Przepowiednia była zapisana na ścianie toalety na obskurnej stacji benzynowej. Ukryta pomiędzy wulgaryzmami i wyznaniami miłości, które przypomniały się komuś, gdy srał. Tak, aby nikt niepożądany nie zwrócił na nią uwagi, ale ja rękę Dziecka Przeznaczenia umiałem rozpoznać wszędzie. A szczególnie rękę Karo.
Szybkie zdjęcie telefonem i już po chwili oglądaliśmy je, wsiadając do samochodu. W końcu po dwóch dniach tułaczki w atmosferze niepewności, mieliśmy dowód na to, że wcale nie zgubiliśmy śladu.
Marek odpalił jakąś rockową stację, a ja usiadłem na tylnym siedzeniu, żeby jeszcze raz sprawdzić broń. Teraz musiała być w pełni gotowa, nawet jeśli nie wiedzieliśmy, czy w kolejnym punkcie nie zastaniemy jedynie następnej wskazówki. Zastanawiałem się, czy właściwie zinterpretowałem przepowiednię i wróciłem znowu do naszego pierwszego spotkania, do dnia, kiedy wystraszoną, dwunastoletnią Karo wprowadzono do agencji. Była potargana i brudna, nie miała butów – i następne trzy tygodnie odmawiała założenia jakichkolwiek – a mimo to szła z podniesioną głową pomiędzy biurkami. Jeden z towarzyszących jej operacyjnych skinął na nas. Poszliśmy do jednego z pokojów przesłuchań, Karolina usiadła na krześle, a naprzeciwko niej staliśmy my – czterech dorosłych facetów z bronią przy paskach. Byłem pod wrażeniem, że nie płakała.
To wtedy poznaliśmy jej historię. Była jednym z czworaczków urodzonych ze związku czarownicy oraz demona. Jedynym wciąż żyjącym potwierdzeniem, że wbrew temu, co sądzili naukowcy, geny tych ras mogą się skrzyżować. Jedynym żyjącym Dzieckiem Przeznaczenia. Nazwa ta była, oczywiście, jedynie potoczna, ale w laboratorium używano jej częściej niż kodu, który nadano eksperymentowi na niej i jej rodzeństwie.
Karo nie znała innego świata niż ciągle monitorowane pomieszczenia bazy badawczej, dokąd zabrano ich niedługo po urodzeniu, kiedy w końcu odnaleziono miejsce pobytu ich matki. Kobieta po zajściu w ciążę, zdezerterowała z armii i ukryła się w górskim domu należącym do przyjaciół. A teraz my mieliśmy chronić Karo przed winnymi zniszczenia laboratorium i śmierci jej rodzeństwa.
Przydzielono ją do nas, bo po sprawdzeniu częstotliwości jej magii z danymi agencji, okazało się, że mam najbardziej zbliżony marker. Sądzili, że dzięki temu będę w stanie pomóc skończyć to, czego ośrodek badawczy nie zdążył i jednocześnie znaleźć z nią nić porozumienia.
Zabraliśmy ją więc na obiad i wtedy okazało się, że przynajmniej w jednym mieli rację. Moja magia, mimo że była pasywna i jak dotąd bezużyteczna, mogła pomóc mi ją lepiej zrozumieć. Dzięki niej dużo łatwiej niż przed innymi otwierały się przede mną jej przepowiednie, bezwysiłkowo wyłapywałem je z tego, co mówiła, magiczna intuicja podpowiadała mi również, gdzie mogę znaleźć to, czego przepowiednia dotyczyła. W dodatku z czasem okazało się, że moja obecność wzmaga częstotliwość przepowiedni. Prawdopodobnie, gdyby laboratorium wiedziało o moim istnieniu, już dawno by mnie do siebie ściągnęli.
Szliśmy na obiad przez park. Ośmielała się powoli i wypytywała o wszystko. Choć przepowiadała mniejsze i większe wydarzenia na całym świecie, zadziwiająco mało o nim wiedziała. A co to za stworzenie, które lata, a dlaczego tamto ma inne kolory, a dlaczego ktoś tu nalał tyle wody, kruki lubią rogale… paplała dalej, a Marek nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała, odpowiadając jej cierpliwie. Mnie jednak siła tego wtrącenia uderzyła tak, że się zatrzymałem, a oni zorientowali się dopiero po kilku krokach. Dowiedziałem się wtedy jeszcze jednej ważnej rzeczy: Karo nie zawsze wiedziała, że przepowiada. Ja za to pierwszy raz w życiu poczułem coś w warstwie magicznej i to było jak wybuch, jakby te słowa wypadły z jej ust, rozpadły się na miliony kawałeczków i pomknęły po nitkach czasoprzestrzeni. Dokąd? Wtedy jeszcze nie wiedziałem.
