– A to? Za co?
Bednar pokraśniał, widząc że Toni wskazuje wpiętą w kieszeń jego munduru odznakę.
– Aaa, to jeszcze z dawna. Z piechoty.
– Gefreiter Bednar to nasz mały bohater. – Za plecami Toniego Osterc podskakiwał komicznie, walcząc z nogawką spodni, która nie chciała mu zejść z łydki. – Słuchaj się go młody, bo kiedyś był dzielny. Przysłużył się sprawie.
Strzelec poradził sobie wreszcie ze spodniami i rzuciwszy je na trawę, wszedł do wody. Skrzywił się natychmiast i syknął przez zęby:
– Święta Panienko! Ale zimna!
– Żadne tam bohater. – Bednar rozpiął guziki mundurowej bluzy, puszczając kpinę Osterca mimo uszu. – Po prostu miałem szczęście. A to zostało, na pamiątkę.
Ciągnący od jeziora wiatr przypominał o chłodzie odchodzącej zimy. Toni wzdrygnął się na myśl o kąpieli.
– Eee, bzdury. – Siedzący na kamieniu Berzins rozsznurowywał buty, ćmiąc trzymanego w ustach papierosa. – Szturmowa odznaka piechoty, tego nie dają za wystawanie pod kantyną. Gefreiter ma swoje na sumieniu.
– Ty akurat chuja wiesz. – Tym razem Bednar się żachnął. – Pół wojny przejeździłeś cysterną po lotnisku.
– Starczy że wiem, jak podjechać pod samolot. – Berzins ściągnął buty i podwinąwszy nogawki, zanurzył stopy w wodzie. – A ty, gdybyś tankował kerozynę pod ostrzałem, to inaczej byś śpiewał.
Bednar stuknął się w czoło. Również zrzucił buty, spodnie i wszedł do wody.
– Młody, odznak się jeszcze napatrzysz – rzucił do Toniego. – Choćby u oberleutnanta.
Przykucnął i zmoczywszy dłonie, począł myć twarz.
– Ano – podjął Berzins. – Skele ma się czym chwalić. Popatrz.
Wskazał w stronę przyklejonych do błękitnej toni jeziora murów budynku kwatery, gdzie brzeg pstrzyło skalne rumowisko. Siedzący na jednej ze skałek mężczyzna golił się zapamiętale, zerkając w trzymane w dłoni lusterko. Na grzbiecie nie miał nic nic, prócz podkoszulka, Toniemu trudno było więc ocenić, czy to na pewno jego dowódca. Niemniej Berzins rozwiał wątpliwości.
– To oberleutnant Skele. Dla ciebie frau und herr Gott. Dwie odznaki za rany, srebrna tarcza za Cardiff i złoty Seelöwe, za lądowanie. Jest na wyspach od początku, sześć lat. No i najważniejsze. Ritterkreuz Krzyża Żelaznego.
Wymienione przez Berzinsa nazwy nie powiedziały Toniemu wiele, jednak oczywiście nie mógł dać tego po sobie poznać. Pokiwał tylko głową, jakby od jego aprobaty zależało, czy słowa rozmówcy okażą się prawdą.
– Uważaj, bo zaraz usłyszysz, że stary jest nieśmiertelny. – Bednar otrząsnął dłonie z wody i mrugnął porozumiewawczo do chłopaka.
– Bo jest – stwierdził Berzins. – Cyganka rzuciła na niego urok, jak był jeszcze w kołysce, a na drugi dzień, na rynku w Mitawie, trafił ją grom z jasnego nieba. Tak było. Matka mi opowiadała. Wychowałem się trzy wiorsty od jego zagrody.
– Głupie bajdury. Jeśli ze starym coś jest nie tak, to przez wpatrywanie się w ekran. Angole zlasowali mu mózg tymi falami. Zobaczysz młody, zakłócenia.
Bednar zakręcił dłońmi młynka na wysokości skroni, gwiżdżąc przeciągle niczym parowóz.
– Idiota. – Berzins cisnął w jego stronę niedopałkiem. – Nie strasz chłopaka.
– Ja? Sam zacząłeś!
Roześmiali się obaj, jakby w rozmowie padł właśnie dowcip. Chłopak sterczał między nimi nie wiedząc, jak się zachować. Świeżość sytuacji, w której się znalazł, wystawiała jego wątłą pewność siebie na ciężką próbę.
– Myśl co chcesz młody, ale ja wiem swoje – ciągnął Berzins. – Jeżdżę ze Skelem trzeci rok i powiem ci, że źle nie trafiłeś. Wyuczymy cię na przeciwlotnika i w try miga trafisz w jakieś przyjemniejsze miejsce. Może do Hiszpanii? Wiesz, tam ciepło i dziewczyny chętniejsze. Bać się nie masz czego.
Jednak Toni się bał. Śmierci, odkąd przywdział mundur czyhającej na jego młodociane życie niczym brodaty asasyn z bliskowschodnich bajek oraz dalekiej północy tego kraju, który chyba przez swe wyspiarskie położenie zdawał mu się tak odległy i dziwny, że mieszkający tu ludzie musieli żywić się piachem lub co najmniej szczekać na powitanie.
Choć akurat dziś, w ten wiosenny poranek, przeszło mu przez głowę, że nie może być tu aż tak źle. Trawa pod jego stopami zieleniła się przecież tak samo, jak w Niemczech, woda jeziora tak samo mroziła stopy, a niskie słońce oślepiało, jeśli tylko chcieć spojrzeć w jego stronę. Nie, przecież pośród tych bezleśnych wzgórz nie mogło go spotkać nic gorszego, niż uderzający w twarz poryw swawolnego wiatru.
