Szef ekipy technicznej stołecznej komendy policji, doktor Jan Andrzejewski, stał oparty o barierkę i patrzył na zbliżającego się wolnym krokiem Kesslera. Porucznik, z nieodłącznym camelem w kąciku ust, w znoszonym i wypłowiałym kapeluszu, i, co może najistotniejsze, zawsze z tym samym, nieco zgorzkniałym wyrazem twarzy, wyglądał jak detektyw ze starych filmów. Wypisz, wymaluj Humphrey Bogart z Sokoła Maltańskiego. Andrzejewski był pewien, że ten image nie był przypadkowy, ale, mimo że znali się już od bez mała trzydziestu lat, nigdy nie odważył się o to zagadnąć. Gwałtowny podmuch wiatru załopotał połami szarego prochowca i zafalował odrobinę sflaczałym już rondem kapelusza, zupełnie jakby miał go zaraz zerwać z głowy mężczyzny i cisnąć gdzieś w nieznane. Detektyw zdawał się tego nie zauważyć i szedł dalej równym krokiem nie wyciągając dłoni z kieszeni. Jak ci zaraz pizgnie tym kapeluszem do rzeki… pomyślał technik, zastanawiając się, czy widział kiedykolwiek Kesslera bez nakrycia głowy. Niestety wiatr, jak na złość, zelżał i szanse na przyjrzenie się górnej części głowy porucznika odeszły jak sen jaki złoty.
– Cześć, Jasiu. – Detektyw nieznacznie skłonił głowę. – Co tam mamy na tapecie?
– Kobieta, lat dwadzieścia kilka…
– Samobójstwo? – Porucznik wpadł mu w słowo.
– Tak to wygląda, ale… sam wiesz. Na razie szukamy.
– Przecież tu jest monitoring.
– Nie moja działka. Ty sobie sprawdź, a my, póki co, zabezpieczymy teren. Bo jak się później okaże, że jednak nie, to będziesz pierwszym, który na nas napsioczy.
– Lubię psioczyć, zwłaszcza na was, odwraca to uwagę od mojej własnej niekompetencji. – Kessler uśmiechnął się paskudnie, ciągle nie wypuszczając papierosa z ust.
– Mówił ci już ktoś, że jesteś…
– Wiele razy. Głównie kobiety. – Uśmiech detektywa, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze spaskudniał.
Wychylił się za barierkę i wypluł peta. Przez chwilę obaj patrzyli jak leci w kierunku rzeki, ale nagły podmuch porwał go pod most i po sekundzie niedopałek zniknął im z oczu. Kessler wydobył z kieszeni paczkę cameli i uderzywszy nią kilka razy o nasadę dłoni, jak zwykle wyciągnął w kierunku Andrzejewskiego. Technik przez chwilę, w milczeniu, patrzył mu w oczy, po czym podziękował ruchem głowy. Jak zwykle.
– A denatka?
– Zabrali na Oczki.
Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc na płynące leniwym nurtem Wisły śmieci.
– No, to i ja sobie już pójdę. – Detektyw wyciągnął rękę. – Co tu będę tak sam siedział.
– Jutro, koło południa. – Andrzejewski uścisnął podaną dłoń i odwrócił się do swoich podwładnych, którzy krzątali się na otoczonym pasiastą taśmą terenie.
***
Zamknął teczkę i przez chwilę trzymając ją jeszcze w dłoniach zagapił się w okno. Nie znalazł w niej żadnych istotnych informacji. Ale, jako że na nic szczególnie nie liczył, to i się niespecjalnie zawiódł. Rzucił teczkę na stos innych papierów i zdejmując stopy z biurka przysunął się do komputera.
Monitoring wizyjny nie obejmował niestety całego mostu. Kessler przejrzał już nagrania z kamer zamontowanych przy Wybrzeżu Szczecińskim. Nie żeby spodziewał się, że właśnie z tej strony dziewczyna musiała wejść na most, ale od czegoś trzeba przecież zacząć. Kliknął ikonkę podglądu i na przyspieszonym odtwarzaniu przeglądał nagrania, od czasu do czasu zatrzymując obraz i powiększając wybrane kadry.
