Kraj szczęśliwych ludzi
Latem 2031 roku do Polski dotarła z pozoru niegroźna pandemia białej grypy wywołującej zapalenie płuc. W obliczu tego, że dwie reformy z lat 20-tych nie rozwiązały problemów służby zdrowia, a szpitale nadal były niedofinansowane i przepełnione, wystąpił tzw. kryzys epidemiczny, określany w literaturze przedmiotu także jako „polska epidemia” czyli sytuacja, w której pacjenci umierają masowo na uleczalne schorzenia z powodu systemowej niewydolności opieki zdrowotnej. Szpitale zamieniły się w lazarety. Sporadyczne przypadki pacjentów umierających na korytarzach oddziałów ratunkowych stały się codziennością. Jesienią ministerstwo zdrowia wprowadziło plan uśmierzenia. W życie weszła ustawa solidarnościowa i o zawodzie haruspika, który „odczytując wolę bożą z wątroby gołębi” wyznaczał osoby „cierpiące na starość” do eutanazji. Początkowo haruspików rekrutowano spośród prokuratorów i sędziów, w kolejnych latach utworzono oddzielną służbę. Dzięki tym zmianom zwolniono miejsca w szpitalach i skrócono kolejki do specjalistów. Według danych resortu sprawiedliwości, w latach 2031-40 uśmierzono 192 tysiące 870 osób. Szacuje się, że kolejne 100 tysięcy zmarło na salach z głodu lub z powodu innych zaniedbań. Nowa sytuacja wzmogła wobec starszych ludzi obojętność, a nawet pogardę. Sukces rozwiązania zachęcił rząd do kolejnego etapu reformy. Nowelizacja o przeciwdziałaniu uporczywemu cierpieniu pozwoliła haruspikom wyznaczać „umysłowo chorych i pacjentów w stanie wegetatywnym”, wprowadziła także zmianę instytucjonalną – szpitale psychiatryczne znalazły się pod kuratelą ministerstwa sprawiedliwości. Potrzebne w zwykłych lecznicach pielęgniarki zastąpili funkcjonariusze służby więziennej. Do 2040 roku uśmierzono 425 umysłowo chorych i 3201 pacjentów wegetatywnych. Wspominam o tym dlatego, że opisywane tutaj wydarzenia rozgrywają się dziesięć lat po reformie. Choć nadal wywiera istotny wpływ na życie i moralną kondycję wspólnoty, holokaust najstarszych członków społeczeństwa na tyle ludziom zobojętniał, że nawet żarty na jego temat przestały już śmieszyć.
11 listopada 2041 roku
Jagna wysiadła z wagonu metra i przystanęła na peronie, by obejrzeć wyświetlany na wszystkich ekranach stacji spot ministerstwa sprawiedliwości. Uśmiechnięta rodzina w formacie dwa plus dwa na wakacjach w zagranicznym kurorcie. Opaleni rodzice z leżaków przypatrują się zabawie dzieci na plaży. Matka robi im zdjęcie, odkłada telefon na leżak, po czym biegnie przyłączyć się do dzieci. Na końcu spotu ojciec pokazuje w telefonie aplikację Ośrodka Sprawiedliwości Społecznej i przyjaznym tonem informuje, że od października do pobrania są kody dające 90-procentową zniżkę u państwowego przewoźnika na loty do ciepłych krajów.
OSS-y poza dystrybucją różnych bonusów pełniły rolę lokalnych centrów kultury. Odbywały się tam koncerty, spotkania z pisarzami, warsztaty. Od czasu do czasu haruspikowie wygłaszali przemówienie, coś o miłosiernych Samarytanach, empatii, solidarności, dużo miejsca poświęcali też statystykom wskazującym, że jakość usług publicznych w Polsce przewyższyła poziom krajów skandynawskich. Możne dlatego w trakcie takich spotkań do dyspozycji gości był szwedzki stół z sałatkami, darmowymi napojami i ciastem, a haruspikowie wyświetlali multimedialne prezentacje obiecywanych mieszkań komunalnych, ładnych jak z obrazków sieci Ikea.
Kiedy haruspikowie prowadzili działalność oświatową nie nosili granatowych mundurów z wysokimi kołnierzami ani wzbudzających lęk, ozdobionych srebrnym orłem podręcznych lodówek na ptasie wątroby. Wróżyli tylko w szpitalach, więc ciekawscy chętnie przychodzili do OSS-ów, łykali tiramisu i wszystko, co wygadywali haruspikowie.
