Kolejny dzień w pracy minął w okamgnieniu, jak gdyby był tylko sennym złudzeniem. Zanim się spostrzegłem, moje ciało znalazło się już przed budynkiem firmowego wieżowca. To zabawne. Po prostu szedłem przed siebie, nie podejmując przy tym jakiegokolwiek wysiłku. Zupełnie jakbym oddzielił się od swej fizycznej postaci i mimowolnie dryfował, utrzymywany za pomocą sznurka w jej dłoni, niczym balon tańczący z porywami droczącego się wiatru. Jestem, a jednocześnie mnie nie ma. Zabawne… Jednakże moje kroki, choć praktycznie zautomatyzowane, nie były w rzeczy samej bezcelowe. Cały czas myślałem jedynie o niej. I chyba te właśnie myśli samoistnie kierowały mnie w stronę domu, potęgując nieposkromioną chęć spotkania się z nią twarzą w twarz. Jej skromny uśmiech, ozdabiający delikatną w dotyku cerę. Gorące, krwistoczerwone usta, skrywające za sobą nieskończoną ilość nieubranych jeszcze w słowa myśli. Ciepło. I bicie serca. Spokojny rytm, całkowicie niewzburzonego od wszędobylskiego wiatru, kojąco dryfującego oceanu. Ona. I ja. Jeszcze tylko trochę…
Wygląda na to, że w końcu dotarłem na miejsce. Wspiąwszy się na szczyt niedługich schodów, dotarłem do drzwi kolejnego drapacza chmur. Przykładając dłoń do czytnika, odblokowałem wejście prowadzące do windy, w której to nadusiłem guzik wskazujący dziesiąty numer piętra. Nie minęło nawet kilka sekund, gdy po wyjściu z windy znalazłem się naprzeciw wejścia do mojego mieszkania. Ponownie przyłożyłem dłoń do wejściowego skanera i wszedłem do środka. Zablokowałem drzwi z pomocą elektronicznego zamka, zwracając się następnie w stronę błyskawicznej garderoby. W opcjach odziewającej maszyny wybrałem odpowiednią konfigurację stroju codziennego, po czym wcisnąłem przycisk zatwierdzający operację. Turbiny maszyny, wprawione w natychmiastowy ruch, sprawnie zamieniły mój ociężały, roboczy uniform w lekkie odzienie przeciętnego mieszczanina. Odetchnąwszy z ulgą, wyszedłem z maszyny, kierując się w stronę wymarzonego miejsca, które zaprzątało mi przez cały dzień głowę.
I tak znalazłem się w swoim pokoju. Za sprawą pojedynczego klaśnięcia dłońmi, aktywowałem niezbędne promienie sztucznego światła. Podszedłem do biurka, podniosłem z niego elektroniczny hełm i ułożyłem się plecami na miękkim prześcieradle dwuosobowego łoża. Zamknąłem oczy. Cisza. Głęboki wdech wprowadził w moje płuca kojącą porcję tlenu. Po chwili wypuściłem przetrawione przez organizm powietrze, podniosłem swoje dłonie i po omacku włożyłem hełm na głowę. „Nareszcie” – powiedziałem do siebie w myślach, powoli otwierając oczy…
Momentalnie uderzył mnie oślepiający blask naturalnego słońca. Odruchowo przetarłem oszołomione powieki. Na szczęście jednak, odczuwany ból stawał się coraz mniejszy, a wzrok stopniowo przyzwyczajał się do diametralnej zmiany oświetlenia. Gdy tylko oczy wróciły do swojego pierwotnego stanu, zacząłem uważnie rozglądać się dookoła, by odzyskać orientację w nowym otoczeniu. Stałem na obficie porośniętej zielonymi kępami trawy polanie, która rozciągała się z każdej możliwej strony, aż po samą linię horyzontu. Gdzieniegdzie, z równomiernie zielonej ziemi, wyrastały co rusz to rozmaitsze rodzaje drzew. Wyższe, niższe, szersze i te bardziej obcisłe – wszystkie jednak równie pełne życia i zasilające atmosferę w równie pełną swej zbawiennej życiodajności ilość świeżego powietrza. Spojrzałem na niebo. Zdawało się być tak czyste i pogodne, zupełnie jak za czasów mojego dzieciństwa. Wyraźny błękit delikatnym dotykiem otulał niewinne chmury, które spokojnym tempem odbywały swoją zwyczajną, poranną wędrówkę. W powietrzu zaś unosił się przyjemny zapach tęczowo kolorowych kwiatów, a nad ich płatkami radośnie podskakiwały niewzruszone owady. Całej tej sielance towarzyszyło również wesołe poćwierkiwanie, osiadających na drzewnych gałęziach, dumnych ptaków, w akompaniamencie ukradkiem wychylających się, zza wszelkich możliwych kątów natury, ciekawskich królików i zająców. Stałem tak i obserwowałem oszałamiające piękno natury. I było to piękno nawet znacznie piękniejsze od tego, które zdążyłem w całym swoim ludzkim życiu poznać.