Na tym, umiarkowanie pasjonującym, zajęciu strawił dobre dwie i pół godziny. I jedno czego był po tym seansie pewien, to to, że denatka, w ciągu sześciu godzin poprzedzających śmierć, na pewno nie weszła na ten pieprzony most. Ani od strony Pragi, ani od Warszawy.
Czy to możliwe, żeby sterczała tam dłużej niż sześć godzin? Kessler odrzucał taką możliwość. Jej skok – ale czy to na pewno był skok? – widziano z bulwarów. Policja pojawiła się w ciągu kilku minut. Coś, jakiś wewnętrzny głos, mówił mu, że musiała dostać się na most inaczej. Tuż przed samym wypadkiem. Nie wiedział jeszcze jak, nie wiedział dlaczego tak myśli, ale był tego niemal pewien. A intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła.
***
Jak niemal każdego ranka od ponad sześciu lat, tak i dziś, Zygmunt siedział przy kuchennym stole i pisał. Palce szybko uderzały w klawisze, od czasu do czasu tylko zatrzymując się na kilka, góra kilkanaście, sekund. Tyle zajmowało mu sięgnięcie po kubek z kawą lub zaciągnięcie się papierosowym dymem. Na ekranie wysłużonego laptopa firmy Toshiba pojawiały się kolejne linijki tekstu. Niektóre słowa podkreślone były falistą, czerwoną linią, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. A rzeczona falka pojawiała się nadzwyczaj często. Czasem za sprawą kulejącej Zygmuntowej ortografii, ale częściej z powodu szwankującego klawisza alt, co skutkowało nagminnym wręcz brakiem polskich znaków diakrytycznych. Wszelkie literówki, błędy, nielogiczności poprawi gdy skończy scenę. Teraz byłaby to tylko strata czasu, a co gorsza, może i natchnienia. A na to nie mógł sobie pozwolić. Termin ustalony z wydawnictwem przekładał już dwukrotnie. Jeszcze chwila i każą mu zwrócić zaliczkę, a tego bardzo by nie chciał. Oj, bardzo!
Ostatnia powieść opisująca perypetie, co tu dużo mówić, oldskulowego porucznika Kesslera sprzedała się bardzo dobrze. Niestety, od premiery minęło już ponad półtora roku, a w tym czasie stan Zygmuntowego konta osiągnął okrągłą sumę czterdziestu ośmiu tysięcy siedmiuset dwudziestu trzech złotych. Na minusie. Aby jakoś się wykaraskać z kłopotów, musiał najdalej w ciągu dwóch miesięcy oddać gotową powieść do wydawnictwa.
Przez ten czas przewegetuje jakoś w odziedziczonej po matce kawalerce. W tej zasyfionej, nieogrzewanej klitce, która przez ostatnie piętnaście lat “leżała odłogiem” czekając na lepsze czasy. Kilkaset złotych, na które mógł jeszcze naciągnąć swoją kartę kredytową, powinno mu wystarczyć. Musi! No, chyba że Dance przejdzie foch i pozwoli mu wrócić do wspólnego mieszkania. Wtedy przynajmniej jedzenie miałby porządne. I czyste ciuchy.
Chwycił kubek i pociągnął solidny haust letniej już kawy. Odstawił go nieuważnie wywracając i wylewając resztki napoju na leżące na stole książki i gazety. Zignorował to i ponownie uderzył w klawisze. Tak! Gdy wpadał w pisarski trans, nic go nie mogło zatrzymać. Czuł się jak prawdziwy mistrz. Jak Chandler, Hammett. Ba, jak sam Zygmunt Miłoszewski.
***
Zwłoki leżały ukryte w krzakach porastających zakole rzeki. Zresztą „ukryte” to niewłaściwe słowo. Ten, kto porzucił tu ciało, nie zadał sobie wiele trudu by je zamaskować. Ot, jedna większa gałąź i stara opona od ciężarówki niedbale rzucone na zwłoki. Detektyw Rob Kessler, stojąc na skarpie obserwował krzątających się wokół denatki techników. Postanowił poczekać, aż zabezpieczą wszystkie ślady, choć był pewien, że w takich warunkach nic istotnego nie znajdą.
