Ukrzyżowany Jezus Chrystus patrzył spod wpółprzymkniętych powiek na gromadzących się u jego stóp wiernych. Cienie igrały w wyżłobionych przez ostre dłuto rysach twarzy, blask świec spływał po półnagim ciele Zbawiciela wprost na ołtarz. Orgia włoskiego marmuru, złoceń, haftowanych obrusów i naczyń żywcem chyba przeniesionych z legendy o królu Midasie powinna zawstydzić skromną, niemalże prymitywną rzeźbę Ukrzyżowanego, lecz to w spojrzeniu Jezusa pełgała z trudem ukrywana pogarda dla przepychu, jakim ociekał każdy zakątek kościoła.
Fantazyjnie poskręcane filary, chciwie wyciągające ramiona ku pomalowanemu jak tania dziwka sufitowi. Wielobarwne oczy witraży, łypiące na świat zewnętrzny bez skromności. Ogrzewane ławki z miękkimi poduszkami, dbające o komfort tyłków pomniejszającej się z roku na rok klienteli. To jest… wiernych. Marność. Marność nad marnościami. I wszystko…
– Chuj – syknęła pod nosem Helena Kropidłowska, potknąwszy się o wystający próg drzwi.
Babinka obróciła się, by spiorunować spojrzeniem próg, o który zawadziła nogą. Zaraz, zaraz… w zeszłym tygodniu tak nie wystawał. Czyżby wymieniono drzwi w kościele? Jeden baczny rzut oka na przeszkodę i Helena rozpoznała bramkę z wykrywaczem metalu, taką jak na lotnisku.
„Co to za czasy – pomyślała kobieta, prychając pod nosem. – Nawet Dom Boży trzeba chronić przed tymi uchodźcami, Arabami zesranymi!”.
Zielone światełko u góry metalowej bramki migotało spokojnie, jakby puszczając oczko, zgodziło się z Heleną.
– Helu, chodź, miejsce ci trzymam!
W tym teatralnym szepcie Hela rozpoznała głos znajomej z sąsiedniego bloku. Mania, wdowa po szewcu Kędzierskim, machała chudą jak gałązka wierzby ręką, zachęcając Helę do wepchnięcia się w kolejkę do konfesjonału.
Nastolatek – ubrany, jakby dopiero co wrócił z czarnej mszy – przewrócił oczami, kiedy Hela wcisnęła przed niego swoje studziesięciokilogramowe ciało. Szepnął coś do swojej koleżanki, a ta siksa tylko wydęła pomalowane na czerwono usta, kręcąc z dezaprobatą głową.
– Ale ludu – wydyszała Hela do ucha towarzyszki. – Znowu wszystkim na koniec przypomniało się o spowiedzi wielkanocnej.
– Dokładnie. – Mania poprawiła czarny beret, spod którego wymykały się wymoczone w błękitnej płukance włosy. – Jak zdrowie sąsiadki? Z biodrem lepiej?
Hela machnęła ręką.
– Co tam biodro, kiedy trzustka daje popalić. Na USG czekam już pół roku! A wczoraj, podczas badania krwi, ta młoda pinda tak mi rozgrzebała żyłę, że mam siniaka na pół ręki!
– Całe szczęście, że ginekolog nam już odszedł.
Przysłuchujący się rozmowie Satanista zmiarkował odruch wymiotny, wywołując u Siksy naprawdę głupiutki chichot, lecz wcale nie ruszyło to Heleny. Nachyliła się bardziej nad ramieniem Mani i ciągnęła szeptem:
– Słyszałam, że ta pielęgniarka z naszej przychodni ma gacha, który siedział w więzieniu! W dodatku ćpun.
– Co ty nie powiesz!
– A jak! – Oczy Heli płonęły niemal tak, jak płomyki palących się na ołtarzu świec. – Mało tego, proszę ja ciebie, ten ćpun ma dzieciaka z downem, czy jakimś innym dziadostwem, w każdym razie debila. Z poprzedniej baby. A już ty wiesz, ile można pieniędzy wyciągnąć z takiego ułomka.
– Dokładnie.
Puk, puk, puk! – dobiegło z trzewi zamykanego konfesjonału. Kolejny rozgrzeszony lekko, uwolniony od brzemienia grzechów, oddalił się ku ławom w nawie głównej. Wężyk czekających na spowiedź zakołysał się i postąpił dwa kroki bliżej ku zbawieniu. Wyrzeźbiony w drewnie Ukrzyżowany zamknął na moment oczy, odetchnął głębiej. Jeszcze kwadrans pozostał do Drogi Krzyżowej, a kolejka grzeszników zamiast zmniejszać się, narastała.
Do kościoła weszła trzyosobowa rodzina. Matka – śliczna blondynka – ciągnęła za rękę równie śliczną małą blondyneczkę opatuloną w róż, falbanki i koronki. Za nimi dreptał ojciec – łysiejący okularnik, przygarbiony od ciężaru branych w biurze nadgodzin.
– No, a weź popatrz na tych, proszę ja ciebie – zatrajkotała, szturchając Manię. – Gzub taki duży, a oni wciąż bez ślubu żyją, bezbożnie. Ja wyszłam za Wiecha, gdy miałam dziewiętnaście lat i żyłam z nim przez szczęśliwych pięćdziesiąt sześć lat!
„I odetchnęłam z ulgą, kiedy ten dziad i ochlej był zszedł na zawał” – dodała w myślach prawdę.
– Mój Mireczek był aniołem, błogosławię każdy rok, który udało nam się wspólnie przeżyć – westchnęła Mania. – I jaki fachowiec! Do dziś chodzę w zreperowanych przez Mirka butach.
– Ja też, kochana, ja też – skłamała Hela. Dla niej Mirka nie fachowcem, a fuszerem winno się zwać. Oddane Kędzierskiemu kozaki już po tygodniu zaczęły znowu przeciekać. – Kędzior był mistrzem, rewelacyjnie posklejał mi kozaki. Nic nie przeciekają, ani kropelka się nie przeciśnie do środka.
