Opowiadanie w wiedźmińskich klimatach. Ma drobne korekty w stosunku do oryginału, jaki wysłałem na wiedźmiński konkurs.
Opowiadanie w wiedźmińskich klimatach. Ma drobne korekty w stosunku do oryginału, jaki wysłałem na wiedźmiński konkurs.
Neved Estremadur słuchał raportu jednego ze swoich podwładnych. Nie było w nim niczego, czego sam by nie zauważył. Pewnie dlatego, iż dobrze znał tego typu ciemne zaułki. Do jego obowiązków należało bowiem utrzymywanie porządku w tym mieście. Po latach służby stał się zastępcą komendanta hermandad w Prados. De facto dowodził strażą miejską, ponieważ urząd komendanta był honorowy i połączony z funkcją burmistrza. Wczesnym przedpołudniem otrzymał wezwanie i oto teraz stał patrząc na zwłoki. Paru szeregowych strażników trzymało gapiów na dystans, co dawało pewien komfort w tej nieprzyjemnej pracy. W okolicach portu trupy porzucone na ulicach nie były rzadkością. Marynarze nie raz, i nie dwa, rozstrzygali nieporozumienia przy pomocy noży. Ciało nie należało jednak do jakiegoś nieszczęsnego majtka, ale do temerskiego kupca o politycznych ambicjach. Na dodatek obrażenia nie przypominały zadanych nożem. Zadano je pazurami i zębami. To zaś sugerowało, aby łączyć tę zbrodnię z kilkoma innymi przypadkami, które miały miejsce w ostatnich dniach. Oglądając z bliska poszarpane ciało Neved zauważył pewną anomalię. Cztery równolegle do siebie głębokie rany wskazywały na cios pazurów, tymczasem w jednej z nich tkwił złamany kawałek stali. Przypominał co prawda czubek pazura, ale Estremaud nie znał jakiejkolwiek istoty o stalowych szponach. Potrzebny więc będzie specjalista od niebezpiecznych gatunków występujących endemicznie. Całe szczęście, kogoś takiego aresztowano dziś rano w porcie.
Pomieszczenie nie przypominało lochu, w którym się przesłuchuje więźniów. Było jasne, czyste, suche, pozbawione akcesoriów do tortur. Skryba za stołem starannie ostrzył pióro. Można by rzec, sielanka. Tylko dobiegające z dołu dźwięki wskazywały, iż może się to szybko zmienić. Takie zestawienie zazwyczaj wpływało motywująco na przestępców, których umiejętności były z jakichś powodów potrzebne hermandadowi. Neved liczył, iż w takich warunkach wiedźmin aresztowany nakazem sprzed około dziesięciu lat, szybko wyrazi wolę współpracy. Niestety założenia te mogła zniweczyć obecność cesarskiego koordynatora tajnych służb na prowincję Gemmery. Nean aep Manis poinformował Neveda, że musi przesłuchać więźnia. Przyczyn ani motywów nie podał. Wicekomendant kładł to na karb formacji, w której agent poprzednio służył. Przyjęło się bowiem uważać, iż za kawalerzystę myśli koń. Nean był zaś kiedyś porucznikiem w chorągwi lekkiej jazdy etolskiej. Do dziś jego strój i postawa były czysto kawaleryjskie. Rozparł się na krześle kładąc na stół nogi w wysokich butach zapinanych wedle najnowszej mody na szereg sprzączek. Poluzował czarny pas z tłoczonym na skórze roślinnym motywem, przesunął na bok szablę, rozpiął pod szyją czarny kaftan o jedwabnych wyłogach. Cały jego strój był nowy i choć pozbawiony złotych czy srebrnych ozdób, niewątpliwie drogi. Połączenie elegancji i jakości z praktycznością wskazywały na rękę elfich mistrzów. Ocena ta trwała mniej więcej tyle czasu, ile koordynator poświęcił na niedbały gest, którym kazał pachołkom wprowadzić do izby wiedźmina. Rozpoczęło się przesłuchanie.
– Konstantyn Felis, zwany też „Rysim Pazurem”. – Nean nie pytał, a stwierdzał.
– Tak.– Zaprzeczanie oczywistym faktom nic by nie zmieniło.
– Zwerbowany do pracy w cesarskiej służbie wywiadu osiemnaście lat temu.
– Przecież macie to w archiwum.
– Co jest w naszych archiwach, to nie twoja sprawa. – Mówiący to wygładził niewielką naszywkę z dwunastoramiennym słońcem, znakiem cesarskiej tajnej służby. – Ciebie pytałam, nie archiwistów.
– Tak, zwerbowaliście mnie kilkanaście lat temu.
– No więc powiedz mi dobry człowieku, czemu to gdy cesarstwo było w potrzebie, gdy nastał czas wojen północnych, porzuciłeś służbę. – W głosie przesłuchującego był udawany smutek.
– Miałem wątpliwości, co do tego, czy moi przełożeni rzeczywiście pracują dla cesarstwa.
– Wyjaśnij mi skąd takie wnioski? – W głosie Nilfgaardczyka pojawiło się autentyczne zainteresowanie.
– To długa historia.
– Nie szkodzi. Mamy czas. Jestem też człowiekiem skrupulatnym i dokładnym. Żebyśmy nie musieli do jakiś wątków wracać, opowiedz mi ją od początku.
– Dobrze. Wedle słów matki urodziłem się tydzień po wiosennym przesileniu roku…
– Wiedźminie! Nie igraj ze mną. – Manis delikatnie dotknął rękojeści szabli.