Wczesny lutowy zmierzch, w połączeniu z siąpiącym od kilku dni deszczem, potęgował tylko depresyjny nastrój miejsca. Odwróciwszy głowę wypluł ledwie się tlącego, sflaczałego od wilgoci camela. Następnie postawił kołnierz płaszcza, opuścił rondo znoszonego szarego kapelusza i nie wyciągnąwszy dłoni z kieszeni, wolnym krokiem skierował się w stronę techników. Bardzo ostrożnie stawiał stopy na pochyłym, rozmokniętym nasypie. Wywrócenie się w to, wymieszane z resztkami śniegu, błocko, było ostatnią rzeczą, na którą miał ochotę.
– Pan detektyw miał nowe butki. – Z przekąsem zauważył doktor Andrzejewski.
– Pieprz się Jasiu – odburknął policjant, dopiero teraz zauważywszy, że jest po kostki uwalany w lepkiej, brunatnej brei. Brei, która wyglądała jak rozbabrane krowie łajno.
– Chodź, poznasz Dankę. – Szef techników poklepał go po ramieniu.
– Dankę? – zdziwił się Kessler.
– Szesnasty lutego, Danuty. Tak sobie wymyśliliśmy i tego będziemy się trzymać…
***
Zygmunt uśmiechnął się pod nosem. A masz ty głupia pindo, pomyślał, niezbyt elegancko, o swojej, bądź co bądź, prawie żonie i od razu zganił się za to w myślach. Niemniej, pomysł by nadać jednej z ofiar jej imię, bardzo mu się spodobał i postanowił tego nie zmieniać. Przez chwilę rozważał czy nie przekazać denatce jeszcze innych jej atrybutów, ale zdecydował, że mogłoby być, hm… mało komfortowo, gdyby Danka uznała, że nie jest to najwłaściwszy sposób uczczenia jej osoby. A w końcu, wcześniej czy później, przecież się pogodzą.
Teraz potrzebował świeżej kawy. Chwycił czajnik i podstawiwszy go pod kran odkręcił kurek. W rurach zabulgotało, zacharczało i po chwili prychając zaczęła lać się woda. Przyjrzał jej się z pewną taką nieśmiałością. Ale nie, ciecz płynąca z rury wydawała się być w porządku. Odstawił naczynie na starą, ufajdaną jakimiś zastygłymi glutami płytkę elektryczną i przekręcił gałkę. Oparł się o parapet i, czekając aż woda się zagotuje, spoglądał przez okno. Deszcz siąpił od kilku dni i mimo że wczesna była jeszcze godzina, to zasnute szczelnie chmurami niebo skutecznie tłumiło i tak mizerne o tej porze roku promienie słońca. Kuchenne okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec, otoczony zaniedbanymi, wysokimi na cztery piętra murami jednej z nielicznych, pamiętających jeszcze wojnę, praskich kamienic.
Zygmunt spędził tu całe dzieciństwo i mimo iż wspomnienia z tego okresu nie były przecież koszmarne, cieszył się, że nie musi już tu mieszkać. Chociaż… Kurwa! Teraz akurat musi, ale są to przecież przejściowe trudności. Chyba by się zabił, gdyby musiał tu zostać do końca życia. Uśmiechnął się do tej, błyskotliwej, myśli i postanowił zapamiętać. Może ją gdzieś wykorzysta. Kiedyś.
Zardzewiały, zdezelowany wrak samochodu, wartburga lub moskwicza – nie był pewien, wciśnięty w kat podwórka, podsunął mu pomysł na kolejne miejsce ukrycia zwłok. A może to jest stara wołga? Zresztą cała ta rudera nadawała się na jedno, wielkie cmentarzysko. Albo kryjówkę seryjnego mordercy. Choć nawet w jego, co tu dużo mówić, dość sztampowych powieściach, aż tak prostackie rozwiązanie byłyby chyba nie na miejscu.
Czajnik zaczął gwizdać. Zalał wrzątkiem kawę, dorzucił dwie łyżeczki cukru (zanotował w myślach, że się kończy) i wrócił do pracy.
***
Andrzejewski podniósł się znad bagażnika starej, zardzewiałej wołgi, dokładnie w momencie, w którym Kessler wyłonił się zza winkla. Uśmiechnął się szeroko i wyciągnąwszy rękę przywitał policjanta.
