Krzyk. Rozpaczliwy, lecz odległy, dobiegający zza krawędzi świata. Choć byłem już tak bardzo gdzie indziej, on podążał wciąż za mną, towarzyszył w każdym z miejsc. Wypełniał pustkę po człowieku, którym niegdyś byłem. Przeciskająca się żyłami gęsta maź tężała, ilekroć słyszałem owo potępieńcze wycie. I nic nie mogło już przebić oblepiającej mnie skorupy. Tylko to.
Tylko To.
* * *
Obudził mnie ból głowy. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, jak trafiłem do domu. Ślady ubłoconych butów znaczyły dywan szlakiem ponurych przygód, z jednego z rogów straszyła ledwie napoczęta butelka wysokoprocentowego alkoholu. W zakryte okiennicami szyby nadal bębnił deszcz. Przeklęta plucha nie dawała za wygraną, a mój nastrój coraz częściej kończył w rynsztoku. Nie mogłem, cholera, przywyknąć do tej pogody. Dla rozluźnienia wyrzuciłem z siebie wiązankę przekleństw, ale nie pomogło.
Spojrzałem w rozbiegane kocie oczy zegara. Wskazówki-wąsy układały się w okolicach godziny czwartej. Uwielbiałem takie tandetne wynalazki, znosiłem je do domu na pęczki, sam nie wiem dlaczego. Sprzęty, których nikt nie chciał, odrzucone, zapomniane, zastąpione Nowym i Lepszym. Wzbudzały chyba we mnie rodzaj współczucia czy solidarności, nie miałem jednak ochoty sięgać zbyt głęboko w siebie, cuchnęło tam i gryzło w oczy.
Głód skręcał mi kiszki. Niestety, moja kuchnia służyła głównie za inspirację znajomym turpistom, czekała mnie więc wyprawa na zewnątrz. Bolesna myśl. Zmyłem z siebie płaty skrzepłego brudu, przebrałem w coś świeższego i wyszedłem. Miałem zamiar odkryć jakiś przytulny lokal przy ulicy Włóczęgów – gdzie knajpy zdawały się wyrajać niczym ze snu wagabundy – nigdy tam jednak nie dotarłem.
Zobaczyłem ją, przeszedłszy ledwie kilka przesiąkniętych wilgocią przecznic. Stała po drugiej stronie ulicy, moknąc w zupełnym bezruchu. Kobieta. Strugi wody ciekły z jej płaszcza i włosów, spływały za kołnierz, wylewały się z rękawów. Ona jednak trwała tak z lekkim uśmiechem, zamkniętymi oczami i przekrzywioną z lubością głową, w zimnym, zacinającym jesiennym deszczu. Jak wyrwana z zupełnie innego obrazu, może takiego, w którym mogłaby się rozkoszować zapachem świeżo skoszonej trawy lub cieszyć ciepłem słońca na twarzy.
Dlaczego podszedłem? Nie wiem. Miała na imię Lii.
Zaproponowałem coś rozgrzewającego. Mieszkała niedaleko, więc poszliśmy. Rozmawialiśmy trochę, ale o niczym ważnym. Była rzewna i zabawna jednocześnie, lubiłem takie połączenie. Poczułem owo kiełkujące gdzieś w środku wrażenie, że znam ją od zawsze, a ono pchało mnie dalej, na przekór innym potrzebom. Wkrótce znaleźliśmy się w bocznej uliczce gdzieś za skwerem Aubelivar. Weszliśmy na piętro. Wypiliśmy kilka drinków, było trochę żartów, przygód ze zdejmowaniem przemoczonych ubrań, parę wnikliwych rozmów o życiu, lecz nic na tyle urzekającego, żebym to zapamiętał. Coś mnie do niej ciągnęło, coś znacznie silniejszego niż zwykłe pożądanie. Z nią musiało być podobnie, w innym wypadku do niczego by przecież nie doszło. Nie miało to najmniejszego sensu, ale wtedy nie zawracałem sobie tym głowy. Nasze dłonie odnalazły się i nie sposób już było ich rozdzielić.
Zajrzałem w te smutne ciemne oczy, musnąłem policzek, ostrożnie pocałowałem. Moja żądza szybko rozgrzała jej skostniałe ciało, a ja poddałem się, zagubiłem w zapachach i szeptach. Czuję cię, czuję, mówiłem chyba, jesteś blisko. W zapamiętaniu zamknąłem oczy, a wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Może chodziło o alkohol, może o coś innego, lecz Lii zniknęła nagle – choć była tam przecież nadal – a w myślach ujrzałem ją, Vidu, ukochaną i utraconą. Nieokiełznaną. Moje usta zmieniły rytm, naparły mocniej, zaczęły pieścić tak, jak uwielbiała ona, w sposób, który niegdyś to jej ciało rozpalał do czerwoności. Zatraciłem się w tęsknocie, lecz nikogo już tam ze mną nie było.
Zrozumiałem to dopiero nazajutrz, zaraz po przebudzeniu, gdy nasze spojrzenia potknęły się o siebie. Tajemniczą więź zastąpił wyschnięty grymas. Lii zerwała się, mamrocząc coś wymijającego. Zrozumiałem, że nic tu po mnie. Ona to wiedziała i ja wiedziałem. Kawa? Nie, dziękuję, muszę lecieć. Było mi całkiem miło. Mnie całkiem też. Wydarzenia wczorajszej nocy stawały się bardziej wyblakłe niż sen.
– Niedługo zapomnisz – powiedziała, gdy zakładałem płaszcz.
Jej twarz wyglądała, jakby miała się zaraz stopić. Bezskutecznie poszukiwałem właściwych słów, pogłębiając ciszę. Przedpokój tonął w półmroku, miałem jednak wrażenie, że ściany drżą niczym osnute rozgrzanym powietrzem. Przetarłem kułakiem oczy. Przypomniałem sobie, że umieram z wyczerpania.
Wymknąłem się na ulicę. Nie próbowała mnie zatrzymać. A może? Za dużo widzę. Powinienem być ignorantem. Wówczas pomyślałbym może, że próbowała i poczułbym się lepiej. A przecież naprawdę polubiłem Lii i jej smutne ciemne oczy.
Znów przywołałem w myślach Vidu. To była dawno zabliźniona rana, skąd więc to nagłe, klarowne jak nigdy, wspomnienie? Dlaczego akurat teraz? Co łączyło szarą, deszczową Lii z moją pogodną, zapomnianą Vidu? Nie spodziewałem się odpowiedzi. Drzwi zostały za mną zamknięte i należało je zostawić w spokoju. Ot, byłem niewolnikiem skojarzeń, wiecznie szukającym tego, co zostało mu odebrane.
Dręczony tą refleksją wstąpiłem do pobliskiej piekarenki po coś na szybko. Przeglądając kieszenie płaszcza w poszukiwaniu zagubionych monet, natrafiłem na zmiętą karteczkę, której treść momentalnie mnie otrzeźwiła. „Będę u Lou, niedziela, 12:00. D.” – przeczytałem. Na chwilę straciłem oddech.
Czy to możliwe? Po tylu latach?! Przecież… ależ oczywiście! W typowy dla niego sposób irytująca, lakoniczna informacja. Deenav! Jak mogłem zapomnieć? Zbeształem wściekle własną beztroskę.
Gdy dotarłem do mieszkania, zdałem sobie sprawę, że czas nie jest już po mojej stronie. Zanim się przebrałem i doprowadziłem do względnego ładu, koci zegar odegrał odę do godziny pierwszej. Wierzyłem, że Deenav będzie na mnie czekał, co nie znaczy, że miałem ochotę go wkurzać. Kiedy to widzieliśmy się po raz ostatni? Nie mogłem sobie przypomnieć, ale musiał minąć szmat czasu. Tendencja do zadumy czasem mnie spowalnia, zwłaszcza że wczorajsze wydarzenia wciąż czekały w kolejce na interpretację. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Wszystko w swoim czasie, powtarzałem sobie. Dziś mój umysł ma wolne. Ale poradzi sobie ze wszystkim. Tylko później.
Na zewnątrz przestało padać, lecz nadal było wilgotno i nieprzyjemnie. W duchu przeklinałem przemoczone od kilku dni buty. Zatrzymałem taksówkę, jakoś nie miałem ochoty na komunikację miejską, choć bar „U Lou” znajdował się góra dziesięć przecznic od mojej nory przy alei Mifudy piętnaście, w cuchnących korytarzach pod parkiem Zwycięstwa. Pomimo owej niezbyt szczęśliwej lokalizacji „Lou” był prawdziwym rajem dla podobnych nam straceńców. Cicho, przytulnie, z dającymi złudzenie dyskrecji ciasnymi wnękami wyposażonymi w miękkie, przykurzone i trzeszczące ze starości kanapy. Nikt nie zadawał pytań, nikogo nic nie obchodziło i mieli dobrą whiskey. Brat Lou, Amoi, stał za barem. Niezły gość. Chyba nie byli prawdziwym rodzeństwem, ponieważ miał w sobie coś z ludzi północy, ale nie obchodziło mnie to na tyle, żeby zapytać. Gdy wszedłem, skinął głową i niedbałym ruchem ręki wskazał jedną z umeblowanych wnęk. Podziękowałem adekwatnym gestem. Nigdy nie mogłem się zdecydować, czy jestem dumny, że znają mnie w takich miejscach.