Jagna wjechała ruchomymi schodami na ulicę i ruszyła wzdłuż alei Artura Rojka. Nie lubiła jeździć na Mokotów, wszędzie pustki, nie było nawet wron, które już dawno odleciały do bardziej zaludnionych dzielnic z pełnymi śmietnikami. Czuła się jak w mieście dotkniętym zarazą. A poza tym był listopad, deszczowy, mętny, cuchnący nadpsutą rybą.
Odbiła w Rakowiecką, przy której działał warsztat i samoobsługowa myjnia, kawałek dalej areszt śledczy, a na następnym skrzyżowaniu państwowe krematorium. Z komina leciał gęsty dym. Poczuła wibrujący w kieszeni telefon. Odezwało się przypomnienie o lekach, więc sięgnęła do małego, skórzanego plecaka po wodę i opakowanie antydepresantów.
– Za zdrowie taty i mamy – szepnęła i popiła tabletkę. Z żółtawych chmur zaczęło padać, więc żwawym krokiem skierowała się w stronę wysokiej bramy więzienia z tablicą ozdobioną srebrnym orłem. Do środka wprowadził ją szczupły strażnik. Szła za nim pustym korytarzem. Zastanawiała się, czy zwrócił uwagę na jej stylizację czyli prowokacyjne różowe futro, obcisłe błękitne dżinsy, skórzany plecaczek na ramieniu i drogie adidasy. Czy był oburzony? Bardzo na to liczyła, miała nadzieję, że w domu przy kolacji pan strażnik opowie wszystko pani strażnikowej. Uważała takie zachowanie za gest oporu, drobny, ale jakże istotny.
Strażnik wprowadził Jagnę do pachnącego wilgocią pokoju z błękitnymi ścianami. Stół, trzy krzesła, szklanka z wodą. Usiadła przy stole, odstawiła wodę od siebie, i wyobraziła sobie inną salę mokotowskiego więzienia, w której za dwa dni odbędzie się pierwsza egzekucja od 1988 roku, kiedy w krakowskim zakładzie karnym powieszono mordercę i gwałciciela. W sali straceń (czy tak ją nazywali?) czekało łóżko z podniesionym oparciem i skórzanymi pasami, które zacisną się na ciele Bogusława Bogusia, gdy anestezjolog będzie przygotowywał strzykawkę z trucizną. A przed nimi szyba. A za szybą sala dla publiczności, przy ścianie stoły z termosami i cisowianką.
Wszedł młodszy funkcjonariusz z rzucającą się w oczy, świeżą opalenizną. Prowadził skutego kajdankami chłopaka. W ciągu tych kilku miesięcy w zamknięciu Boguś zmarniał jak ścięte kwiaty na słońcu. Był jeszcze szczuplejszy, właściwie chudy. Czuło się chorobę i smutek, taki już butwiejący od spodu, wstrętny. Funkcjonariusz z włoską opalenizną wyglądał przy nim jak przedstawiciel rasy panów. Rozkuł chude ręce chłopaka i wycofał się pod drzwi. Boguś zajął miejsce naprzeciw Jagny i spojrzał na wiszące na drugim krześle różowe futro. Przedstawiła się i rozsznurowała skórzany plecak, z którego wyjęła rekorder. Położyła urządzenie na środku stołu.
– Teraz już jest on-record? – spytał.
– To ty decydujesz.
– Widziałaś „Raport mniejszości”?
– Jak byłam mała, ale pamiętam kilka scen.
– Niezły film. Strasznie absurdalny – zaśmiał się nerwowo. – Wyrocznie pracowały w policji i typowały przestępców zanim popełnili zbrodnię.
– Efektywny system. Wyrocznia się nie myli – powiedziała odsłuchując nagranie. Głośność była zadowalająca więc odłożyła rekorder na środek stołu.
– Wykształcenie detektywa w Stanach Zjednoczonych kosztuje jakieś trzy bańki. A wyrocznie to zniewolone, nawalone narkotykami dzieciaki. Tylko tego sobie tam nigdzie nie notuj. Moja interpretacja. Ile kosztuje gram marihuany?
– Nie wiem – odpowiedziała krótko. Środki psychoaktywne źle na nią działały.
– Jak byłem na studiach płaciło się tak czterdzieści złotych.
Pierwszy raz widziała go z tak bliska. Był młody, nie miał jeszcze trzydziestu lat. Przypominał chłopca, który przebrał się w więzienny uniform.
