Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Po skrupulatnym przeliczeniu pieniędzy, mężczyzna o chytrym spojrzeniu zwinął niezgrabnym ruchem banknoty i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Powiedz mi, ale tak szczerze, jak kumpel kumplowi… Bo jesteśmy przecież kumplami, prawda? – Mężczyzna zawiesił na moment głos. – Skąd wziąłeś tę forsę?
Artur siedział skulony. Nie reagował, jakby nie słyszał nawet pytania. Po chwili dopiero wyrwał się z niejakiego amoku, skierował zamglone oczy na swego wierzyciela i wycedził ochrypłym głosem:
– Pożyczyłem.
Mężczyzna obrócił się do stojącego przy drzwiach wspólnika, Sebastiana – kogoś w rodzaju bodyguarda, którego wszędzie ciągał ze sobą.
– Słyszałeś, Seba? Mówi że pożyczył. – Obaj zanieśli się śmiechem.
Wierzyciel z powrotem spojrzał na chłopaka, któremu silnie drgały dłonie.
– Z hazardem koniec. – Artur palnął krótko, jakby przewidując kolejne pytanie.
– No tak, hazard zła rzecz – powiedział lekceważąco mężczyzna. – Ale powiedz ty mi… Zaciągnąłeś kolejny dług, by spłacić nasz. A nie boisz się, że twój poręczyciel będzie równie niecierpliwy co my?
– Nie… – odparł ściszonym głosem Artur. – To przyjaciel.
Mężczyzna uderzył dłońmi o blat stołu.
– Arti! My też jesteśmy przyjaciółmi!
– Wszystko jedno… Jest mi już wszystko jedno – powiedział Artur.
Mężczyzna uważnie się w niego wpatrywał; krzywił przy tym wargi w pobłażliwym uśmiechu, brwi uniósł jednak pytająco.
– W porządku – podjął po chwili, zniechęcony milczeniem Artura. – Forsa oddana. Nie obchodzą nas twoje nowe interesy. My się tylko o ciebie martwimy. – Mężczyzna wstał. Sebastian otworzył drzwi i wyszedł pierwszy. Gdy wierzyciel opuszczał pokój, poklepał jeszcze Artura po sztywnym ramieniu. – Pamiętaj, gdyby twój koleś robił się nerwowy, zawsze możesz przyjść do nas. Z przyjemnością przejmiemy twój dług. W końcu od tego masz przyjaciół.
W pokoju rozległ się zjadliwy śmiech, który dudnił w uszach Artura jeszcze chwilę po wyjściu gości.
Chłopak przekręcił zamek na dwa spusty, przykucnął i oparł się plecami o drzwi. Ciągle był zdenerwowany. Mimo spłaty długu i pozbyciu się z domu wierzycieli – nie czuł wcale ulgi. Nie oni bowiem, ani sam dług, byli źródłem stresu. A pieniądze by ich spłacić – nie pochodziły od żadnego przyjaciela.
Za oknem szalała wichura. Drzewa uginały się pod świszczącym powietrzem, deszcz ostro zacinał po szybach. Artur leżał bezczynnie na łóżku, zaciekle wpatrując się w okno – jakby w spirali ruchomej wody mógł znaleźć rozwiązanie wszelkich problemów.
Zmęczone powieki opadły w końcu i po dłuższej chwili, w rytm nieregularnych uderzeń kropel o parapet, chłopak zasnął; snem płytkim i niespokojnym.
Od ponad tygodnia miewał koszmary; nie były to jednak zwykłe sny grozy. Rzeczy, które śniły się Arturowi zdawały się szalenie realne, jakby brał w nich bezpośredni udział.
Zaczynało się od widoku twarzy… Przeraźliwej twarzy obcego mężczyzny: z wykrzywionym w bólu grymasem, z gasnącym w oczach życiem. Podobno był malarzem.
Artur pociągnął za rękojeść wystającą tamtemu z serca i cofnął się w głąb pokoju. Ciało osunęło się bezwładnie na ziemię. Z okolic torsu poczęła obficie płynąć krew; mnóstwo krwi; niczym wyrwany z tamy potok. Nienaturalna ilość bardzo szybko zalała pomieszczenie, a jej poziom ciągle rósł i rósł, zatapiając poszczególne meble.