– Dokładnie.
„Dokładnie”. Mania jako jedyna osoba na świecie potrafiła za pomocą tego jednego słowa wyrazić wszystko – zgodę, niedowierzanie, entuzjazm, a nawet zaprzeczenie, jak się postarała.
Puk, puk, puk!
Dwa kroki ku zbawieniu.
Od konfesjonału odeszła młoda kobieta w modnym, szarym płaszczu, krótkiej spódniczce i czarnych rajstopach.
– Ta to nawet do kościoła ubiera się jak na podryw – skrzywiła się Helena. – Zaraz będzie jej dupę widać, spójrz tylko. Zero skromności! Ja w jej wieku nie musiałam świecić cyckami, żeby znaleźć sobie faceta. Mało tego, proszę ja ciebie, musiałam się od nich odganiać!
Nie padło spodziewane: „dokładnie”. Manię, choć znała nie od wczoraj swoją sąsiadkę, zaczął drażnić jad sączący się z ust Heleny przy każdym ich otwarciu. To tak, jakby Kropidłowska rzygała nienawiścią, ledwo jej oczy złapią coś, co im się nie podobało.
– Ojej, zapomniałam o rachunku sumienia – powiedziała Mania, sięgając do torebki po modlitewnik. Odwróciła się od Heleny, otworzyła książeczkę i zaczęła po raz drugi rozliczać się z grzechów.
A Helena dalej namierzała ofiary. Najpierw pod ostrzał wzięła grubego jak wieprz Macieja, sklepikarza, siedzącego w przedostatniej ławce. Cóż, nie tyle siedzącego, co rozlewającego się na poduszce niczym topniejący na słońcu bałwan. „Ile to musi żreć, żeby tak się utuczyć?” – pomyślała.
Puk, puk, puk!
Nadeszła kolej Manii. Kobietka z ulgą dopadła do konfesjonału. Hela podeszła bliżej drzwi w nadziei, że podsłucha co nieco ze zwierzeń sąsiadki. Jednocześnie skaner plugastwa zainstalowany w jej oczodołach wychwycił kolejny godny potępienia obrazek.
Na końcu kolejki po przeciwnej stronie konfesjonału stanęła Julka, wnuczka siostry zmarłego męża Heleny. Trzydziestka na karku, a jej wciąż marzy się kariera pisarska. Ciekawe, gdzie takie pomiotło znajdzie wydawcę? I o czym ona właściwie pisze? Jakieś bzdurne opowiadanka, dyrdymały i banialuki. Hemingway w kurtce przeciwdeszczowej i traperach.
– Pani starsza, pani się ruszy, już pani kolej – szepnął Satanista. Bezczelnie mrugnął okiem do Heleny. – Chyba, że wspomina pani swojego ginekologa. Wtedy nie przeszkadzam i życzę przyjemnych doznań.
Siksa parsknęła głośno, zaraz jednak zakryła usta dłońmi o tak długich, sztucznych paznokciach, że mogłaby kopać pod ziemią tunele wespół z kretem. Frajer z biura obejrzał się, jego Blondyneczka również. Nawet gruby Maciej jakoś wywinął cielsko i sprawdził, co to za śmiechy dobiegają spod konfesjonału.
Helena spłonęła czerwienią. Nawet jej siwe włosy zrobiły się odrobinę różowe przy cebulkach. Zacisnęła mocno zęby, czując jak na dziąsłach przesuwają się protezy. Zacisnęła i pulchne pięści. Powoli nachyliła się w stronę nastolatka. Oddech kobiety pachniał cukierkami lukrecjowymi, płaszcz kulkami na mole, skóra dopiero co wtartym w nią amolem, a całość tworzyła tak osobliwą mieszankę perfum, że chłopak cofnął się mimowolnie.
Jak zając wyczuwający smród nadchodzącego niedźwiedzia.
– Spieprzaj, gnojku – syknęła Helena ledwo słyszalnie. Doczłapała do konfesjonału, padła na kolana i pełnym pokory głosem wysapała do ucha proboszcza – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Ksiądz nakreślił znak krzyża, rozpoczynając spowiedź.
– Słucham cię, córko.
„Córko… Ty byś mógł być moim wnukiem” – zakpiła znów tylko w głowie Helena. Nie podobał jej się ten nowy proboszcz. Szybko jednak strząsnęła z serca święte oburzenie i zadeklamowała wyuczoną przed Pierwszą Komunią formułką:
– Ojcze, zgrzeszyłam. Ostatni raz u spowiedzi byłam miesiąc temu. Pokutę zadaną odmówiłam, ale Pana Boga obraziłam nowymi grzechami. Zjadłam na śniadanie szynkę w piątek, ale to przez to, że nie włączyłam wcześniej najświętszego radia i nie wiedziałam, jaki mamy dzień tygodnia. Nie dałam też Rumunce pieniędzy, kiedy żebrała pod naszym kościołem.
„Bo nie finansuję oszustów i nierobów” – uzupełniła w duszy Helena.
-To wszystko są drobne grzechy, córko, Bóg ci je z pewnością wybaczy. Zrobiłaś rachunek sumienia?
– Tak – skłamała na poczekaniu. Nawet powieka jej nie drgnęła. – Ale to wszystko. Więcej grzechów nie pamiętam, żałuję z serca całego i przyrzekam poprawę, a ciebie, ojcze, proszę o…
– Czy chcesz wyznać kłamstwo? – bezceremonialnie przerwał jej spowiednik. – Przeklinanie? Złość? Nienawiść?
– No wie ksiądz?! – oburzyła się, aż opluła folię, która chroniła spowiednika przed plugastwem grzeszników. Albo po prostu przed smrodliwymi wyziewami z niemytych ust. – Mam siedemdziesiąt dziewięć lat, nie w głowie mi takie ekscesy! Jestem starą, schorowaną kobietą, która przesuwa pozostałe jej dni niczym paciorki różańca, błogosławiąc każdy poranek, jakim Bóg mnie obdarowuje! Ja kłamać? Ja nienawidzić?! Przecież Jezus powiedział: „kochaj bliźniego jak siebie samego”…
– Kochasz się, Heleno?