Deenav czekał w najciemniejszym kącie knajpy.
Wyglądał jak trup, był wychudzony i nieogolony. W dłoni trzymał papierosa, chyba go jednak nie palił, gdyż słupek popiołu nie opadał na stół tylko dzięki jakiejś nieznanej dotąd sile. Deenav wbił we mnie wzrok, choć nawet nie drgnął. Nie uśmiechnął się, ale i nie wściekł. Dobry znak. Dosiadłem się bez słowa.
– Lev, Vidu nie żyje – powiedział twardo.
I tyle jeśli chodzi o dobre znaki, pomyślałem. Przez chwilę milczałem, niepewny własnych emocji. Poczułem coś jakby ukąszenie pustki, lecz nie na tyle bolesne, by reagować jakimś teatralnym niezrozumieniem czy niedowierzaniem. Głośno i wyraźnie usłyszałem, co powiedział Deenav. Vidu nie żyje, nie ma jej, skończyła się, przeminęła. Żegnaj, Vidu, maleńka.
– Co się stało? – spytałem więc.
– Nie wiem zbyt wiele. Jakaś straszliwa jatka. Mieliśmy wspólnego znajomego, policyjny fotograf. Zadzwonił do mnie. Myślę, że w szoku, niewiele był mi w stanie powiedzieć. Miałem się z nim skontaktować później, ale nie odebrał więcej telefonu.
– Kiedy?
– Ze dwa dni temu. Tyle potrzebowałem, żeby cię znaleźć.
– To znaczy, że nie ukryłem się wystarczająco dobrze – powiedziałem z krzywym uśmiechem.
Spojrzał na mnie zza papierosowego dymu.
– Zawsze ciągnie cię w takie same miejsca – mruknął. – Wystarczy je odszukać i poczekać aż przyleziesz, zionąc tanią wódą i uwalany jakimś łajnem.
Wciąż się we mnie wpatrywał. Trochę mi dogryzał, ale miał rację. Dobry stary Deenav. Stary drań, mówiąc dokładniej, ale przynajmniej zawsze wiadomo było, czego się po nim spodziewać. Nie miał przesadnych ambicji i zawsze walił prosto z mostu – albo prosto w mordę. Lubiłem go też za kilka innych rzeczy, ale jakoś nie mogłem ich sobie teraz przypomnieć.
– Kontroluję moją potrzebę samozniszczenia, nie przejmuj się – zapewniłem.
– Wybacz, jeśli dałem ci do zrozumienia, że się tobą przejmuję – powiedział całkiem poważnie. – Nie przejmuję się, powiem więcej, nie obchodzi mnie, co robisz, dopóki robisz to z dala ode mnie. Znalazłem cię, bo w końcu chodzi o Vidu. Chyba rozumiesz, co to oznacza?
Znałem ten ton, sprawdzał mnie. Zmierzyłem go wzrokiem. Deenav był ode mnie o pół głowy wyższy i – po wszystkim, co przeszliśmy, niełatwo mi to przyznać – chyba też przystojniejszy. Nieokrzesany, nieposkromiony i lekko szalony. Choć nie był wcale lowelasem, kobiety zawsze traciły dla niego głowę. Także moje kobiety… Stare dzieje, zresztą i ja miałem to i owo na sumieniu.
Znów zacząłem myśleć o Vidu: a więc była już martwa, gdy ja i Lii byliśmy razem. Zbieg okoliczności? Możliwe. Nie dożyłbym jednak dzisiejszego dnia, gdybym nie potrafił odróżnić przypadku od zaciskającej się pętli. Mimo wszystko zagrałem beztrosko.
– Vidu… Dawno jej nie widziałem, wiesz? Nawet nie mam pojęcia, co u niej – powiedziałem i poczułem się głupio. – To znaczy, co się z nią działo, zanim…
– Wiem. Mówiła mi. Odwiedzałem ją czasem – odrzekł spokojnie.
– Czy wy… – Chciałem spytać z ciekawości, nie sądzę, bym wiązał z tym jakieś uczucia. A może?
– Nie.
– Mhm.
– Zawiedziony?
– Nie. Sram na to, Deen. Po prostu spytałem. Lubię gromadzić fakty, wiesz, czuję wtedy, że rozumiem życie.
– Za dużo kombinujesz, Lev. To cię spowalnia. I dziewczyny tego nie lubią.
– Wiem. Nieważne. Co teraz?
– Nie mam pojęcia, chłopie. Poczekamy, aż to przetrawisz. Może znajdziemy jakieś rozwiązanie. A tymczasem… whiskey?
– No nie obejdzie się, Deen. Nie obejdzie się. – Wyszczerzyłem zęby w smutnym, bo smutnym, ale jednak uśmiechu. Dobrze było go widzieć. Zważywszy na okoliczności.
Niemym porozumieniem zeszliśmy z tematu Vidu i trzymaliśmy się od niego z dala. Trochę wspominaliśmy, Deenav opowiedział kilka czarnych jak smoła dowcipów. Chyba próbowaliśmy jakoś się trzymać w tej sytuacji. Nie wiem, co on myślał. Ja straciłem Vidu dawno temu, więc jej odejście na zawsze niczego specjalnie nie zmieniało. Oczywiście, nie można było tego tak zostawić. Czuliśmy, że coś się zbliża. A jednak zareagowaliśmy po swojemu.
Dwie godziny później wylądowaliśmy u Kleima, faceta, którego poznałem na pewnym wernisażu. Wystawiał tam kilka prac, które, być może przez prostotę swego przekazu, szczególnie do mnie trafiały. Kleim malował sceny z życia ludzi upodlonych. Kiedy na niego wpadłem, z głupia frant zaczęliśmy rozmawiać i rychło, przy niewątpliwym udziale wcześniej spożytych trunków, od słowa do słowa postanowiliśmy – w ramach jakiegoś głęboko wówczas uzasadnionego performance’u – odegrać scenę z jednego z obrazów, do czego niezbędna nam była czysta wódka w dużych ilościach. W kwestii konsumpcji odnieśliśmy spektakularny sukces, czego nie można powiedzieć o wspomnianym wernisażu, z którego nas zresztą wyrzucono. I w ten właśnie sposób wchłonęło mnie nieokiełznane towarzystwo Kleima – świat zrozpaczonych, domagających się odkrycia artystów.
Ludzie, którzy nie mieli nigdy do czynienia z bohemą, a także wielu z tych, którzy mieli, często nie zdają sobie sprawy, że za jej pierwotną, porywającą żywiołowością kryje się pełzająca zawiść. Wszyscy ci artyści, poeci i literaci cierpią po prostu na potworny przerost ambicji. Czerpią od siebie i wyniszczają się, oceniają i zazdroszczą poklasku, nie znosząc skrycie za najmniejsze osiągnięcia. Skłębiona, drżąca esencja istnienia, wypadkowa sprzecznych potrzeb i skrywanych żądz, znacząca swój szlak odpryskami kryształów artystycznego komentarza, nie wolnego jednak od skaz i słabości. Niezwykle inspirujący mechanizm, który przewspaniale obserwowało się znad szklanki dobrego trunku, będąc jednocześnie i wewnątrz stada i poza nim. Ten twórczy kocioł doceniał mnie głównie za mocną głowę i umiejętność wypowiadania się na każdy temat, nawet jeśli w rzeczywistości pojęcie o sztuce miałem blade i dążące do zera. Rozrastało się wręcz we mnie paskudne podejrzenie, że cały ten zgiełk to w istocie hochsztaplerstwo i perfidia podniesiona do absolutu. Cóż, kwestia doświadczenia. W tym świecie pojęcie kultury jawiło się wyłącznie lepkim tworzywem, służącym do realizacji własnych fantazji. Nie chciałbym być źle zrozumiany – nie wyobrażałem sobie towarzystwa lepiej pasującego do mnie. Po prostu takie były fakty.
Kleim był chyba w kiepskim nastroju, gorszym nawet niż zwykle. Szybko jednak pojął, że tego dnia potrzebujemy ulec szaleństwu i nie zadawał pytań. Sam najwyraźniej miał o czym zapominać, gdyż nie zadowolił się rolą obserwatora. W brudnej, miniaturowej klitce, w której zalegliśmy, piętrzyły się niedokończone obrazy, zupełnie niepodobne do wszystkiego, co dotychczas wyszło spod ręki Kleima – choć charakterystycznie niedbała kreska nie pozostawiała wątpliwości co do autorstwa. Szczególnie jeden motyw przykuł moją uwagę, zdawał się bowiem w rozmaitych konfiguracjach powtarzać na wielu płótnach: siedząca przed lustrem kobieta w błękitnej sukni rozlewającej się pod nią wzburzonym morzem. Choć twarz bohaterki bielała w zadumie, to jej zwierciadlane odbicie wykrzywiało się w zwierzęcym przerażeniu, a rozwarte szeroko oczy śledziły każdy mój krok. Było w tym coś niepokojąco znajomego.