Jednak Artur nie zwracał na to uwagi. Stał nieruchomo, sztywno, a drgające z przejęcia oczy, z dozą szaleństwa wpatrywały się w trzymane przez niego ostrze.
Dopiero po chwili się opamiętał; uderzyła go ciecz, w której był zanurzony – poziom krwi sięgał już jego ud. W słabo oświetlonym pomieszczeniu czerwień zdawała się ciemna, mroczna; niemal czarna jak smoła. Kręciło się od niej w głowie. Artur zerwał się w nagłym ataku paniki; zanurzony po pas w mętnej cieczy próbował przedostać się do drzwi; krew skutecznie go hamowała.
Zwłoki malarza pływały swobodnie, odbijając się od ścian, mebli, w końcu od Artura. Martwe oczy łypały na niego ponuro.
Chłopak dotarł do drzwi. Gdy tylko nacisnął klamkę, krwista fala wypchnęła go na korytarz. Potok zdawał się nie mieć końca; ciecz rozlewała się dalej, spływając schodami na parter.
Artur zbiegł szybko na dół i wyleciał przez drzwi wejściowe, wprost na ścianę deszczu, jaka biła właśnie z nieba. W pierwszej chwili zląkł się i zasłonił rękami, myśląc, że z chmur także leje się krew. Gdy się odsłonił i próbował sprawdzić – sen dobiegł końca.
Artur wyskoczył z łóżka; jego ciało pokrywał pot.
Lekko dysząc, wodził dłońmi po twarzy i przetłuszczonych włosach. Gdy się uspokoił, podszedł do okna – deszcz ciągle napierał, ani trochę nie stracił ze swej mocy.
Zegar stojący na szafce wybił czwartą rano.
Artur minął cmentarną bramę. Niechętnym krokiem posuwał się naprzód; nogi strasznie mu ciążyły, jakby w kostkach gromadził się ołów.
Chłopak wzbraniał się przed przyjściem tutaj – od kilku dni odsuwał od siebie ten niemądry pomysł, który ciągle jednak powracał; za każdym razem silniej, natrętniej. W końcu Artur uległ. Swój wybór tłumaczył nawet słusznymi według niego motywami – do reszty uwierzył, iż odwiedziny grobu malarza przyniosą pożądaną ulgę; wyzbędą się z jego serca wyrzutów sumienia.
Gdy jednak był już na miejscu… gdy setki szarych, smutnych nagrobków patrzyło na niego ze złością i rozżaleniem – jak gdyby przez kogoś takiego jak Artur wylądowało tu większość tych osób – chłopak zatrzymał się i z całych sił pragnął zawrócić.
Walka z samym sobą na niewiele się zdała. Ani spostrzegł – stał już tam, gdzie od początku planował się udać.
Grób okazał się ubogi; bez płyty nagrobkowej był zaledwie małym, drewnianym korytkiem z niechlujnie sterczącym z niego krzyżem; do krzyża przybita była czarna tabliczka z imieniem i nazwiskiem zmarłego – Tomasz Nasiewicz – oraz rzędem cyfr, informujących o okresie jego żywota.
Wzdłuż korytka, na świeżo jeszcze rozkopanej ziemi, stały obok siebie zaledwie cztery znicze. Na górze zaś – bezpośrednio na grobie – więdnął mały bukiet białych lilii. Malarz nie miał chyba zbyt wielu bliskich.
Spojrzawszy na tabliczkę, Artur pobladł i zatoczył się kilka kroków w tył. Oblał go zimny pot, lekko pociemniało w oczach. Nie wiedział, jak powinien się zachować; czy zacząć odmawiać modlitwę?
Rozejrzał się dookoła – nie zniósł by obecności kogoś jeszcze; na jego szczęście dochodziła dopiero szósta rano, o tej godzinie cmentarz był zupełnie pusty.
Opamiętawszy się, Artur wyjął z kieszeni kurtki szklany zielony znicz. Drżącymi dłońmi mocował się przez chwilę z plastikową nakrętką. Nakrętka odpadła i poturlała się wzdłuż grobu. Schylił się po nią i pozostał w przysiadzie. Szukając w drugiej kieszeni zapałek, utyskiwał na siebie w myślach: "Po co w ogóle tu przychodziłem? Kompletny bezsens. Po co…?".