Tym zaskoczył Kropidłowską. Nie potrafiła jednak powiedzieć, czy bardziej zastanowiło ją pytanie, czy fakt, że proboszcz znał ją z imienia.
– Ale… w sensie… takim grzesznym, że ja ze sobą… to jest… że bawię się tym… co mam w gaciach?
– Nie, Heleno. Czy kochasz siebie? Czy kochasz człowieka, jakim jesteś?
Pulchne policzki zadrgały. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Chcę tylko wiedzieć, córko, czy miłość, jaką okazujesz sobie, okazujesz również ludziom, którzy cię otaczają.
– No… raczej.
– Więc przyrzekasz na to święte miejsce, że nie gardzisz, nie poniżasz, nie mówisz złego słowa, nie potępiasz?
– A… ale siebie, czy innych?
– Na jedno wychodzi.
Rezon szybko wrócił. Co jej będzie jakiś młodociany obszczymurek w sutannie robił wodę z mózgu? Pewnie po mszach proboszcz wpycha ministrantom łapska pod komeżki. Albo jeździ tym swoim nowym samochodem do miasta na dziwki. Ha! Właśnie! Całe osiedle huczy o nowym pojeździe proboszcza. Hela jeszcze go nie widziała, a gdy pytała o szczegóły słyszała tylko: „musisz sama to zobaczyć, bo nie uwierzysz”. Pewnie jakiś benlej, czy jak to się mówi… I taki zachłanny gałgan ma ją pouczać?!
– Więcej grzechów nie pamiętam, żałuję z serca całego i przyrzekam poprawę, a ciebie, ojcze, proszę o pokutę i rozgrzeszenie – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Proboszcz odwrócił od niej spojrzenie, przymknął oczy i zaczął modlić się szeptem. Czyżby wcześniej pokręcił z niedowierzaniem głową? Nie, zdawało jej się…
Machnęła pospiesznie ręką, kreśląc znak krzyża, nachyliła się ku kratom, by wyklepać standardowe: „bojegołaskatrwanawieki”, kiedy proboszcz znów ją zaskoczył:
– Jesteś pewna, że nie masz niczego więcej do wyznania Bogu?
Zagryzła wargi i pokiwała głową. Wolała milczeć, niż otworzyć usta i spuścić ze smyczy język. Za to w głowie… oj, tam aż huczało od wyzwisk!
– W takim razie, z Bogiem, Heleno. Idź w pokoju.
– Bóg zapłać.
Konfesjonał wypluł cielsko Heleny, aż trzasnęły drzwiczki oddzielające spowiadającą się od reszty czekających grzeszników.
Organista grał już pierwszą pieśń, żałośnie jęcząc. Rozbrzmiał dzwonek inicjujący nabożeństwo, wierni powstali. Helena Kropidłowska rozpoczęła więc polowanie na miejsce siedzące. Byle jak najbliżej ołtarza.
Kołyszącym się krokiem Kropidłowska dotarła do pierwszych ław kościoła i postanowiła zagrać swoją najmocniejszą kartą. Sapnęła, podparła się ciężko o bok ławy. Charknęła, jęknęła. Zaczęła lekko klepać dłonią mostek. Westchnęła ciężko.
Zadziałało. Wąsaty chłopek ustąpił miejsca Helenie.
Kobieta nie umiała skupić się na rozważaniach. Bezczelność księdza proboszcza przeorała jej dumę, zostawiając głębokie, bolesne bruzdy. Potraktował ją jak gówniarę! Ją, przykładną katoliczkę, obecną na wszystkich mszach, roratach, adoracjach, rekolekcjach, różańcach i majowych.
– …bbbzapłać… bbbzapłać… – w świecie poza mrocznym wnętrzem Heleny mamrotał kościelny, zbierając do koszyka ofiarę na kwiaty mające przyozdobić Grób Pański.
– Bądź mi litościw, Boże nieskończony – zawodził organista, gwałcąc manuały.
I jeszcze to pytanie na koniec. Czy aby przypadkiem nie ma niczego więcej do wyznania Bogu? „Kpina!” – pomstowała Helena, grzebiąc w portmonetce. Miała tylko dwadzieścia parę złotych. A dwudziestaka musi zostawić na zakupy. Wyłuskała więc z czeluści portfelika pięćdziesięciogroszówkę i wrzuciła ją do koszyka z niewinną miną biednej wdowy z przypowieści Chrystusa.
– …bbbzapłać…
– Odpuść przed Tobą grzech mój popełniony – wtórował organista.
„Odpuść grzech”? No tak, pokuta! Helena zapomniała odmówić pokutę. Ale pal diabli, odmówi w domu, nie pali się przecież.
Dopiero wówczas z przeoranej wzdłuż i w poprzek ziemi świadomości wygrzebała się cuchnąca, uwalona błotem myśl.
– Nie zadał mi pokuty – wymamrotała kobieta pod nosem. – Zapomniał dać mi pokutę…
Wybrzmiała dominanta wygrywanego na organach utworu. Echo ostatniego akordu pełzło po filarach aż po sklepienie, by tam, pośród malowideł, huśtać się pod kopułami. Wnet zagłuszyło je szuranie nóg wychodzących wiernych. Ciche pozdrowienia, wymienianie szeptem uwag. W końcu w świątyni zostali tylko pogrążony we śnie, cicho pochrapujący Chrystus, któremu głowa opadła na piersi i Helena Kropidłowska.
Upewniwszy się, że została sama, Helena pognała do zakrystii. Zapytała o księdza proboszcza. Ministranci tylko wzruszali ramionami, zaprowadzili ją do wikarego.
– Ksiądz proboszcz zapomniał dać mi pokutę – poskarżyła się.
Brwi wikarego wspięły się po przecinających czoło zmarszczkach niemal pod linię włosów. Stadko otaczających go ministrantów poruszyło się niespokojnie niczym stado spłoszonych kurczaków.