Opróżniliśmy już kilka butelek, gdy Deenav zaczął się wycofywać, rzucił, że będzie mnie miał na oku, aż wreszcie przestał być. Kleim również rozmazał się, wyblakł, błysnął to tu, to tam, aż w końcu zostałem sam wśród bliżej mi nieznanych ludzi. John Dee pomachał mi z biblioteczki, lecz półki nabiegły bąblami i spuchły ciemnością. Chyba coś mówiłem, ale nie pamiętałem już, co i do kogo.
Prawie zapomniałem, że żyliśmy w mroku, z którego prędzej czy później zawsze wypełzały horrory.
* * *
Wróciłem chyba do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło, dawno, dawno temu. To było w innym świecie, przypomniałem sobie, podobnym fizycznie, lecz my… my byliśmy wtedy tak bardzo inni. Siedzieliśmy w Tilauga’ter, ogrodach odkryć. Wiedziałem, że pomysł ten bardzo się Vidu spodobał. Uśmiechała się. W Dodekaedrze pracowałem z najwspanialszymi ludźmi naszych czasów, lecz żaden z nich nie dorastał jej nawet do pięt. Nie posiadałem się ze szczęścia, że zgodziła się tu ze mną przyjść.
Spojrzałem w siebie. Mahaibendo’khaam. Szukałem właściwej emocji. Ona też to robiła, tak wyczuwałem. Wybrałem dobry zapach. Trochę miodowej słodyczy, odrobina nostalgicznego powiewu aromatycznych traw i unosząca to wszystko w przestworza korzenna mgiełka. Jej zapach był inny, nie umiałem go rozpoznać, prosty, ale uderzający i wspaniale komponujący się z moim. Może nawet dominujący. Oddychałem głęboko, obserwując emocje. Miałem wrażenie, że przepływam z miejsca na miejsce, dryfuję żyłą podziemnej rzeki, szumiącą wodą gnam w czarną głąb krasowych korytarzy. Tam, w moim własnym świecie, byłem już tylko ja i to, co zabrałem ze sobą. Tu mogłem dowolnie kształtować własną jaźń, nabierać w dłonie myśli i przyglądać się im jedna po drugiej. Robiłem to już wielokrotnie, choć jeszcze nigdy w obecności drugiej osoby.
Tak, tego właśnie potrzebowałem, wszystkie elementy układały się w pasjonującą całość o zaskakującym, lecz niewątpliwie spójnym, kształcie. Powoli opuściłem świat moich przeżyć, przepełniony euforią wspaniałego odkrycia.
Gdy się ocknąłem, wpatrywała się we mnie ujmująco błękitnymi oczami. Nieco zbyt niecierpliwie, zauważyłem z niepokojem. Przyjąłem jej spojrzenie. Akanteruu, czytaj we mnie. Jej powieki zadrżały. Mój zapach nie przypadł jej do gustu. Czyżby nie była tak sentymentalna, jak sądziłem? A może wprost przeciwnie, jej myśli wypełniał ktoś inny, ktoś, kto się oddalił? Ale chciała we mnie czytać. To ciekawe. Mrugnąłem, kończąc kontakt.
– Na imię miałem Groutmarateitoe – powiedziałem. Zawstydziłem się teraz, że nie miałem dłuższego imienia.
– Żegnaj, Groutmarateitoe. Byłam Naividuematiremokassivei. Było mi bardzo miło – odpowiedziała.
– Mnie również.
– Możemy kiedyś zrobić coś przyjemnego, pewnie zobaczymy się w Dodekaedrze.
– Wiem, możemy.
– Jesteśmy sobie bliscy.
Wstała, a ja odprowadziłem ją uśmiechem. Również się uśmiechała. Wypowiedziałem jej imię, było warte wypowiedzenia. Wymówiła moje jeszcze raz i wyszła. Coś było w tym, że nie potrafiłem rozpoznać jej zapachu. Dostrzegła to, oczywiście. Zaczęła się rozmywać, blaknąć, aż zniknęła zupełnie.
– Nie zapomnij mnie – usłyszałem jeszcze jej głos.
– Nigdy.
* * *
Obudziłem się we własnym łóżku. Odetchnąłem z ulgą, gdyż nie zawsze było to oczywiste. Próbowałem pochwycić umykającą senną marę, lecz ta prychnęła lekceważąco i czmychnęła w cień. Śniłem chyba o Vidu. Vidu, której nigdy już nie zobaczę, zdałem sobie sprawę. A więc wciąż była dla mnie ważna. Dlaczego? I co Lii miała z tym wspólnego?
Coś je łączyło, byłem tego pewien, coś, o czym zapomniałem. Wstałem. Wiedziałem, że najwyższa pora poszukać odpowiedzi. Pchany nabierającym rozpędu instynktem w jednej chwili wyszedłem z domu.
Kilka godzin później, kompletnie skołowany, wracałem ciemną ulicą Mifudy. Nie potrafiłem odnaleźć mieszkania Lii! W żaden sposób! Pamiętałem ulicę, piekarenkę, w której kupiłem drożdżówkę i kawę na wynos – z łatwością odtwarzałem szczegóły tamtego poranka. Nie miałem jednak bladego pojęcia, gdzie mieszkała. Nie wiedziałem, skąd wyszedłem i którędy wracałem, za cholerę nie mogłem dojść, jakim cudem wcześniej znaleźliśmy się u niej.
Poczułem nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Czy to wszystko w ogóle się wydarzyło? Spociłem się tylko, próbując odtworzyć przebieg ostatnich dni. Nic. Pustka. Jakieś zaćmienie umysłu, pomroczność jasna, blokada w mózgu, puchnący guz. Wynaturzenie, przerwanie okowów ciała – coś kryło się w tym wodospadzie myśli. Rozbolała mnie głowa. Mijani przechodnie wpatrywali się we mnie, jakby wiedzieli, jakby przeczuwali. Podłużne cienie rozlewały się bokami, lecz umykały w dal, gdy tylko próbowałem podążyć za nimi wzrokiem. Chodnik zdawał się miękki, ulice traciły ostrość. Co się ze mną działo?
Gdy dotarłem do siebie, nieco zbyt nerwowo szarpnąłem kluczem w zamku, przez co zaciął się i musiałem z nim walczyć dobre kilka minut. Za plecami usłyszałem skrzypienie uchylanych drzwi, na korytarz wylał się cień niedowidzącej sąsiadki. Oczywiście, wzięła mnie za nietrzeźwego. Paskudna baba, wiecznie tylko czekała okazji, by mnie przyszpilić i wypomnieć wszelką słabość. „O, proszę! Znowu taki wraca pijany! Patrzcie go!”, słyszałem jej głos z przeszłości.
– To ja, pani Vraalsen. Nic się nie stało. Zamek wymienić powinienem chyba – wymamrotałem.
Nie usłyszałem odpowiedzi. Coś, co mogło być panią Vraalsen, ale mogło też nią nie być, wydało głębokie sapnięcie i schowało się z powrotem. Zaczynałem chyba popadać w obłęd. Prawie czułem, jak instynkt przetrwania odpala dawno nieużywane obwody w moim mózgu. Wreszcie drzwi puściły. Wszedłem do przedpokoju, zamknąłem się od środka i zacząłem barykadować. Na wszelki wypadek.
Gdy skończyłem, ponownie zakręciło mi się w głowie. Jestem przemęczony, muszę odpocząć. A potem zjeść wreszcie coś sensownego – podjąłem mocne postanowienie. Usiadłem na łóżku i odpłynąłem niemal natychmiast. Zawisłem w półśnie, na krawędzi jawy, wypełniły mnie wizje gęstniejącego życia i Vidu z wielką głową, która eksplodowała żółtym pyłem wprost na mnie. Wrzeszcząca Lii, walcząca ze swym rozrastającym się ciałem. A potem długo, długo nic. Aż w końcu…
* * *
– Daj spokój, Lev. To nadchodzi, widziałeś przecież. Nie mamy czasu – powiedział głos w słuchawce.
Westchnąłem. Co z tego, że Deen miał rację. Co z tego, że ten świat był chciwy, okrutny i głupi. Polubiłem go, cholera. Nie chciałem się z nim rozstawać. Zwłaszcza teraz, gdy tyle się wydarzyło. Każdy przeskok oznaczał zmianę, a co czekało na nas po drugiej stronie, diabli raczyli wiedzieć. Ufałem oczywiście Vidu, wiedziałem, że starała się zgrywać możliwie dużą liczbę parametrów – i wychodziło jej to całkiem nieźle, zważywszy na okoliczności – ale mimo wszystko… Tylu już straciliśmy po drodze, w tak wielu obrzydliwych miejscach. Bagniste, wypełnione po brzegi głodnymi obleńcami Maladis, postapokaliptyczne, zmutowane Vugh. Na ich tle cała ta Ziemia wydawała się prawie rajem. Gęstość życia nie zawsze przekładała się na jego jakość, o możliwości porozumienia nie wspominając.