W końcu ocknąłem się, przypominając sobie główny cel mojej obecności w tym nieziemskim miejscu. Ona. Czy nadal tu jest? Czy nadal mnie oczekuje? Czy…
– Ewan! – usłyszałem kobiecy głos, nawołujący moje imię.
– Ada! – odkrzyknąłem, posyłając swój głos w otchłań zanikającego echa.
Cisza. Zaalarmowany pobiegłem w stronę źródła usłyszanego przedtem dźwięku. Mijałem tak kolejne zastępy zielonej gęstwiny, wciąż nawołując. W końcu, zmęczony długotrwałym sprintem, opadłem z sił. Mimowolnie usiadłem na miękkim podłożu, z trudem łapiąc kolejne porcje potrzebnego tlenu.
– Ewan. – Zza mych pleców rozległ się nagle kobiecy głos.
Natychmiast się odwróciłem i wtedy to ujrzałem właśnie ją.
– Ada… – odparłem ostatecznie, ze wzajemnością tuląc się w jej ciepłe ramiona.
Po upływie czasu skupiającego się głównie na wspólnej ekstazie, wynikającej z fizycznych zbliżeń, wtuleni w siebie usiedliśmy nad strumykiem krystalicznie czystej wody. Niebo ukradkiem nakładało już na siebie płaszcz wyraźnego półmroku, a wraz z nim wszystkie stworzenia i rośliny powoli szykowały się do snu. Nawet usilny zazwyczaj prąd stale spieszącego się strumyku, na chwilę jakby zwolnił z wyczerpania sił. Cały więc świat na moment przystanął w miejscu, a my wraz z nim tkwiliśmy w tej błogiej przerwie.
– Powiedz mi, Ewanie – zwróciła się do mnie po długotrwałej ciszy Ada – jak wygląda świat, z którego pochodzisz?
– Jak wygląda świat… – powtórzyłem, spoglądając na jej przesiąknięte fascynacją oczy. – Kiedyś wyglądał niemalże jak i to miejsce.
– Kiedyś? – Ada wtrąciła uważnie.
– Kiedyś… – przytaknąłem. – Teraz z lupą można szukać tam miejsc, gdzie pozostało choć trochę naturalnej barwy zieleni. Konary szeleszczących drzew złamały się pod naporem betonowych fundamentów, a zieleń zastąpiona została jednolitą szarością. Nie było jednak tak źle. Do pewnego czasu, rzecz jasna. Jeszcze kilka lat temu mieliśmy bowiem specjalnie oddzielone miejsca dla czystej natury, zwane „parkami”, ale również i ten przywilej ostatecznie nie wytrzymał presji nieustannych zmian. Ktoś przemądrzały podliczył koszty, wyliczył zyski i straty, aż w końcu wydał wyrok: konieczne wprowadzenie kolejnych cięć. Następny z nich wpadł na inny genialny pomysł z zamiennym rozwiązaniem. Zaawansowane projekcje holograficzne. Mianowicie, parki zniknęły z rejonów czysto namacalnych, powracając w postaci sztucznie rzutowanych obrazów stylizowanych na prawdziwe. Wszystko to wygląda równie pięknie, jednak co wrażliwsi odczują, że coś jest nie tak, jak być powinno. Wystarczyło bowiem wyobrazić sobie świat odłączony od zasobów niezbędnej energii. Ta cała otoczka po prostu zupełnie by zniknęła, jak za pstryknięciem palcami. Nicość. Pustka.