– A więc tak… – Pokiwał głową wikary. Obejrzał Helenę z góry do dołu. Westchnął ciężko. I uśmiechnął się przepraszająco. – Przykro mi.
Wyszła z zakrystii bez pożegnania. Zajrzała jeszcze raz do konfesjonału, ale po spowiedniku została tylko złożona na siedzeniu stuła.
– A, srać na to! – prychnęła, tocząc owinięte we flausz i moher ciało w stronę wyjścia. – Zmówię dziesiątkę różańca i po sprawie. Albo jeszcze „Niechaj będzie pochwalony”.
Drzwi kościoła zamknęły się za Heleną z trzaskiem, budząc znużoną przydługą mszą rzeźbę Chrystusa. Drewniana powieka uchyliła się, oko Zbawiciela zerknęło na źródło hałasu.
Zamocowane u góry elektronicznej bramki światełko migotało na czerwono niczym wieczna lampka za ołtarzem.
* * *
Stare powiedzonko mówi: „na frasunek dobry trunek”.
Helena miała ochotę wymalować te słowa złotymi literami na ścianie pokoju i patrzeć na nie, klepiąc się po brzuchu wypełnionym piwem, golonką i gotowaną kapustą. Beknęła rozkosznie, otwierając trzecią z kolei puszkę browaru.
Pstrykała i pstrykała pilotem, aż w końcu natrafiła na swój ulubiony turecki serial. Aż jej się w żołądku wieprzowinka zakręciła, gdy w końcu zobaczyła na szklanym ekranie swojego ulubionego bohatera. Burak, tak miał na imię. Z taką twarzą mógłby się zwać choćby i Brokuł, a i tak Helena czułaby skurcz tam, nisko. Nawet w tym wieku, patrzcie no…
Ding-dong!
Helena prawie oblała się piwem. Kogo to diabli niosą o tak późnej porze? Podeszła do drzwi, wspięła się na palce, by wyjrzeć przez judasza.
Na wycieraczce przed jej mieszkaniem stał mężczyzna w garniturze i ciemnych okularach. W klapie marynarki połyskiwała srebrna, wpięta w materiał litera „X”. W okrytych skórzanymi rękawiczkami, złączonych z przodu dłoniach trzymał teczkę. Policja? CBŚ? A może Urząd Bezpieczeństwa?
Stojącemu po drugiej stronie drzwi agentowi towarzyszył ubrany identycznie jak on chłopiec. Huśtał się na piętach, rozglądając dookoła. Dzieciak z kolei trzymał w ręku…
Głowa Heleny uderzyła w drzwi, gdy kobieta nachyliła się ku wizjerowi, niedowierzając własnym oczom. Dzieciak trzymał dymiące kadziło, a spod czarnej marynarki wystawał rąbek haftowanej komży.
Uchyliła drzwi. Agent X skłonił się na powitanie, otworzył teczkę. Zerknął na jej zawartość, potem na wystraszoną twarz Heleny.
– Czy pani Helena Kropidłowska, ochrzczona dnia ósmego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku?
– Pan kościelny? – jęknęła, poznawszy mężczyznę po głosie. – Co to za maskarada? Jakaś nowa forma kolędy?
Nowoprzybyli popatrzyli po sobie.
– Kościelnym jestem podczas mszy. Po niej należę do „IKS-a”.
– Czego?
– Instytutu Kontroli Spowiedzi. W skrócie „IKS”. – Uniósł teczkę, by Helena mogła odczytać wydrukowaną na niej pełną nazwę dziwnego stowarzyszenia. Napis okalał ornament przedstawiający koronę cierniową. – Pani Heleno, zgodnie z procedurą informuję, że nasze detektory wykryły pewne nieprawidłowości związane z przebiegiem procedury składania przez panią zeznania spowiedniczego. Wedle wskazań zanotowanych przez obłudnikomierz, nie wyjawiła pani ani jednego prawdziwego grzechu. Z kolei licznik grzechów zatajonych w ostatnim miesiącu przyznał pani rekord ogólnoparafialny. Do tego dochodzą obciążające zeznania świadków win i ofiar pani grzesznej duszy.
– Co, proszę? – Promile z dwóch i połowy piwka wyparowywały z Heleny z każdym kolejnym słowem usłyszanym od kościelnego. A może to właśnie wina alkoholu? Może zasnęła i śni ten szalony sen?
– Za składanie fałszywego rachunku sumienia i niezadeklarowanie szczerego żalu za grzechy aresztuję panią w celach przeprowadzenia korekty aktu spowiedniczego. Ma pani prawo zachować milczenie, aż do czasu spotkania ze swoim spowiednikiem. Ma pani prawo odmowy odbycia powtórnej spowiedzi, jednak przyznanie się do grzechów i żal za nie skróci całą procedurę zbawienia pani duszy. Proszę wyciągnąć przed siebie ręce.
– Co, do cholery?!
Obaj agenci IKS-a zachłysnęli się. Kościelny wyciągnął z kieszeni na piersi długopis i dopisał do akt Heleny kolejny grzech, a ministrant zaczął majtać kadzidłem, chcąc wykurzyć z duszy Heleny plugawego demona.
– Proszę nie stawiać oporu – mruknął kościelny widząc, że Helena zbiera się do zatrzaśnięcia mu drzwi przed nosem. – Czasy Świętej Inkwizycji minęły. Nie spalimy pani na stosie. A paliłoby się przednie, patrząc na zawartość tkanki tłuszczowej w pani ciele. Ależ by skwierczało!
– Powariowaliście kompletnie! – Nogi miękły pod Heleną. Wieprzowina w jej żołądku już nie dostarczała miłych wrażeń. Kotłowała się, jakby pożarty kawałek świni ożył i próbował raciczkami wygrzebać się z brzucha, by uciec przed tym absurdem. – Ludzie! Luuudzie! Pomocy! Biją, gwałcą!
– Ręce, mówię! – Kościelny rzucił ministrantowi teczkę, wyciągnął z etui na pasku spodni złote kajdanki. – Pókim dobry. Chcemy tylko z panią porozmawiać.