– Panie, sam życzyłeś sobie dokładnie i od początku. – Staram się mieć wyraz twarzy wioskowego idioty.
– Jeśli chcesz, możemy porozmawiać dwa piętra niżej.
– Spokojnie. Opowiem wszystko.
– Zacznij z łaski swojej od tego momentu, w którym znikłeś cesarskim służbom z oczu.
Otóż siedziałem w portowej karczmie i starałem się utopić kłopoty w alkoholu. Wiedziałem wprawdzie, iż co jak co, ale one w trunku nie toną, niemniej ambitnie miałem zamiar próbować do skutku. Wiedźmin może napytać sobie biedy z wielu powodów. Słynny Jaskier, w swych balladach, poetycko opisywał problemy, jakie niesie z sobą prawo dziecka niespodzianki, oraz romans z czarodziejkami. Tutejszy bard, choć trzymał się modnych wiedźmińskich opowieści, to jednak starał się raczej bawić, niż wzruszać. Śpiewał więc własny utwór o wiedźminie pechowcu, który niedowidział po wypiciu trefnego bimbru. Sala właśnie zaśmiewała się do łez słuchając zwrotki o tym, jak nieszczęśnik ów usiadł przypadkiem na odciętym kolcu gigaskorpiona. W sumie chyba wolałbym walkę z taką bestią i kontakt z jej neurotoksyną, niż bagno, w którym utkwiłem. Zaczęło się niewinnie, można by rzec banalnie. Zimy na północy bywały długie i ostre. Szkolenie zapamiętałem jako koszmar. Nasi instruktorzy wyznawali zasadę „Ciężkie warunki tworzą twardego wiedźmina”. Po pierwszych mrozach, a te w Poviss przychodziły już po jesiennej równonocy, mury Szkoły Kota, pokrywały się wilgocią, przechodzącą z czasem w szron i lód. Mróz wciskał się wszędzie, a dostęp do jedynych ciepłych pomieszczeń jakimi były kuchnia, jadalnia i łaźnia zaczynał być ściśle reglamentowany. Pierwszy rok po zakończeniu szkolenia przekonał mnie, iż kwestie zimowego mrozu dotyczą również miejskich kamienic i karczm. Trochę trwało, zanim odkryłem, iż jeśli ma się pełną sakiewkę, można wzorem ptaków wędrownych latem zarabiać w królestwach północy, a zimą wypoczywać w Cesarstwie Nilfgaardu. Z czasem wypracowałem sobie system idealny. Wiosną, zaraz po bocianach, ruszałem na północ z portów Gemmery. Jesienią, równo z jaskółkami, a więc jeszcze przed porą sztormów, wypływałem na południe z Redanii lub Temerii. Z czasem, regularność mych podróży dostrzegli różni ludzie: celnicy puszczali bez kontroli za minimalne łapówki, kupcy wynajmowali do ochrony, a cesarscy agenci do przewożenia rozkazów siatkom na północy. Po pierwszej wojnie Nilfgaardu z Nordlingami sytuacja się skomplikowała. Folest z Temerii nie wprowadził blokady południowych granic, jednakże okręty ze Skellige atakowały każdy statek zmierzający na cesarskie wody. Moje wędrówki zaczęły trwać dłużej. Tydzień na morzu zastąpiło półtora miesiąca wędrówki przez Mahakam. W sakiewce zaczęło bywać pusto. Wojna to kiepski czas dla wiedźmina. Potworów jest więcej niż w czasach pokoju, ale wojsko radzi sobie z nimi po swojemu. Pozostawione we wsiach baby, za zabicie monstrów mogą co najwyżej dać jeść, pić, a co bardziej zdesperowane, zaoferować swoje wdzięki. Pieniędzy nie mają, bo wojna kosztuje i władcy cisną poddanych podatkami. Na dodatek monety zaczynają zawierać coraz mniej złota lub srebra a coraz więcej mniej szlachetnych metali, bo królowie psują pieniądz. To wszystko byłoby jedynie niedogodnością, prawdziwym problemem był pomysł Stefana Skellena. Cesarski kondotier służb tajnych ubzdurał sobie, iż skoro jestem wiedźminem ze Szkoły Kota, to wykonam w ciągu najbliższego sezonu letniego serię zamachów na władców, magów, i generałów z królestwa północy. Zamach, na choćby jedną z osób z listy, jaką mi przedstawił, byłby na granicy moich możliwości i to przy wielomiesięcznych przygotowaniach. W czasie jakim żądał ich wykonania Puszczyk byłoby to samobójstwem. Odmówić mu, nie mogłem. Drań nakazy podatkowe na mnie spreparował i szantażował, iż cesarskich granic więcej nie będę mógł przekroczyć. Cóż mi więc pozostało poza alkoholem?
– Wolne? – pytanie zadał elf w kapitańskim kapeluszu, wskazując miejsce naprzeciw mnie.
– Jeśli się nie boisz pijanego wiedźmina, to tak.
– Wiedźmini miewają zabójcze umiejętności, ale z tego co wiem, bywają interesującymi kompanami. – Rzekł elf usadawiając się przy stole.
– Dziś nie nadaję się na kompana do czegokolwiek innego poza piciem.
– Lubię wiedzieć z kim pije. Zwą mnie Foile Mairebleidd. – Elf wyciągnął ku mnie prawicę.
– Konstantyn Felis. – Podałem mu rękę.
– Z jakiej okazji pijemy? – elf skinął na karczmarkę.
– Stypy.
– A kto umarł?
– Ja.
– Jakoś nie wyglądasz wiedźminie na martwego.