Ponownie spojrzał na tabliczkę, która przyciągała wzrok jak magnes. "To przez ciebie! Wszystko przez ciebie, słyszysz?!".
Chłopak odbywał wewnętrzny monolog; tak zacięty, jakby Tomasz stał tuż nad nim i pokornie przyjmował jego zarzuty: "Wiesz, co teraz przeżywam? Codziennie mam koszmary… Codziennie! To mnie wykańcza… Boję się zasypiać, boję się wychodzić z domu… ostatnio boję się niemal wszystkiego. I jak się z tym czujesz, co? Tobie to teraz wygodnie. Leżysz sobie, masz wszystko gdzieś, wychodzi na to, że wyświadczyłem ci przysługę. Nieprawdaż?".
Artur rozsunął pudełko zapałek i próbował odpalić jedną z nich.
"Wybaczysz mi? – jego ton przeszedł nagle w żałosny. – Wybacz mi, błagam, bo inaczej nie mogę żyć! Chcesz żebym leżał tutaj, obok? Może tego właśnie chcesz, co?".
Jedna z zapałek w końcu się rozpaliła; ogień zatrzepotał lekko na wietrze i zaczął przemykać szybko po drewienku. Nim chłopak sięgnął głęboko ulokowanego knota, ogień sparzył go w palec. Artur syknął, powstał nerwowo i cisnął zniczem w chodnik. Szkło rozbiło się z hukiem.
– Tego właśnie chcesz, tak?! – rzucił już na głos; echo niosło wzburzone słowa w siną dal. – Bym leżał tutaj i przewracał się w grobie! Tak to sobie zaplanowałeś, cwaniaku ty. – Zaśmiał się gorzko i pokiwał groźnie palcem, jakby karcił dziecko za zjedzenie zbyt wielkich lodów. – Ale nie uda ci się… kompletnie ci się to nie uda. I mam nadzieję że mnie słyszysz, sukinsynu!
Niezdarnym ruchem wykopał spod nogi kawałek rozbitego znicza i lekko chwiejnym krokiem opuścił cmentarz.
Kazimierz – nieco podstarzały mężczyzna o siwych już włosach – stał na uboczu jednej z głównych dróg niedaleko centrum. Wyciągnął z paczki papierosa; już miał chować pudełko do kieszeni, gdy spojrzał na Artura i zapytał czy pali.
– Nie… Nie mam ochoty. Zupełnie… – odmawiał chłopak.
Mężczyzna odpalił więc tylko sobie, zaciągnął się mocno i wypuścił kłąb siwego dymu wprost pod silnie wiejący wiatr.
– Ktoś powiedział, że tytoń uspokaja. Niby likwiduje stres, rozluźnia. – Przyjrzał się badawczo Arturowi. – Jeśli to prawda, powinieneś zapalić.
– Więc jak… jak z pieniędzmi? – Chłopak zignorował uwagę i od razu przeszedł do rzeczy. – Gdzie reszta?
– O tym właśnie mówię, nerwowyś jak cholera. – Nie przedłużając, Kazimierz sięgnął do swej czarnej skórzanej kurtki i wyjął grubą kopertę, którą podał następnie chłopakowi. Widząc, że ten od razu chowa, zapytał: – Nie przeliczysz? Nawet nie zajrzysz?
– Dlaczego miałbyś mnie oszukać – odparł chłopak; jakby na odczepnego.
Twarz mężczyzny pojaśniała.
– No przecież. Jesteśmy poważnymi ludźmi, prowadzimy uczciwe interesy.
Chciał dodać coś jeszcze, lecz Artur wszedł mu w zdanie, urywając szybko, jakby ugryzł się w język. Od początku spotkania zachowywał się dziwnie, coś wyraźnie go gryzło.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Kazimierz.
Chłopak uśmiechnął się jakoś nienaturalnie, pokracznie, aż w końcu wybąkał:
– Wszystko będzie dobrze… Nie sądzisz?
– Nie wiem o czym mówisz.
Artur spoważniał.
– O malarzu mówię! – Wybuchnął, zaciskając dłonie na kurtce rozmówcy. – Nie masz pojęcia, co się ze mną dzieje. Wiesz jakie to uczucie? Zabiłeś kiedyś człowieka…?!