– Powiem coś, co możesz uznać za kompletną bzdurę.
Utkwiła w Bogusiu pytające spojrzenie.
– Wiem dlaczego chcą mnie zabić i mam na to dowód.
– W kieszeni?
– Opowiem ci o wszystkim, on-record, ale chcę żeby to było w tekście – naciskał.
Jagna wzruszyła ramionami. Ludzie potrafią opowiadać dziennikarzom kompletne głupoty, jakby obiektyw kamery czy mikrofon zwalniał te same psychologiczne blokady, co alkohol.
Uruchomiła rekorder i wtedy jej ciało zareagowało w sposób, który ją samą zaskoczył. Poczuła dreszcze przebiegające po karku i plecach. Może dlatego, że zdała sobie sprawę jak bardzo nie zasługiwała na tak gorący materiał. Była przecież taka pospolita. Niezła studentka, ale bez wybitnych zasług dla polskiej humanistyki, nie była mrukiem ani odludkiem, ale żadnej z koleżanek nie nazwałaby przyjaciółką. Dziś powinna mieć wolne, na myśl, że zamiast wypić kilka piw nad Wisłą musi przeprowadzać wywiad zaschło jej w gardle.
Napiła się więc wody, którą wcześniej wzgardziła.
Kolejnym banałem jej biografii było to, że mimo pijackiego stylu życia, w pracy ujawniała się jej pilna natura i odporność na rutynę. Lubiła jeździć z operatorem Przemkiem do pożarów magazynów, samochodów roztrzaskanych na drzewach, chętnie przeprowadzała sondy uliczne o cenach żywności. A najbardziej lubiła wieczory, gdy siedziała w redakcji nad montowanym materiałem, popijała kawę rozrobioną pół na pół z mlekiem, pielęgnując w sobie przekonanie, że jest nikim, pozostanie nikim i czuje się z tym bardzo dobrze.
Sprawa Bogusia spadła na nią – chciałoby się powiedzieć jak grom z jasnego nieba (i chciałoby się pojechać do tej płonącej stodoły, w którą grom uderzył i nagrać wspaniałą setkę w stylu “proszę pani, tak walnęło, że aż mnie z tapczana ściągnęło”). Pod Sochaczewem robiła wypadek chłodni Ekologicznego Pochówku, która wjechała na przejeździe kolejowym pod pociąg Intercity „Kożuchowska”. Na poboczu leżały dwa plastikowe worki na zwłoki, a kawałek dalej, w rowie melioracyjnym, połowa krowy z parującymi wnętrznościami na wierzchu. Kierowcę w ciężkim stanie odwieziono do szpitala, a policjanci nie potrafili wyjaśnić skąd tyle wołowiny w zderzeniu osobowego pociągu i chłodni transportującej denatów do krematorium. Kolejną niejasnością był fakt, że ciężarówka wykonywała kurs prawie na pusto. Jagna nie miała czasu się nad tym dłużej głowić, bo zadzwonił szef z poleceniem brzmiącym jak nieśmieszny dowcip. Najgorsze było w tym to, że dostali zgodę tylko na “papierowy” do portalu, więc miała jechać bez Przemka.
Wywiad rozpoczęła zachowawczo, od otwartego pytania o dzieciństwo, żeby sobie pogadał. Kiedy Boguś mówił, zerkała w skromne notatki. Na początku wspomniał o ojcu, który spędzał większość czasu poza Polską. Był inżynierem w niemieckiej firmie, która wśród wielu innych wykonawców, budowała w zachodniej Azji autostradę z Chin do Europy. Mówili na niego Lord Vader, bo nosił czarną maskę antypyłową i czasem głośno sapał z powodu astmy. Nosił czarne koszlki, ale akurat nie z bohaterami „Gwiezdnych Wojen” tylko nazwami indie rockowych zespołów z USA. Kiedy pracował na zagranicznym kontrakcie, Bogusiem opiekowała się matka. Rodzice zawierali między sobą wiele umów, o których mu nie mówili, więc gdy skończył dwanaście lat zaskoczyła go informacja, że matka wyjeżdża na stypendium naukowe do Francji, a obowiązki rodzicielskie przejmuje ojciec. Vader kilkakrotnie przekładał przylot do Warszawy, co skończyło się tym, że 12-letni Boguś został w domu sam. Matka zostawiła mu klucze, lodówkę pełną gotowych dań do odgrzania w mikrofali, kartę do jednego z kont i poleciała do Paryża. Lord Vader pojawił się po kilku dniach z dwiema torbami prezentów. Zrobił scenę na schodach, dzwoniąc do Bogusia czy nie pomógłby mu wnieść bagaży, sapiąc do słuchawki. Kiedy do niego zbiegł, ujrzał ojca, opartego o ścianę z zawstydzoną miną i inhalatorem w dłoni.