Przekonałem się po strzelaninie w barze, w którym jedliśmy. Kopiąc zwłoki jednej z dwóch osób, które zastrzeliliśmy, rozumiałem już, że krukami w jej oczach są osoby chcące ją porwać i skrzywdzić. Ci, którzy zniszczyli laboratorium i zabili jej rodzeństwo. A z kieszeni trupa wystawał rogalik, którego dopiero co kupił dla niepoznaki.
Z metalicznym kliknięciem zamknąłem magazynek ostatniego pistoletu. Broń była gotowa. Za oknem przebłyskiwało już morze. Byliśmy coraz bliżej.
Kruki świecą najjaśniej, widniało wciąż na zdjęciu na ekranie mojej komórki. To musiała być latarnia morska, czułem to. Wkrótce znowu zobaczę Karo i ocalę. W końcu to moja wina, że została porwana. Zacząłem traktować jak córkę i zwykłą nastolatkę, mimo że znajdowała się w pierwszej trójce światowego rankingu siły magii i na pierwszym miejscu w kategorii rzadkości jej typu.
Przez ostatnie trzy lata jednak, jej świat dzielił się pomiędzy pracę dla agencji – każda jej przepowiednia musiała zostać opisana i opatrzona interpretacją przeze mnie, następnie przekierowana do odpowiedniego rządu lub sprzedana, za co dostawała niemały procent na poczet przyszłego startu w dorosłość – a normalne życie. Chodziła do szkoły. Miała przyjaciół. Fakt, że praktycznie cały czas znajdowała się pod obserwacją moją i Marka lub innych agentów utrudniał to, ale nie uniemożliwiał. To przecież tylko dziecko próbujące wejść w świat, od którego wcześniej zostało odcięte.
Kłóciliśmy się, jakby rzeczywiście była moją córką i tak samo się godziliśmy. Niedawno, może tydzień temu, kolejny raz sprzeczaliśmy się o jej chłopaka. Z trudem pojmowałem, że piętnastolatka może mieć już sprawy sercowe. Ale w końcu zgodziłem się, żeby zostawić ją bez obserwacji agentów na jeden wieczór, bo chciała iść na randkę. Chłopaka znaleziono martwego, a ją kruki porwały prosto z parku, przez który wracali do domu. Nie było jeszcze nawet ciemno, po prostu padało, jedynym więc świadkiem tego wydarzenia był bezdomny, którego ze snu wyrwał hałas.
Co mogłem zrobić? Rozpoczęliśmy śledztwo, gdy tylko się dowiedzieliśmy. Bezdomny opisał samochód, do którego ją zawlekli, wkrótce jego tablice rejestracyjne i nazwisko właściciela miały służby na całym świecie. Właściciel zresztą szybko się znalazł. Martwy. A potem, po trzech dniach od jej porwania, trzech dniach odchodzenia od zmysłów, dostaliśmy sygnał, że oprogramowanie analizujące obraz z monitoringu z całego kraju znalazło ją. Rozpoznało jej twarz, gdy przechodziła w towarzystwie trójki ubranych na czarno ludzi przez parking z samochodu do przydrożnego, taniego motelu. Pojechaliśmy tam, mając już pełne dane osób, które jej towarzyszyły, niestety dotarliśmy zbyt późno. Wyjechali godzinę przed naszym przybyciem.
Przeszukaliśmy z Markiem dwa pokoje, które zajmowali i wtedy znaleźliśmy pierwszą przepowiednię, wydrapaną zwykłym kuchennym nożem do masła w ramie łóżka. Zostawiła nam wskazówkę. To dzięki niej ruszyliśmy na północ. Prowadziło mnie magiczne przeczucie, ale przez dwa dni krążyliśmy bez efektów. Marek się starał, jednak powoli tracił cierpliwość. Mimo to, ufał mi i w końcu się opłaciło. Coś mnie tknęło, gdy przejeżdżaliśmy obok tej stacji. Magia poprowadziła mnie jak po sznurku, gdy tylko wysiadłem z samochodu. I tak znaleźliśmy się tutaj.