– Ej, ej! – Mężczyzna wyrwał się z uchwytu. Z twarzy zniknął neutralny, acz emanujący przyjazną aurą uśmiech, a zastąpiło go napięcie i nawet zaciekłość. Kazimierz przybliżył się i swą twardą dłonią poklepał lekko Artura po policzku. – Co z tobą?! Opamiętaj się, słyszysz! Nic się nie dzieje. – Rozejrzał się dyskretnie na boki i zniżył głos, niemal do szeptu. – Zrobiłeś co było trzeba, dostałeś pieniądze, nie powinniśmy się już więcej widywać. I nie rób głupstw. Jak sobie nie radzisz, idź do psychiatry. On ci przepisze różne tabletki: małe, wielkie, białe, zielone… Popijesz wódą i dojdziesz do siebie. Z pewnością to rozsądniejsze, niż szarpanie się ze mną wśród ludzi i wykrzykiwanie dziwnych rzeczy, nie uważasz?
Artur odsunął się i nieobecnym wzrokiem zaczął wpatrywać w chodnik, niczym zawstydzony malec.
– Widziałeś siebie w lustrze? – ciągnął mężczyzna. – Wyglądasz… marnie. Oj, marnie. – Zaniósł się lekkim śmiechem i solidnie zaciągnął papierosem. Kilku przechodniów rzuciło im nieznaczne spojrzenia. – Posłuchaj, Artur… Artur! – Poczekał aż chłopak podniesie głowę i spojrzy mu w oczy. – Tak jak mówię, nic się nie dzieje. Psy o niczym nie wiedzą, nic nie mają, a ciebie tam nie było. Jasne? Poza tym, jakiś miesiąc temu zdarzył się podobny incydent. – Artur podniósł brwi. – Tu, niedaleko. Nie słyszałeś? W jednej z kamienic znaleziono trupa; leżał wykrwawiony, z raną kłutą klatki piersiowej. Policja twierdzi, że za tamtym zabójstwem oraz śmiercią malarza stoi jedna osoba. Dość zabawne, nie sądzisz? Ale to dobrze. Dobrze dla ciebie. Idąc fałszywym tropem tylko oddalają się od prawdy. Jesteś bezpieczny, uwierz mi.
Artur milczał przez dłuższą chwilę.
– Ale… tam było mnóstwo krwi – powiedział. – Całe mnóstwo.
– Co ty gadasz?
– Całe mnóstwo!
Mężczyzna popatrzył na niego bystro.
– Niby co ty z nim robiłeś? Miałeś go tylko sprzątnąć. Co ty, skórę mu zdarłeś? Za to nie płacimy ekstra. – Kazimierz zaśmiał się, w ten sam sposób co przed chwilą.
– Nic nie rozumiesz. Te sny… tak realne… – Artur urwał i chwycił się za głowę, jakby nagle go rozbolała.
Mężczyzna zaciągnął się dymem.
– Idź lepiej do lekarza, mówię ci. Idź, idź. Tylko pamiętaj… – Ponownie zniżył głos. – Uważaj, co mówisz. Nie rozpowiadaj o żadnej krwi. Ot źle się ostatnio czujesz, głowa cię boli i lekko wariujesz już od tego. Żadnych snów, żadnego ściągania skóry.
– Jakiej skóry? Ty nic… nic nie rozumiesz.
– Artur! – Mężczyzna podniósł głos, a jego oczy po raz pierwszy wypełniła nieufność i lekki nawet strach, jakby z obawy, że chłopak może go wydać, choćby nawet nieświadomie.
Zaciągnął się po raz ostatni, przy samym niemal filtrze, wyrzucił na chodnik niedopałek i poprawił Arturowi kołnierz.
– No, Artur. Teraz idź już. Idź, idź. Wracaj do siebie.
Jak na komendę, chłopak odwrócił się i począł stawiać nieśpieszne kroki w kierunku skąd przyszedł. Kazimierz stał jeszcze chwilę i odprowadzał go wzrokiem – wzrokiem rezerwy i niepokoju.
W poczekalni poradni psychiatrycznej, jaka znajdowała się na ostatnim piętrze Szpitala Kolejowego, panowało nieznośne milczenie. Artur siedział nerwowo na ławce; poruszał szybko nogami i co chwila się rozglądał. Ludzi było kilkoro, ale nikt nic nie mówił. Każdy zajęty swoim sprawami – czytaniem gazet, ulotek bądź po prostu gapieniem się w białe szpitalne ściany.