Lord Vader powiedział, że nie może zabrać Bogusia ze sobą, bo sam mieszka w baraku pracowniczym. Postanowił, że zostawi go u rodziny. Wybór padł na wujka Artura, dziadków nie miał, nie wnikajmy w szczegóły. O wujku Arturze Boguś usłyszał pierwszy raz w życiu. Ojciec przekonywał, że ten bardzo się za nim stęsknił i że niby odwiedzał ich z dziećmi wielokrotnie.
– Nie pamiętasz, byłeś bardzo mały – mówił z uśmiechem przeczesując palcami swoje kręcone blond włosy.
Boguś nic z tego nie rozumiał, wolał jednak nie pytać, bo w jego rodzinie o istotnych sprawach się nie rozmawiało. Nie wiedział też dlaczego o tych ważnych sprawach się nie rozmawiało, ponieważ samo wyjaśnienie powodów należało do spraw ważnych, o których się nie rozmawia.
– Bardzo ci się tam spodoba. Mają pieski – zapewniał z łagodnym uśmiechem ojciec, mówiąc bardziej do samego siebie niż Bogusia.
Zaraz po przyjeździe okazało się, że wujek tonął w długach. Artur cały czas opowiadał o systemach gry u bukmachera, w łazience miał wartą kilka tysięcy, samoczyszcząca się toaletę, a na telefon co chwilę przychodziły mu powiadomienia z Otello, apki do inwestowania w start-upy, która znana była z tego, że przyciągała największych szachrajów w internecie. A do tego wszystkiego chorą na osteoporozę i parkinsona matkę trzeba było leczyć prywatnie, bo już w połowie lat 20-tych szpitale to nie było najlepsze miejsce dla ludzi, którzy nie mieli końskiego zdrowia.
Wujek ciągle gdzieś jeździł po jakichś skupach, zebraniach Agro Unii, protestach w Warszawie, więc Boguś najwięcej czasu spędzał z kuzynami i ciotką Andżeliką. Pytała czy w szkole nikt mu nie dokucza, co lubi jeść i czy chce pograć na Playstation.
Andżelika zajmowała się ciotką Beatą, schorowaną matką Artura. Zanim Andżelika mogła ruszyć z całą robotą, musiała negocjować z teściową mycie.
– Mamo, trzeba się umyć – prosiła stanowczo.
– Nie – odpowiadała Beata odwracając głowę do okna.
– Jest mama kulturalną osobą, której nie wypada brzydko pachnieć. Czas się umyć.
– Bolą mnie plecy.
– Za dużo leżenia. Zaprowadzę, przyniosłam chodzik – mówiła Andżelika opanowanym głosem.
Starszą ciotkę trzeba było namawiać właściwie do wszystkiego. Nie chciała się myć obawiając się, że upadnie, głową uderzy o posadzkę i umrze. Dręczył ją lęk, że jak zaśnie więcej się nie obudzi dlatego do późna oglądała powtórki na Polsacie 2. Wzbraniała się też przed jedzeniem, bo miała osłabione mięśnie przełyku i łatwo się krztusiła. Jedyna osoba, która potrafiła załagodzić lęki ciotki Beaty była Andżelika, bo była pragmatyczna i nie zamieniała wszystkiego w melodramat, w przeciwieństwie do ciotki i większości ludzi na świecie. Boguś zauważył, że opieka nad starszą osobą wymaga przede wszystkim własnego zdania. Kiedy ciotka czuła się trochę lepiej nabierała apetytu i pojawiały się kaprysy. Zjadłaby kawałek sernika, ale dokładnie takiego z czasów, gdy żył jej mąż, czyli w latach 90. Wybuchała awantura o kawałek ciasta, kamień u szyi sobie zawieszę, do jeziora się rzucę, do jeziora Bodeńskiego może kurwa, Artur wyjdź i nie przeszkadzaj, skąd ja matce ciasto wytrzasnę, płacz, żeby to człowiek kawałek sernika nie mógł… już mamusiu pędzę, grzeję silnik DeLoreana, Artur przestań z tymi kretyńskimi żartami, dojarki trzeba zresetować. Andżelika po wyproszeniu prowokatora, proponowała inne rozwiązanie, a resztę robił czas.