– To smutne.
– I prawdziwe, w całej swej nieprawdziwości. Smutniejsze jest jednak to, co stało się z nami. Z naszym ludzkim gatunkiem. A właściwie z tym, co po nim pozostało.
– Co masz na myśli?
– Nasz największy problem – odpowiedziałem. – Mentalność. Ugrzęźliśmy w bagnie własnych przekonań i poglądów. Zaczęliśmy nałogowo zajmować się dokarmianiem złudnych osądów ego, coraz bardziej odwracając się od zakodowanej w nas naturalności. Destruktywne w skutkach dążenie do jak najwyższej wydajności, powierzchowność, ignorancja, brak czasu, znieczulica, aż w końcu automatyzm. Nawet nasze elektroniczne maszyny okazują się być dzisiaj bardziej ludzkie niż my…
Machnąłem ręką, przerywając przewidywany bieg dalszych myśli. Zauważywszy chyba moje zniechęcenie, Ada przestała już pytać o ludzki świat. Po chwili jednak, wtrąciła niespodziewanie:
– Wiesz jakie jest moje największe marzenie?
Zaskoczony spojrzałem w jej jaskrawe oczy, skrywające wiele jeszcze niepoznanych przeze mnie myśli.
– Marzę o tym, aby je poznać – odpowiedziałem.
– Moim największym marzeniem jest – rzekła, rumieniąc się na twarzy – abyśmy zawsze byli razem.
I siedzieliśmy tak, złączeni w ciepłym objęciu przy blasku bezsennego księżyca, stopniowo zapadając w sen. Kolejny dzień w tej pięknej krainie dobiegał końca. Starając się jeszcze powstrzymywać co rusz opadające powieki, obserwowałem roztańczone po czarnym nieboskłonie gwiazdy. Wpatrywałem się tak i zastanawiałem – czy któraś z gwiazd w końcu spadnie…
***
– Panowie, jest robota – rzekł funkcjonariusz, odkładając słuchawkę telefonu.
Niebieski radiowóz zatrzymał się we wskazanym miejscu. Funkcjonariusz wyłączył wściekle wyjącą syrenę, zgasił silnik i wysiadł z samochodu, kierując się w stronę pobliskiego drapacza chmur. Szybkim krokiem pokonał niedługi odcinek schodów, aż dotarł do głównego wejścia docelowego budynku. Przyłożywszy do czytnika policyjną odznakę, odblokował drzwi prowadzące do windy, w środku której wdusił guzik wskazujący dziesiąty numer piętra. Nie minęło kilka sekund, gdy po wyjściu z windy znalazł się obok wejścia do mieszkania z numerem czterdziestym trzecim. Funkcjonariusz kiwnął głową w stronę młodszego kolegi, który posłusznie pilnował lokalu. Obydwoje weszli do środka. Minąwszy po drodze elektroniczną garderobę, policjanci dotarli do drzwi kolejnego pokoju. Dłoń starszego funkcjonariusza osiadła na metalowej klamce, odsłaniając wnętrze pomieszczenia.
– Ożeż ty, kurwa! – Starszy policjant odruchowo zasłonił ręką nozdrza.
W łóżku leżał ułożony na plecach mężczyzna, z założonym na głowie hełmem elektronicznym. Skóra na jego ciele pokryta była czarnymi plamami, zaś w powietrzu unosił się silny odór spalenizny.
– Proszę o raport – zakomunikował oficer, ciągle jeszcze walcząc z nieprzyjemnym odorem.
– Tak jest – odparł młodszy. – Z analizy rejestru elektronicznego zamka dowiedzieliśmy się, że nasz denat zamknął drzwi swojego domu równo z godziną 16:38. Hełmowy dziennik zdarzeń zarejestrował zaś czas logowania dokładnie o godzinie 16:43. Wygląda na to, że od momentu zalogowania denat przez cały czas przebywał w wirtualnej rzeczywistości, aż do równej północy. Gdy tylko nastała północ, hełm uległ nagłemu przeciążeniu i wywołał porządne zwarcie, które w dosłownie kilka sekund zdołało usmażyć mózg naszej ofiary.