– Widzisz Foile, dostałem propozycję pracy gwarantującą rozstanie się z tym światem.
– Odmów i masz problem z głowy. Wypijmy za dobrą radę. – Elf wzniósł kufel w toaście.
– Złożył ją człowiek, któremu się nie odmawia.
– A czy ja zalecam ci mówić mu nie? Zniknij na jakiś czas, przyczaj się daleko stąd, może w tym waszym legendarnym Kaer Morhen i po problemie. Za dobry pomysł! – Kolejny kufel został wzniesiony do góry.
– Mój, psiakrew, zleceniodawca jest pamiętliwy. Nie da się też przed nim ukryć, ani w cesarstwie, ani w królestwach Nordlingów. Podwoje Kear Morhen są dla mnie i wielu innych wiedźminów z mojej szkoły, od lat zamknięte. Vesemir, żeby go mantikora popieściła, tak zadecydował. Pozostaje mi tylko upić się. – Wzniosłem w górę kufel. – Za lekką śmierć.
– Umrzeć zawsze się zdąży. Mogę mieć dla ciebie ofertę pracy, poza zasięgiem nawet bardzo wpływowych i pamiętliwych ludzi.
– Na okręcie, z chorobą morską i szkorbutem w pakiecie?
– Niekoniecznie. – Elf nachylił się przez stół i konspiracyjnie wyszeptał. – Co byś powiedział o pracy w mieście nad Zapomnianą Zatoką.
– Ha ha ha. Elfie, dobry z ciebie kompan. Dzięki tobie śmieje się na własnej stypie. Proponujesz mi zamieszkanie w mieście z bajki.
– Ono istnieje. – Foile uśmiechnął się tajemniczo.
– Jestem za duży by wierzyć w klechdy. Z tym miastem nad Zapomnianą Zatoką jest jak z naszą Szkołą Kota. Ludzie wierzą, iż nadal istnieje ale tak naprawdę…
– Są tacy, co tę zatokę widzieli.
– Jak znam życie, widzieli ją na własne uszy, bo już na oczy, to niekoniecznie.
– Wiedźminie, mój okręt z niej tu przypłynął.
– Elfie, pijmy miast opowiadać sobie legendy.
– Szalenie mnie to interesuje. Powiedz mi wiedźminie, jak ty widzisz kwestię mojego rodzinnego miasta?
– Myślę, że najbliższa prawdy jest taka wersja. – Nachyliłem się przez stół w stronę kapitana. – Jakieś dwa wieki temu, po tym jak Aelirenn i jej zwolennicy zostali zmasakrowani pod Shaerrwedd, zorientowaliście się, że nie macie żadnego swojego królestwa na ziemi. Stworzyliście więc legendę o wrotach światów, Ludu Olch oraz o Porcie w Zapomnianej Zatoce.
– Po co miałyby być nam te legendy? – twarz Foile była spokojna, błąkał się po niej uśmiech ale oczy były zimne jak ostrze sztyletu.
– Jest was wystarczająco dużo, byście przetrwali jako rasa. Macie język, własną kulturę ale nie byliście bytem politycznym. Byle Pierdziszewo, czy inne tam Bździochy, którymi włada kretyn z książęcym tytułem stało wyżej niż wasza starożytna rasa. Zmienić to można było na dwa sposoby. Pierwszy z nich, jest dla odważnych lub szalonych. Chwycić za broń na modłę Aelirenn. Przy obecnej dysproporcji w liczebności elfów i ludzi, ta opcja oznacza śmierć. Druga droga jest dla sprytnych. Stworzyliście fikcję państwa miasta. Nilfgaard czasem godzi się na formalną niepodległość jakiegoś królestwa, księstwa czy wolnego miasta, o ile ma w tym interes. Jakieś półtora wieku temu daliście łapówki komu trzeba. W zamian cesarstwo zgodziło się na przyjęcie hołdu lennego od nieistniejącego miasta. Dostaliście przywilej bezcłowego przywozu towarów, oraz zakładania faktorii w każdym nilfgaardzkim porcie. Handlujecie całkiem przyzwoitym asortymentem, pewnie trochę szmuglujecie Cesarstwo jednak na tym nie traci, bo płacicie lenno. Co więcej, jako wzorowi lennicy wystawiliście dwie chorągwie konnych łuczników w armii cesarskiej. Szczerze mówiąc ledwie co czwarty w nich służący jest elfem. Nikt wam jednak złego słowa na to nie powie. Wyposażyliście je bowiem bogato w redańskie konie, wasze elfie refleksyjne łuki o zasięgu czterystu kroków, szable o jakości głowni porównywalnej z gwyhyrami, a nawet kolczugi dla każdego jeźdźca. Dzięki temu są zaliczane do ścisłej elity. Tu na południu wasz plan działa: macie poselstwo stałe na dworze, pełnię praw tak jak i inni lennicy, nie ma tu pogromów. Na wasze nieszczęście północ was nie uznaje.
– Widzę wiedźminie, iż masz bystry umysł i ciekawe teorie. Proponuję więc ci zakład. Jeśli w ciągu dwóch dni udowodnię, iż miasto nad Zapomnianą Zatoką istnieje, przez rok będziesz pracował dla nas. Jeśli zaś tego zrobić nie zdołam, dostaniesz mój statek.
– Przyjmuje – podałem mu prawicę – za dwa dni będę twoim kapitanem.