Domu, ucieleśnienia snu o najgłębszej mądrości, nawet już nie pamiętałem. W ogóle niewiele pamiętałem. Po każdym przejściu odtwarzaliśmy wspomnienia z memografu, ale te traciły ostrość jak kopia setnej kopii. Na początku było nas czterystu trzydziestu jeden. Liczba pierwsza, lecz to przypadek. Tak przynajmniej sądziłem. Teraz zostało… nie byłem nawet pewien ilu. Niewielu.
Patrzyłem na pognieciony skrawek papieru, ledwie go zresztą zauważając. Doskonale znałem treść wiadomości. Trzy zdania, które po raz kolejny miały odmienić moje życie.
– Dublin więc? – upewniłem się.
– Dublin. Czternasty listopada, czwarta czterdzieści jeden rano, czasu lokalnego.
– Gray Street siedemnaście – uzupełniłem, by dać do zrozumienia, że pamiętam. – Gdzie jesteś?
– Lizbona.
Mieliśmy nieco ponad czterdzieści godzin, ale ja i tak byłem bliżej, w Paryżu.
– Będę musiał ukraść samochód – mruknąłem.
– Ja też. Sam wiesz, jak jest z samolotami.
– Wiem. Mamy plan B?
– Nie. Nie zdążymy. Zagapiliśmy się, Lev. Ale tym razem odejdziemy daleko. Miną wieki, nim nas znajdzie. Jeśli w ogóle znajdzie. Vidu pracowała nad tym prawie dwadzieścia lat.
– A pozostali?
– Mówią, że dadzą radę.
– Świetnie. Będę, tylko… Deen, przekaż Vidu, że skoro mamy odejść tak daleko, to tym razem nie chcę pamiętać. W porządku?
Rozmiękające ściany zaczęły wyginać się w łuki, jakby nie mogły już dłużej podtrzymywać sufitu. Szmery wokół mnie narosły.
– Przemyśl to jeszcze, Lev, wiesz, że pamięć to nie tylko wiedza, to także osobowość, to…
– Chyba tu jest – uciąłem pospiesznie i rzuciłem słuchawkę na widełki.
Kształty wokół mnie wybrzuszały się mozolnie z nieprzyjemnie znajomym, choć prawie już zapomnianym, szumem.
* * *
Ocknąłem się w środku nocy. Z ulicy nie dobiegał nawet szmer. Byłem mokry od potu i czułem się niewiele lepiej. Butelka nadal straszyła ze swojego kąta, teraz zdawała się sięgać sufitu niczym wielki, ciemny obelisk. To tylko gra cieni, powtarzałem sobie. Czułem lęk, bałem się ścian, bałem się krzeseł, bałem się kociego zegara o rozbieganych oczach. Musiałem stąd wyjść. Natychmiast. W dodatku nabrałem nagle pewności, że z moją pamięcią jest coś nie tak, że Deen coś przede mną ukrywał. A może sam nie wiedział? To wszystko nie miało przecież sensu.
Z lekkim zażenowaniem rozebrałem wzniesioną wcześniej barykadę i tak cicho, jak to było możliwe, wyszedłem na korytarz. Czy nie mlasnęło coś aby za drzwiami pani Vraalsen? Wolałem nie sprawdzać. Zbiegłem po schodach i wypadłem na zewnątrz. Brukowanymi uliczkami sunęła mlecznobiała mgła. Szedłem na pamięć, lecz im dalej brnąłem, tym mniej rozpoznawałem szczegółów, w końcu zupełnie tracąc orientację. Dopiero obecność szeregu rozpadających się ławeczek podpowiedziała mi, że znalazłem się nad rzeką. Z oddali przebijały wątłe światełka – pewnie portowych dźwigów. Zapadła cisza, z rzadka tylko przerywana przytłumionymi dźwiękami, tak jednak odległymi, że poczułem się jak zamknięty w szklanej kuli.
Kroki usłyszałem dopiero w ostatniej chwili. Drgnąłem gwałtownie i natychmiast zrobiło mi się z tego powodu głupio. Jakiś człowiek minął mnie, przeszedł jeszcze kilka metrów i przystanął. Był otulony czarnym, miękkim płaszczem, na kołnierz opadały swobodnie długie siwe włosy.
– Brutto tempo, no? (Paskudna pogoda, co?) – powiedział po włosku głębokim głosem.
Zapomniałem, że znam włoski. Nigdy nie słyszałem, by ktoś tutaj mówił w tym języku. Znienacka przypomniał mi się mój sen. Dublin. Paryż. Lizbona. To nie były miejsca w Mieście, to jasne. A zatem gdzie? I co się z nimi stało?
– Bywało gorzej – odpowiedziałem cicho; nie byłem nawet pewien, czy tamten mówił do mnie.
– Istnieje nieskończenie wiele miejsc, w których jest znacznie gorzej – odparł.
Wciąż stał obrócony plecami i nie widziałem jego twarzy, lecz głos słyszałem niezwykle wyraźnie, prawie jakby dobiegał z wnętrza mojej czaszki.
– Niech pan o niej zapomni – dodał.
– Przepraszam, chyba nie zrozumiałem…
– Lii. Niech jej pan nie szuka. Sama pana znajdzie, gdy będzie po wszystkim.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Myśli kłębiły mi się w głowie. Mąż? Kochanek? Dlaczego mnie odszukał? Czy mnie śledził? I co zamierza?
– Kim pan jest? – spytałem w końcu.
– Niestety, nie mogę tego panu powiedzieć – rzekł człowiek. – Widzi pan, sam nie wiem. Ale proszę o mnie myśleć jak o… głosie rozsądku. Tak będzie najlepiej. Kto wie? Może to jest dokładnie to, czym jestem?
Wodospad siwych włosów zaczął podejrzanie falować, lecz nie widziałem dobrze, bo i jego pochłaniała już mgła. Mężczyzna pochylił głowę, zgarbił się, jakby chciał w całości zniknąć pod płaszczem. Usłyszałem znajomy szum.
Nie czekałem na rozwój wypadków. Szybkim, przechodzącym w trucht krokiem oddaliłem się wzdłuż nabrzeża. Raz po raz oglądałem się za siebie, lecz nikt chyba za mną nie szedł. A może jednak mignęło coś w tej mgle? Odsunąłem natrętne myśli. Potrzebowałem chwili skupienia. Nie zaczynałem aby doszukiwać się w tym czegoś, co nie istniało? Opanuj się, Lev, skarciłem sam siebie. Coś dziwnego dzieje się dookoła, to fakt. Deenav zniknął, to także fakt. Ale ty w tym szaleństwie musisz pozostać normalny. Ktoś tu musi być normalny. Chyba że…
Rozejrzałem się, trochę zbity z tropu, gdyż dotarło nagle do mnie, że głośno rozmawiam sam ze sobą. Tracąc rezon, usiadłem na wielkiej stercie zagrabionych tu przez kogoś mokrych liści. Pochwyciłem dłonią sporą ich garść i przycisnąłem do twarzy. Kontakt z czymś namacalnym mnie uspokajał. A może tak, wróciłem do poprzedniej myśli, poddać się temu szaleństwu? Myśleć jak wariat? Jeśli mam w tym wszystkim funkcjonować, muszę postępować tak, jak świat postępuje ze mną – zupełnie nie wedle standardowych scenariuszy. Może za którymś razem się pogubi? Już sam tok rozumowania przypadł mi do gustu i pomagał wziąć się w garść. Wyciągnąłem się jak długi, od stóp do głów zakopując się w wilgotnych, pachnących liściach. Bo dlaczegóż by nie.
* * *
To było w jednym z paryskich parków, pewnego złocistego dnia zatopionego w szumie kasztanowców.
Złożyła usta w dzióbek i zaczęła wydawać z siebie ten idiotyczny dźwięk, choć doskonale wiedziała, że doprowadza mnie on do szału.
– Cholera jasna, Vidu! Przestań, proszę cię! Zaraz mózg wypełznie mi z głowy, zagrzebie się w tych to liściach i będzie udawać pieprzoną truflę!
– No już, dobrze. Dobrze. Przepraszam. Już nic nie robię – powiedziała z cwaniackim uśmieszkiem, głaszcząc mnie po twarzy. Miała tak piękne, błękitne oczy.
– Dzięki.
– Choć może i chciałabym to zobaczyć.
– Co?
– No tę truflę.
– Głupia jesteś, wiesz?
– Przynajmniej nie mam w głowie trufli – odparła, chichocząc.
– A cholera wie, co ty tam masz.
Uśmiechnęła się. Miała dobry humor, ale to był rzeczywiście udany dzień. W innym wypadku by się wściekła. Czasem lubiłem tak przespacerować się krawędzią otchłani jej gniewu, zaryzykować. Myślę, że ona grała ze mną w podobny sposób. To chyba sprawiało, że cała ta zabawa nas nie nudziła, uzależniając jednocześnie od siebie.
