciul, co po niebie zasuwał jakby mu kto pochodnię pod zad podstawił? Tak mu się co dnia spieszyło, że prania wysuszyć nie szło. No to wziąłem braciszków i poszliśmy go odwiedzić w jego norze, jak spał. Taki sukinsyn był gorący, że musieliśmy murem go obudować, żeby nas nie spopielił. Ale w końcu go złapaliśmy w sidła, akurat jak się do kolejnej szarży gotował. Ja wyciągnąłem wtedy szczękę babki i jak go nie zacząłem łoić po tym durnym łbie, żeby się uspokoił. Jął nas szybko przepraszać, ale ja znam takich jak on. Musiał mieć nauczkę, a solidną. Tak mu te wyścigi wytłukłem z głowy, że od tamtej pory się wlecze jak staruszek. O i proszę bardzo.
Kanonada śmiechu była tak głośna, że szło ją usłyszeć chyba i na Podgórzu. Obaj Brytyjczycy musieli wycierać rękawami łzy wesołości, choć, jeśli im wierzyć, ani słowa nie rozumieli.
– Panie złociutki – odezwał się jeden z robotników – to wszystko przecie brzmi jak stare dzieje, jak świat jeno powstawał. A co teraz robi taki heros, jak niebo i słońce normalnie się zachowują?
Ciemnoskóry wycelował w niego połowicznie obgryzionym udkiem z indyka.
– To bardzo dobre pytanie! Akurat, wyobraźcie sobie, nie dalej jak parę dni temu…
* * *
Przyfrunąłem tu jako gawron z okolic zwanych Piterburhem, na północy leżących, gdzie mróz znacznie ostrzejszy. Zazwyczaj unikam tych północnych lądów w tej porze roku, bo szarość i chłód nie są mi bliskie. Rzadko jednak, powodowany osobliwym smutkiem, spędzam ten czas w krainach zimowych, wśród śniegu i długich nocy. Miesiąc teraz spędziłem z przyjacielem Ilią Wasiliczem, polując w bezlistnych lasach i popijając gorzałkę, ale gdy nadeszły pierwsze oznaki wiosennej odwilży, pożegnałem się i odleciałem hen, bez konkretnego celu, na południe, wzdłuż linii morza przez was Bałtykiem zwanego.
Wieści o słynnym grodzie Kraka doszły mnie wieki całe temu, gdy dziadowie waszych dziadów jeszcze po tym świecie nie chodzili, jednak nigdy wcześniej nie miałem dobrej okazji do odwiedzin. A teraz byłem w okolicy, pomyślałem więc, czemu by nie! Osiadłem toteż we wsi Mogiła, tam za linią kolei, wiecie zresztą gdzie, wy wszyscy tutejsi przecież. W tartaku się nająłem, żeby zajęcie mieć, bo wiedzieć musicie, że ja pomimo boskiej krwi, najwięcej radości odnajduję w robotach prostych, gdy heroicznych w pobliżu brak. Deski rżnąłem o poranku, jak Miecio, syn gospodarza, przytruchtał, cały zaaferowany.
– Panie! – krzyknął od progu. – Pana widzieć ktoś chce!
– Mnie? – zdziwiłem się. – Kto i gdzie?
– Tamój, na polu, w kolasce!
To mnie zdziwiło dopiero! Ledwo sfrunąłem na ziemię, w obcej krainie, a tu już ktoś pyta o mnie. Ruszyłem więc za Mieciem, ciekaw, kto może chcieć mnie widzieć. Istotnie, przy drodze stał powóz, skromny, lecz duży, w dwa konie zaprzęgnięty. Kotarami miał okna wszystkie pozaciągane. Ledwo się zbliżyłem, a drzwi same się przede mną otwarły, do środka zapraszając, do ciemnicy okrutnej. Mignęła mi wówczas czerwona szata i z miejsca pewne pojęcie miałem, kto w środku czekać może. To ci niespodzianka, pomyślałem, stary znajomy tutaj, w Europie.
– Witaj, przyjacielu – rzekł mi, niewzruszony. Nie zdradzę jego imienia, bo nie wiem, czy by sobie tego życzył. Nie uśmiechał się, gdyż ludzie jego pokroju nigdy nie unoszą się ani gniewem ani radością.
– Witaj, stary druhu – odparłem rozradowany, jako że mnie wstrzemięźliwość nie obowiązywała. – Jak ci się powodzi? Jak twoja misja?
– Nasza wspólna misja, przyjacielu. To za jej sprawą los splótł nasze ścieżki teraz, na jej końcu, tak samo, jak zrobił to na jej początku. Nie zapomniałeś chyba o jej znaczeniu.