Kajdanki ledwo co zdołały objąć pulchne nadgarstki Heleny. Ministrant ruszył przodem, machając kadzidłem. Kościelny jedną ręką podtrzymywał Helenę, drugą wygrzebał z kieszeni mały dzwonek.
– Jestem grzesznikiem, wyznaję to przed Tobą, Ojcze, i przed braćmi, jestem grzesznikiem i potrzebuję, Ojcze, Twojej pomocy – śpiewał pełną piersią, dzwoniąc zawzięcie.
I tak szła ta dziwna procesja przez drugie piętro… pierwsze piętro… parter. Przez chodnik, trawnik pod blokiem, aż na oświetlany pomarańczowym światłem lamp parking, gdzie stał…
Konfesjonał.
– Ja chyba tracę rozum – sapnęła Helena.
Nie był to ten konfesjonał, w jakim Helena klęczała nie tak dawno temu w kościele. Pomiędzy busem a przerdzewiałym golfem trójką, na trzech miejscach parkingowych, stała czarna, ozdobiona chromem landara. Nad tylnym zderzakiem przyklejono naklejkę z wizerunkiem Jezusa w ciemnych okularach i napisem: „Jezus kocha nawet niedzielnych kierowców”.
– Co… co to jest?
Ministrant zachichotał.
– Jak to, co? Nowa bryka księdza proboszcza!
Właściciel tego cuda stał przed konfesjonałem. Oglądał krytycznie przednią szybę pojazdu. Potem podciągnął sutannę, kucnął, zajrzał pod podwozie. Rękawem starł z chromowanej maskownicy jakąś plamkę, musnął pieszczotliwie jedną z lamp.
Uśmiech rozświetlił oblicze proboszcza, kiedy dostrzegł swoich agentów prowadzących aresztowaną.
– Wspaniale, szybo to załatwiliście! Wsiadajcie. – Klasnął w dłonie i zabrał od ministranta teczkę z koroną cierniową.
Kościelny wpakował Helenę w miejsce po lewej stronie kierowcy, sam zajął z ministrantem klęcznik po prawej. Proboszcz natomiast wszedł przez tylne drzwi, obszedł fotel kierowcy i z sapnięciem zasiadł za kierownicą.
– Niby takie to luksusowe, a ciasno tu jak w trumnie – wymamrotał pod nosem. Przekręcił kluczyk z breloczkiem w kształcie krzyża. Gdzieś spod podłogi dobiegło mruczenie potężnego, stusiedemdziesięciokonnego silnika. – Więc, córko, znów się spotykamy. Pan kościelny wyjaśnił ci wszystko, darujmy sobie pytania i przejdźmy od razu do…
– Jak to, darujmy? – Helena uczepiła się kratki konfesjonału. Budą nieźle zatelepało, gdy ksiądz wycofując pojazd, zawadził o krawężnik. – Co wy wyprawiacie, na Boga?!
– Nie „na Boga”, tylko „dla Boga”.
– Porwaliście mnie! Upokorzyliście! Te… te… kajdanki! Zamkniecie mnie w lochu i zmusicie do pokuty?
– Nic z tych rzeczy. Chcę tylko skorygować spowiedź, którą odbyłaś uprzednio. I tym razem będziesz szczera. Wyznasz wszystkie grzechy.
– A jak nie?! – ryknęła butnie Helena.
Wjechali na główną drogę. Konfesjonał zajmował dwa pasy ruchu, lecz nikt nie obtrąbił wozu księdza proboszcza. Kierowcy zjeżdżali na pobocza i chodniki, jakby robili miejsce jadącej na sygnale karetce, a nie konfesjonałowi.
– Cóż. – Wzruszył ramionami proboszcz. – Twój wybór. Wierzę wszak, że sama zechcesz uwolnić swoją duszę skutą łańcuchem grzechu. Zanim to jednak nastąpi, zjedziemy na chwilę z trasy. Muszę zatankować.
Helena po raz pierwszy w życiu postanowiła zawrzeć usta i poczekać na dalszy rozwój wypadków. Tego wieczoru absurd gonił za absurdem. Kiedyś musi się to skończyć!
Konfesjonał wtoczył się na stację benzynową, minął zbiornik z gazem LPG i zatrzymał się przy mniejszym, na którym narysowano litery „LPK”.
– Zatankuj do pełna – polecił proboszcz kościelnemu, wyciągając ze schowka koszyczek na ofiary. Helena mogła przysiąc, że wypatrzyła w nim swoją pięćdziesięciogroszówkę. – A, i kup młodemu hot-doga.
– Z sosem czosnkowym! – zawołał za kościelnym ministrant.
– „LPK”? – spytała Helena.
– „Luksusowe Paliwo Konkordatowe”, dofinansowywane przez państwo. Choć my rozwijamy ten skrót: „Lej Panie Kościelny”.
Absurd… absurd…
– Trochę to potrwa, więc możemy zacząć spowiedź tu. – Proboszcz założył stułę, zmówił krótką modlitwę i nachylił się ku kratce. – Słucham cię, córko.
Zszokowana Helena gapiła się przez szybę na krzątającego się przy konfesjonale kościelnego. Mężczyzna podłączył wąż do zbiornika na paliwo, w międzyczasie umył przednią szybę, zerknął na cennik. Gwizdał pod nosem pieśń: „Jezusa Judasz przedał za pieniądze nędzne”.
– A jeśli wyznam wszystkie grzechy, puścicie mnie wolno?
– Heleno… Cały czas jesteś wolna. Tylko z troski o twoją duszę nakłaniam cię do poprawienia spowiedzi. To wszystko – gestem wskazał konfesjonał – ma przemówić tylko i wyłącznie do wyobraźni. Tak właśnie twoja biedna dusza czuje się w ciele. Zniewolona, upokorzona, zamknięta w grzesznej skorupie. Kiedy wyznasz prawdę i szczerze pożałujesz swoich czynów zrozumiesz, że podczas spowiedzi okłamałaś nie mnie, a samą siebie. Uwolnisz się. Uwolnisz swoją duszę.