A przynajmniej tą naiwną myślą próbował się krzepić.
– Myj się – pogonił go Berzins. – Wyjeżdżamy na kilka dni, a czort wie, gdzie nas zaniesie. Czasem zatraciłby się pośród tych wzgórz i zdechł z głodu, mówię ci. Same ugory. Co za kraj, koniec świata!
Żołnierz zmrużył oczy, wystawiając twarz do słońca. Toni nie wiedział, co odpowiedzieć, ale posłusznie zrzucił mundur i zaczął się myć. Osterc z Bednarem pucowali się tak, jakby miała być to ostatnia kąpiel w ich życiu.
***
Późnym popołudniem, gdy wraz z gefreiterem zbliżali się do budynków warsztatu, niewiele mówiące Toniemu hasło „samobieżna przeciwlotnicza stacja radarowa” przybrało formę półgąsienicowego transportera opancerzonego, jaki chłopak nie raz widywał w Braunschweig. Łeb wielkiego doga. Nie mógł odpędzić tego skojarzenia. Upiornie wydłużony i z doczepionymi kołami, lecz jednak łeb wielkiego doga. Choć prawda, łeb wielkiego doga, który miał przed sobą był najdziwniejszym łbem wielkiego doga, jaki kiedykolwiek widział.
– Co? Spodziewałeś się czegoś innego? – odgadł jego myśli Bednar.
– Nie. Sam nie wiem – odparł. – Do czego to wszystko?
Wykonał dłonią bliżej nieokreślony gest nie wiedząc, którą z licznych, zamontowanych na nadwoziu pojazdu anten wskazać.
– Zobaczysz. – Gefreiter uśmiechnął się, klepiąc go w ramię. – Wszystkiego cię nauczę. Chodź.
Oberleutnant z Berzinsem studiowali rozłożoną na masce pojazdu mapę. Siedzący na nadkolu kierowca ćmił papierosa, słuchając uwag dowódcy niczym rodzonej matki. Osterc, przez uchylną burtę przedziału bojowego, ładował skrzynki amunicyjne. Chłopak obrzucił badawczym spojrzeniem dwie lufy skrytego za pancerną osłoną działka. Bednar znów jakby siedział mu w głowie, bo raz jeszcze klepnął go w ramię i rzucił:
– To prawdziwy szatan, zobaczysz. Od zeszłego lata mamy osiemnaście zestrzeleń!
Toni odpowiedział niepewnym uśmiechem. Bardzo nie chciał dać tego po sobie poznać, jednak wiedział, że każdy z żołnierzy widzi wypisane na jego twarzy przerażenie. Nie należał do tchórzy, lecz też daleko mu było do chojraka. Może to dobrze? Nie raz słyszał, że najłatwiej jest zginąć przez głupią brawurę.
– Chłopak pojedzie z Berzinsem – zakomenderował Skele, gdy Toni z Bednarem zameldowali się przy pojeździe. – Ruszamy za dwadzieścia minut. Bądźcie gotowi.
Oberleutnent złożył mapę i odszedł w stronę kwatery. Czerń jego munduru odznaczała się na tle wzniesionych z jasnego kamienia ścian budynku niczym puszczony na wodę kleks atramentu.
– Słyszałeś, młody? – mrugnął porozumiewawczo Berzins. – Opowiesz mi plotki z kraju. Potrzęsiemy się razem trochę czasu. Jedziemy aż nad ocean.
Żołądek Toniego ścisnął się tak mocno, że niemal wyskoczył mu przez gardło. Z jakiegoś powodu myśl o falującym leniwie bezkresie lodowatej wody przeraziła go bardziej, niż strach przed śmiercią i konieczność pełnienia służby w tym dziwnym kraju. Choć akurat strach przed wodą potrafił sobie zracjonalizować. Zbyt wyraźnie pamiętał przerębel, do którego wpadł jako dziecko.
***
Jechali aż do zmroku, a potem jeszcze dłużej, kilka godzin wprost w noc. Zapowiadana przez Berzinsa rozmowa szybko ograniczyła się do monologu, nieprzerwanego przez kierowcę nawet wtedy, gdy panujące wokół ciemności zmusiły go do prowadzenia maszyny przy pomocy systemu noktowizyjnego, którego maska zawłaszczała w swej głębinie znaczną część jego twarzy. Toniemu to nie przeszkadzało. Zamknięty w pancernej kabinie przedziału przedniego, dopóki było to możliwe, obserwował przez uniesioną osłonę pancerza falujące wzgórza, potem przymknął oczy, starając się wyłowić z gadaniny Berzinsa coś godnego uwagi. Pojazd szedł po nierównej gruntówce nadspodziewanie gładko, a gdy zboczyli z drogi, też nie kolebało bardziej, niż na pace sunącej bezdrożem ciężarówki. Zatrzymali się dopiero, gdy znużony monotonią jazdy Toni przyciął komara.
– Wysiadka, młody. – Klepnięcie w ramię przywróciło go do świata żywych. – Na dziś wystarczy.
Berzins wysunął się zręcznie z kabiny, trzymając w ustach tlącego się już papierosa. Toni ruszył z nim, wyskakując z pojazdu przez opuszczaną właśnie przez Osterca burtę. Rozprostował kości i wyszedł przed maskę wozu.
Szum fal przeszył go dreszczem. Po lewej, kilka metrów od maszyny, grunt rwał się niskim klifem, schodząc do morza mrowiem odłamków skalnej kaszy. Po prawo łyse wzgórze osłaniało wóz od ciągnącego z głębi lądu wiatru. Gdzieś w oddali, za trawiastym garbem, majaczyły ciemne szczyty drzew rzadkiego lasu. Resztę świata kryła ciemność otaczającej ich nocy.