– Znasz moje zdanie. Nie tędy droga, by zniweczyć klątwę – rzekłem.
– Twój lud ma swoją mądrość, a mój ma swoją. Choć są różne, nie muszą być sprzeczne. On – wskazał na tyły powozu – walczy, by spełnić twoje własne marzenie, a poświęca się przy tym po tysiąckroć bardziej niż ty.
Na tyłach bowiem leżał mężczyzna, tak samo łysy jak mój przyjaciel i tak samo ubrany, to jest w zgrzebną czerwoną szatę. Gdy spotkałem go po raz pierwszy, był piękny, emanujący wigorem i mocą. Teraz wyglądał jak nieszczęście, pomarszczony, zmarnowany i tylko cienką nicią trzymający się życia.
– Bardzo niewiele już z niego zostało – powiedział przyjaciel mój, bez smutku w głosie. – Na Aoraki ty przekazałeś ziemi tylko koronę, jego mądrość. Ja, podróżując po świecie, pomogłem mu oddać prawie całą resztę. Teraz pozostało mu już tylko to, co na dnie. Jest mniej niż zwierzęciem, mniej niż insektem. Gdy straci swą świętą muladharę, umrze. Ale taka jest jego wola. Poświęcenie, takie jak twoje, gdy dałeś przegryźć się przeklętym zębom.
Nie miał całej słuszności, gdyż ja życia swego nie poświęciłem, lecz tylko poddałem ryzyku. I choć poniosłem porażkę, to, jak sami widzicie, nie umarłem, wbrew niektórym podaniom. Rzec mogę tyle tylko, że lud mój niewiele wiedział o dżdżownicach.
Rzecz jasna, przystałem na nalegania mego przyjaciela. Wszak zgodziłem się mu pomóc dawno już temu, wnosząc na szczyt Aoraki cząstkę mocy jego boskiego towarzysza. Cóż tak patrzycie? Myśleliście, że jestem jedyną boską istotą, która stąpa pośród was? Ha!
Jasnym dla mnie było, dokąd nieszczęśnik ma udać się w swoją ostatnią podróż na tym świecie. Wzgórze Wawelskie dosyć pełne jest mocy i historii, by oczywistym stać się kandydatem. Zrazu pomyślałem o niegdysiejszej jamie smoka, o którym legendy wasze swoją drogą błędne są, gdyż żaden szewczyk Skuba go nie ukatrupił. Smok sam stąd odleciał nieproszony, według woli własnej. W każdym razie, przyjaciel mój nie jamę sobie upodobał, a grób królowej waszej Jadwigi w wawelskiej katedrze.
Moja pierwsza wizyta w samym Krakowie miała zatem miejsce ciemną nocą, gdy wszyscy sprawiedliwi już spali, ewentualnie na późnej zmianie fabrycznej pot przelewali. Planty, łyse przed wiosną, straszyły w ciemności upiornie, a błoto ze śniegu leniwymi strużkami płynęło do Wisły. Jadąc wśród ponurych duchów miasta, zatęskniłem za domem. Miałem jednak przed sobą ważne zadanie.
Powóz nasz zajechał od ulicy Bernardyńskiej, gdzie moja rola zacząć się miała. Upewniwszy, że nikogo w pobliżu nie widać, zmieniłem się w pająka i nicią przypasałem nieruchawego męczennika do własnego odwłoku, a następnie jąłem wspinać się po wzgórzu i murach zamkowych. Za obwarowaniami, szczęściem, straży do unikania już nie było. Niesionego biedaka usadziłem chwilowo pod ścianą opodal katedry – wszak odejść stamtąd nie miał jak – a następnie przez okno wpełzłem do środka w poszukiwaniu sarkofagu królowej. Dzięki instrukcjom przyjaciela, odnalazłem go od razu i siłą moją nadludzką odsunąłem wieko, odsłaniając wiekowy szkielet.
Już wracać po świętego nieboraka miałem, gdy wzrok mój uchwycił w głębi nawy postać. Poznałem ją od razu – wysoką, nagą, ciemniejszą niż nocne niebo. Słyszałem nawet zgrzyt okrutnych zębów z obsydianu.
– Próżny trud – rzekła do mnie Pani Nocy.
– Nie masz nade mną władzy – odparłem, niewzruszony.
– Próżny trud! – wysyczała niczym wąż i rozwiała się w ciemności. Uśmiechnąłem się, gdyż w syku owym brzmiały wściekłość i bezradność.