Wypiliśmy jeszcze kilka kolejek. Następnego dnia rankiem wypłynęliśmy z portu obierając kurs na zachód. Nasza galeota szła pod żaglami. W południe na północnym wschodzie pojawiły się niewielkie punkty. Cztery godziny później, powiększyły się one na tyle, iż nie było wątpliwości. Byliśmy ścigani przez dwa skeidy ze Skellige. Foile Mairebleidd nie wydawał się tym specjalnie zmartwiony. Po kolejnych trzech godzinach, słońce na zachodzie dotknęło powierzchni wody, a dystans między nami a pościgiem skurczył się do niecałej mili. Elfia załoga wreszcie zareagowała, aczkolwiek dość dziwnie. Okręt został ustawiony dziobem w stronę słońca, zwinięto żagle, a wioślarze zajęli swoje miejsca, choć nie wysunęli wioseł. Prędkość gwałtownie spadła, co zaowocowało doniosłym rykiem triumfu ze ścigających nas skeidów. Radość ich była jednak przedwczesna. Pierwszy oficer stanął przy kapitanie i wykonał skomplikowany gest. Poczułem magię, a przed galeotą zajarzył się portal. Ledwie przez niego przepłynęliśmy, a zgasł. Na wprost były niewielkie skaliste wyspy. Elfy natychmiast mocno wzięły się do wioseł wyhamowując i wprowadzając okręt w serię ciasnych, jak na tak dużą jednostkę zakrętów. Rzut oka za burtę zjeżył mi włosy na głowie. Manewrowaliśmy pośród podwodnych skał mijając ich ostre jak brzytwa grzbiety dosłownie o kilka, kilkanaście łokci. Na licznych wystających nad wodę głazach widać było szczątki statków i ciała w różnym stopniu rozkładu. Gdzieniegdzie zachowały się w nich elfie strzały. Można więc było wydedukować, iż niektóre statki pirackie miały na swych pokładach magów lub kapłanów potrafiących otworzyć zamknięte portale, a także to, że elfy bardzo dbają o zachowanie w tajemnicy swoich kursów.
Nasza galeota wolno na wiosłach oddaliła się od skalistej wysepki i podwodnych skał. Po raz kolejny zabłysł przed nami owal portalu. Gdy przez niego przepłynęliśmy zobaczyłem zatokę z portem i miasto inne niż wszystkie. Wrosłe w zbocze góry, podzielone na tarasy, o budowlach, które wydawały się niemalże ażurowe, a jednocześnie zaprojektowane tak, by każdy jego poziom można bronić długo i krwawo. Wszystko zaś tonęło w zieleni. Kwiaty i owoce zamieniały to miejsce w rajski ogród.
– Wiedźminie! – Manis podniósł głos. – Racz nieco przyspieszyć opowieść, pominąć opisy przyrody. Nie interesuje mnie, co tam jadłeś, oraz z którą elfką spałeś. Żebyśmy się dobrze zrozumieli, pomiń nudną codzienność i mów o tym co ważne.
– Jak sobie panie życzysz. Na czym ma się więc skoncentrować?
– Chcę wiedzieć, co ty tam tyle czasu robiłeś?
– Pracowałem jako instruktor szermierki.
– Zakład dotyczył jednego roku, znikłeś na lat dziesięć.
– Tamtejsze elfy pokochały mnie jak brata, ale rozliczały się ze mną po krasnoludzku.
– Czyli?
– Zakład nie obejmował zakwaterowania i wyżywienia. Oczywiście na czas szkolenia otrzymałem wygodne lokum oraz nie żałowano mi jedzenia, tyle że to wszystko było na kredyt, który musiałem potem odpracować. Ponadto wrócić tu, tak długo jak żył Puszczyk, nie miałem po co.
– Czemu uważasz, iż teraz będzie inaczej? Jakby nie było, nie wykonałeś rozkazu.
– Pomysły Skellen'a zaprowadziły go na szubienicę pod zarzutem zdrady. Ja zaś przez te wszystkie lata wspierałem wysiłek wojenny cesarstwa szkoląc żołnierzy walczących w komandach Scoia'tael oraz brygadzie Vrihedd. Często praktycznie weryfikując umiejętności moich uczniów.
– Przybliż mi temat potworobójco.
– Słyszeliście może panie o masakrze na rzecznym dukcie?
– Nie, ale chętnie posłucham.
Buina wolno toczyła swe wody na zachód. Traktem, który w tym miejscu ciągnął się równolegle do rzeki maszerowały dwie roty redańskiej piechoty. Jednolite czerwone skórzane kaftany kuszników i białe tuniki ze srebrnym orłem na kolczugach włóczników wskazywały na przynależność do królewskich regimentów. Żołnierze wracali z trwającej dwa tygodnie obławy na scoia'tael. Elfów co prawda nie spotkali, za to przetrząsnęli parę wiosek, przy okazji obficie napełnili żołądki jedzeniem, a manierki gorzałką. Szli więc radośnie i śpiewali.
Karczmareczko hoża, wdzięków swych nie żałuj,
żołnierzy odważnych serdecznie pocałuj.
Karczmareczko hoża, przytul dziś włócznika
jego twardym dłoniom nie musisz umykać
Karczmareczko hoża, siądź mu na kolana…
Wiewiórki! Z łanów zboża na północ od traktu, w maszerującą kolumnę pomknęły pierzaste strzały. Roty, piorunem, bez komendy, albowiem porucznik padł pierwszy, otoczyły się murem tarczy, najeżyły ostrzami włóczni, zaterkotały naciągane kusze. Pozostali przy życiu dziesiętnicy szybko pojęli, iż elfy nie zamierzają szarżować na kolumnę piechoty. Łucznicy skryci wśród falujących łanów wychylali się jedynie na chwilę, strzelali i znikali nie dając redańskim kusznikom czasu na porządne wycelowanie. Co gorsza część elfów strzelała w taki sposób, iż ich pierzaste strzały spadały niemal pionowo omijając linię tarczy.