– Bednar, bierz chłopaka. Jesteś za niego odpowiedzialny.
Głos oberleutnenta zjeżył Toniemu włosy na karku. Czym prędzej pognał na tyły pojazdu. Tu, przy uchylonych drzwiach, Bednar krzątał się w obłąkańczym tańcu, nakładając na siebie jakieś dziwne oporządzenie. W półmroku wnętrza twarz Skelego, pochyloną nad ekranami stanowiska obserwatora radarowego, malowała zielonkawa, bijąca z urządzeń łuna. Działko poruszyło się z cichym sykiem silnika obracającego platformę, przewożąc siedzącego już na miejscu strzelca Osterca niczym na karuzeli. Wyglądało na to, że każdy z żołnierzy bez słowa wiedział co do niego należy.
– Masz broń? – Przywitał go Bednar, gapiąc się na puste dłonie chłopaka. – Nigdy jej nie zostawiaj. Jakby kto zaczął teraz do nas strzelać, to czym odpowiesz?
Toni spuścił głowę, chcąc już wskoczyć do wozu po pozostawiony w kabinie automat, jednak Bednar był szybszy.
– Bierz to. – Wcisnął mu w ręce szpulę nawiniętą grubym kablem, którego koniec ginął we wnętrzu pojazdu. – Załóż na plecy, tu masz troki. Zdejmij ten maszt i chodź za mną. Ja wezmę broń.
Zanim Toni poradził sobie z nałożeniem przypominającej plecak ramy szpuli, objuczony sprzętem Bednar stał już przed nim z dwoma karabinkami w dłoniach.
– No, pierwsze koty za płoty – uśmiechnął się. – Musisz wbić sobie do łepetyny, że w terenie zawsze jest alert. Wróg nie śpi i ty też nie możesz. Broń zawsze w pogotowiu. Nie martw się, wszystkiego cię nauczę.
Przewiesił karabinki przez ramię, zdjął z pojazdu jeden z drapiących niebo masztów i skinął, aby za nim iść. Toni ruszył, ale kabel schodził ze szpuli z oporem, niemal zatrzymując chłopaka w miejscu. Niemniej kilka rzuconych pod nosem kurew pomogło, jak złoto.
Bednar przystanął dopiero u szczytu wzgórza, jakieś trzydzieści metrów od wozu.
– Siadaj – rozkazał.
Toni padł na kolana i przetarł wierzchem rękawa spocone czoło.
– Musisz się przyzwyczaić – rzucił gefreiter. – Ja chodzę z tym wszystkim sam. I ty też musisz.
Wskazał na szpulę i oporządzenie, oblepiające go niczym elementy zbroi. Z masztem w dłoni przypominał Toniemu błędnego rycerza.
– Zdejmij kabel, weź saperkę i wykop dołek, tak, żeby zamontować to stabilnie. – Bednar rzucił maszt na trawę. – I słuchaj, powiem ci teraz, co do czego.
Przyklęknął i zaczął zdejmować z siebie wszystko, co zabrał z wozu.
– To jest radar, najważniejsza rzecz. Przypomina talerz, ale waży dobre piętnaście kilo. Wkręcasz go na maszt, o, tu jest gwint, radar musi być kilka metrów nad ziemią. Z masztu wychodzi kabel, podłączasz go do stacji, dlatego nie kop za głęboko, bo potem zasypiesz kabel i nic nie podłączysz. Stacja to centrum, tu, z tyłu, jest gniazdo, gdzie podpinasz główny kabel, ten ze szpuli. To cię łączy z wozem, przesyła sygnał z radaru i do tego masz telefon, to znaczy kontakt z dowódcą. Przerzucasz te przełączniki, żaby się połączyć, a lampka pokazuje, gdy dzwonią do ciebie z wozu. To jest twoje najważniejsze zadanie; przygotować radar i zameldować, czy wokół spokój. Gdy już dasz sobie z tym radę trzeba się rozejrzeć. Wiesz, tu jest partyzantka, czort jeden wie czy jakiś strzelec nie siedzi właśnie gdzieś pod krzakiem i nie bierze cię na cel.
Zaostrzony trzon masztu wszedł w wykopany przez Toniego dołek. Chłopak zasypał go natychmiast, nie wiedząc, czy słuchać poleceń, czy paść twarzą w trawę, chowając się przez widmowym strzelcem.
– Zaczep odciągi – rozkazał Bednar. – Dasz sobie radę? Chyba byłeś kiedyś na biwaku? To jak z namiotem. Napręż linkę i wbij ten szpikulec w ziemię.
Stacja, o której wspomniał gefreiter, miała kształt niedużej skrzynki telefonicznej, której front pstrzyły niezliczone rzędy przełączników, pokręteł i skrytych za przydymionym szkłem światełek. Bednar chwycił uczepioną na wierzchu urządzenia słuchawkę i zameldował się do wozu.
– No – powiedział skończywszy rozmowę. – Teraz pokażę ci coś jeszcze.
Chwycił podłużne urządzenie zaopatrzone w wygodną rękojeść i ku dziwieniu chłopaka, rozłożył je niczym parasolkę. Jeden z wychodzących ze stacji kabli przypiął do rękojeści.
– To antena. Do zdalnego nasłuchu kierunkowego. Przydatna rzecz.
Podał Toniemu uczepione stacji słuchawki.
– Załóż. Zobaczymy, czy uda się coś złapać.