Pewny zwycięstwa, wróciłem po męczennika, ażeby złożyć go w królewskim grobie i wypełnić ostatnią część jego woli. Jednak gdy jako lelek wyfrunąłem przez uchylone okno, w jego miejscu zastałem tylko błyszczący jaskrawo obłok czerwonej mgły. Z gardła mego wyrwał się szczebiot rozpaczy, gdyż dotarło do mnie, że Hine-nui-te-pō znów zatriumfowała. W miejsce, gdzie pył po ciele świętego już się rozwiewał, pędziła para zaalarmowanych strażników. Targany goryczą zleciałem na dół, do powozu przyjaciela, aby zakomunikować mu o mojej porażce.
– Zbyt pochopnie się kajasz – powiedział on jednak, wpadając mi w słowo. – Grób miał być tylko symbolem. Ważne, że duch oddany został Wzgórzu. Nawet gdyby muladhara jego zaklęła się w jednym tylko kamieniu.
* * *
– To powiedziawszy, odjechał powozem w stronę Mostu Podgórskiego – skwitował swą historię ciemnoskóry mężczyzna i zwilżył wyschnięte gardło potężnym łykiem z kufla.
W Bandziochu zapadła cisza, ciężka niby pierzyna.
– Czy to prawda wszystko? – odezwał się w końcu któryś z żaków. – Nic nie zmyślacie?
– Płazem puszczam insynuację, ale ostrzegam, że kto mi raz jeszcze kłamstwo zarzuci, ten pożałuje nie mniej niż sam Irawaru.
– Mówiono na rynku dzisiaj o czerwonych światłach na Wawelu zeszłej nocy – szepnął głos z tłumu.
– Ale co to właściwie miało zdziałać? – wykrzyknęła z tyłów młoda dziewczyna, najpewniej studentka.
– To nieistotne – odezwał się szorstki głos zza jej pleców.
Wszelkie głowy zwróciły się w stronę otwartych na oścież drzwi wejściowych. Stało tam dwóch konstabli, uzbrojonych w długie pałki.
– O ile dobrze zrozumieliśmy, pan niniejszym przyznał się do włamania na teren wawelskiej katedry i sprofanowania grobowca, co zaiste miało miejsce zeszłej nocy. Jesteście zatem aresztowani, panie, pod wspomnianymi zarzutami.
Uczynili krok w stronę rozpartego pośrodku lokalu obcego. Kilku bardziej rosłych robotników zrazu zerwało się, ażeby zagrodzić im drogę. W Bandziochu nie zawsze respektowano władze z austriackiego nadania.
– Spokojnie. – Przybysz dopił resztkę ze swojego kufla i wstał, nie czyniąc gwałtownych ruchów. – Jestem łagodnego usposobienia i po dobroci się dogaduję. Pójdę z panami dokąd trzeba i na pewno rozwiejemy wszelkie nieporozumienia.
To powiedziawszy, przecisnął się między zgęstniałą już do granic możliwości ciżbą i stanął przy policjantach, górując nad obydwoma więcej niż głową. I wówczas nastąpiło to, czego ludy Ziemi całej przez długi czas zrozumieć nie mogły, nim wieści z Krakowa dobrze się nie rozeszły. Cały świat przeniknął potężny wstrząs, niby puls, acz nie fizyczny i nie słyszalny, a jakby duchowy, przewracający w kiszkach i stawiający włosy na karku.
– Czyżby? – wymruczał obcy, jak gdyby do siebie. Następnie bezceremonialnie ujął głowę jednego z konstabli w wielką jak talerz dłoń i grzmotnął nią z całej siły o ciężki dębowy stół. Rozległo się ohydne chrupnięcie i mundurowy wpierw wyprężył się, a potem zwiotczał, trupem padając na miejscu.
Tłum zebrany w Bandziochu powinien był naraz wrzasnąć i rzucić się do ucieczki. Nikt jednak nie miał odwagi choćby drgnąć. Wszyscy, jak jeden mąż, zastygli w niemym przerażeniu.
Wtedy to brutalnie zamordowany konstabl drgnął i, jak gdyby nigdy nic, podniósł się do pionu, trzepiąc głową na boki jak pies po wyjściu z wody.
– On… – wykrztusił ktoś przez zduszone gardło – on… on…
– Cóż mogę rzec – rzekł potężny mężczyzna, uśmiechając się wesoło od ucha do ucha – jak nie: drobnostka!
Następnie zmienił się w wielkiego jastrzębia i wyfrunął przez otwarte drzwi, a wizg jego ptasi brzmiał jak przepełniony radością śmiech.