Wiedźmini ze Szkoły Kota słyną z czułego słuchu. Jestem jednym z nich, więc dobrze orientowałem się co się dzieje wśród Redańczyków.
– Formować żółwia! – wykrzyczał komendę jeden z dziesiętników.
– Jak?
– Migiem, psiakrew!
– Pod osłoną tarczy szóstka żyjących podoficerów odbyła krótką naradę
– Co robimy? Wiecznie w żółwiu stać się przecież nie da. – pytał jeden z dziesiętników.
– Rozwijamy włóczników w linie i ruszamy w to zboże wykłuć te chędożone elfy.
– To nie wyjdzie, w tym łanie nam umkną i tylko ludzi natracimy.
– Gówno tam, a nie umkną! Ustawimy się w dwie linie wzdłuż traktu. Nasz front będzie prawie tak szeroki jak ten łan żyta. Na prawym skrzydle mamy zagon rzepy, na lewym wykoszoną łąkę. Jakby scoia'tael próbowali tam uciekać, to się nie skryją i nasi kusznicy ich wystrzelają.
– Dobra myśl. W takim szyku za plecami znajdzie się skarpa i rzeka, więc tyły mamy zabezpieczone.
– Będzie ciężko, uciekną nam w tym zbożu.
– Żyta masz jakieś tysiąc kroków. Za nim jest pagórek i nawet stąd widać, rosnącą na nim kapustę. Elfy są w pułapce. Ruszmy więc tyłki i zróbmy porządek ze spiczastouchymi.
Rzucono komendy, redańscy piechurzy rozwinęli się w linię. Znów zaświstały strzały, tym razem w większości grzęznąc w tarczach, choć niektóre wyryły wśród włóczników krwawe luki. W powietrze poszybowała też „śpiewająca strzała”. Była to trzcina, zamiast grotu miała ołowianą obręcz, lotki z mewich piór na końcu i nacięcia na brzechwie, dzięki czemu w czasie lotu wydawała specyficzny gwizd. Redańczycy zareagowali na niego okrzykami radości i salwą z kusz. Wydawało im się bowiem, iż elfy zwołują się do odwrotu. Ukryci za pawężami strzelcy zaczęli kręcić korbami by naciągnąć cięciwy. Tymczasem za ich plecami, po wysokiej skarpie rzecznej na trakt wspięło się dwie dziesiątki nowych scoia'tael. Nie byli to łucznicy ale wojownicy uzbrojeni w broń białą. Napastnicy natychmiast ruszyli w stronę kuszników, rzucając w biegu małe dwustronne toporki. Padli zabici, Redańczycy w większości nie zdążyli przygotować się do kolejnej salwy. Obie strony sięgnęły po miecze. Nie był to jednak dzień triumfu Redanii. Kusznicy byli szkoleni i uzbrojeni do walki na dystans. Ich duże tarcze były świetne gdy trzeba było chronić przygarbionego strzelca kręcącego korbą przy naciąganiu cięciwy. Jednak ich waga, sprawiała, iż zupełnie nie sprawdzały się podczas walki w zwarciu. Krótkie miecze redańskiej piechoty, przystosowane do zadawania pchnięć, ustępowały możliwościami, długim dwuręcznym, zakrzywionym i ostrym jak brzytwy którymi walczyły elfy. Te ostatnie biły się jak w transie, wirując, zadając ciosy często samym końcem ostrza, za to z morderczą skutecznością. Kusznicy, choć wielokrotnie liczniejsi padali jak łan zbożna pod kosą. Padł okrzyk, „Chłopy ratujta się, to elfi tancerze śmierci”. Porównanie atakujących do legendarnych mistrzów miecza spowodował wybuch paniki. Nikt z Redańczyków nie zwrócił uwagi, na drobny zaiste fakt, iż krzyczał jeden z napastników. Żołnierze w czerwonych skórzanych kaftanach poszli w rozsypkę, szukając ocalenia w szybkości nóg. Linia włóczników poszarpała się. Niektórzy nadal próbowali nacierać na skrytych w życie łuczników, inni odwracali się ku zagrożeniu na tyłach. Rażeni z dwóch stron nie mogli sformować dającego im siłę szyku. W narastającym chaosie ginęli nadspodziewanie licznie, aż wzorem kuszników rozpoczęli bezwładny odwrót. Ścigały ich czas jakiś pierzaste strzały. Za wzgórza porośniętego kapustą wyjechało kilka elfów i elfek kierując się w stronę traktu. Różnili się oni znacząco od pogromców redańskiej piechoty. Mistrzowie miecza i łucznicy byli bez wątpienia wojskiem. Ich zbroje, miecze, łuki były ujednolicone. Jeźdźcy zaś pod tym względem reprezentowali typową dla partyzantki pstrokaciznę. Dość dodać, iż jedynym elementem wspólnym były dla nich wiewiórcze ogony.
– Nie wierzę własnym oczom, jakim cudem się wam to udało. – Dowódca jezdnych kręcił głową.
– Wyszkolenie, uzbrojenie, taktyka. Możecie być podobnie skuteczni po minimum roku szkolenia w naszym mieście, i otrzymaniu naszego wyposażenia. – Zdecydowanie stwierdził dowodzący łucznikami.