Przerzucił kilka przełączników i wystawił uzbrojoną w antenę dłoń w niebo. Z twarzy nie schodził mu ten rodzaj uśmiechu, jaki Toni widział kiedyś u nauczyciela, który oczarował klasę efektownym rezultatem eksperymentu chemicznego.
– Słyszysz coś?
Pytanie z trudem przedarło się przez okalające uszy chłopaka słuchawki. Bednar zerknął na zegarek i mrugnął porozumiewawczo. Ku swojemu zdziwieniu Toni usłyszał po chwili niskie buczenie, jakby tuż nad jego głową przelatywała cała eskadra bombowa. Nie, tego dźwięku nie dało się z niczym pomylić. Nie odkąd ponaddźwiękowy samolot dostarczył wprasowanego w grupę przerażonych współtowarzyszy Toniego na podlondyńskie lotnisko. Wytrzeszczając ze zdziwienia oczy spojrzał na Bednara.
– To nasi – rzekł gefreiter. – O tej godzinie są nad nami, a rano zbombardują Nowy York. Zobaczysz, niedługo jeden z nich zabierze tam taką bombę, jaką zrzucili u ruskich i to wszystko się skończy. Jak Bóg da nie zdążysz odbezpieczyć broni i będzie po wszystkim. Wojna się skończy.
Toni zdjął słuchawki i przetarł spoconą twarz. W głowie kołowało mu się od nadmiaru wrażeń.
– Dobra, starczy – Bednar czytał go jak otwartą książkę. – Za dużo na jeden raz, co? Spokojnie, teraz będziemy mieli czas pogadać. Czekanie to lwie część tej służby. Przesuń no się trochę.
Trącił Toniego w ramię i rozpostarł na trawie płachtę bluzy maskującej, której nie nosił. Rozłożył na niej wyjęty z plecaka termos, chleb i zwinięte w papier pęto kiełbasy.
– Jesz? – zapytał. – Ja jestem głodny, ty jak chcesz.
Toni chciał. W wozie zostawił wprawdzie własne jedzenie, ale kiełbasa zapachniała smakowicie. Przykucnął na skraju rozłożonej przez Bednara płachty.
– Ile masz lat? – zapytał gefreiter, odkrawając z bochenka sporą pajdę. – Szesnaście? Jesteś z Jugendamtu, tak?
Toni skiną głową, choć ostatnie z pytań nie wymagało odpowiedzi.
– Siedemnaście – uzupełnił, kłamiąc.
– U wujka Bednara będzie ci dobrze – uśmiechnął się gefreiter. – Pojemy, pogadamy, na kwaterze to i popijemy, zobaczysz. Biedy ze mną nie zaznasz, moja w tym głowa. No, co to za mina?
Toni chwycił wręczoną mu pajdę, płoniąc się jak łania. Był pewien, że mrok nocy nie skryje przed oczami gefreitera rumieńca, którym właśnie się oblał.
– Bo… – stęknął. – Berzins mówi tak samo. Dzięki…
Opuścił wzrok i czym prędzej zagryzł skrępowanie kiełbasą. Nie jadł takiej od wylotu z Niemiec.
– No co ty, młody? – Bednar roześmiał się szczerze. – Jeśli ta wojna ma jakiś sens, to jesteś nim właśnie ty. Młodość. Po to walczymy, żeby wam żyło się lepiej.
Gefreiter wgryzł się w kiełbasę i nalał do kubeczka kawy z termosu. Zdawało się, że okalająca ich ciemność w najmniejszym stopniu nie przeszkadza mu gospodarować kolacją.
– Długo jesteś na wojnie? – zapytał Toni przełykając.
– Hmm, to zależy jak liczyć. Ale od czterdziestego drugiego.
– A to? Opowiesz? – Wzrok chłopaka polizał uczepioną munduru Bednara odznakę. Nie dało się ukryć, że paliła ona Toniego tym najbardziej jątrzącą młodość ogniem. Ogniem ciekawości.
– Nie ma o czym. Rad bym, gdybyś nie musiał przechodzić tego, co ja. Mówiłem, stare dzieje. Wschodni front. Zamknięta sprawa.
Rozmowa przygasła. Chłopak zerknął przez ramię na ciemne cielsko wozu, który wydawał się teraz martwym klocem granitu, jakich nieopodal, tuż przy klifie, leżało tak wiele. Szum omiatającego wzgórze wiatru wgryzał się w ciemność nocy, zanosząc tę chwilę wprost w ramiona niedorzeczności. Siedzieli tu we dwóch, na tym skraju świata, obcy sobie i zatopieni w mroku. Odlegli od ziemskich spraw niczym gwiazdy. Nie mogła istnieć chwila bardziej zdatna do zadania pytania tkwiącego na końcu języka Toniego niczym zadra.
– Ale powiedz. Nie bałeś się zginąć?
Bednar parsknął, omal nie zalewając się kawą, którą właśnie zbliżał do ust.
– No, jak każdy. O tym to akurat mogę ci opowiedzieć.
Napił się i podał Toniemu kubeczek.
– Od strachu nie uciekniesz, to zwykła rzecz. Tylko głupi się nie boi. Ale nie ma co o nim myśleć, trzeba go oswoić, jak psa. Popatrz. – Bednar zdjął coś z palca i podstawił Toniemu pod nos. – Obrączka. To mój talizman. Dopóki ją mam, wiem że jest dokąd wracać. Czeka na mnie dziewczyna, przy której cały ten rejwach nie ma znaczenia. To mi daje siłę. Żeby walczyć. Nie z karabinem, na pierwszej linii, ale w sercu. Bez tego już jesteś trupem.
Toni przyjrzał się obrączce. Nie do końca rozumiał słowa Bednara, ale czuł, że tkwi w nich coś ważnego. Przykre było jedynie to, że na niego nikt nie czekał.