Takie rzeczy widzi się oczywiście dopiero z perspektywy czasu. To zaskakujące, jak wiele potrafią przed nami ukryć nasze własne emocje. Tam, skąd pochodziliśmy, mało kto to pojmował. Ja, Vidu, Deen, w naszym świecie byliśmy dziwakami, nałogowcami kontaktu. Kwestia braku naturalnych wrogów, jak sądzę, ale to tylko moje domysły. Z własnej perspektywy trudno ujrzeć kulturę jako zjawisko. Dopiero tutaj, na Ziemi, porównań mieliśmy pod dostatkiem. Musiałem przyznać, że Vidu, po latach prób i błędów, osiągnęła mistrzostwo w synchronizacji. Tutejsi właściwie nie różnili się od nas fizycznie, poza oczywistą ułomnością intelektualną, natomiast z behawioralnego punktu widzenia pozostawały drobiazgi. Doszedłem do wniosku, że w odróżnieniu od nich praktycznie bez wysiłku wspięliśmy się na szczyt łańcucha pokarmowego, przez co nie zdążyły się w nas utrwalić reguły stada. Przetrwanie w pojedynkę nie nastręczało w naszym świecie większych trudności, stało się wręcz preferowane w doborze naturalnym ponad dążenie do konfrontacji, zwykle niosącej ze sobą ofiary. Z tego względu staraliśmy się, by jakiekolwiek więzi warte były wkładanego w nie wysiłku. Owe rytuały zapachów, imion, nadawaliśmy znaczenie wszystkiemu, co dotyczyło kontaktu z innymi. Pozbawieni chemicznego nakazu, tak dobrze znanego tutejszym, potrzebowaliśmy atrakcyjnego intelektualnie uzasadnienia. Ponadto w kulturze bez imperatywu podziału na grupy wojny wywoływano rzadko i niemal wyłącznie z zazdrości. Oczywiście, nigdy tego nie doceniałem.
Deen nazwał to kiedyś cywilizacją heroinistów. Nasi pobratymcy łączyli się z potrzeby kopa, lecz przeżywali go w samotności. My natomiast… my widzieliśmy wszystko inaczej. To były wspaniałe czasy, najwspanialsze. Szkoda tylko, że mądrość jest tak niepłodna.
– Chodź, Lev, wejdźmy do wody – zażądała nagle Vidu.
– No co ty, nie mam żadnego stroju. Zresztą ty też nie.
– Więc chodźmy w ubraniach – powiedziała. Popatrzyłem na nią badawczo, chyba mówiła poważnie. – No już, chodź, nie bądź drętwiakiem.
– Czy ja wiem…
– Będzie fajnie. Chodź!
Może i będzie, dlaczegóż by nie, pomyślałem. To ona nauczyła mnie tego sposobu rozumowania. Wskoczyliśmy więc w ubraniach do zimnego stawu, pewnego pięknego wiosennego dnia. Chorowaliśmy potem przez bodaj dwa tygodnie. A jednak to właśnie tamte chwile wspominałem z największą przyjemnością – zatem pewnie było warto. Któż zresztą potrafi ocenić, co w życiu warto, a czego nie? Może gdyby tamtego dnia nigdy nie było, nadal bym go szukał, zamiast żałować, że przeminął. Czasami nadmiar wspaniałych przeżyć potrafi rzucić się niepotrzebnym cieniem na resztę żywota. A ze mnie był wyjątkowo sentymentalny kretyn.
Wkrótce potem nadeszło. Pamiętałem, że dzwony do końca biły na trwogę. Uderzenie za uderzeniem. Cios za ciosem.
* * *
„Lev!”
Byłem gdzieś, przedzierałem się przez liście, drobne gałęzie smagały mnie po twarzy. A może były to korzenie? Wiszące, miękkie, rozczapierzone. Nie widziałem nic.
„LEV!”
Słyszałem głos, ale cichy i nieważny. Nie rozumiałem zresztą ani słowa. Jaki lew? Byłem raczej kretem. Przedzierałem się przez pulchną miękkość, coś wiło się w mroku, zmierzałem dokądś, ale nie pamiętałem, gdzie i po co. Tchnienie stęchlizny, nos zapchany glebą. Wokół żadnego światła. Ktoś krzyczał. Jak długo? Może od stulecia?
„LEV! Ocknij się, niech cię diabli!”
Obcy głos wtargnął do mojej świadomości. Wołał z zewnątrz. Musiałem wyjść z tego miejsca. Widziałem swoje kończyny, obserwowałem, jak się poruszają, majestatyczne i migotliwe, ale nie czułem tego ruchu fizycznie. Uspokoić się. Oddychać głęboko, miarowo. Pokonać czas. Skopać mu tyłek.
– Żyjesz? – spytał ktoś.
– Żyję – odpowiedziałem.
Moje oczy uderzyła nagła jasność, która, gasnąc z wolna, stała się rozproszonym we mgle światłem latarni. Byłem wilgotny od potu.
– Boże, człowieku! Ależ mi napędziłeś stracha. Nawaliłeś się? Nie cuchniesz. Jakieś prochy? Co z tobą?
To był Deenav. Mój dzielny Deenav przybył z odsieczą.
– Nic. Nie wiem… Chyba nic. Gdzie jestem? Co się stało? – To nie pot mnie oblepiał. Wciąż tkwiłem w stercie mokrych liści, na twarzy czułem siąpiący deszcz, byłem przemoczony i zziębnięty. – Co tu robisz, Deen?
Spojrzał na mnie zatroskany. Połowę jego twarzy pokrywały ślady krwi, a ufajdany był nie gorzej ode mnie.
– Nie teraz. Zresztą sam do końca nie wiem. Chodź, wstawaj – powiedział, łapiąc mnie pod pachy. – Zmywamy się stąd.
– Dam radę. Przeszliśmy to już kiedyś. Na imię miałem Groutmarateitoe – odpowiedziałem, choć zupełnie nie wiem dlaczego.
Zrobiłem na nim wrażenie, aż głośno wypuścił powietrze.
– Levi… Ty pamiętasz? – zapytał, ale chyba znów usłyszałem troskę w jego głosie.
– Nie, też nie do końca. Coś czuję, ale nie wiem co – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Idziemy. Musimy pogadać. Nadrobimy zaległości.
Otrzepałem się pospiesznie. Ruszyliśmy poprzez mgłę, która… cóż, nie tylko była tu nadal, ale zdawała się gęstnieć tym bardziej, im mocniej łupało mnie w głowie. Ciekawa zależność. Zmacałem sobie czaszkę. Wydawała się nienaruszona, lecz dziwny, tępy ból ani myślał odpuścić. Przeniosłem coś z tego snu, nie wiedziałem co, ale czułem to wyraźnie niczym tkwiący w oku paproch.
Znajomy neon nad wejściem do „Lou” mrugnął do nas powitalnie. Byliśmy w domu.
– Popatrz na mnie, Lev – powiedział Deenav, gdy usiedliśmy. – Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
Dziwne pytanie. Był mi czymś na kształt przyjaciela od wielu, wielu lat. Choć nie było to może właściwe określenie. My nie mieliśmy przyjaciół – dopowiedziało coś w mojej głowie. Nie. Deenav należał do mojej grupy, a to samo w sobie było zjawiskiem dość osobliwym. Różnica subtelna, a jednak nie narzucała na nas irytujących reguł współżycia.
Tak czy owak musiałem pamiętać, kiedy się poznaliśmy. Wytężyłem umysł, wzrok ugrzązł mi gdzieś w szczelinach podłogi. To było w jakimś mieście, nie tym jednak, innym, tu znaleźliśmy się znacznie później. Gdzie więc byliśmy przedtem? Przed oczami stanął mi budynek, olbrzymie centrum badań, wielościan o setkach kopuł połączonych podniebnymi tunelami. To wszystko. A Vidu? Park i kąpiel w stawie? Te wspomnienia dawno już zrosły się z Miastem, ale im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej nie potrafiłem ich w nim umiejscowić. Zacząłem się wściekać. Czy to możliwe, żebym nie pamiętał nic sprzed Miasta i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy?! Toż to nonsens absolutnie monumentalny! A jednak – byłem tego pewien – nie tu wszystko się zaczęło. „Żegnaj Groutmarateitoe” – słowa, które usłyszałem tak dawno temu, tak bardzo gdzie indziej. Ponownie spojrzałem na Deenava. Czekał.
– Nie… Nie pamiętam. Nie wiem, jak to możliwe, ale nie potrafię tego wygrzebać ze swojego tępego łba. Pamiętam tylko Groutmarateitoe.
Nie do końca był to ślepy strzał. Czułem ponad wszelką wątpliwość, że to ważne.
– Dobrze. Ja za to nie pamiętałem o tym. Wiem natomiast, że nosiłem kiedyś imię Teenavuu’vilentharubau. A potem byłem Kraxem, Calaimisem i być może jeszcze wieloma innymi. Ja jednak przywracałem sobie pamięć, ty natomiast… cóż, widać twój umysł wypełnił sobie luki wedle własnego uznania.
– Co to znaczy? – powiedziałem po krótkiej pauzie, w trakcie której zdecydowałem, że będę z nim szczery.