– Żadnego sernika. Przyniosłam szarlotkę.
– Sama zjedz to gówno.
– Ciekawe ma mama wyobrażenie o gównie, mam nadzieję, że nie przekładało się to na praktykę w kuchni.
– Co to jest, żeby kawałka ciasta człowiek nie mógł zjeść – płakała Beata, ale Andżelika zostawiała tylko chusteczki i wychodziła bez słowa. Po awanturze nie zaglądała do pokoju teściowej aż ta sama jej nie zawołała. W końcu się uspokajała. Beata mimo huśtawki nastrojów była rozsądna i wiedziała, że potrzebuje kogoś, kto pewną ręką przytrzyma plecy i nie spanikuje, gdy się zakrztusi, nie upuści, gdy się zachwieje, przekaże ważne informacje dyspozytorowi pogotowia i tak dalej. Chciała mieć przy sobie osobę dokładną i cierpliwą, a nie miłą i sympatyczną.
Boguś był pod wrażeniem tego, co zobaczył. Troska, która nie wyraża się w ładnych słowach jak z popowej piosenki tylko w wytrwałości i obecności była dla niego przełomowym odkryciem. Był nastolatkiem, oczywiście idealistą, oczywiście wrażliwcem, więc łatwo brało go na ckliwe wyznania. Obiecał Andżelice, że wymyśli sztuczną inteligencję, stworzy robota, który będzie pomagał takim jak ona – przytłoczonym domowymi obowiązkami, od których wymigują się egoiści.
Przeczytał dwustustronicowy raport szwedzkiego ministerstwa spraw społecznych, który nie zostawił suchej nitki na programie elektronicznych opiekunów i androidów szpitalnych. Podopieczni narzekali, że na dłuższą metę roboty męczą swoją obecnością, pustymi spojrzeniami. Pracownicy socjalni wskazywali z kolei, że maszyny całkowicie nie radzą sobie z zachciankami podopiecznych, szybkimi decyzjami i wyznaczaniem granic. Były niszczone, zalewane wodą, a nawet podpalane. Choć ich niezborność wyeliminowano w nowszych generacjach, reagowały z opóźnieniem i nie radziły sobie ze słabością starszych ludzi. Zdarzały się przypadki, że wyrywały ręce ze stawów, a nawet spadały ze schodów razem z podopiecznymi. Łatwo było je oszukać lub uszkodzić im czujniki. W efekcie nie zmieniały regularnie pieluch, nie robiły masaży, podopiecznym robiły się potworne odleżyny, wdawały się zakażenia. W skrajnych przypadkach starsi ludzie z powodu tych zaniedbań zapadali na sepsę.
Wprowadzenie zabezpieczeń i blokad tylko pogorszyło sprawę, bo seniorzy nie mogli już w żaden sposób wyładować frustracji. Człowieka można upokorzyć mówiąc mu coś przykrego albo poznęcać się wrogim milczeniem. Androidowi można najwyżej podpalić włosy lub oblać moczem z nocnika, żeby się w końcu wyłączył. Ognioodporność i wodoodporność wszystko popsuły. W raporcie stwierdzono, że starsi ludzie dwa razy szybciej zapadają na depresję gdy odwiedza ich robot niż zwykły pracownik socjalny.
Boguś sądził, że maszyny potrzebują prawdziwej sztucznej inteligencji, a nie zwykłego software'u opartego na algorytmie.
Jagna poprosiła, żeby na chwilę przerwał opowieść. Przeskipowała kciukiem notatki w telefonie, po czym odczytała:
– Bogusia cechował turboszczurzy pęd do kariery. Fakt faktem czasem żartował i nie był spięty, ale na pewno nie poszedł do korpo, żeby zbijać bąki – zacytowała Jagna. – Słowa jednej z twoich koleżanek z pracy. Więc mówisz, że kierował tobą chłopięcy idealizm?
– Awans był środkiem do celu. Myślisz, że sztuczną inteligencję można opracować w garażu na laptopie? Potrzeba pieniędzy, fachowego zespołu.
Westchnął i przetarł oczy.
– Jesteś zmęczony? – spytała.
– Możemy jechać dalej.