– Albo Berzins – ciągnął Bednar. – Słyszałeś co gada o Skelem? Że się go kule nie imają, że nieśmiertelny, więcej jeszcze, jak popije to potrafi ciągnąć taką litanię bez końca. Wierzy w niego jak w Matkę Boską. I niech mu będzie. Ważnie, że dopóki z nim jedzie jest pewien, że zawsze się uda.
– A ja? W co mam wierzyć?
Bednar założył obrączkę i napił się kawy.
– Nie wiem. Znajdź sposób. Niektórzy po prostu wierzą w szczęście. Że urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. To im wystarcza.
Toni zasępił się i zaraz uśmiechnął ponuro.
– Tak mi mówiła frau Mariette. W sierocińcu, jak byłem mały. Matka mnie obumarła przy porodzie, lekarz rozciął jej brzuch i wyciągnął mnie w ostatnim momencie, tak mi opowiadała, że miałem szczęście, bo bym się zadusił. Że gdyby nie ten doktor, to by mnie nie było na świecie.
– No, widzisz. Czyli jesteś w czepku urodzony. Sierota, ale jednak. I wiem co mówię. Wychowałem się bez ojca.
Bednar podał Toniemu kubek.
– Jedz – dodał. – Dobre, nie?
Toni pokiwał głową i wcisnął ostatni kawałek kiełbasy w usta. Spodobała mu się myśl o dziecku szczęścia. Nigdy w ten sposób o tym nie myślał, ale frau Mariette miała rację. Ośmielony, zapytał już pewniej:
– A przed wojną, czym się zajmowałeś?
Bednar odebrał kubek i strząchnął resztki kawy na trawę.
– A, takie tam nieżyciowe sprawy. O, tak ci powiem;
The weird sisters, hand in hand,
Posters of the sea and land,
Thus do go about, about:
Thrice to thine and thrice to mine
And thrice again, to make up nine.
Peace! the charm's wound up.
– Co to? Po żydowsku?
– Gdzie tam! To angielski. O tych stronach. Studiowałem kiedyś literaturę.
Toni wytrzeszczył oczy, jakby zjawił się przed nim sam chiński cesarz. Bednar parsknął, lecz zgasił szybko uśmiech zatrudniając dłonie przy zakręcaniu termosu.
– Jej… – stęknął chłopak. Chciał dodać coś jeszcze, ale z przejęcia język stanął mu w gardle kołkiem.
– A co? Myślałeś, że całe życie ganiałem z karabinem? Powiedział bym ci jeszcze niejedno, ale po co? Stare dzieje. Nie ma do czego wracać.
Twarz Bednara stężała w jego zwyczajowej minie, zawieszonej gdzieś pomiędzy dobrodusznym uśmiechem, a obnażającym zęby ściągnięciem warg. Zebrał to, czego nie zjedli i schował na powrót do plecaka. Chwilę odczarowała migocząca kontrolka stacji.
– Tak?! – rzucił gefreiter do podjętej w lot słuchawki. – Szykuj się. Coś do nas leci.
Te słowa skierowane były już do Toniego. Chłopak zerknął w niebo, niknące w atramentowej czerni. Nie miał pojęcia, w jaki sposób oberleutnant zamierza strzelać do samolotu, którego nawet nie widać, ale nie śmiał pytać. Ufał Bednarowi. Może nie jak rodzonej matce, ale jak frau Mariette już na pewno. Zresztą, co za różnica?
Gefreiter założył słuchawki i chwyciwszy antenę zdalnego nasłuchu, skierował ją w niebo. Przez chwilę tkwił w bezruchu, a potem skinął na Toniego, podając mu słuchawki.
– Zobacz – szepnął. – Leci ptaszyna.
Toni wsłuchał się w spokojny szum pracującego gdzieś ponad nimi silnika. Inny niż niskie buczenie odrzutowych silników bombowców dalekiego zasięgu.
– Co to? – zapytał.
– Transportowiec. Nisko leci. Zrzuty dla partyzantów. Z Islandii. Zdejmij słuchawki i patrz, zaraz się zacznie.
Syk obracającego się działka był z tej odległości ledwie słyszalny, ale Toni szybko odwrócił głowę. Skryty za metalową osłoną Osterc szykował się do oddania strzału.
Nie minęło pół pacierza jak ciszę nocy rozdarł gardłowy ryk wystrzałów. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, to już? Lufy działka pracowały naprzemiennie, wypluwając z siebie pociski. Obleczona niskimi chmurami czerń nieba odpowiedziała im hukiem eksplozji, potem rozjarzyła się czerwienią. I zgasła, ustępując pola narastającemu wizgowi spadającej maszyny. Toni aż jęknął z zachwytu.
– Pięknie, co? – ucieszył się Bednar.
Rozrywający niebo dźwięk przygasł, by po chwili urwać się suchym trzaskiem.
– I po wszystkim – podsumował gefreiter. – Wiele tam nie zostało.
Toni gapił się w niebo jak urzeczony. To było takie proste. Jak strzelić namolnego małolata w pysk.
– A te, wiesz, zakłócenia? – zapytał.
Uniósł brwi, kręcąc dłońmi młynka.
– Nie martw się. Raz, że nie każda maszyna ma na pokładzie emiter, a dwa, że nawet jeśli, to już Skelego w tym głowa, żeby odpowiednio namierzyć samolot. Nie pytaj jak on to robi, nie wiem, ale jest w tym dobry. Może i najlepszy.