„Ja pierd…” – pomyślała po swojemu Helena i…
…iiiiIII! – zawyła nad ich głowami syrena. Wnętrze rozświetlił migoczący na czerwono kogut, zamocowany na suficie kabiny kierowcy. Proboszcz tylko pokręcił głową i dopisał w teczce Heleny kolejną uwagę.
– Słucham więc. Jakie są twoje grzechy? – Wsparł palcami skroń, znów nachylił się ku kracie.
„Raz kozie śmierć” – pomyślała Helena.
– Ojcze, zgrzeszyłam. Ostatni raz u spowiedzi byłam… cztery godziny temu. Pokutę zadaną…
– Bez tych formułek. Po prostu porozmawiajmy.
– W porządku. Dobrze. Więc… proszę ja księdza… Kłamię, przeklinam, jestem skąpa, obłudna, zazdrosna, mam problem z piciem, nieumiarkowaniem w jedzeniu, jestem pełna nienawiści do innych, nie lubię się dzielić. Osiem lat temu głosowałam na Platformę…
– To nie grzech.
– Ale mi to ciąży. Gardzę młodzieżą, gejami, murzynami i arabami, czasem podkradnę jabłko na targu i to nie dlatego, że nie mam pieniędzy. Tylko po to, by udowodnić sobie, że jestem sprytna i obrotna.
Syrena w konfesjonale milczała. Ani razu nie zamigotała. A spowiednik wyglądał, jakby czekał na dalszy ciąg tej litanii grzechów.
– A tej Rumunce, co żebrała pod kościołem, specjalnie nie dałam pieniędzy. Skoro ma czas klęczeć i wyciągać łapę po datek, ma też czas na szukanie roboty!
Kościelny skończył tankować. Podniósł z ziemi koszyk z ofiarą i poszedł do budynku stacji, uregulować należność.
– Coś jeszcze, córko?
– Mam też grzeszne myśli. Wiem, jestem stara i dla was, młodych, to obrzydliwe, ale… zawsze byłam… namiętna.
– Młody, słuchawki! – Proboszcz machnął ręką w stronę ministranta. A chłopaczek… wyciągnął spod siedzenia słuchawki, nałożył na uszy i zaraz zaczął kiwać głową w takt włączonych przez księdza piosenek Arki Noego. – Wyjaśnij mi to, Heleno.
Kropidłowska spłonęła purpurą. Czuła, jak po skroni spływa kropla potu. Widocznie klimatyzacja nie należała do standardowego wyposażenia tej linii konfesjonałów.
– Nawet teraz, gdy nie ma już Wieśka… sama sobie… robię dobrze.
– Mów dalej, biedne dziecko.
Przed oczami duszy Heleny przesuwały się zabarwione na czarno migawki z całego życia kobiety. Wyznanie win okazało się o wiele łatwiejsze, niż kłamanie.
– Nie odwiedziłam umierającej matki. W szpitalu. Bałam się, jak będzie wyglądać. Że będzie mi się śnić. Przeze mnie też zwolniono z pracy moją najlepszą przyjaciółkę. Gdyby nie ona, ja bym wyleciała. Donosiłam też na sąsiadów.
Dopiero teraz zauważyła, że ksiądz odhacza na ukrytej w teczce liście kolejne pozycje.
– Nie czujesz się lżejsza, Heleno? Czy to nie wspaniałe uczucie, zrzucić brzemię, które od lat cię przytłaczało?
Nie odpowiedziała.
– Czy mogę już iść? Trafię stąd do domu. I nikomu nie powiem, co tu się działo.
– Jeszcze jedna sprawa. Co mi powiesz o Janku Brzeskim?
Ukryta gdzieś na dnie serca duszyczka Heleny zadrżała niespokojnie.
– O… Janku?
– Tak. O tym siedemnastoletnim chłopaku, który co niedzielę przynosił ci bukiet kwiatów. Który stał godzinami przy płocie, bo obiecywałaś mu spotkania, a potem nie przychodziłaś. I chichocząc, obserwowałaś go z koleżanką zza stodoły. Którego, gdy przyszedł prosić ojca o twoją rękę, nazwałaś zbyt głupim i brzydkim, byś mogła za niego wyjść. Powiedziałaś, że wolałabyś stanąć przed ołtarzem z ropuchą z pobliskiego stawu, niż z nim.
– Skąd… skąd ksiądz wie…
– O Janku, który powiesił się na wierzbie rosnącej nad tym stawem. Którego znalazł jego młodszy brat. Ten sam, co przyszedł do ciebie przed twoim ślubem z Wiesławem i nazwał cię morderczynią.
Serce Heleny pękło, tkwiąca w nim dusza rozerwała kajdany i wyrwała się z ociekającego fałszem lochu. Po policzkach kobiety płynęły łzy.
– Chciałam o tym zapomnieć… – jęknęła, skrywając twarz w dłoniach. – Ale… to nie moja wina. Wszyscy mnie obwiniali, ale to nie ja… nie ja mu włożyłam pętlę na szyję! Chyba cała wieś przyszła do nas. Wyciągnęli mnie z domu… za włosy, za ubranie. Zawlekli jak wór ziemniaków, pod ten staw… pod to drzewo… gdzie on wisiał. „Patrz!”, ryknęli. „Patrz i zapamiętaj sobie. Ludzie mają uczucia, zdziro”. Oni… potraktowali mnie gorzej, niż ja jego, a to mnie okrzyknięto potworem!
Znów zobaczyła ten tłum. Spalone słońcem policzki, wielkie, zahartowane pracą dłonie, ściskające kamienie i garście błota. Kobiety w chustach i fartuchach, zbierające w ustach ślinę. „Kurwa”, wołali. „Ladacznica”. „Wiedźma”. „Potwór”. „Żmija”. „Dziwka diabła”. I gorzej. O wiele gorzej…
– Kazali mi go odciąć… rzucali błotem… kamieniami… pluli. Dopiero, gdy ojciec przyszedł z kosą osadzoną na sztorc… gdy im zagroził… dali mi odejść. Ale nie pozwolili mi zapomnieć. Wyzywali… szykanowali… grozili. Ludzie są okrutni, proszę księdza. Dlatego postanowiłam być taka, jak oni!