"Mówcie coś – pomyślał Artur – bo ta cisza mnie wykończy. Nie wytrzymam, po prostu nie wytrzymam!".
Umyślnie zakaszlał – chrząknięcie odbiło się nieznacznym echem. Tylko dwie osoby zerknęły obojętnie i korytarz ponownie zalała cisza. Artur dał za wygraną; wstał i ruszył do wyjścia.
Gdy pokonał zaledwie połowę drogi, tuż obok otwarły się drzwi. Wyszedł z nich lekarz, na oko niewiele po czterdziestce, w okularach, z dość przyjazną fizjonomią; w rękach trzymał jakieś papiery – zapewne kartoteki pacjentów. Chłopakowi rzuciło się w oczy nazwisko na plakietce – Lewień. "To on. To mój lekarz!". Gdy Artur uświadomił to sobie, zestresował się jeszcze mocniej.
– Dzień dobry – rzekł Lewień, zaskoczony postawą chłopaka. – Spokojnie… Proszę się nie niecierpliwić. Pan do mnie?
– Taa… N-nie… Tak. Chyba… – Artur wypluwał coś z siebie w niepohamowanym ataku paniki.
– Spokojnie. Proszę wziąć głęboki oddech… Tak… I jeszcze raz. – Dał znać stojącej w pobliżu siostrze, która wyraźnie na niego czekała, aby dała mu jeszcze chwilę. Ponownie zwrócił się do chłopaka: – Niech pan sobie siądzie, a ktoś zaraz pana wywoła. Pana nazwisko?
– Kaczanowski – odparł zupełnie automatycznie.
Lekarz zerknął do kart.
– Kaczanowski… Artur Kaczanowski… No, pan do mnie. – Uśmiechnął się życzliwie. – Tak jak mówię, jeszcze parę minut. Niech pan siedzi i oddycha głęboko, tak?
Artur posłuchał i z powrotem usiadł. Jednak gdy Lewień wraz z siostrą znikli za drzwiami gabinetu i ponownie nastało wycieńczające milczenie – całe napięcie wróciło, ze zdwojoną siłą.
Tym razem chłopak natychmiast przeszedł w sprint. Po chwili zbiegał już ze schodów z prędkością geparda.
"Nie mogę tam wejść, muszę uciekać, nie mogę tam wejść – powtarzał ciągle w myślach. – On wie, on na pewno już wie. Jest psychiatrą, oni wiedzą takie rzeczy, znają się na ludziach. Tylko spojrzą i od razu wiedzą, co człowiekowi na sercu leży. Na pewno się połapał. Wystarczyło że mnie ujrzał i… pomyślał pewnie: >>O, morderca<<. Ale to moja wina – niepotrzebnie tu przychodziłem".
Artur zwolnił i nienaturalnie wybałuszył oczy.
"Zna moje nazwisko – pomyślał; czoło zalśniło od potu. – Kazał czekać! No jasne… bym zaczekał na policję! Pewnie dzwoni w tej chwili i wszystko im śpiewa… że ma zabójcę na oddziale. Po co tu przyłaziłem?! Cholerny Kazimierz…".
Na parterze, przy recepcji, rozbrzmiało echo szybkich, bardzo ciężkich kroków. Przebywający na korytarzu ludzie patrzyli zaskoczeni na młodego mężczyznę, gnającego do wyjścia na złamanie karku. Kilkoro z nich mocno ten widok przestraszył – w głowę zachodzili, co też ci lekarze zrobili temu biednemu człowiekowi.
Gdy Artur wybiegł z budynku, zatrzymał się i zachłannie wdychał powietrze – jakby czynność ta mogła odciągnąć go od obłędu. Spostrzegł, że wzbudza zainteresowanie, więc ruszył przed siebie. Na tyłach budynku przecisnął się przez wąską szczelinę w płocie i wylądował na cienkiej, nieco obrośniętej trawą ścieżce. Kiedyś chodził tędy na skróty. Dróżka miała tę zaletę, że prawie nikt jej nie używał. Artur mógł się wreszcie uspokoić… a przynajmniej spróbować; brak ludzi w pobliżu bardzo mu to ułatwiał.