Klepnął chłopaka w ramię, po raz kolejny zapewniając, że będzie dobrze. Toni pomału zaczynał w to wierzyć. Może służba rzeczywiście nie będzie taka zła, pomęczy się tu trochę, a potem słoneczna Hiszpania i chętne dziewczyny. Jeśli tylko samoloty zaniosą tę bombę do Ameryki…
– Składamy sprzęt, młody – powiedział Bednar. – Zaraz dadzą znak, żeby przejechać na inny punkt. Grunt to się przemieszczać.
Wtyki kabli wychodziły ze stacji z cichym chrzęstem. Wyjęte z ziemi szpikulce odciągów zwiotczyły obciążony radarem maszt. Wykopany przez Toniego dołek okazał się zbyt płytki, ale to dobrze, teraz będzie łatwiej. Tylko po diabła był ten głupi pośpiech…
– No co? – rzucił Bednar. – Nie patrz tak na mnie. Nie moja wina, że tym razem poszło tak szybko.
– Nic nie mówiłem – sapnął Toni, klnąc już pod nosem na myśl o włożeniu na siebie szpuli z kablem.
– Powinieneś się cieszyć. Godzina jeszcze młoda, zdążymy złapać trochę snu.
Toni poszedłby o zakład, że Bednar schylił głowę zanim jeszcze powietrze przeciął ogłuszający wizg, a eksplozja poderwała wóz, stawiając go niemal na sztorc. Silnik eksplodował, posyłając w niebo smolistą kulę ognia. Podmuch gorącego powietrza omiótł chłopaka, omal nie obalając go na ziemię. Wypuszczona z rąk rama szpuli potoczyła się w dół zbocza.
– Padnij! – rzucił Bednar. – Moździerz! Musimy uciekać!
Jednak zamiast uciekać, złapał za broń, ściągnął na twarz gogle noktowizora i podczołgał się na szczyt wzgórza. Toni przywarł do ziemi, macając dłonią za karabinem. Znajomy kształt nie stłamsił podchodzącej do gardła guli przerażenia, ale chłopak wtulił go w pierś niczym matka dziecko.
– Na dół! – krzyknął z góry Bednar. – Są jeszcze daleko!
Gdzieś w oddali rozklekotał się automat.
– Bierz sprzęt i gnaj do wozu! – ponaglił gefreiter. – Już, młody! Leć!
Odpowiedział serią. Krótką, precyzyjną i oby śmiertelną.
Toni złapał pierwsze, co wpadło mu w ręce – pozostawiony na trawie talerz radaru – i pognał ku pojazdowi, buchającemu w niebo kłębami czarnego dymu. Łeb wielkiego doga zdechł, bezapelacyjnie.
Zbiegając ze wzgórza, ku swojemu zdziwieniu, dostrzegł, że na tyłach wozu miota się jakaś postać. Skele, wyrzucający prze uchylone drzwi wszystko, co w jej mniemaniu należało uratować. Chłopak dopadł do wraku, potykając się i udając na trawę.
– Gdzie Bednar? – warknął oberleutnant. – Masz radar?
– Mam! Gefreiter został… – Toni zebrał się z kolan, nie wiedząc jak zameldować zachowanie Bednara. Na szczęście ten pędził już ku nim na złamanie karku.
– Bierz to i za mną! – rzucił Skele.
Wcisnął w dygocące ręce chłopaka jeden z obudowanych metalem monitorów, uzbrojoną w pistolet dłonią wskazując kierunek ucieczki. Toni popędził za nim prosto w noc. Aby dalej od odzywających się z coraz większą zaciekłością automatów.
***
Miękkość ramion chętnych hiszpańskich dziewcząt zmieniła się w wilgotny chłód kamienia samotnej baszty, do której dobrnęli nad ranem. Toni przywarł plecami do chropowatej ściany i osunął się na trawę, zmordowany dźwiganiem monitora oraz przejętej od Bednara stacji. Zimne światło brzasku mamiło obietnicą dnia, kiedy to hen czmychną lęki nocy. Poddał się tej myśli z błogą naiwnością. Bo mimo wszystko żył, miał obie ręce i nogi, poza zmęczeniem i strachem nie wynosząc z całej kabały żadnego uszczerbku. Sierota, ale w czepku urodzony. Miał szczęście. Skele mógł przecież nakazać mu zostać w wozie, nie kłopocząc się przyuczaniem młodego do żołnierskiego fachu. Pierwsze koty za płoty. Słowa Bednara świdrowały w uszach chłopaka, nabierając teraz o wiele bardziej wyrazistego znaczenia.
– Zostaniemy tu jakiś czas. – Oberleutnant wychynął z ciemnej jamy wejścia do baszty i omiótł spojrzeniem ścianę pobliskiego lasu. – Bednar, sprawdź sprzęt. Musi działać.
Gefreiter, postępujący za Skelem w krok, zatrzymał się w progu. W jego oczach nie było już znać tej wesołkowatej pewności siebie, która tak czarowała Toniego, ale też nie było w nich strachu.
– Jak? – zagadnął.
Toni skinął w odpowiedzi głową, nie mając na gadanie sił ani ochoty. Tyle musiało gefreiterowi wystarczyć. I starczyło. Pytał przecież zupełnie bez potrzeby.
Skele przeszedł się tymczasem po otaczającym basztę placu, gdzie w kilku miejscach wysokie kępy traw i skupiska kamieni znaczyły jeszcze przestrzeń dawnych zabudowań. Przez laty wyciągającą się w niebo budowlę musiały oblepiać chaty niewielkiego sioła, może podmurowana kuźnia, lub jakieś warsztaty. Dziś zostało z tego tylko to, co w tych stronach jako jedyne nie podlegało rozkładowi. Omiatany porywami zimnego wiatru kamień.