– Kogo to moje piękne oczy widza. Toż to sam pan porucznik Kessler z telewizora nas zaszczycił.
– Odpuść już. Ile można? Człowieka pokażą przez siedem sekund w te-fau-enie, a wy przez tydzień macie używanie.
– No wiesz, Robercie, jak się człowiek celebrytuje po telewizjach to się i dziwić potem nie powinien, ze go wszyscy palcami wytykają.
– Kazali, to poszedłem…
– Ja wiem – prychnął technik – wykonywałem tylko rozkazy. Pamiętam ze szkoły, ale…
– Ale jak nie przestaniesz – wpadł mu w słowo Kessler, solidnie już zirytowany – to pogadam z Moniką – i widząc zaskoczona minę kolegi, wyjaśnił – z tą ładną, co to wywiad prowadziła, żeby i o ciebie na jakiś mały wywiadzik w naczalstwie poprosiła. O pracy techników, bo to przecież ciekawe być musi. Dla telewidzów oczywiście. Bo wiesz, teraz to my już dobrymi przyjaciółmi jesteśmy i nie sadzę żeby odmówiła, zwłaszcza po ostatniej nocy.
– Nie było tematu. – Andrzejewski uniósł ręce w obronnym geście i, niejako dla podkreślenia swych szczerych intencji, odwrócił się w stronę wraku i od razu zmienił temat. – Gaz dwadzieścia jeden, z lat sześćdziesiątych, druga seria, o tu widać – wskazał dłonią – atrapa chłodnicy z pionowymi otworami, kiedyś był niebieski, ale teraz…
– A denatka?
– Ach, chcesz poznać pannę…
– Niech zgadnę, Justynę – wypalił detektyw.
– No, uczysz się. – Technik z uznaniem pokiwał głową.
– A ty wiesz, że one naprawdę mają takie imiona. Przynajmniej te, które do tej pory zidentyfikowaliśmy.
– Jak to?
– Tak to! To, kiedy je znajdujemy, nie jest dziełem przypadku. Ten gnój chce, żeby to było akurat tego, a nie innego dnia.
– O kurwa!
– Właśnie, o kurwa. Ale jeszcze nie wiem czy to coś oznacza. A jak tam wasza działka, macie coś?
– Wątpię, w tym bagażniku gdzie ją znaleźliśmy i dookoła zresztą też, jest za dużo syfu. Samych petów mamy prawie dwie setki, nie ma szans żeby się dało coś sensownego uzyskać.
***
Zygmunt przeciągnął się rozprostowując ramiona i pokręcił głową aby rozruszać nieco zesztywniałe mięśnie karku. Przeleciał wzrokiem ostatnią scenę i doszedł do wniosku, że o ile nic specjalnego nie wnosi, to jest idealnym wypełniaczem. A jeszcze ta wzmianka o telewizji i redaktorce pozwoli mu na dopisanie kilku barwnych scen. Jak bardzo barwnych, to się jeszcze okaże, a na razie…
***
Detektyw Kessler mógł być z siebie zadowolony, jeśli dobrze pójdzie dziś właśnie go dopadnie. Starając się poruszać jak najciszej, wchodził mroczną klatką schodową na drugie piętro starej, zapuszczonej kamienicy. Takiej, w której marmurowe schody, ozdobione kutymi, zdobionymi barierkami, obiegają zabezpieczony metalową siatką szyb windy. Zdecydowana większość świateł, podobnie zresztą jak i sam elewator, nie działała. Jedynie na półpiętrze żarzyła się jedna blada, wisząca na nagich kablach żarówka. W powietrzu unosił się smród uryny i, pokrywającego popękane ściany obfitym, choć niezbyt malowniczym arrasem, grzyba. Oficer posłyszał w oddali jakieś skrzypienie. Zatrzymał się nasłuchując. Ale się nie lękał. Wiedział, że nie ma czego. Intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła. Taki to był policjant…
***
Nagle, jakiś dziwny dźwięk przedarł się przez solidną, wypracowaną latami praktyki, zasłonę twórczej pasji. Palce Zygmunta zamarły nad klawiszami, a on sam, uniósłszy głowę znad laptopa, powoli rozejrzał się wokół. W półmroku korytarza, biegnącego w kierunku jedynej klitkowatej sypialni oraz zapuszczonej łazienki, żarzyły się czerwone punkciki. Zmrużył oczy by przyjrzeć im się uważniej. Enerdowski budzik elektryczny, który dostał na trzynaste urodziny od matki, wskazywał godzinę jedenastą siedem.