Po kilkunastu minutach wolnego, męczącego marszu – co jakiś czas odwracając się za siebie dla pewności – Artur spostrzegł wędrującą jego śladami postać. Mężczyzna szedł niespiesznie, w dość sporej odległości, stawiając wręcz dyskretne kroki. Artura uderzyło to natychmiast. W jednej sekundzie stwierdził, że ów człowiek z pewnością go śledzi. "Nie ma innego wyjścia ani mowy o żadnym przypadku. Tylko kto to? – zastanawiał się. – Czyżby policja? Tak prędko? Ale kto inny…? Na pewno Policja!".
Ostro dodał kroku, odwracając nerwowo głowę co kilka sekund. Mężczyzna nie wyglądał, by chciał Artura bezwzględnie dorwać – ani nie przyspieszał, ani specjalnie nie reagował na jego komiczne oglądanie się za siebie – lecz chłopak wyraźnie coś przeczuwał, coś bardzo niedobrego. Chociaż od wyjścia ze szpitala zdążył się nieco uspokoić – napięcie z powrotem zaczęło dusić go od środka.
Artur przeszedł w trucht i nie zatrzymywał się, aż wypadł na ulicę główną. Nie sądził, że trafiając między ludzi, poczuje tak wielką ulgę. Zmieszał się z tłumem i wypatrując ciągle tajemniczego osobnika, udał się do domu; tym spokojniej, iż nikogo więcej nie zobaczył.
Zamknął się w mieszkaniu i opadł wyczerpany na kanapę. Myślał o całym dzisiejszym wyjściu – o szpitalu, o drodze powrotnej, o mężczyźnie, który rzekomo go śledził… Na moment poczuł nawet pewną jasność umysłu. Roześmiał się wtedy do swoich dziwactw, choć nie bez goryczy.
Wkrótce zaczęło padać; nie tak silnie jak ostatnim razem, lecz znajomy dźwięk kropel uderzanych o blaszany parapet, usypiał równie skutecznie co wtedy.
Tej nocy sen Artura przybrał nieco inną formę. Zamiast malarza, chłopak dostrzegł samego siebie – bezbronnego, przypartego do ściany, czekającego na ostateczny cios.
Gdy oczami mordercy zbliżał się do siebie samego i trzymanym w ręku ostrzem robił już zamach – w tej samej chwili Artur zbudził się ze zdławionym w gardle krzykiem i bólem w klatce piersiowej. Wystawał z niej sporych rozmiarów nóż. Nad łóżkiem pochylał się mężczyzna – całkiem podobny do tego, przed którym Artur dziś uciekał. Mógł zaufać swej intuicji bardziej.
Mężczyzna wpatrywał się w swą ofiarę; oczy płonęły czymś dzikim i furiackim.
Artur usiłował coś powiedzieć, lecz ból zbyt mocno ściskał mu krtań. Do jamy ustnej naszła zaraz krew i począł się nią dławić.
Widząc niedowierzanie na twarzy konającego, mężczyzna zaczął się jakby usprawiedliwiać:
– To nic osobistego; ja tylko potrzebowałem pieniędzy. Rozumiesz mnie, prawda? Wiem, że tak. Kazimierz wszystko mi opowiedział. – Jego czoło marszczyło się od nadmiaru emocji. – Dodał też, że jesteś niebezpieczny. Na głos wygadujesz dziwne rzeczy; takie, których nie powinno się mówić na głos.
Artur leżał nieruchomo, łapiąc ciężkie, świszczące, pojedyncze oddechy, jakby każdy następny mógł być ostatnim. Sylwetka mordercy pochylała się nad nim i rozmywała w takt coraz wolniej bijącego serca.
Mężczyzna mówił coś jeszcze – o Kazimierzu, o zleceniu, o zacieranych śladach – ale głos jego był niewyraźny, dziwnie dudniący, jak gdyby dochodził z zaświatów.
Kilka chwil później, leżąc w prześcieradle krwi, chłopak złapał kolejny płytki oddech, a po nim nie nastąpił już kolejny.
