Podniósł policyjną taśmę, funkcjonariusze, którzy ochraniali teren kiwnęli do niego na przywitanie. Kroki skierował prosto ku brzegowi. Nurkowie zrzucali z pleców butle z tlenem, rozpinali piankowe kombinezony, po których ściekały krople wody. Komisarz Zielonka podniósł kołnierz kurtki, od strony zalewu dął zimny, jesienny wiatr. Policyjne koguty migały, rzucając na piasek podłużne, statyczne cienie.
Fotograf klęczał nad ciałem, oświetlonym jasnymi snopami halogenów na trójnożnych statywach. Zielonka stanął tuż obok, wsunął dłonie do kieszeni znoszonych dżinsów. Wiedział, czego się spodziewać, mimo to jego usta wykrzywił ten sam grymas obrzydzenia, który pojawił się na twarzy komisarza, gdy odnaleziono pierwszego topielca. Westchnął pełen zrezygnowania, widok zasłoniła mu biel sterylnego kombinezonu.
− Cześć Staszek – rzucił do fotografa.
− Mhm, fest. – Technik podniósł oskarżycielski wzrok na Zielonkę.
− To samo? – zapytał.
− To samo, a coś to myśloł? – Fotograf pochylił się nad ciałem, odgarnął kosmyk włosów, który zakrywał ucho nastolatki.
Miała może z piętnaście lat, chuda, wciąż dziewczęca o jasnych włosach, które teraz lepiły się do zimnego jak marmur ciała. Otwarte oczy wpatrywały się w bezkres gwiazd rozsianych po bezchmurnym niebie. Zielonka zazgrzytał zębami. Zawstydził się widząc pod mokrą koszulką zarys małych piersi i sutków odznaczających się na materiale. Spojrzał w dal, tafla wody zalewu Pogoria mierzwiła się wraz z kolejnymi falami mroźnego powietrza.
− Wzięlibyście się za robota, co? – Fotograf podniósł zmęczone oczy. – Kiero to jest? Trzecio, czwarto? Wiela ich jeszcze bydymy wyławiać z tego jeziora?
− A ty co, myślisz, że mnie bawi jeździć po nocach do topielców? – zapytał komisarz. – Pół roku szukamy tego skurwysyna.
− Fest szukocie. Przyjeżdżosz tukej z Katowic, zrobisz protokół i siup nazot. – Technik wskazał na pobliski parking. – Jo tu miyszkom, mom córa. Tyś nima z Psarów, nie zastaniowsz się, czy twoja bydzie kolejno.
Zielonka właśnie sposobił się, by odpowiedzieć pełną gniewu ripostą. Pracował nad sprawą pod presją czasu i mediów. Seryjny morderca na Śląsku, pierwszy przypadek od dekad. Bez gwałtu, ran na ciele, jakby kolejno jedna po drugiej, wszystkie ofiary popełniły samobójstwo. Nie pomagały przesłuchania ani monitoring, komisarz uganiał się za duchem. Frustracja zaczynała doprowadzać go do obłędu. Powiedziałby to wszystko na głos, gdyby nie krzyk, który rozległ się tuż przy policyjnej taśmie. Zielonka zaklął siarczyście i podbiegł do miejsca, w którym dwóch funkcjonariuszy szarpało się z rozhisteryzowaną kobietą.
Komisarz stanął jak wryty. Ostatni raz widział ją kilka lat temu, przypadkiem wpadli na siebie w galerii handlowej w Katowicach. Aniela chodziła z Zielonką do klasy w liceum, na studiach ich drogi rozeszły się, podobnie jak wszystkich ze szkolnej paczki. Mimo wielu lat, wciąż pamiętał ostatni taniec podczas studniówki na sali gimnastycznej.
− Aniela, uspokój się! – Pochylił się, by spojrzeć prosto w jej rozbiegane z przerażenia oczy. – Puście ją, kurwa, ja ją znam. Zajmę się tym.