Proboszcz spojrzał na Helenę. Bez pogardy, złości, zniesmaczenia. Przycisnął rękę do kraty, pokrzepiająco dotykając spoconą, drżącą dłoń kobiety.
– Heleno. Ty byłaś taka już wcześniej.
– Owszem, aniołem nie byłam, ale mój obecny stan duszy to ich wina! Oni mnie zmusili! Przez nich gorzkniałam z każdym rokiem życia!
– I tą goryczą poisz tych, co dziś cię otaczają, choć nie są to ludzie, którzy zaciągnęli cię nad staw.
– Żałuję! – ryknęła, uderzając pięścią w kratę konfesjonału. – Żałuję całego mojego życia! Wszystkiego. Nie zasługuję na szacunek, na miłość, na współczucie! Spalcie mnie… Spalcie mnie, strąćcie do piekła, tylko dajcie mi wreszcie spokój! Dajcie mi, do cholery, spokój!
Migotanie i wycie syreny wypełniło kabinę konfesjonału. I w tych błyskach Helena znów usłyszała szum czochranych wiatrem chudych gałązek wierzby. Znów zobaczyła staw w rodzinnej wsi. I skryte za zieloną zasłoną liści ciało. Trzeszczący powróz, gdy trup kołysał się w przód i w tył. Złote jak dojrzały owies włosy. Błękitne oczy wpatrzone w wieczność. Wytrzeszczone, jakby zmarły nie dowierzał w cuda krainy umarłych. Bliznę pod prawą brwią. Malutką, taką zawadiacką. Lekko zadarty nos, na którym przysiadł czarno-żółty motyl. Puszek zarostu nad górną wargą, z którego Janek był taki dumny. I siny, obrzmiały język, wypełzający z ust jak tłusty robak.
Pamięta, że chwyciła trupa za rękę. Była ciepła. A jednak martwa, bo tylko nagrzana od sierpniowego słońca. Miękka, mimo pęcherzy od pracy. Bez życia. Nie odwzajemniła uścisku, jak wtedy, gdy po zabawie u sołtysa spotkała się z Jankiem w zagajniku. On przyniósł koc, ona koszyk malin. Leżąc na plecach, Janek kładł na swoich ustach owoc i patrzył tymi błyszczącymi, wesołymi oczami na Helenę z takim uwielbieniem, jakby była królową, a nie zwykłą, wiejską dziewką. Dziewczyna zjadała owoc, odwdzięczając się pocałunkiem. I czymś więcej. Tą słodką tajemnicą, która napędza krew w młodych żyłach i rozpala w wyobraźni płomień.
Kochała Janka.
I nie wyszła za niego za mąż nie dlatego, że był brzydki i głupi. Nie był.
Odmówiła mu, bo był zbyt biedny.
– Marzyłam o lepszym życiu – szepnęła, patrząc w oczy proboszcza. Jakże był on podobny do Janka. Wcześniej tego nie zauważyła. A może… nie chciała dopuścić do głosu wspomnień. – Chciałam lepszego życia… a on nie mógł mi go dać. Tak mi przykro… Chciałabym go przeprosić, ale… to już niemożliwe…
Szloch wstrząsnął piersią Heleny. Brzęczał łańcuch kajdanek, gdy kobieta biła pięściami w pierś. Lampka migotała i migotała, to na czerwono, to na zielono, iskrzyło i trzeszczało, jakby żarówka bliska była przepalenia. Aż wreszcie coś trzasnęło, a wokół zapadła nieprzenikniona ciemność.
– I ja odpuszczam tobie grzechy… – dobiegło gdzieś z oddali.
Chwilę później umysł Heleny pogrążył się w nicości.
* * *
– …tym razem ci odpuszczę, Burak, ale jeśli znowu przyłapię cię na zdradzie, poznasz, czym jest gniew wzgardzonej kobiety!
Powieki Heleny zatrzepotały. Sufit pokoju wirował. Wieprzowina w żołądku kwiknęła i tylko przewróciła się na drugi bok.
– Aysun, kocham tylko ciebie i chcę, byś została moją żoną. Gülay się nie liczy. Byłem pijany…
Helena też była pijana. Czuła to każdym centymetrem ciała. Zwłaszcza nosem. Musiała zasnąć i oblać się piwem, bo cuchnęła jak cysterna starego browaru.
Zasnąć?!
Nieco trzeźwiej rozejrzała się po pokoju. Pokoju, na miłość boską! Nie jakiegoś futurystycznego konfesjonału. Za zasłoną nie czaił się proboszcz z teczką pełną jej grzechów. Nie czuła zapachu kadzidła, którym ministrant w garniturku okadził ją i jej mieszkanie. A za drzwiami…
Krokiem marynarza podeszła do drzwi i wyjrzała przez judasza. Nie. Na zewnątrz nie stał żaden kościelny. Żaden Agent IKS! To wszystko było tylko snem.
Helena odetchnęła z ulgą.
– O ja pierd…
Zadławiła się. Treść żołądka podeszła jej do gardła, załaskotała w podniebienie. Kropidłowska zakasłała, zakrztusiła się i wypluła coś na rękę. I to coś żyło…
Czarno-złoty motyl zatrzepotał skrzydłami i odfrunął z mokrej, oplutej dłoni kobiety.
– Co jest, kurw…
Znów kaszel. Tym razem dwa pazie królowej wyleciały z ust kobiety. Dołączyły do pierwszego i tańczyły wokół zapalonej lampy.
Tego było za wiele! Helena przypadła do lodówki, jak tonący do dryfującego drzewca, szarpnęła drzwiczki, aż ze środka wypadły trzy butelki syropów, ampułki z probiotykiem i słoik musztardy. Porwała czwartą, ostatnią puszkę piwa, psyknęła otwierana zawleczka i już, już Helena miała wlać zbawcze, płynne złoto do ust, gdy z wnętrza puszki wyfrunęło całe stado motyli.