Artur ocknął się, czując lekkie, radosne kolebanie; leżał w niewielkiej łódce. Podniósł wpierw głowę, w końcu usiadł. Przed zbolałymi oczami wyłonił się bezkresny, czerwony ocean, po środku którego dryfował w samotności. Chłopak pomyślał z początku, iż to odcień zachodzącego słońca barwi wodę w ten sposób, lecz gdy zanurzył dłoń w gęstej, mętnej cieczy – nie miał wątpliwości: była to krew.
Nie przeraziło go jednak te odkrycie. Widok, jaki miał przed sobą wręcz zapierał dech; koił zmysły, sprawiał, że Artur oddychał pełną piersią, swobodnie; zarazem ogarniał go spokój, jakiego nie zaznał od dawna. Było mu błogo, o niczym nie myślał; ledwo wiedział kim jest, i wcale nie miał ochoty dociekać bardziej.
Tuż przed dziobem, z głębin wynurzyła się czyjaś postać; łódka zakołysała się pod chwytem jej ręki. Artur spojrzał osobnikowi w twarz i wydało mu się przez moment, że gdzieś już ją widział.
Trzymając się łódki, mężczyzna nabierał głęboko powietrza, łapczywie, jakby nie oddychał od bardzo długiego już czasu.
Chłopak niezbyt przejmował się jego obecnością. Po dłuższej chwili milczenia podjął jednak, choć bardzo leniwie:
– Ładnie tu.
– To prawda – odparł mężczyzna, doszedłszy już do siebie.
– Czy to jest piekło?
– Piekło? Nie… Piekło jest chyba straszniejsze.
– Też tak myślę. Po prawdzie, tutaj jest wspaniale.
– O niczym nie masz pojęcia, co? – Ton mężczyzny wyraźnie się zmienił; zabrzmiał dość surowo.
Na twarzy Artura odmalowało się lekkie zdziwienie. Mężczyzna milczał; nie musiał nic mówić – wystarczyło kilka sekund i chłopak jakby sam się domyślił. Coś wewnętrznie do niego dotarło.
Spojrzał na taflę krwawej cieczy, po której się poruszał i w tej samej chwili, tuż pod powierzchnią dostrzegł setki, tysiące, a nawet miliony bezimiennych twarzy. Na wszystkich widniało cierpienie; na każdej jednej usta rozwierały się w niemym krzyku. Jak gdyby każda z tych osób chciała wypłynąć – wydostać się i zaczerpnąć potężnej porcji tlenu – lecz z jakiejś przyczyny nie była do tego zdolna.
Chłopak wzdrygnął się i momentalnie pobladł. Mocno chwycił za krawędzie łódki, panicznie bojąc się z niej wypaść. Naraz przypomniał sobie wszystko – kim jest, czego się dopuścił. Nawiedziło go także ostatnie wspomnienie – wspomnienie własnej śmierci – poprzedzające znalezienie się tutaj. Przejętymi oczyma spojrzał na malarza, którego dobrze już poznawał, i zapytał z przerażeniem:
– K-kim oni są?
– To takie osoby jak ja i ty. Ludzie, którzy za życia odebrali życie innym.
– Jak to? Ty? Nic nie rozumiem.
Tomasz był wyjątkowo spokojny; jego twarz jaśniała z każdą chwilą, z oczu biła wyraźna ulga.
– Znajdujemy się w oceanie zbłąkanych. Naprawdę nie pojmujesz? Ocaliłeś mnie.
– Zabiłem!
– To dzięki tobie wydostałem się stąd, a teraz mogę popłynąć dalej.
Chłopak zastygł na bardzo długą chwilę. W końcu rozluźnił się; wypuścił głośno powietrze. Wyglądał na wyczerpanego. Zrozumiał już swoje położenie, a nawet się z nim pogodził.
– Co tam jest? – zapytał. – Tam, gdzie zmierzasz.
Mężczyzna obrócił się w stronę gasnącego słońca.
– Nie wiem. Ale bije stamtąd coś ogromnie uspokajającego. Czujesz?
Artur pokiwał głową z żalem.