Ponownie coś zachrobotało w oddali. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo w tym starym, zaniedbanym budynku ciągle coś skrzypiało, stukało, kapało… Ale ten dźwięk był inny. Dziwnie metaliczny. Zupełnie jakby… Nie był w stanie określić, co go w nim zaniepokoiło, ale zamarł wstrzymując oddech. Po kilkunastu, może kilkudziesięciu sekundach, wypuścił z płuc powietrze. Zerknął na zegarek. Osiem po jedenastej.
Wstał od stołu i, starając się poruszać jak najciszej, wolnymi, ostrożnymi krokami podszedł do kuchennego blatu. Sięgnął po leżący w zlewie nóż, który kupił jakiś czas temu na Allegro. Sprzedawca zaręczał, że ostrze wykonano z damasceńskiej stali, ale Zygmunt, gdy już przesyłkę odebrał, zaczął w te zapewnienia powątpiewać. Niemniej narzędzie sprawiało się świetnie w kuchni, a i pewnie do obrony by się nadało.
Wyciągając broń przed siebie skradał się w kierunku wejścia do mieszkania. Krok za krokiem, uważając by żadnym dźwiękiem, żadnym skrzypnięciem nie zdradzić swego położenia. Dotarł do starych, masywnych drzwi. Przywarł do nich plecami i ostrożnie przyłożył ucho do dębowej płyty. Wstrzymując oddech zaczął nasłuchiwać.
Zdało mu się, że po drugiej stronie ktoś, czy może raczej coś, się czai. Ostrożnie, starając się nie zdradzić swej obecności, ni położenia. Zombi może. Nie, zombi nie. Oni nie bywają tacy cisi, nie wyznają się na subtelnościach podchodów i planowaniu zasadzek. Zresztą nie przypominał sobie by kiedykolwiek widziano jakiegoś w okolicy. Niemniej, ktoś się tam czaił.
Zygmunt odsunął się od drzwi i w tym momencie padły strzały. Obserwował, zda się w zwolnionym tempie, jak rozrywane pociskami drewno sypie wokół drzazgami. W dębowej desce pojawiły się trzy otwory. Huk wystrzałów zlał się mu w jeden przeciągły dźwięk gromu. Osuwając się na podłogę zobaczył jeszcze, przez gęstniejącą z każdą chwilą mgłę, jak pchnięte potężnym kopnięciem drzwi uderzają o stojącą obok komódkę, zrzucając z niej ramkę ze zdjęciem. Chciał sięgnąć i je podnieść, bo przecież nie godzi się, by fotografia jego ukochanej walała się po brudnej podłodze, ale nie dał rady wyciągnąć ręki. Był taki zmęczony i słaby… Musi się zdrzemnąć… Choć chwilę… Zamknął oczy.
Detektyw podszedł do laptopa i, szturchnąwszy go lufą pistoletu, wyrwał z uśpienia. Ekran rozjarzył się niebieskawym blaskiem i po chwili pojawił się ekran powitalny firmy Toshiba. Kliknął przycisk uruchom i czekając, aż pojawi się obraz, zerknął jeszcze raz na leżące w ciemnym korytarzu ciało. Nie miał pojęcia kim jest, czy raczej był, ten facet. Zdecydowanie nie jego spodziewał się zastać w tej zatęchłej norze. Ale dziwne, graniczące z pewnością, przeczucie pozwalało mu sądzić, że choć prawdopodobnie nigdy nie uda mu się dowiedzieć, kto stał za tymi wszystkimi morderstwami i jakie kierowały nim motywy, kolejne już się nie zdarzą. Spojrzał na ekran. Ostatnia zapisana linijka brzmiała: Intuicja jeszcze nigdy go nie zawiodła. Taki to był policjant…