Kiedy pierwszy raz w końcu zobaczyliśmy światło latarni morskiej, miałem wrażenie, że serce wyskoczy mi z piersi, choć już przed chwilą tłukło się tak, że mogłem je bez problemu usłyszeć. Zatrzymaliśmy samochód w lesie, może kilometr od wzgórza, na którym stała latarnia, założyliśmy kamizelki kuloodporne, zabraliśmy pistolety i karabiny. Powoli zmierzchało, kiedy zaczęliśmy mozolną wspinaczkę na wzgórze porośnięte lasem.
Dotarliśmy na szczyt nie napotykając nikogo i zaczailiśmy się za linią drzew, aby obserwować wejście do latarni. Na parkingu, do którego dało się dojechać z dołu asfaltową drogą, stały dwa samochody, oba czarne. W jednym z nich rozpoznałem ten uchwycony na monitoringu motelu. Nie było za to widać żywej duszy, choć czysto teoretycznie mogliśmy się spodziewać od dwóch do dziecięciu osób.
– Co sądzisz? – szepnął Marek, tak cicho, że dla kogoś stojącego nawet dwa metry od nas brzmiałoby to co najwyżej jak szum liści.
– Jeśli tu jest, z tej odległości powinienem poczuć, gdy będzie przepowiadać. Nie rozumiem tylko, po co ją tu zabrali. Podała przepowiednię o jakimś statku? Chcą go okraść, rozbić czy upewnić się, że dotrze do brzegu? Dlaczego nikogo tu nie ma? – odparłem, próbując przeniknąć ciemność roztaczającą się nad morzem, jednak nawet w świetle latarni, które omiatało taflę wody w regularnych odstępach czasu, nie zobaczyłem nic.
– Pułapka?
– Też możliwe – przyznałem. Na pułapkę miejsce wydawało się idealne. Do latarni było tylko jedno wejście, a ktoś z góry miałby czysty strzał na schody. Marek milczał, wiedząc, że nawet z tą świadomością nie zostawię tu Karo.
Wtedy to poczułem. Coś na szczycie latarni poruszyło warstwę magiczną, pękając i rozpływając się we wszystkich kierunkach. Ona tu była. I właśnie coś przepowiedziała. Spojrzałem na Marka. Od razu wiedział. Teraz, gdy mieliśmy pewność, mogliśmy nadać sygnał do agencji, żeby przysłali posiłki, jednak próbę odbicia jej powinniśmy podjąć we dwóch. Subtelnie, byle nie została ranna. Urządzenie nadające sygnał pozostawiliśmy w krzakach i już mieliśmy zacząć zbliżać się chyłkiem do latarni, gdy drzwi otworzyły się i Karo dosłownie wypadła przez nie na asfalt wypchnięta przez kogoś, kto wciąż stał na dwóch schodkach prowadzących do wejścia. Spiąłem się momentalnie, przygotowując się do wyskoczenia z ukrycia, ale Marek pokazał mi ręką, bym czekał.
– Nic więcej wam nie powiem! – krzyknęła Karolina, wstając i obracając się do kobiety, która zbliżała się do niej z zimnym uśmiechem przyklejonym do twarzy, celując jej z pistoletu w głowę.
– Powiesz albo po dobroci, albo uwięziona i torturowana. W każdym razie, uzyskamy informacje. Zastanów się, którą opcję wolisz.
– Lepiej mnie zabij!
Kobieta strzeliła, Karo zaczęła krzyczeć, upadając na ziemię, gdy ugięło się pod nią przestrzelone kolano. Na twarzy miała łzy, krew lała się na asfalt, kobieta uśmiechała się chłodno.
Otrząsnąłem się i oddałem strzał. Byłby celny, ale kula odbiła się od magicznej bariery. Odnotowałem w myślach, że to taką zdolność posiada przeciwniczka.
– Mamy gości – zauważyła, kierując lufę pistoletu w moją stronę. Nie zważając na to, biegłem do Karo. Wiedziałem, że Marek mnie ubezpiecza. Kolejny strzał rozległ się, gdy tylko skończyła mówić, a ja zobaczyłem mojego partnera, stojącego tuż za nią z pistoletem w dłoni. Jego magiczna umiejętność teleportowania się na niewielkie, sięgające około stu metrów, odległości, już nieraz uratowała nam życie.