Załamana kobieta zwaliła się na fotel. Burak z telewizji płacząc, wyznawał właśnie miłość Aysun. Wszystko cuchnęło piwem. Pod sufitem krążyły motyle. A na stoliku, obok talerza z resztką gotowanej kapusty, leżała czarna teczka z koroną cierniową.
Helena sięgnęła po nią trzęsącą się ręką. Otworzyła. Jej akta były grube jak i ona sama. Mnóstwo wydruków, diagramów, wyliczeń, zeznań świadków, kalendarium grzechów. I zdjęcie z pierwszego dowodu osobistego. Na nim młoda, piękna dziewczyna z kręconymi włosami i ciemnymi oczami. Na szyi krzyżyk z taniego metalu. Gdzie teraz jest ta dziewczyna? Co się z nią stało? Czy umarła razem z Jankiem? A może została uwięziona razem z duszą Heleny?
Na wierzchu pliku dokumentów ktoś przylepił małą kartkę.
„Odkupiłaś winy. Idź i nie grzesz więcej”.
* * *
Radosne „Alleluja” eksplodowało we wnętrzu kościoła z taką mocą, że witraże zadrżały, posyłając trwożliwe spojrzenia w stronę zawieszonego nad ołtarzem krzyża. Zmartwychwstały Chrystus uśmiechał się, trzymał wysoko głowę, a rozciągnięte na boki ramiona wyglądały jak wzniesione w geście tryumfu, a nie przybite gwoździami do męczeńskiego krzyża. Rzeźba jakby urosła, pojaśniała. Może to sprawka świec przyniesionych na mszę rezurekcyjną przez wiernych. A może to blask podążających ku zbawieniu dusz rozpalił wnętrze barokowego kościółka.
Helenę Kropidłowską klęczała przy ostatnim filarze po prawej stronie. Klęczała – choć wszyscy inni już usiedli. Klęczała – ze spuszczoną głową, różańcem w ręku i ustami bezgłośnie składającymi słowa modlitwy. Mania Kędzierska, która spóźniła się na mszę, podeszła do sąsiadki czekając, aż ta ją zagadnie, znów zacznie sarkać, obmawiać innych, czy sprzedawać świeżą dostawę ploteczek. Czekała, czekała…
I nic.
Minął kwadrans, nim Helena wreszcie opuściła kościół. Dopiero teraz warująca przy chodniku Mania zauważyła, jak bardzo sąsiadka schudła. Kropidłowska wyciągnęła z kieszeni portmonetkę, nachyliła się nad siedzącą w cieniu świątyni Rumunką i wrzuciła do plastikowego kubeczka banknot. I to nie byle jaki, bo niebieski!
– Coś jest nie tak – mruknęła pod nosem Mania, z przekrzywioną głową obserwując dziwne zachowanie Heleny.
Żwawo jak dwudziestolatka Kropidłowska ruszyła w stronę sąsiadki. Po drodze pogłaskała po głowie śliczną małą blondyneczkę, która kręcąc się w koło, przypadkiem szturchnęła w rękę Helenę.
– Uważaj, dziewuszko, bo się przewrócisz! – ostrzegła Helena. – Ależ piękne to dziecko, prawda? – zapytała Manię.
„Coś jest bardzo, ale to bardzo, bardzo nie tak” – pomyślała Mania.
– Dokładnie – odpowiedziała sąsiadce. – Helu, co się z tobą działo? Ostatni raz widziałam cię rok temu! Też blisko Wielkanocy. Byłaś na jakimś leczeniu?
„Psychiatrycznym, na przykład? Albo egzorcyzmach?” – dopowiedziała w myślach Mania.
– Fakt, trochę źle się czułam w poprzedni Wielki Post, ale potem mi się poprawiło – odparła Helena.
– Schudłaś! To rak? Możesz mi powiedzieć.
– Nie, żaden rak. Po prostu…
– Dzień dobry, ciociu Heleno!
– Oh, Julka, dziecko moje! – Helena porwała krewną w ramiona, wycałowała. – Wesołego Alleluja! Jak tam twoje opowiadania? Udało ci się coś wydać?
Julka skrzywiła się, przygładziła niesforne włosy.
– Ciężko znaleźć wydawnictwo, które przychylnie spojrzy na prace debiutanta. Jeśli nie napiszesz powieści o historyku wrobionym w morderstwo, najlepiej na jakiejś skandynawskiej wyspie, ściganego przez wszystkie tajne organizacje świata, mającego do pomocy seksowną panią policjant, doktor, czy prawnik, z którą przerobi najdziwniejsze łóżkowe pozycje, nie masz szansy na miano dobrego literackiego towaru na sprzedaż.
– Oj, dziecko, całe życie, możesz próbować. Marzenia trzeba mieć! Mam rację?
– Dokładnie – dorzuciła Mania.
Julka oddaliła się poza zasięg słuchu i Mania już przygotowała uszy i umysł, by przyjąć na siebie rzęsisty deszcz plotek dotyczących niespełnionej pisarki, lecz sąsiadka uparcie milczała.
– Helu, nie rozumiem. Jesteś… jakaś inna. Tak się zmieniłaś przez ten rok! Co się stało?
– Nic – odparła Helena i nagle zawołała – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Pod kościołem, obserwując rozchodzących się wiernych, stał proboszcz. Ostatni rok ciężkiej, wytężonej pracy nad zbawieniem duszyczek odcisnął się piętnem na jego obliczu. Na przystojnej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek, cienie okalały oczy, lecz uśmiech – szczery, zdradzający zainteresowanie światem i ludźmi – nie przygasł ani na moment.
– Wszyscy gadają o tym nowym wozie proboszcza, a ja go jeszcze na oczy nie widziałam. – Mania spróbowała podpuścić Helenę i zmusić ją do plotkowania. – A ty? Widziałaś go?
Helena pokiwała głową.
– Widziałam. Ale… sama musisz go zobaczyć. Inaczej nie uwierzysz.
Albowiem błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.