– Niektórych rzeczy, chyba nie musimy ćwiczyć. – Jeździec mówił z przekąsem, wskazując wzrokiem na mnie obszukującego wysieczonych kuszników i zbierającego do hełmu sakiewki, pierścienie, kolczyki, wisiorki z symbolem wiecznego ognia.
– Rysi Pazurze, co ty robisz?
– Podnoszę swoje wynagrodzenie za tą misję. – Odrzekłem odcinając palec, z którego nie chciał zejść pierścień.
– Nie pamiętam, abyś skarży się na płacę.
– Bo jestem nią usatysfakcjonowany.
– Wiec, po co to robisz? – mówiący, skrzywił się wyraźnie widząc jak ściągam zakrwawioną obrączkę.
– Po pierwsze, to moja premia, po drugie, szkoda żeby się zmarnowało.
– Nie obłowisz się na tym. – Stwierdził jeździec. – Redańscy żołnierze od zawsze nie otrzymywali regularnie żołdu.
– To zaciągi za pieniądze z Koviru i Poviss. Usieczeni przeze mnie mają w sakiewkach srebrne marki i korony, a nawet czasem i złoty bizant się trafi. – W powietrzu zabłysła podrzucona moneta.
Nean aep Manis poprawił się na krześle i przełożył kilka papierów na stole, po czym rzekł.
– Sugestię, o ciężkim losie biednego wiedźmina, mógłbyś sobie doprawdy darować. Masz jednak szczęście. Nasze raporty częściowo potwierdzają twoje słowa. Na głębokich tyłach Nordlingów pojawiało się czasem elfie komando rozbijające całe roty piechoty i szwadrony jazdy. Po tych potyczkach, nigdy nie znaleziono żadnego zabitego elfa. Więc Redańczycy nazwali ten oddział „upiorami”.
– Zawsze zabieraliśmy naszych rannych i zabitych, o ile tacy byli.
– To akurat oczywiste. Pytanie brzmi, co się działo z innymi komandami operującymi w tym rejonie. Nasi agenci meldowali, iż znikały na długie miesiące.
– Redańczycy robili po tych potyczkach obławy. Ich lekkiej jeździe nawet elfy nie byłyby w stanie umknąć. Każdorazowo więc razem z nami ewakuowano przez portale miejscowych scoia'tael do miasta nad Zapomnianą Zatoką.
– Ciekawy akt humanitaryzmu, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę twoje wcześniejsze słowa o krasnoludzkim rozliczaniu. – W głosie człowieka z wywiadu pobrzmiewała ironia.
– Moim zdaniem elfy z miasta miały w tym interes.
– Oświeć mnie wiedźminie, co na tym zyskiwały?
– Tamto miasto założyła niewielka grupa osadników, w tej chwili każdy z każdym jest tam skoligacony.
– Co to ma do rzeczy?
– Potrzebują świeżej krwi.
– Że niby dzieci? – upewniał się agent.
– Dokładnie tak. Nawet jak elfy z Redanii czy Temerii po kilkumiesięcznym pobycie w mieście miały dość i chciały wracać, to zostawały po nich dzieci.
– Dziwne rzeczy mówisz. Na dziś kończę przesłuchanie i oddaję cię w ręce hermandad w Prados.
Niecały kwadrans później, we trójkę, albowiem Nean nam towarzyszył, zeszliśmy do piwnicy, w której złożono zwłoki kupca.
– Czy inne ofiary miały podobne obrażenia? – spytał wiedźmin.
– Tak, ten sam rozstaw śladów po pazurach, podobne rozszarpania narządów wewnętrznych i mięśni.
– Kiedy nastąpił pierwszy atak?
– Kilka dni temu znaleźliśmy pierwszą ofiarę. To był miejscowy obwieś, znany jako „Młot” od ulubionego narzędzia pobić. Następnej nocy znaleźliśmy tak samo zmasakrowane ciało mistrza tkackiego, którego zakład pół roku temu zbankrutował. Obecnie zajął się on polityką i tej nocy agitował dokerów i tragarzy w portowych karczmach. Przedwczoraj taka śmierć dopadła miejscową kanalię specjalizującą się w podpaleniach, a wczoraj czeladnika rymarskiego.
– Uparta jest ta bestia skoro atakuje co noc. – Mruknął potworobójca wracając do oględzin.
Starannie mierzył długość ran zadanych pazurami. Zauważywszy coś w koszmarnej wyrwie na klatce piersiowej, zażyczył sobie noża. Koordynator płynnym ruchem wyciągnął sztylet zza cholewy, zamierzając podać go Konstantynowi. W ostatniej chwili go powstrzymałem. Instrukcje zabraniały dawania więźniom ostrych przedmiotów. Osobiście wydłubałem ze wskazanego miejsca ledwie widoczny ząb przypominający rekini. Oczyszczając sztylet przed oddaniem go Manisowi, przez chwilę mogłem podziwiać słoje będące wynikiem skucia i skręcenia stali o różnych parametrach. Ten nóż miał wartość moich miesięcznych poborów.
– Piękna broń. – Rzekłem oddając go agentowi.
– Do tego praktyczna i wraz z szablą stanowi komplet. – Uśmiechnął się Nean.
– Rozumiem. – Miał powody do zadowolenia, taki komplet jest równowartością mojej pensji z trzech kwartałów. – Wiedźminie, co nam powiesz o bestii, która zabiła tego człowieka?
– Jakiś nowy, albo bardzo rzadko występujący gatunek. Stawiałbym raczej na to pierwsze, bo ma wysoki poziom agresywności. Gdyby istniał od dawna, pewnie byśmy mieli okazję go poznać.