Dopadłem zapłakanej Karo i szybkim ruchem zdjąłem pasek, żeby użyć go jako opaski uciskowej, którą założyłem na jej udzie. Słyszeliśmy już, jak po schodach zbiegają ludzie.
– Nie ruszaj się. – Nie usłyszałem zbliżania się osoby, która wypowiedziała te słowa. Bez wahania uniosłem broń w stronę ściany lasu po stronie przeciwnej niż ta, z której wybiegliśmy. Właśnie wychodził stamtąd pulchny mężczyzna ubrany w garnitur. Obok niego szło jeszcze trzech facetów, tych rozpoznałem z monitoringu motelu. A więc jednak zasadzka. – Rzućcie broń. Inaczej zaczniemy strzelać, a na początek do dziewczyny.
– Nie zabijecie jej, jest dla was zbyt cenna – warknąłem.
– Ma jeszcze drugie kolano i wiele innych części ciała. – Mężczyzna uśmiechnął się, odsłaniając zęby. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, którzy cały czas do nas mierzyli, nie miał broni, ale pozostała mu jeszcze magiczna zdolność, której przecież nie znaliśmy. Z latarni tymczasem wypadły dwie kobiety i choć znajdowały się wciąż na muszce Marka, same również trzymały pistolety. Za dużo ludzi na nas dwóch, jeśli zaczniemy strzelać, prawdopodobnie zabiją całą trójkę. Myślałem gorączkowo, gdy przerwał mi kolejny wystrzał. Kula odbiła się od asfaltu przede mną, Karo krzyknęła ze strachu. Nie musiałem na nią patrzyć, żeby wiedzieć, że potrzebuje pomocy, krew lała się z jej kolana bardzo intensywnie. Upuściłem broń na ziemię i usłyszałem, jak za moimi plecami Marek robi to samo.
– Mądra decyzja, panowie. – Mężczyzna uśmiechnął się znowu i skinął na swoich ludzi, którzy ruszyli od razu by nas do reszty rozbroić i skuć.
– Opatrzcie ją teraz, bo się wykrwawi – warknąłem, gdy spinali mi ręce kajdanami.
– Nie sądzę, aby to było konieczne – usłyszałem głos Karo. Chciałem się obejrzeć, ale krępujący mnie facet nie pozwolił na to. Zaraz jednak podeszła bliżej, nawet nie kulejąc. Krew na jej nodze zniknęła. Iluzja. Cisnęła mi pasek pod nogi.
– Karo? – szepnąłem, nie rozumiejąc, a raczej nie chcąc zrozumieć tego, co się właśnie stało.
– Świetnie się spisałaś, córko – powiedział mężczyzna, z którym wcześniej rozmawiałem, kładąc jej rękę na ramieniu. Iluzja wokół niego również się rozwiała. Na wierzch wyszły oczy bez białek, zęby wyglądające jak kły, czarna poświata wydobywająca się z jego ciała. Demon. Jej ojciec.
– Nie bierz tego do siebie, Adam – powiedziała Karo beztrosko. – Polubiłam cię, byłeś dla mnie przemiły, dobrze o mnie dbałeś. Ale chyba się nie mylę sądząc, że byś nie zrozumiał? No właśnie.
Co mogłem powiedzieć? Że była dla mnie jak córka i jej zdrada złamała mi serce? Że naraża świat na niebezpieczeństwo? Tylko po co? Przecież wiedziała. Była świadoma własnej mocy, w każdym tego słowa znaczeniu.
– Dlaczego? Po co wam ja? – spytałem zamiast tego, wiedząc już, co usłyszę.
– Ty? Bo rozumiesz moje przepowiednie bardziej niż ja, wzmagasz ich częstotliwość, a tata sądzi również, że jeśli odpowiednio wykorzystamy twoją magię, możemy je ukierunkować. A co do pytania, dlaczego… A dlaczego miałabym chcieć służyć mocą ludziom, którzy trzymali mnie w zamknięciu przez dwanaście lat, zabili mi mamę i odizolowali od taty? Foki opływają basen. – Pokręciła głową i obejrzała się na ojca. Tym razem poczuła, że to była przepowiednia. – Ludzie z ich agencji zaraz tu będą. Okrążą nas. Musimy się wynosić.