Toni obserwował dowódcę z zainteresowaniem. Korzystał z chwili, gdy mógł mu się przyjrzeć jako postronny obserwator. Czarny jak udręka bezksiężycowych nocy mundur, wysrebrzona siwizną skroń i ta porażająca pewność aż nadto powściągliwych ruchów. Jakby każda wykonywana czynność podlegała szacunkowi zysków i strat. Nie wyglądało na to, aby zajścia nocy wywarły na nim jakiekolwiek wrażenie, choć wywinął się przecież śmierci w sposób, którego Toni nie umiał sobie wytłumaczyć. Czy na tym polegał jego fenomen, który Berzinsowi kazał obdarzyć dowódcę tak głębokim zaufaniem?
Cóż, chwila nie sprzyjała rozważaniom podobnej natury.
– No, na co czekacie? – Skele odwrócił się, zerkając w ich stronę. – Sprzęt musi działać, zrozumiano? Musi.
***
I działał.
Toni przez długie, dręczone sennością i zmęczeniem godziny, asystował Bednarowi przy bliskich ekwilibrystyki zabiegach, aby spiąć wszystkie elementy systemu radarowego w całość. Baterie i zwój kabla, zabrane prze Skelego z wozu, stanowiły mizerną namiastkę zasilania, lecz mimo to, połączone ze sobą radar, stacja i monitor, działały. Toni przyjął ten fakt z radością bliską wiary, że na odsiecz ruszyła im właśnie dywizja pancerna.
Bo też tkwiło w tym ziarno prawdy. Według słów Bednara działanie systemu dawało szansę nadania sygnału SOS, jeśli tylko w ich pobliżu znajdzie się jednostka posiadająca na pokładzie dekoder. Na przykład samolot patrolowy. Toni, w czasie pobytu na kwaterze, widywał ich przecinające niebo kształty wcale często, nadzieja więc kwitła, zwłaszcza, że oberleutnant najwyraźniej wcielał w życie plan przygotowany zawczasu na ewentualność, która stała się ich udziałem.
Zmrok podszedł ich jak lis pogrążony we śnie kurnik. Nagle, bez ostrzeżenia. Kilka godzin drzemki nie przyniosło zmęczonemu ciału ulgi, wlewając w nie jedynie sztywność drewnianej pałuby. Toni, z automatem na kolanach, siedział pod ścianą tuż obok pochylonego nad ekranem Skelego. Pomieszczenie na szczycie baszty nie miało okien, od północnej strony posiadało jednak wyjście na wąską galeryjkę, gdzie przy radarze, nasadzonym na zaimprowizowany z solidnego kija maszt, warował Bednar. Oberleutnant nie pozostawiał wątpliwości, że partyzanci ruszą ich śladem. Musieli być na to przygotowani i byli, przynajmniej na ile Toni umiał to sobie wyobrazić.
– Zajrzyj do Bednara. – Słowa dowódcy wyrwały chłopaka z odrętwienia. – Niech się rozejrzy. I oszczędza baterie.
Toni wstał i ruszył wzdłuż pnącego się stromymi schodami kabla. Bednar siedział w kucki pod balnkowanym murem, chowając dłonie w rękawach mundurowej bluzy. Noc przyniosła przymrozek.
– Rozejrzyj się – szepnął chłopak. – I mówił coś jeszcze o bateriach.
Bednar niechętnie zsunął na twarz gogle noktowizora.
– Do rana starczy – sapnął. – Potem rzucę to cholerstwo w diabły.
Sięgnął po broń i wychylił głowę za mur. Toni wsłuchiwał się we własny oddech, czekając aż gefreiter przeczesze okolicę i da znać, że wciąż jest czysto. Niczego więcej nie pragnął usłyszeć.
– Śnieży – rzucił Bednar, chowając się za mur. – Czysto, ale śnieży.
Toni zerknął w niebo.
– Noktowizor. Powiedz Skelemu.
Chłopak pacnął się w czoło i ostrożnie zszedł na dół.
– Gefreiter melduje zakłócenia w obrazie noktowizora – powiedział.
Skele gestem posadził go na powrót pod ścianę, nie odnosząc się do meldunku nawet spojrzeniem. Toni przyglądał się skupionej twarzy dowódcy, oświetlonej bijącą z ekranu, zielonkawą łuną. Wyglądało jakby wyświetlały się na niej rzędy liczb, skomplikowane wykresy, enigmatyczne obliczenia, chłopak nie miał jednak odwagi aby bez pozwolenia zerknąć w ekran. Sieć cienkich kabli, łączących urządzenie z obleczoną płóciennym czepkiem głową oberleutnanta, budziła w Tonim bliskie fascynacji przerażenie. Jak wtedy, gdy będąc pod lodem, przez krótką chwilę obserwował świat przez przeźroczystą taflę, zimny, odległy i na wpół martwy. Taki wydawał mu się teraz Skele.
– Pięć obiektów – odezwał się dowódca. – Zbliżają się od północo-wschodu. Dwieście metrów. Czekać aż osiągną linię lasu.
Toni poderwał się z miejsca. Gotów był już pędzić na górę, gdy twarzą Skelego wstrząsnął dreszcz. Jego zacięte usta wykrzywiły się w upiorny grymasie, a dłoń skoczyła do flankującego ekran rzędu pokręteł. Zielona łuna zamigotała złowieszczo, niczym żarówka tuż przed pęknięciem.
Toni zamarł, obserwując jak zimne oblicze dowódcy tężeje, walcząc z bólem.
– Strzelać bez rozkazu – rzucił Skele. – Zlikwidować wszystkie cele!
