Szary pył pokrywał śnieg, na jego tle czerniły się martwe drzewa. Szare niebo zlewało się z ziemią: nie było widać horyzontu, a to zaburzało perspektywę odległości. Od dziesięciu lat codziennie ten sam widok.
Przez pustkowie szło trzech ludzi. Zostawiali za sobą białe ślady, bo dopiero kiedy stopa zapadała się w śnieg, jego biel odsłaniała się spod pyłu. Za kilka godzin znów będą szare.
Gdyby ktoś ich widział z oddali, nie rozpoznałby ani płci, ani wieku; nie powiedziałby nic o ich sylwetkach ani pochodzeniu. Ubrania mieli brudne, połatane i szare, jak wszystko dookoła. Byli mocno opatuleni, w długich płaszczach, owinięci szalikami i w kapturach na głowach. Na twarzach mieli maski przeciwpyłowe.
Gdyby ktoś był bliżej, i posłuchał o czym rozmawiają, dowiedziałby się, że są czymś bardzo podekscytowani.
***
Szli od kilku dni. Co jakiś czas jeden zatrzymywał się i wyjmował mapę. Cała trójka wpatrywała się wtedy w niepozorny, czerwony prostokąt, podpisany jako “Schron Magazynowy SM-3039”.
Prawie zawsze padało pytanie:
– Ale na pewno nikt tam jeszcze nie był?
Było to pytanie retoryczne.
– Na pewno. – pozostała dwójka odpowiadała chórem.
Albin, bo tak nazywał się człowiek z mapą, kończył rytuał pytań zawsze tak samo:
– Nikt nie widział mapy przed nami. Była tam, gdzie ktoś ją schował jeszcze przed Katastrofą.
Tyle wystarczyło. Szli dalej, w świetnych humorach, już drugi tydzień.
Na postojach strzepywali z siebie pył. A potem rozmawiali, głównie o tym, co znajdą w schronie.
– Jedzenie na wypadek wojny, zakonserwowane, trwałe – Albin snuł przed nimi wizję – a oprócz tego leki. Wszystkie najważniejsze. Bandaże. Świeże mundury, bielizna. Będziemy żyć.
Cudzich, najmłodszy z trójki, słuchał jak urzeczony. Niemal nie znał czasów sprzed Katastrofy.
– A broń? – dopytywał
– Nie sądzę. Nie ten rodzaj schronu. Ale kto wie? Może i broń. Zobaczymy na miejscu.
Bryja – trzeci z wędrowców – opowiadał, co ugotuje, kiedy będą na miejscu. Przed Katastrofą był kucharzem. Wspominał swoją pracę, jak kłócił się z szefem kuchni – i zawsze miał rację – albo o tym, jak bogaci goście chwalili jego przegrzebki. Potem opowiadał, co można zrobić z wojskowych konserw, wyliczał, co znajduje się w żołnierskich racjach i jak to smakuje.
Nie maszerowali szybko. Nie mogli. Byli przewlekle zmęczeni, słabi, miejscami śnieg był twardy, a czasem zapadali się po kolana.
***
Rozbili namiot. Albin zabrał się do topienia śniegu na wodę. Przed użyciem, trzeba było ją jeszcze przefiltrować. Bryja zaproponował, że skoro są tak blisko celu, to może zjedzą swoje żelazne zapasy:
– Nie ma co oszczędzać, bo niedługo i tak się najemy, jak nigdy. Czas oszczędzania się skończył! – dodał.
Wszyscy trzej wyjęli konserwy z plecaków. Cudzich patrzył nabożnie na swój gulasz angielski: widział zatartą etykietę, uważnie badał palcami blachę czy nie jest uszkodzona, ważył puszkę w rękach. Otwarcie żelaznego zapasu było tabu, każdy powtarzał: nie rusza się go, o ile nie masz niczego innego i nie umierasz z głodu. I nie masz szansy wkrótce nic znaleźć. A Cudzich ostatni raz jadł rano i miał jeszcze inne zapasy, co prawda nie tak dobre, ale miał.
Albin i Bryja swoje już jedli. “Jesteśmy tak blisko” – pomyślał Cudzich i otworzył konserwę. Żuł powoli, bolały go zęby i dziąsła. Zjadł całość, pierwszy raz pochłonął tyle na raz i w nocy bolał go brzuch. Źle spał.
***
Dotarli na miejsce dwa dni później niż zakładali, głodni i zmęczeni. Albin wyjął mapę po raz ostatni, porozmawiał chwilę z Bryją i ostatecznie powiedział:
– To tutaj.