Funkcjonariusz, przyzwyczaiwszy się już do nietypowego zapachu, odkrył swoje nozdrza, chowając ręce do kieszeni.
– Kim tenże jegomość był z zawodu?
Rozległ się szelest otwieranych akt.
– Inżynier komputerowy.
– Wszystko jasne – jednomyślnie podsumował starszy policjant.
– Jak to? – dopytywał młody. – Co pan ma na myśli?
– Samobójstwo – odpowiedział. – Komputerowy ćpun zapewnił sobie „złoty strzał” w swoistym dla siebie stylu. Szukałbym podłoża w utajonej depresji. Ludzie starej daty, tacy jak on, wykazują statystycznie większy poziom niedostosowania społecznego do realiów naszego nowo-porządkowego świata.
Młodszy policjant przez dłuższą chwilę milczał, pogrążony w głębokim zastanowieniu.
– Co jest, młody? – Starszy oficer zauważył strapienie na twarzy młodszego towarzysza.
– Sądzi pan, że mu się udało?
– Samobójstwo? No raczej.
– Nie, nie to miałem na myśli…
– To w takim razie co?
– Czy sądzi pan – odpowiedział, nerwowo przełykając ślinę – że udało mu się zostać po drugiej stronie?
***
Mężczyzna z zamyślonym wyrazem twarzy opuścił mury firmowego wieżowca. Pewnym krokiem szedł przed siebie, jakby nie przywiązując wagi do otaczającej go rzeczywistości. W końcu natrafił na niedługi odcinek schodów, które doprowadziły go przed oblicze głównego wejścia do zwyczajnego drapacza chmur. Jegomość, przykładając dłoń do czytnika, odblokował windę, w której to wdusił guzik obrazujący dziesiąty numer piętra. Po chwili wysiadł z windy, kierując się w stronę drzwi z numerem czterdziestym trzecim. Ponownie przyłożył dłoń, dezaktywując blokadę, po czym wszedł do środka. Wewnątrz na nowo zablokował drzwi za pomocą elektronicznego zamka, a następnie zwrócił się w stronę błyskawicznej garderoby. Tam wybrał odpowiednią konfigurację pracy maszyny, by po chwili wyjść z niej w luźnym, codziennym ubraniu. Odetchnął z wyraźną ulgą i pokierował się w stronę drzwi od kolejnego pokoju. Pewnym ruchem dłoni złapał za klamkę, wchodząc do środka.
– O, jesteś w końcu. – W pomieszczeniu rozległ się kobiecy głos.
Mężczyzna natychmiast się odwrócił i ujrzał ją.
– Witaj, kochanie – odrzekł, całując jej krwistoczerwone usta.
– Wiesz jakie jest moje największe marzenie? – zwróciła się do niego, odwzajemniając pocałunek.
Zaskoczony spojrzał w jej jaskrawe oczy, skrywające wiele jeszcze niepoznanych przez niego myśli.
– Marzę o tym, aby je poznać – odpowiedział.
– Moim największym marzeniem jest – rzekła, rumieniąc się na twarzy – abyś zjadł obiad, bo ci ostygnie.
I z uśmiechem na ustach swej delikatnej twarzyczki, fikuśnie pobiegła w stronę kuchni.
Mężczyzna zdjął ze swojego ramienia elegancką torbę i położył ją na krześle. Otworzył wieko, wyciągając z niej stos obszernych teczek. Wszystkie dokumenty nieco niezgrabnie pozostawił na biurku i czym prędzej podążył za zapachem przygotowanego jedzenia. A wśród całego stosu dokumentów, tylko jeden wydawał się być zupełnie odmienny od reszty. I leżał tak, pośród firmowych niezrozumiałości, czekając na wielki dzień swej realizacji, projekt o dumnej nazwie: „Panaceum”.