Toni skoczył na schody, z dołu dostrzegając, że Bednar sterczy już przy blance z automatem gotowym do strzału.
– Pięciu, idą z lasu – rzucił, dopadając do muru. – Kazał strzelać.
Zamiast tego Bednar schował się za mur, odrzucając gogle na hełm.
– Zakłócają sygnał. Nic nie widzę!
– Strzelaj. – Toni niemal błagalnym gestem chwycił go za ramię.
Gefreiter szarpnął się, lecz zmitygował prędko, widząc przestraszone spojrzenie chłopaka.
– Włóż to i mów co widzisz. – Wcisnął w dłonie Toniego zerwane z głowy gogle. – Kieruj, gdzie mam strzelać.
Chłopak zaczepił gogle na mocowaniu własnego hełmu i wychylił się za blankę muru. Świetlista zieleń noktowizyjnego świata oszołomiła go na chwilę, lecz szybko zaczął odróżniać zarys drzew, kontury wypuszczonych jako forpoczta lasu krzewów, krzywiznę falującego terenu. Obraz skakał i mżył, lecz nie ma tyle by być zupełnie nieczytelnym.
– Co widzisz? – Bednar oparł broń na murze, składając się do strzału.
Dwieście metrów – myślał Toni – Nie więcej, jak do ściany lasu. Gdzie oni są?
– Widzisz coś?
– Tylko las i zarośla. Poczekaj, nie… Strzelaj w krzewy!
Zieleń noktowizora rozbłysła oślepiającym blaskiem, a świat zwalił się im na głowy eksplozją, która ruszyła z posad kamienny bastion. Toni upadł na plecy, bezwładnym gestem odrzucając gogle na hełm. Dojrzał jeszcze walący się na niego radar i dłoń Bednara, próbującą chwycić talerz tuż przed rozbiciem się o kamienną ścianę. Klekot automatów zawtórował krzykowi gefreitera. Potem nastała cisza.
Widok pędzącego ku szczytowi baszty pocisku powtarzał się w oczach Toniego bez ustanku, gdy przyparty do muru, próbował poskładać sobie świat na powrót w całość. Żył, miał obie ręce i nogi, i nawet jego karabin leżał tuż obok. Strzelili do nich z granatnika, skryci pośród oblepiających ich gałęzi, jakże niewidoczni w zniekształconym obrazie noktowizora. Toni zagryzł wargi, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Przecież mógł strzelać, odpowiedzieć ogniem, tak jak zeszłej nocy radził mu Bednar.
Oprzytomniał, czując kopnięcie w kostkę.
Gefreiter, zgięty w pół, wił się po posadzce, wierzgając nogami. Zerwany przez uderzenie odłamka hełm odsłonił zalaną krwią łysinę.
– Bednar, żyjesz?! – Toni doskoczył towarzysza i obrócił go na plecy. – Nie widziałem ich, przepraszam, nie widziałem…
Odpowiedział mu stłumiony charkot. Pobladła twarz Bednara ściągnęła się niczym maska. Błękitne oczy stanęły w słup, zachodząc mgłą. Mężczyzna wyprężył się i plunął krwią.
– Co? – Chłopak nachylił głowę, nie mogąc dosłyszeć jego słów.
– Idzie ku wzgórzu. – szeptał Bednar. – Las… Zabij go…
Toni dopiero teraz dostrzegł, że gefreiter tuli do piersi broczącą obficie dłoń. Uczepione krawędzi roztrzaskanego radaru palce, ucięte przez talerz w zderzeniu z kamienną ścianą, leżały pod murem. Złoto obrączki błysnęło smętnie w świetle księżyca, który właśnie teraz wychynął zza chmur.
– Kogo zabić? – zapytał bezmyślnie Toni. – Bednar, co mam robić?
Gefreiter chwycił go za kołnierz i przyciągnął do siebie.
– Jest rozkaz ochrony radaru, bezwzględny. On nie odda nas żywcem. Osterc, Berzins… Poddamy się. Zabij go. Ty możesz…
– Ja?
– Nie z kobiecego łona… Masz szczęście.
Toni wyszarpnął się z uścisku Bednara, dostrzegając w jego gasnącym spojrzeniu najszczersze przerażenie. Gdzieś w dole zaklekotał automat. Pociski rykoszetowały na blankach. Toni odruchowo chwycił za broń.
– Las Birnam idzie ku wzgórzu… Ty zmożesz Makbeta.
Bednar wyciągnął ku niemu dłoń. Chłopak odtrącił ją i odskoczył pod mur. W najśmielszych snach nie przypuszczał, że widok umierającego człowieka wyda mu się po prostu żałosny.
Przestraszony własnych myśli zsunął się schodami w rozświetlony zieloną poświatą półmrok.
Skupiona twarz oberleutnanta chłonęła odczyty monitora, jakby nic poza nim nie istniało we wszechświecie. Zwieszające się z jego głowy kable poruszały się rytmicznie, niby żywe stworzenia. Toni zatrzymał się u wylotu schodów i obserwował ich taniec, zaciskając dłoń na rękojeści broni.
– Lange, dlaczego nie strzelacie?! – Skele uniósł wzrok, piorunując go spojrzeniem. – Trzy obiekty na pięćdziesięciu metrach. Zlikwidować!
Dźwięk własnego nazwiska zjeżył Toniemu włosy na karku. Nie zdążył nawet pomyśleć, jakim sposobem Skele odczytuje dane z rozbitego radaru. Ściągnął spust. Grad kul targnął ciałem dowódcy, rozbił monitor i zgasił zielona łunę, rzucając sytuację na żer ciemności.
Toni został sam. Sam na sam ze swoim szczęściem.