Zdjęli plecaki i wyjęli z nich cienkie, metalowe rurki. Złożyli z nich tyczki, dwumetrowe, zaostrzone na końcach. Zaczęli systematycznie sondować śnieg. Tyczki zatrzymywały się na zamarzniętej na kamień ziemi, około pół metra pod nimi. Po godzinie skrupulatnego badania, tyczka Cudzicha weszła głębiej. Zawołał towarzyszy. Przybiegli i wzięli się do sondowania dookoła. Znaleźli kierunek, z każdym ich kolejnym krokiem tyczki wchodziły głębiej.
Odpięli od plecaków aluminiowe łopaty o krótkich trzonkach. Po kilkunastu minutach spod śniegu wyłoniły się schody. Z poziomu ziemi prowadziły w dół. Pół godziny kopania później, u ich podnóża zobaczyli metalowe, pomalowane na zielono drzwi. Zamarznięta kłódka ustąpiła po kilku uderzeniach łomem. Drzwi przymarzły do ościeżnicy, ale po chwili wysiłku wejście do schronu magazynowego SM-3039 stało otworem.
Włączyli latarki. Albin uważnie obejrzał ściany, podłogę i sufit. Szukał pułapek. Powoli weszli do środka, ale ekscytacja sprawiała, że trudno było zachować ostrożność. Doszli do włącznika światła. Zakurzony wyświetlacz obok wskazywał, że zasilanie awaryjne działa. Bryja położył rękę na dźwigni.
– Poczekaj, może włączymy z zewnątrz, sznurkiem – zatrzymał go Albin.
– Nic się nie stanie – odpowiedział i pociągnął dźwignię w dół.
Serce zabiło Cudzichowi szybciej. Bryja był strasznym cholerykiem. Po chwili lampy zabuczały i wnętrze schronu bardzo powoli zaczęło wypełniać żółte światło. Weszli głębiej – za zakrętem były kolejne drzwi, które ustąpiły bez problemu, a za nimi to, czego szukali. Pomieszczenie z rzędami skrzyń po obu stronach. Niektóre niskie i szerokie, inne wąskie i wysokie, wszystkie pomalowane na zielono, zakurzone. Rozeszli się między nimi, chodzili powoli, jakby chcieli odwlec moment triumfu, żeby dłużej napawać się szczęściem. Sprawdzali wszystkie wnęki i dodatkowe pomieszczenia, których nie było dużo. Powietrze pachniało stęchlizną.
Cudzich przeczytał kiedyś, w pożółkłej książce, znalezionej w jakiejś piwnicy: “Odwlekając przyjemność w czasie, odwlekamy też jej koniec”. Zapamiętał tylko to jedno zdanie.
Po dłuższej chwili spotkali się na środku głównego pomieszczenia
– Tam jest nawet pokoik z piecykiem, taką kozą. Jest ciąg, sprawdzałem – odezwał się Cudzich.
– Będzie uczta – wysapał Albin, wyciągając na środek pierwszą skrzynię. Sięgała mu do pasa.
Bryja zaczął łomem podważać wieko. Kilka gwoździ którymi było przybite puściło bez problemu. Ustąpiło i zrzucił je na podłogę. Cała trójka zajrzała do środka. To, co zobaczyli, wyglądał jak wnętrze ula: w rzędzie, jeden obok drugiego stały nieoprawione płótna naciągnięte na drewniane ramy. Cudzich wyciągnął jedno z nich, był to obraz przedstawiający małą, rudą dziewczynkę w niebieskiej sukience tulącą się do, zapewne, matki. Obie patrzyły przed siebie, dziecko miało zdziwiony wyraz twarzy, niemal tak, jak teraz Cudzich. Obraz był niewyraźny, wyglądał na niedokończony.
Podeszli do skrzyni obok. Bryja nerwowo, gwałtownymi ruchami, odbił jej wieko. W środku również znajdowało się pięć płócien.
– Co to kurwa jest? – zaklął.
Rzucili się do następnych skrzyń, szybko, niemal panicznie. Niektóre ciężko było otworzyć, inne świeciły pustką. Po godzinie wszystkie były otwarte albo rozbite, a obrazy, jedne na płótnie, inne namalowane na deskach, leżały w stosach na podłodze.
***
Albin siedział na skrzyni, twarz miał schowaną w dłoniach. Bryja chodził nerwowym krokiem w tę i z powrotem. Kipiał ze złości. Cudzich włóczył się po schronie i przypatrywał obrazom. Dwa zainteresowały go szczególnie: na jednym był ogród namalowany żywozieloną farbą, która nie zblakła mimo czasu. Niebo nad ogrodem było niebieskie, na środku siedzieli ludzie, i mimo że ich postaci były namalowane niewyraźnie, bo krótkimi pociągnięciami pędzla, rozpoznał, że są ubrani lekko, zwiewnie. Cudzich nigdy nie widział takiej zieleni.