– Tylko tyle i aż tyle. Sam bardziej to wszystko czuję, niż pamiętam – mruknął, gładząc się po karku. – Każdy przeskok oznacza kolejne braki, coś z elektromagnetyką. Vidu znosiła to najlepiej, dlatego z czasem poddaliśmy się jej przewodnictwu. Jak stado ślepców, cholera. Wiem jednak, że wszystko zaczęło się od Lii. Hmm… nie pamiętam już jej pełnego imienia, ale nieważne. Ta dziewczyna kochała cię na zabój, pewnie do końca. Mówię o tym nie tylko dlatego, że tak myślę, lecz dlatego, że mi to powiedziała.
– Aha. Doskonale. Nie rozumiem, co to ma do rzeczy – oznajmiłem.
Chciałem zyskać na czasie. Zauważyłem oczywiście, co powiedział. Uznałem jednak, że nie warto reagować ani przesadnie, ani przedwcześnie.
– Nie rozumiesz… Właśnie, ja tym bardziej nie. Te inne rodzaje oddziaływań, ta „grawitacja” życia, to przecież twoja specjalność i twoja teoria, Lev. Siły wykraczające poza horyzont zdarzeń. Ja byłem tylko inżynierem, chłopie, ale myślę, że przytrafiło nam się coś, z czego ona, Lii, najlepiej zdawała sobie sprawę. W tajemnicy przed nami zaczęła to zgłębiać i… nie wiem… Może zabrnęła za daleko, przestąpiła pewien próg, którego nie powinna była przekraczać, hmm… otworzyła drzwi, które miały pozostać zamknięte i tak dalej. Historia tej kategorii i bez happy endu. Jedno wiem, musimy teraz spieprzać przed tym, co znalazła, owym nowotworem, który dopadł w końcu ją samą. Lecz nie zadowolił się tym, o nie, lezie, kurwa, dalej, zżerając nieskończone połacie gównianych światów i ich gównianych mieszkańców.
– Nie jestem pewien, czy tak bym to ujął.
– Mam to gdzieś. – Mój komentarz odbił się od Deenava jak od betonowego bunkra, był w podłym nastroju. Zapatrzony w jakiś odległy punkt nieświadomie zaciskał pięści. Nagle jednak zwiotczał i pochylił głowę. – Brakuje mi Vidu – rzekł cicho.
Zamilkł. Zdałem sobie sprawę, że połowa gości nas obserwuje. Nie wiedziałem, czy chodziło bardziej o to, co mówił, czy o to, że nadal był umazany krwią, na teraz musiałem to jednak zignorować. Nadszedł bowiem czas…
– Spałem z Lii dwa dni temu. Tak sądzę.
Deenav w milczeniu zapalił papierosa. Wolną ręką zdrapywał skrzepy z twarzy. Świeża krew pociekła mu w okolicach ucha.
– Nie widzieliśmy nigdy jej ciała, więc… – rzekł w końcu. – Ty tam z nią zostałeś, w Dublinie. Myśleliśmy, że już po tobie, a wtedy pojawiłeś się nagle jak diabeł z pudełka. Byłeś w szoku, twierdziłeś, że nie wiesz, co się stało… Mieliśmy wątpliwości.
– Nie wiem, Deen. Prawda jest taka, że w ogóle nie pamiętam Lii. Pojęcia nie mam, skąd się tu wzięła, czy sama wiedziała, kim jestem i dlaczego mimo wszystko wylądowaliśmy w łóżku.
– Inne rodzaje oddziaływań, co?
– Nie wiem. Po prostu się stało. Chociaż mam ostatnio te sny, Deen, są jak jawa. Boję się, że nie wszystko, co widzę, dzieje się naprawdę.
– Gdy cię znalazłem na nabrzeżu, byłeś w jakimś transie. Oczy otwarte, ale zupełny brak reakcji. Jak kukła. Bałem się o ciebie. Często ci się to przytrafia?
– Nie mam pojęcia. Słuchaj, powiedz mi wszystko, co wiesz. Może zacznę coś kojarzyć. Cały czas czuję się jak we śnie i chciałbym mieć pewność, że już się obudziłem. Wiesz, że lubię fakty.
– Nie mam pewności, czy mamy aż tyle czasu. Chcesz całą historię?
– Całą – odpowiedziałem z przekonaniem.
– W porządku, ale obiecaj, że wysłuchasz i nie będziesz przerywać, choćby nie wiem jak absurdalnie to brzmiało. Nie wszystko pamiętam, część usłyszałem po prostu od Vidu. Nie mam natomiast zamiaru do niczego cię przekonywać – zastrzegł.
– Jasne. Wal.
I opowiedział mi całą historię. Zrozumiałem, że byłem tylko głupim dzieciakiem, który nie ma pojęcia o problemach dorosłych i myśli, że najgorsze, co może go spotkać, to brak wiaderka i grabek w piaskownicy. A szło to mniej więcej tak…
Wszystko obraca się, wiruje w rytmie oddechu kosmosu, nic nie stoi w miejscu. Atomy zderzają się z atomami, gwiazdy z gwiazdami, galaktyki z galaktykami. Wszechświaty z wszechświatami i grupy wszechświatów z innymi grupami i tak bez końca w każdą ze stron. Światy podlegają zmianom i przenikają się z innymi. To podległy ścisłym regułom taniec istnienia, w który wpisane jest wszystko, nawet nieistnienie. Obecność życia wprost wynika z tych zasad, będąc ich szczególnym rozwiązaniem, nie jest jednak celem samym w sobie, lecz ścieżką anomalii, wyborem, który zakłóca stałość wielkiego równania. Małą zmienną o wielowymiarowych wartościach potrafiących zdefiniować na nowo zbiór parametrów wszechrzeczy. Życie mogło się pojawić lub nie, mogło przyjmować najróżniejsze postacie i kształty, mogło być zbudowane z najwymyślniejszych struktur albo z prostych związków powszechnych atomów. Mogło też wypełniać kosmos po brzegi.
Czy każdy atom jest wszechświatem? Nie wiem. Czy istnieje gdzieś byt zbudowany z wszechświatów? Nie wiem. Czy wszystko to jest prawdą – też nie wiem. Ale to za te teorie otrzymałeś tyle nagród, Lev. I to z ich pomocą zaszczepiłeś w Vidu wiarę, którą obróciliśmy w czyn.
Wtedy byliśmy bardzo blisko siebie. Ja, ty, one obie. Razem dokonywaliśmy cudów, ty teoretyk, ja praktyk, one z motywacją do eksperymentów. Tworzyliśmy wspaniały zespół, w pracy i w życiu. Pamiętasz Dodekaedr? Tak nazywał się ten ośrodek. W miejscu, które zapewne już nie istnieje. Stabilne przejścia między światami były dostępne od dawna, ale korzyści z nich pozostawały wyłącznie filozoficzne – rachunek prawdopodobieństwa nie miał dla nas litości. Wylot portalu trafiał przeważnie w środek ssącej pustki o niepojętych parametrach fizycznych. Sondy rozpływały się w przestrzeni i tyle. Początkowy entuzjazm został wyparty przez postępujący marazm. Zapadła już nawet decyzja o końcu projektu. Wtedy pojawiłeś się ty.
Miałeś teorię, że życie oddziałuje głębiej niż tylko grawitacyjnie, że można te minimalne odchylenia zakrzywień przestrzeni śledzić – nawet poza krawędzie – by odnajdywać jego skupiska. To był prawdziwy przełom. Wreszcie przestaliśmy błądzić po omacku. Tak wszystko się zaczęło. Kolejny rozkwit badań, nowe odkrycia. Pierwsze wypady na drugą stronę… Nadal pamiętam tamten świat – trujący moloch zduszony olbrzymim żółtym porostem. Kawał obrzydliwej skały, ale udało się nam, Lev. Przeszliśmy! A to był przecież dopiero początek. Nieskończoność stopniowo odkrywała przed nami swoje tajemnice. Wspaniałe lata. Lii pracowała nawet nocami, szukając stabilnych węzłów, bo…
Ty i Vidu, rozumiesz, nie mogła tego znieść. Vidu też to widziała i… wiesz chyba, jak się skończyło. Zostawiła cię. Potem byłem ja – potem, mówię ci – i kolejne wielkie rozstanie. Im bardziej jednak toksyczne stawały się nasze relacje, tym mocniej byliśmy od siebie uzależnieni i tym lepsze osiągaliśmy rezultaty. Tłumaczę sobie, że od początku o to właśnie chodziło Vidu. Cóż, mam prawo do własnych wniosków. Ale pomyśl, ona zawsze traktowała nas trochę jak dzieci. Taka już była, przewyższała nas we wszystkim o głowę, a my, w zachwycie, traciliśmy dla niej swoje.
Lii natomiast, cóż, odsunęliśmy się od niej, a ona… znowu ta twoja grawitacja życia, zaraz, jak to nazwałeś? Takie śmieszne określenie, ale przylgnęło. Ciążenie afektywne? No więc znalazła sposób, jak je wyłuskać z szumu, podążyć po zmianach pól jak po sznurku w kierunku największej gęstości, a po drugiej stronie… To była najbardziej przerażająca z twoich teorii. Skazy. Skoro mogło istnieć wszystko, musiało istnieć i ono – wypełniające w całości jakąś połać multiwersum wypaczenie życia, w niekontrolowany sposób realizujące potrzebę gromadzenia się i organizowania. Uważano to za bzdurę i wyśmiewano, mówiono, że taka masa nie może istnieć. A potem Lii się udało. Nie wiem, co zaszło, ale ostatecznie To przedarło się przez zabezpieczenia i zarosło cały Dodekaedr, a my ratowaliśmy się ucieczką jednym z eksperymentalnych przejść.