Tomasz zacisnął mocniej dłonie na grubych deskach i zaczął wślizgiwać się na pokład. Łódka chwiała się złowieszczo. Chłopak pojmował, że pomieści ona tylko jednego pasażera. Gdy mężczyzna wszedł już niemal cały – Artur stracił równowagę i runął plecami do wody. Ciało zanurzyło się około metra, po czym wypłynęło; chłopak próbował chwycić się rufy, by zostać jeszcze chwilę, lecz łódka była już poza zasięgiem. Z malarzem na pokładzie, odpływała ku zachodowi słońca. Artur zaczął tonąć; coś wciągało go pod powierzchnię. W ostatniej chwili uchwycił wzrok malarza – Tomasz patrzył w jego stronę i wyglądał na szczęśliwego. Prócz radości, w jego spojrzeniu było jednak coś jeszcze. Jakby cień smutku; jakby żałował Artura i było mu przykro.
Chłopak zanurzył się całkowicie. Nie widział już niczego.
To, czego doświadczył później przypominało sen.
Artur znajdował się we własnym pokoju; unosił się na powierzchni lepkiej, powoli zalewającej mieszkanie cieczy; krew nosiła bezwiednie jego ciało, od kąta do kąta. Chłopak próbował się poruszyć – bez skutku. Nie umiał nic powiedzieć, nic zrobić. Był tylko niemym, biernym obserwatorem.
Obok, zanurzony po kolana, stał dobrze mu znany morderca. W jego oczach rodził się strach; jakby to, czego właśnie się dopuścił, zaczynało go przerastać. Po chwili, gdy oprzytomniał, zaczął przedzierać się w panice do drzwi.
Widząc jego rozdygotaną sylwetkę, Artur nie czuł wcale nienawiści. Przeciwnie. To właśnie dzięki niemu – zaznając z jego strony tego, czego sam wcześniej się dopuścił – chłopak zostanie uwolniony.
Już było mu żal człowieka, iż będzie musiał odbyć tę samą drogę cierpienia, którą on był przeszedł. Ile to potrwa – nie wiadomo. Lecz chłopak będzie tu na niego czekał; w jego snach i myślach. A gdy nadejdzie czas – zbłąkana dusza Artura doczeka swej łódki, na której popłynie do miejsca, skąd bije coś ogromnie uspokajającego.
Wydaje mi się, że można by wywalić wiele przysłówków, przymiotników i słów, które nic nie wnoszą. Po tym zabiegu tekst by wypiękniał, zajaśniał, pokraśniał. :)
Pozdrawiam.
Tytuł i początek mnie zaintrygowały - i przyznam szczerze, chyba zbyt wiele oczekiwałam, bo po skończeniu tekstu byłam rozczarowana. Jeśli to "koło" (Tomasz morduje kogoś tam, Artur morduje Tomasza, ktoś tam morduje Artura - i - zapewne - wkrótce i jego ktoś dorwie, ciekawe, kiedy Kazio uzna, że coś jest nie tak, skoro im wszystkim odbija) miało być wielkim boom i zaskoczeniem, to nic z tego, z chwilą, w której Kazimierz wspomniał o podobnym morderstwie, w głowie zapaliła mi się lampka. Niemniej pomysł przyjemny. Co do wykonania - jest nieźle, przyznaję jednak rację Jakubowi, chwilami aż się krzywiłam, zastanawiając, po co tam taki zwrot a nie inny. Na przykład to zaciekłe wpatrywanie się w okno, może się czepiam i nikt inny nie zwróci na to uwagi, ale mnie na moment "wytrąciło z rytmu".
Podsumowując? Bardzo dobry początek, potem trochę gorzej, ale całości czytało się miło. Tekst być może nie zrzucający z krzesła, niemniej chwila przeznaczona na jego przeczytanie nie jest czasem zmarnowanym.
Jakub > Rzeczywiście stosuję zbyt wiele niepotrzebnych słów; nie wyleczyłem się jeszcze z tego, ale pracuję.
Isenna > W przypadku zakończenia poszedłem trochę na łatwiznę - przyznaję. Wpierw inaczej chciałem to rozegrać, ale wyszło jak wyszło.
Dzięki za opinie.
Początek bardzo dobry, potem jednak historia zmierza w stronę coraz bardziej przewidywalnego końca. Chociaż pomysł nie jest powalająco nowy, opowiadanie czyta się bardzo przyjemnie.
Jest trochę błędów stylistycznych do poprawy (np. "uderzyła go ciecz, w której był zanurzony"), ale nie psują lektury.
Oceniam na 4,5.