Drugi obraz był oprawiony. Metalowa tabliczka na ramie głosiła: “Martwa natura z owocami”. Przedstawiał różne warzywa i owoce na stole, niektórych nie znał, ale wyobrażał sobie, jak mogły smakować. Jadł kiedyś brzoskwinię z puszki i wydawało mu się, że każdy owoc powinien smakować podobnie. Słodko i delikatne. Na chwilę zapomniał o głodzie. Badał każdy szczegół obrazu, pod palcami czuł fakturę zaschniętej farby. Wtedy usłyszał, że Bryja krzyczy na Albina:
– To twoja wina! Ty mnie tu ściągnąłeś!
– Mapa była w porządku! – tamten próbował się bronić.
– Do diabła z mapą, tu nie ma ani jednej puszki, ani jednego suchara. Okłamałeś nas!
– Niczego nie obiecywałem! Sam podjąłeś ryzyko! – Albin wstał gwałtownie.
Bryja w ręku trzymał łom. Zanim Cudzich do niego dobiegł, już zamierzał się na Albina, który zasłaniał się rękami przed nieuniknionym uderzeniem. Cudzich krzyknął, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wbiegł między nich. W tym samym momencie Bryja zamachnął się, ale zamiast Albina, trafił w głowę Cudzicha. Ten jęknął cicho i upadł na ziemię. Na posadzce powoli rosła ciemnoczerwona kałuża. Bryja sprawdził mu tętno – nie żył.
***
Wywlekli Cudzicha za nogi ze schronu, powiesili na drzewie głową w dół i oprawili nie odzywając się do siebie ani słowem. Niejadalne fragmenty zapakowali w plastikowe torby i zakopali w śniegu. Bryja został na zewnątrz i porcjował mięso. Jego zręczność wskazywała, że robił to wcześniej. Albin wrócił pod ziemię.
Tak jak mówił Cudzich, w jednym z mniejszych pokoi przy głównym pomieszczeniu stał żeliwny piec w kształcie cylindra, z którego wychodziła rura i znikała w ścianie. Albin otworzył drzwiczki, palenisko było puste. Zapalił zapałkę i nie wypuszczając jej z dłoni, włożył do środka. Zapłonęła mocniej a płomień przechylił się do wnętrza pieca. Był ciąg, można bezpiecznie palić.
Przyniósł z głównej hali kilka obrazów i pociął je, a ramy porąbał toporkiem. Rozpalił w piecu. Tymczasem wrócił z plastikową torbą, z której kapała krew, jego obecnie niemile widziany towarzysz. Bryja był głodny, nie miał ochoty gotować niczego, o czym opowiadał po drodze.
Jedli słabo przypieczone mięso, tłuszcz, choć było go bardzo mało, spływał im po palcach. Za plecami mieli oparty o ścianę obraz, którego Albin nie zdążył porąbać – przedstawiał ostatnią wieczerzę.
Jedli łapczywie i nie zwracali uwagi na smak.
***
Zostali w schronie. Spotykali się ze sobą tylko w pomieszczeniu z kozą, w której palili obrazami. Jedli Cudzicha, stopniowo zmniejszając porcje i częstotliwość posiłków. Rozgotowywali mięso i żuli je powoli, bo bolały ich zęby. Potem pili wywar. Przez cały czas nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Dni spędzali leżąc na legowiskach z płócien, które umościli w przeciwległych końcach schronu. Nie ufali sobie nawzajem. Odgrodzili się konstrukcjami ze skrzyń i pozostałych obrazów.
Albin czasami znikał, żeby poza wzrokiem przymusowego towarzysza wziąć tabletkę z witaminami. Najpierw połówkę, potem ćwiartkę co drugi dzień. Tabletki wkrótce się skończyły.
Dwudziestego dnia od przybycia do schronu Bryja pociął na paski obraz, który wydał mu się najnowszy, i gotował je przez kilka godzin z nadzieją że płótno zmięknie a farba olejna da tłustą, jadalna zupę. Bura breja była paskudna, wylał całą poza schronem.
***
Dzień po zjedzeniu ostatniej porcji Cudzicha, a miesiąc po dotarciu do schronu, nie ustalając nic ze sobą, spotkali się przy wyjściu. Rozeszli się w przeciwnych kierunkach, bez słowa pożegnania. Nikt więcej o nich nie słyszał.