Funkcjonariusze posłusznie wykonali polecenie. Kobieta w ogóle go nie zauważyła. Złapał ją w ostatniej chwili, wierzgała, szarpała się, wyciągając ręce w stronę leżącego na plaży ciała. Jej dłonie bezsilnie miażdżyły powietrze.
− Aniela, to ja, Krzysiek, uspokój się proszę. – Trzymał ją za ramiona, ścisnął mocniej, by bólem zwrócić na siebie uwagę. – Aniela, proszę cię.
− Krzysiek? – Spojrzała na niego, napuchnięte od oczu łez przypominały wygasłe przed eonami gwiazdy. – Ja muszę do niej, ja muszę do Zosi, puść mnie. Ja muszę ją zabrać do domu, muszę.
Sanitariusze zabrali Anielę do karetki i wtłoczyli w żyły miligramy środków uspokajających. Komisarz Zielonka w tym czasie sporządził protokół, zabezpieczył materiał dowodowy i pojechał prosto do swojego zagraconego mieszkania na katowickim Zawodziu. Przetrząsnął szuflady, wyrzucił papiery. Zaśniedziały klucz znalazł na dnie szafy, w pożółkłej kopercie z twardego papieru.
Koperta wraz z kluczem były przekazywane w rodzinie od wielu pokoleń. Policyjna dynastia Zielonków korzystała z daru rozważnie, gdy niemoc i zrezygnowanie były zbyt duże, a pomoc można było znaleźć tylko na dnie krypty niewielkiej murowanej kapliczki. Zapomniana pośrodku lesu pod Będzinem, nigdy nie zwracała ludzkiej uwagi. Był tam tylko raz, na samą myśl o ponownej wizycie czuł na plecach zimny dreszcz. Niemoc i zrezygnowanie wzięły jednak górę, tak jak mówił ojciec, tylko kiedy zawiedzie już cała ludzka nadzieja.
Samochód zostawił daleko, ciemną noc rozświetlał białym snopem ledowej latarki. Do kapliczki doszedł po dobrym kwadransie. Włożył klucz do zardzewiałego zamka, stęknął z wysiłku, krata była równie zaśniedziała jak sam kluczyk. Pociągnał furtę, metal poddał się z chrzęstem, Zielonka przełknął ślinę.
Przez kilka chwil wpatrywał się w zimną ciemność jaka biła z wnętrza kaplicy. Wyjął z kieszeni foliową torebkę dowodową, rozdarł plombę i rzucił kawałek materiału na progu. Odsunął się kilka kroków, przez mrok ledwie widział zarys furty.
Jasne jak węgle oczy najpierw zamigotały w ciemności, by po chwili przybrać kształt gorejących płomieniem migdałów. Basowy pomruk ogara niósł się między drzewami, wibrował we wnętrznościach. Bestia pochyliła pełen ostrych zębisk pysk nad rzuconym przez skruszony próg materiałem.
Ogar wyskoczył jak z katapulty, zniknął między drzewami z dzikim rykiem i trzaskiem łamanych gałęzi.
Następnego ranka, komisarz Zielonka zajechał przed zapuszczony komisariat, oficer dyżurny dopadł go zanim jeszcze zdążył zamknąć za sobą drzwi.
− Panie komisarzu, dlaczego pan nie odbierał? – zapytał niski blondyn, wciśnięty w granatowy mundur ze stójką.
− A przepraszam. – Zielonka spojrzał na ekran smartfona, trzy nieodebrane połączenia. – Coś się stało?
− Dzwoniła jakaś kobieta z Wojkowic, znojdła dwa ciała, jakieś chopy. Mówiła, że byli w strzępach, choby ich sfora wilków napadła – wyjaśnił oficer.
Zielonka westchnął. Niemoc i zrezygnowanie zniknęły, jakby nigdy nie istniały, odpokutuje kiedy indziej. Odwrócił się i wrócił na parking, sprawa została zamknięta.