Gdy zaczęli prowadzić nas do auta, abstrakcyjnie wręcz przypomniało mi się, dlaczego nazywała agentów w przepowiedniach fokami. Na początku naszej znajomości powiedziałem jej, że podczas szkolenia do agencji uczą nas sztuczek, tak jak foki w cyrku. Z tą myślą spojrzałem na Marka. Skinął głową.
Jedna z kobiet otworzyła drzwi, a prowadzący nas faceci wepchnęli do środka najpierw mnie, potem Marka. Rzuciliśmy sobie ostatnie porozumiewawcze spojrzenie i mój partner zniknął, a w następnej sekundzie samochód ruszył z piskiem opon. Skutymi rękoma prowadziło mu się mniej wygodnie, ale dawał radę. Nie zdążyliśmy nabrać dużego rozpędu nim wjechaliśmy z impetem w resztę osób, które zmierzały właśnie do samochodów, ale wystarczyło, by przy zderzeniu z maską odlecieli na kilka metrów lub, jak w przypadku jednej z kobiet, uderzyli głową w szybę, zostawiając na niej pęknięcie i krwawy ślad. Ta zginęła od ręki. Pozostali na nogach dwaj faceci i kobieta zaczęli strzelać, ale już miałem rozkute ręce, a gdy Marek się zatrzymał, przetoczyłem się po asfalcie po karabin. Na szczęście oni mieli jedynie pistolety, więc nie byli w stanie nic zaradzić, kiedy otworzyłem ogień, używając samochodu jako tarczy. Jeden z nich trafił w moją rękę, ale kula ledwo mnie drasnęła. Gorsze rany się zdarzały. Marek wysiadł i dobijał właśnie drugą z osób, które potrąciliśmy. Jeśli liczyć kobietę od barier, sześć trupów, Karo i jej ojciec. Poza nami byli jedynymi żyjącymi osobami na placu, ale spotkanie z maską samochodu ogłuszyło Karolinę i sprawiło, że demon doznał otwartego złamania nogi. Słyszałem, jak zaczyna mruczeć inkantacje, żeby rzucić na nas czar, ale nim skończył, Marek wpakował mu cały magazynek w klatkę piersiową. Stanęliśmy nad Karoliną.
– Trzymasz się? – spytał.
– A mam wybór? – odparłem. Nie pytał o więcej. Wiedział zarówno, że dało mi to w kość, jak i że sobie poradzę.
– Nie spieszyliście się zanadto – rzuciliśmy równocześnie, gdy po kilkunastu sekundach na plac wypadł tuzin komandosów. Rozejrzeli się, mierząc wszystko i wszystkich lufami karabinów.
– Skujcie ją – dodałem.
To ich dowódcy po raz pierwszy przedstawiłem historię tego, co się wydarzyło. Potem zmuszony byłem opowiedzieć ją jeszcze niezliczoną liczbę razy.
Po tej akcji wróciliśmy z Markiem do pracy w terenie. Karo jest najpilniej strzeżonym i najmłodszym więźniem agencji. Dalej ją widuję, bo pomagam rozszyfrowywać jej przepowiednie. Żadne tortury nie były potrzebne – słowa po prostu uciekają z jej ust. Raczej nie rozmawiamy, gdy ją odwiedzam. Ona na przemian bluzga i płacze, a ja staram się zachować kamienną twarz. Czasami przyłapuję się na myśli, że być może kiedyś, gdy przejdzie jej złość, będzie chciała z własnej woli wykorzystywać moc do dobrych celów i nie będzie konieczne trzymanie jej pod kluczem. Potem uświadamiam sobie, że bycie zamkniętą i zmuszoną do pracy dla znienawidzonej agencji jedynie bardziej ją rozsierdza.
Skłamałbym mówiąc, że nie była to najbardziej bolesna rzecz, jaką przeżyłem. Prawie zabiło mnie to, że traktowałem ją jak córkę, ale też to właśnie mnie uratowało. To przez to nigdy nie przyznałem się jej, że przed pracą dla agencji byłem złodziejem. Może wtedy powiedziałaby krukom, żeby pilnowali kluczyków do auta i kajdanek.
Wszystkie foki mają swoje sztuczki.