Nie pamiętam wszystkich światów, które przemierzyliśmy, ale to paskudztwo dalej za nami pełznie. Nie potrzebuje szczelin, po prostu przenika na drugą stronę. Może zwyczajnie puchnie, Lii nie chciała o tym mówić. To nawet nie musi być cały organizm, tylko jakaś jego odnoga. Jeśli miałeś rację, rozpycha się w nieskończoności, więc sam może być nieskończony, choć to zupełnie niewyobrażalne.
Na koniec trafiła się ta cała Ziemia. Nie wiem, dlaczego tak ją lubiłeś, kolejne obrzydliwe miejsce. Wkopaliśmy się jak durnie. Chyba najsamotniejszy ze światów, prawie nie dało się tam wyczuć żadnego śladu. Vidu nie mogła wyznaczyć współrzędnych, w Lii coś pękło… Zresztą z nią od dłuższego czasu było coś nie tak, co zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności. Ona chyba chciała tam zostać. W każdym razie nie pojawiliście się, przeszliśmy sami. Myśleliśmy, że już po was, a wtedy wyrzuciło ciebie. To tyle z najważniejszych punktów tej historii. Lii nie wyszła nigdy, przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli jednak tu jest… Nie wiem, co to oznacza, ale śmierć Vidu nie wróży nam nic dobrego. Powiem ci coś, ona była pewna, że z Dublina wydostaniemy się poza zasięg Tego, włożyła w to cholernie dużo pracy, lata obliczeń. Uważam, że tylko dlatego do ciebie wróciła, potrzebowała inspiracji, wściekłości.
Natomiast jeśli To i tak nas znalazło… Bo widziałeś chyba te… aberracje? Lev?
Lev! Co się…
* * *
Krzyk wciąż kołatał mi się w głowie, bałem się, że zostanie ze mną na zawsze.
– To nie przestanie, zrozum – mówiła dalej Lii. Leżała na podłodze, z góry kapał rozpełzający się szlam. Ruch wokół nas gęstniał, wszystko puchło, wybrzuszało się i szumiało, lecz ona wciąż gadała, jakby nie miało to już żadnego znaczenia. – To rak, który wypełnił całe uniwersum, a potem zalał kolejne, to iloczyn wszystkich cech życia. Tego nie da się uniknąć, ma niemożliwą masę, musi wytwarzać materię z energii osobliwości, może nawet nagina wartości pól skalarnych przestrzeni. Nie zapada się, rozumiesz? Myliłeś się, Lev! Wszyscy się myliliśmy!
Skrawki materii wiły się między nami. Pociągnąłem ją za rękę. Była zimna i twarda jak lód.
– Lii, musimy iść…
– Dokąd, Lev? Do tej celi śmierci, czekać na wyrok? Mam dosyć. Zarażamy tylko bezmyślnie kolejne światy, nie wolno nam, nie mamy prawa. Nie wiem, ja… Przepraszam. Chciałam tylko udowodnić twoją teorię, zaimponować ci, żebyś mnie zauważył, a potem to… wszystko.
– Chodźmy, Lii. Możemy jeszcze przecież być razem. We dwoje. – Jej smutne ciemne oczy cisnęły kpiącym spojrzeniem; nigdy nie umiałem poznać, kiedy było już za późno.
– Nie bądź śmieszny. To koniec. Wiesz, że jest zbyt wielkie, niechby i najsłabsza z sił, ale przy tej masie… Nie mamy prawa!
– Ja… – Spojrzałem na jej pęczniejącą stopę. – Nie mogę, Lii. Przykro mi. Naprawdę mi przykro.
– Zostań ze mną – Przyciągnęła mnie bliżej. – Czuję, że To nas nie skrzywdzi. To woła, Lev, szepcze…
– Nie mogę, Lii. Vidu już jest po drugiej stronie i…
W jej oczach strach szarpał się z rozpaczą. Nie mogłem na to patrzeć. Wyrwałem się i ruszyłem do wyjścia.
– Leeeev!!!
Jej krzyk wzmógł się, załamał, przeszedł w charkot. Nie oglądałem się. Nie chciałem tego widzieć. Prawie już przekraczałem portal, gdy coś oplotło mnie i szarpnęło w tył. Tyle pamiętałem.
* * *
Udaliśmy się do mieszkania Vidu. Jeśli mieliśmy wydostać się z Miasta, tam właśnie należało szukać wytrycha. Zdaniem Deenava ostatnio nie pracowała – szczerze wierzyła, że mamy przed sobą przynajmniej kilka setek lat spokoju – ale że żaden z nas nie potrafił tego, co ona, jej spuścizna pozostawała naszą jedyną szansą.
Wciąż przetwarzałem w umyśle ostatnią opowieść. W pierwszym odruchu uznałem ją oczywiście za stek bzdur. Musiałem jednak przyznać, że poruszyła we mnie taką lawinę wspomnień, iż w końcu zmuszony byłem przyjąć ją za, w części przynajmniej, prawdziwą. Poza tym znacznie bardziej odpowiadała mi taka wersja wydarzeń, niż ta, w której grupa osiłków pakuje mnie w kaftan bezpieczeństwa. Na moją optykę wpłynął też mocno fakt, że do mieszkania Vidu dostaliśmy się, wszedłszy w ścianę (spokojnie, mam klucz, powiedział bez cienia ekscytacji Deenav).
Otóż to. Nie wiem nawet, czy była to ściana właściwego budynku, ot – wkroczyliśmy w nią i w jednej chwili znaleźliśmy się w mieszkaniu na trzecim piętrze. Nim zdążyłem zastanowić się, jak to możliwe, Deenav myszkował już w dużym pokoju.
Chyba nie do końca mi ufał, nie wyjaśnił też ostatecznie, skąd wzięła się krew na jego twarzy, wiedziałem jednak, że lepiej na niego nie naciskać. Sam miałem swoje wątpliwości – przecież to, że znalazł mnie w tej stercie liści, nie mogło być przypadkiem. Wszyscy gwałtownie się degenerowaliśmy, zdałem sobie nagle sprawę, a Deen opadał na dno wcale nie wolniej ode mnie – po prostu było to dno innego morza. Nadal miałem dla niego sporo sympatii, lecz zaczynałem rozumieć, że od dawna nie byliśmy już sobą.
Rozejrzałem się i ogarnęła mnie kolejna fala wspomnień. Dawno tu nie byłem, a sporo się zmieniło. Vidu zawsze miała gust dość… specyficzny, lecz teraz ze ścian spoglądały na mnie potwory, zjawy i inne podejrzane kształty, a kolorystyka pomieszczeń przywodziła na myśl dolne kręgi piekieł. Tajemnicze symbole i grafiki wyglądały zza każdego rogu. Na półkach kłębiły się książki, które musiały, przynajmniej w części, pochodzić jeszcze z Ziemi. Dee, Pietro d’Abano, Mathers – nie wiedziałem, że zabrała to wszystko, choć właściwie mnie to nie zdziwiło. Rozbuchana metafizyka tamtego samotnego, uporczywie poszukującego kontaktu świata miała w sobie coś niebywale atrakcyjnego.
– Niezły wystrój – skomentowałem.
– Ta. Trochę się pozmieniało. Nawet od czasu, gdy tu ostatnio byłem. I nie mówię wcale o krwi.
– Krwi?
– Mówiłem przecież, że była jatka. Może lepiej nie zaglądaj do sypialni. Poważnie. Przejrzyj szuflady czy coś – zasugerował.
Zignorowałem ten protekcjonalny ton, czego natychmiast pożałowałem.
Widok porażał. Łóżko, ściany, nawet sufit pokrywała zakrzepła krew. Wyglądało to tak, jakby w pokoju eksplodowała bomba z czerwoną farbą. Epicentrum musiało się mieścić gdzieś w okolicach poduszki, na której Vidu układała co wieczór swoją zafrasowaną głowę. Początkowo próbowałem zrozumieć, co tu zaszło, lecz szybko doszedłem do wniosku, że wolę nie wiedzieć. Wróciłem do salonu i zapadłem się w skórzanym fotelu ustawionym przed telewizorem. Zabawne, nie umiałem sobie wyobrazić Vidu oglądającej telewizję. Już bardziej pasowała do niej ta czarno-złota, rzeźbiona szafa rozpychająca się w jednym z kątów.
– Daj mi coś do picia – zażądałem. Deenav popatrzył na mnie z irytacją, ale skinął głową i wyciągnął z barku coś mocniejszego. Musiałem być blady jak ściana.
– Mówiłem, żebyś tam nie wchodził – powiedział, podając mi szklankę.
– Wiesz, że musiałem.
Pociągnąłem łyk. Gorzki smak alkoholu zmienił nieco tok moich myśli i zacząłem się uspokajać.