– Liczyłem, że nam bardziej pomożesz.
– Może nie wiem, co to jest, ale mogę spróbować to zabić. Oczywiście nie za darmo.
– Czego chcesz w zamian?
– Wolności i wycofania zrzutów.
– Dużo żądasz.
– Zarzuty są postawione przez zdrajcę, a ja przez dziesięć lat służyłem cesarstwu najlepiej jak umiałem i nadal jestem gotów służyć.
– Czy możemy się zgodzić? – spojrzałem na Neana aep Manisa wiedząc, iż decyzja nie należy do mnie.
– Przyda się wam? – spytał koordynatora. – Może wystarczy posłać nocą do portu więcej patroli hermandadu?
– Tak zrobiliśmy po pierwszym morderstwie, mimo to zginęli kolejni ludzie. Warto sprawdzić co potrafi wiedźmin.
– Niech więc tak będzie. Wiedźminie wysyłamy cię do walki z bestią. To będzie sąd boży. Jeśli przyniesiesz nam głowę potwora darujemy ci winy, jeśli spróbujesz uciec, to cię powiesimy, jeśli zginiesz, znać taka była wola Wielkiego Słońca. – Nean aep Manis wydał wyrok.
– Zgadzam się. – Odrzekł wiedźmin.
Stos był wysoki na trzy łokcie. Znajdowało się na nim ścierwo besti, którą Konstantyn ubił ostatniej nocy. Rekinia głowa oraz łapy z palcami połączonymi błoną pławną, nosiły ślady wielu cięć zadanych mieczem. Humanoidalny korpus był rozerwany eksplozją. Szalenie interesowało mnie jak on to zrobił i moja ciekawość została zaspokojona. Wiedźmin urządził nam małą demonstrację, łyknął tęgiego bimbru i jeszcze szybciej go wypluł. Jeszcze w powietrzu uderzył go znakiem Aard a potem Ingi. Huk i kula ognia jaka temu towarzyszyła sprawiła, iż część strażników odruchowo sięgnęła w stronę naszyjników z symbolami wielkiego słońca. Bez wątpienia, by jeszcze trochę postraszyć moich ludzi, Felis końcem miecza z damastu pokazał rozciętą macicę bestii i zarodki. Małe rekiny pożerały się wzajemnie. Poczwarę należało więc zniszczyć definitywnie przeto wszyscy zgodzili się na jej spopielenie.
Stos w końcu zapłonął gwałtownym, jasnym płomieniem, znać moi podwładni dołożyli do niego siarki i smoły. Problem znikał w ogniu i dymie ale czułem, iż coś jest nie tak. Spalenie bestii zgromadziło wielu gapiów. Oprócz typowego portowego tłumu widać trochę ludzi z centrum, jeden czy dwóch kapłanów słońca, jeden z rajców, ludzi i elfy z gildii kupieckich, a nawet Marion, moją żonę, półelfkę. Wtedy mnie olśniło, elfy to wspólny mianownik tego wszystkiego. Wiedźmin dla nich pracował i pewnie dalej pracuje. Nean aep Manis, który właśnie wręcza Konstantynowi ułaskawienie, nosi się w elfich ubraniach, ma też kutą przez nie broń, zbyt kosztowną jak na jego dochody. Najpewniej więc dostał ją jako łapówkę. Kupiec z Temerii budował swoją pozycję wśród cechów na obietnicach zrobienia porządku z elfim importem. Był niemal pewnym kandydatem na rajcę mając poparcie, tkaczy, krawców i rymarzy. Cechy te traciły ostatnio znaczenie i pieniądze. Rynek tanich wyrobów opanowały manufaktury, bogaci zaś wybierali elfie wyroby z uwagi na ich jakość i styl. Zbankrutowany mistrz cechu tkaczy, był jednym z najżarliwszych stronników temerczyka. Czeladnik rymarski przewodził zamieszkom przed elfią faktorią. Jeden z portowych rzezimieszków był podejrzany o pobicie kobiety pracującej dla gildii kupieckiej zajmującej się handlem elfimi wyrobami na cesarskiej prowincji. Brakowało nam jednak dowodów by go skazać. Drugi był specjalistą od podpaleń, a ostatnio mieliśmy parę pożarów w magazynach kupców robiących z elfami interesy. Bestia tak naprawdę nigdy nie istniała. Ścierwo rzucone na stos miało zwykłe pazury, w ranie kupca znalazłem fragment szponu ze stali. Jakiś skrytobójca na elfie zlecenie zabijał, pozorując atak potwora. Może nawet to był „Rysi Pazur”? Ile dni był w mieście? Twierdził, iż zaaresztowano go natychmiast po przybyciu, ale jeśli operował z elfiej faktorii, to mógł tu być choćby i miesiąc. Samo ciało, które płonie, to prosta ale skuteczna mistyfikacja. Tułów pochodził prawdopodobnie z zabitego utopca. Stwory te występowały na tyle licznie w podmiejskich kanałach, by wiedźmin w jedną noc mógł go bez problemu upolować. Wczoraj zawinął do portu rybacki statek z miasta nad Zapomnianą Zatoką. Elfy przywiozły świeże tuńczyki i marliny, możliwe, iż w ich ładunku był też rekin, którego głowa i wnętrzności „uzupełniły” skład potwora. Ponieważ nie pasowałyby do korpusu, Konstantyn zmasakrował szczątki eksplozją. Wskazanie drapieżnych zarodków było elementem przedstawienia. Gwarantowało bowiem spalenie ścierwa na stosie i zniknięcie dowodów.