– Na ciebie to nie działa? Ten widok? – spytałem.
– Widzieliśmy już gorsze rzeczy. Masz szczęście, jeśli nie pamiętasz. Ale nie mówię, że wcale mnie to nie rusza. Jestem wściekły, Lev. Wściekły jak kurwa mać. Ale co z tego, nie możemy tracić czasu, w każdej chwili mogą się zorientować, że tu jesteśmy. To, jakby nie patrzeć, nadal jest miejsce zbrodni.
Chciałem coś odpowiedzieć, lecz moją uwagę przykuł jeden z obrazów. Przedstawiał siedzącą przed lustrem damę w błękicie. Przerażone nią – lub mną – odbicie nie pozwalało o sobie zapomnieć. Podszedłem bliżej.
– Robert Kleim – przeczytałem podpis.
– Żartujesz!
– Nie, to jego. O, patrz, tam jest drugi. Cholera, trzeci!
– A to skurwiel… – syknął Deen.
– Co?
– Pieprzył ją.
– Nie przesadzaj. Ja też mam obraz Kleima. Dobry jest i tyle – zauważyłem.
– Nie oszukuj się. Z jakiego innego powodu miałaby to tu wieszać? Nie pamiętasz jaka była? Zrobiłaby wszystko, żebyś myślał, że… ona… Kurwa! Pieprzył ją, nie rozumiesz?! Byliśmy tu obaj, a wybrała jakiegoś przybłędę, pierdoloną faunę lokalną. Pewnie wyłącznie po to, by nas wkurwić. Mówiłeś mu o niej?
– Kleimowi? Coś na pewno. Sam wiesz, jak to jest po wychyleniu pierwszego gąsiorka. – Starałem się mówić spokojnie, nie chciałem go bardziej nakręcać. – Niespełnione namiętności, pieśń smutku i rozpaczy i tak dalej, zresztą on kochał doskonałość, a dla mnie Vidu właśnie…
Próbę zmiany tematu przerwało głośne skrzypnięcie od strony opasłej szafy. Chciałem ruszyć w tamtą stronę, ale wściekłość dodała Deenavowi szybkości. Szarpnął rzeźbione drzwi, raz, drugi, trzeci, aż wreszcie puściły. Z dzikim okrzykiem pochwycił w środku jakby wielkie stare futro, które wyszarpnął na zewnątrz i rzucił na podłogę.
Futrem był Kleim we własnej osobie. Wydał mi się dziwnie miękki, może pijany, oczy miał zaczerwienione i trząsł się jak osika. Deenav nie czekał na wyjaśnienia. W furii skoczył na leżącego i przydusił go kolanem.
– Zabiłeś ją, co? – wysyczał. – Fajnie było? Zerwałeś sobie kwiatek, hę? Tak, skurwielku? A teraz ci troszkę przykro? A może tylko przyszedłeś napawać się zwycięstwem?
– Nnie… ale przecież, nnie… Llev, ppowiedz mmu! – wyjąkał Kleim.
– Zabiłeś ją! – wrzasnął Deenav, czerwony już na twarzy. – Przyznaj się! Przyznaj albo zapierdolę cię na miejscu! Ty gnojku! Nędzna formo gównianego życia! Powiedz, że zabiłeś moją Vidu! Chcę to usłyszeć!
Nie czekał na odpowiedź, zaczął bić. Najpierw raz, potem drugi, na przemian walił pięściami wielkimi jak głazy narzutowe, podczas gdy tamten nieudolnie osłaniał się rękami. Oto i więzi międzyludzkie w całej okazałości. Afekt obnażony. W pierwszej chwili chciałem to powstrzymać, ale nie mogłem, patrzyłem zafascynowany. Deen nie potrafił uwierzyć, że Vidu wybrałaby kogoś spoza naszej grupy. Bił, jakby każdy cios miał temu zaprzeczyć, jakby oszalał na tym punkcie.
Zdałem sobie naraz sprawę, że nie działo się to po raz pierwszy, że nasza degeneracja dała o sobie znać znacznie wcześniej. Taki stał się Deen. Vidu na inne, przyjemniejsze może sposoby wypełniała swoją pustkę. A ja? Co stało się ze mną?
Krew przejmowała salon. Zrobiło się ciemniej, grube kluchy materii wypełniały otaczającą nas przestrzeń. Żal mi było Kleima, nie miał przecież wpływu na to, co zrobiliśmy z tą częścią multiwersum. Poczułem, że cała ta agresja Deena była w rzeczywistości skierowana do mnie. Ot, zwykła kompensacja. Uwierzył już może, że zniknąłem, że zostanie z Vidu sam, że wystarczy czekać cierpliwie na jej znak. Z tak jednak olbrzymią – w jego odczuciu – porażką nie umiał sobie poradzić.
Wszystko trwało może minutę, acz czas tracił gwałtownie impet, rozciągając się jak guma. Miałem dosyć, musiałem przerwać ten ponury spektakl. Słyszałem jakieś głosy za drzwiami, ale nie były one istotne. Pokój pokryły puchnące wybroczyny, strumienie mazi zaczęły wypływać z pęknięć. Barwy przesunęły się ku czerwieni. Deenav bił wciąż, nieświadom niczego, choć Kleim przestał się już poruszać.
Tymczasem To parło ze wszystkich stron, setkami szczelin wypełniało sobą przestrzeń, nierównomiernie, to znikając, to pojawiając się znowu, z każdą chwilą jednak bardziej wypierając dotychczasową zawartość. Krople myślącej materii kapały na podłogę, lecz nie wsiąkały w nią, łącząc się zamiast tego i rozdymając. Olbrzym wkraczał, zagarniał, pochłaniał, ciągnąc za sobą ogon próżni. Chwilami był niemal wszędzie, potem przygasał niczym pożar tłumiony wichurą, by znów napierać ze zdwojoną siłą. Wędrujący chaos sił witalnych, jednobyt, żywomaterion wykoślawiony pierwotną potrzebą. Homogen królewski. Gdy wyszedł ze mnie, odpłynąłem. Moje kończyny wystrzeliły ku Deenavowi i zamieniły go w karmę.
* * *
Spojrzałem w martwe kocie oczy zegara. Nie poruszały się już, tylko patrzyły z wyrzutem. Wstałem z łóżka. Czułem pulsowanie, ale tym razem nie miało ono źródła we mnie. To świat drgał rytmicznie jak wykonująca pracę tkanka.
Wypłynąłem na korytarz. Przez otwarte na oścież drzwi zobaczyłem rozwaloną przed telewizorem panią Vraalsen. Jej twarz uprościła się do czerwieni. Nie patrzyła w moim kierunku – w telewizji był teleturniej. Przecisnąłem się między rozdętymi ścianami i, omijając tłuste, lśniące sople, wydostałem na ulicę. Stała tam Lii, z uśmiechem, przekrzywioną głową i zamkniętymi oczami. W jednej chwili byłem obok.
– Udało ci się uciec – powiedziałem po dłuższej chwili. – Z Ziemi.
– Nie, Lev. – Otworzyła oczy. Były ciemne i smutne. – Ale już po wszystkim. Mówiłam, że To nas nie skrzywdzi. Słucha mnie. Zawsze o tym wiedziałam. To dlatego pozwoliło się odnaleźć. Odnowiło mnie, odtworzyło w bezmiarze. Niedługo sam tego zaznasz.
– Było we mnie, w środku. – Prawie zwymiotowałem na tę myśl. – Prawda?
– Oczywiście. Złożyło w tobie zarodnik, by rósł, był naszą latarnią morską, sygnalizatorem. Źródłem ciążenia. Inaczej płynęlibyśmy do ciebie znacznie dłużej. Nie mogłam na to pozwolić. To, co tu widzisz, to tylko odnogi, ale i one zbyt są olbrzymie, by działać fizycznie, zbyt powolne. Dlatego wykorzystuje nas, jak duchy podążające linią własnych pragnień. To po prostu wspaniałe, Lev! Generujemy bodźce, na które odpowiada, sam wkrótce zobaczysz.
– Lii… Ja pamiętam już, że zabiłem Vidu… I Deenava. Rozerwałem ich na strzępy. Dlaczego? Nie musiałem przecież. Po co to wszystko?
– Oddalali nas od siebie, Lev, wiesz o tym. Musieliśmy usunąć ich z równania. To był twój pomysł, nie pamiętasz? Nie pamiętasz, jak powiedziałeś, że będziemy razem, tylko we dwoje? Teraz wreszcie możemy, kochany.
Słuchałem, ale powoli gubiłem wątek, co właściwie miałem na myśli? Rozpływałem się, opuszczało mnie uczucie pojedynczości. Czułem bijącą od Lii i zewsząd jednocześnie myśl. Wypełnić sobą pustkę. Rozrost, spełnienie, dojrzałość, gotowość do rozrodu. Genotyp rozmiarów galaktyki. Poddałem się pulsowaniu, wiedziałem, że po drugiej stronie czeka na nas doskonałość. Oplotłem ją kończynami.
Lii uśmiechnęła się do mnie i wypowiedziała swoje imię. Było cholernie długie.