Czy jednak powinienem cokolwiek robić? To bardzo dobre pytanie. Temerski kupiec mógł być również wrogim agentem usiłującym osłabić Nilfgaard. Wydawał na oko więcej niż zarabiał. Jego dyskretna likwidacja pozwalała uniknąć procesu i kontrdziałań tajnych służb Temerii. Portowych rzezimieszków nie ma co żałować, będzie odrobinę mniej pobić i podpaleń. Prados na tym tylko zyska. Tkacz i czeladnik pracowali dla Temerczyka i prowokowali rozruchy. Nie zasłużyli na śmierć, ale bez nich też będzie spokojniej.
W moim prywatnym interesie również nie leży konflikt ani z cesarskimi tajnymi służbami, ani z elfami. Wszak moja żona pracuje w kupieckiej gildii handlującej elfimi wyrobami. Ponadto w porcie zawsze może się pojawić jakaś inna “bestia”, a zdarza się mi późno wracać do domu.
Na plus przemieszanie wiedźmińskiej przygody z polityką. Ładnie to zrobiłeś.
Na minus wykonanie – interpunkcja ledwie żyje, sporo literówek. Tekst wysyłany na konkurs powinien być wyszlifowany na maksa.
Cztery równolegle do siebie blizny wskazywały na cios pazurów, tymczasem w jednej z nich tkwił złamany kawałek stali.
Blizna to zagojona rana, a te nie bardzo miały czas.
Babska logika rządzi!
Bliznę zamieniłem na szramę.
Co do literówek i kulejącej interpunkcji, to tracę złudzenia, abym sobie z tym poradził samodzielnie.
Pomysł dość ciekawy, choć niezbyt przekonało mnie zakończenie. Zabrakło jakiegoś mocniejszego akcentu.
Szwankuje niestety wykonanie. Sporo literówek (np: notorycznie piszesz Temarii zamiast Temerii), no i utrudniające czytanie zwały tekstu. Może warto byłoby podzielić je na mniejsze akapity. I wyglądała ładniej i czyta się o wiele przyjemniej.
Szrama to mniej więcej to samo, co blizna. Kombinuj inaczej – w rozcięciu, w ciele, pod skórą, w mięśniach…
Babska logika rządzi!
Głęboka rana? Tak zamiast blizny i szramy?
Temaria skorygowana na Temerie mam nadzieję ze wszędzie.
:)
Może być głęboka rana. Ale myślałam, że próbujesz uniknąć powtórzenia…
Babska logika rządzi!
Z braku inny pomysłów pierwsze “rany” musiało zastąpić “poszarpane ciało”
:-)
Wiedźmin… a na co to komu :P
Nie, na serio-serio wymiękam i nie czytam.
F.S
Jak dla mnie, zbyt wiele jest tu wspomnień i opowieści, które, szczerze powiedziawszy, nie bardzo wiem czemu służą. Nie najlepszego wrażenia dopełnia wykonanie, pozostawiające sporo do życzenia.
…z kilkoma innymi przypadkami jakie miały miejsce w ostatnich dniach. – …z kilkoma innymi przypadkami, które miały miejsce w ostatnich dniach.
…których umiejętności były z jakiś powodów… – …których umiejętności były z jakichś powodów…
– Wyjaśnij mi skąd takie wnioski? – w głosie Nilfgaardczyka… – – Wyjaśnij mi skąd takie wnioski? – W głosie Nilfgaardczyka…
Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.
– Dziś nie nadaje się na kompana… – Literówka.
– Widzisz Foile, dostałem propozycje pracy… – Literówka.
– Mój, psie krwie, zleceniodawca jest pamiętliwy. – Raczej: – Mój, psiakrew, zleceniodawca jest pamiętliwy.
W zamian cesarstwo zgodziło się na przyjecie hołdu… – Literówka.
…pełnie praw tak jak i inni lennicy… – Literówka.
…ostre jak brzytwa grzbiety dosłownie o kilka, kilkanaście łokci. Na licznych wystających nad wodę grzbietach skał… – Powtórzenie.
– Migiem, psie krwie! – – Migiem, psiekrwie!
Tak, ten sam rozstaw szram po pazurach… – Tak, ten sam rozstaw śladów po pazurach…
Starannie mierzył długość szram zadanych pazurami. – Starannie mierzył długość ran zadanych pazurami.
…wyciągnął sztylet zza cholewy buta… – Masło maślane. Czy istnieją cholewy inne niż te, które okrywają łydkę?
Wystarczy: …wyciągnął sztylet zza cholewy…
Wiedźminie wysyłamy cię do walki i bestią. – Literówka.
Znajdowało się na nim ścierwo bestii jaką Konstantyn ubił ostatniej nocy. – Znajdowało się na nim ścierwo bestii, którą Konstantyn ubił ostatniej nocy.
…znać moi podwładni dołożyli co niego siarki i smoły. – Literówka.
Czeladnik rymarski przewodził zamieszkami przed elfią faktorią. – Czeladnik rymarski przewodził zamieszkom przed elfią faktorią.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Całkiem fajne, nie powiem. Ciekawy pomysł na intrygę, ale zakończenie faktycznie nie przekonuje. Chodzi mi konkretnie o “olśnienie” komendanta. Tak trochę za szybko i w sumie z niczego się zorientował. Dodałbym więcej wcześniejszych poszlak. Może coś, co wiedźmin powiedział w trakcie rozmowy (bo mu się wymsknęło np.). Poza tym czytało się dobrze.
poprawki naniesione
Bardzo się cieszę. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.