– Mi jednak przyda się przerwa. Przynieść ci coś do picia? – spytała grzecznie. Boguś pokręcił głową, więc chwyciła plecak i zwróciła się do strażnika z pytaniem o łazienkę. Wezwał przez radio drugiego funkcjonariusza i po chwili zjawił się szczupły strażnik, którego już poznała. Prowadził Jagnę przez ten sam korytarz, ale teraz znajdowała się w nim grupa zamyślonych kobiet i gadatliwych dzieci, które przyszły odwiedzić osadzonych. Strażnik przeszedł z nią do trzonu dla funkcjonariuszy, pokazał drzwi służbowej toalety. A więc musiał mieć do niej przychylny stosunek. Zganiła się w myślach za to, że uznała go za wstrętnego sługusa opresyjnego systemu.
Łazienka była mała i zamykana od wewnątrz, jak w niewielkim klubie. Jagna opłukała twarz zimną wodą. Wytarła się papierowym ręcznikiem i rozmasowała skronie czując coraz silniej pulsujący ból i pomyślała o Bogusiu. Dostrzegła w nim to, czego nie chciała widzieć u siebie. Pozostałość po zgaszonej determinacji. Podobieństwo tym bardziej niepokojące, że był przecież skazany na śmierć, a ona radziła sobie całkiem dobrze. Pracowała w telewizji, stać ją było na wynajem kawalerki i właściwie niczego nie musiała sobie odmawiać. Sądziła też, że nie ucieka od problemów, umie stawiać czoła wyzwaniom. Nie dała się nawet znokautować depresji.
Kiedy koleżanki mówiły o innych dziewczynach, że są dobrym materiałem na prawniczkę, dziennikarkę czy matkę, Jagnie przychodziło do głowy, że jest solidnym materiałem na pruskiego żołnierza. Miała nadludzką zdolność mobilizacji, gdy trzeba było wywiązać się z obowiązków. Już jako nastolatka robiła wszystko, czego oczekiwali dorośli. Kiedy zachlała po maturach i rzygała w nocy tak, że wymioty ciekły jej nawet dziurkami z nosa, rano zwlekła się z łóżka i na nieludzkim kacu wyszorowała kabinę prysznicową. Była jej kolej, a umów się dotrzymuje.
Pierwszy rok studiów zdała na samych piątkach, ale cały czas była zmęczona. W nowym semestrze chodziła już tylko na zajęcia, z których i tak nic nie wynosiła. Na korytarzach unikała znajomych, by nie musieć rozmawiać. Wracała do akademika i leżała na łóżku z dziwnym uczuciem jakby zapchał ją pusty lód, blokujący miejsca dla jakichkolwiek uczuć czy pragnień. Jedyną aktywność wymuszała na niej Sylwia, jej współlokatorka.
– A co dzisiaj taki smutas? – pytała obierając palcami mandarynkę.
Jagna zastanawiała się, czy któraś z praprababć Sylwii zadawała takie pytania innym w czasie okupacji niemieckiej czy tam na robotach przymusowych. Nie chodzi o to, że Jagna uważała ją za złą osobę czy lamuskę, nawet ją lubiła. Sylwia była z natury miłą osobą, kiedy się uśmiechała robiły jej się dołeczki, pachniała owocami. Niestety żarliwie pragnęła, żeby po pierwsze – wszyscy, a po drugie – zawsze, mieli dobry nastrój, a Jagnie brakowało siły nawet żeby oddychać, a co dopiero brać udział w maskaradzie pod tytułem miłe i sympatyczne studentki. Bo właściwie to się często śmiała, uśmiechała, depresja przecież nie znaczy, że ciągle płaczesz, czasem z trudem bo z trudem, ale idziesz po zakupy, na bifora, na imprezę, na aftera, i tam się śmiejesz. Chodzisz też do dentysty, na zajęcia, robisz zupę, robisz kupę, popilnujesz koleżance kota. Oczywiście to wszystko kosztem nadludzkiego wysiłku.
Sylwia oczekiwała small talku, więc Jagna jej go dawała. Wyduszała z siebie jakąś neutralną uwagę, by koleżanka mogła zacząć gadać.
– W tramwaju straszliwy tłok dzisiaj.
Sylwia radośnie podchwytywała temat.
– No, przydałby się w takiej 45 haruspik albo z siedmiu – zaśmiała się, a Jagna spojrzała na nią, ale nic nie powiedziała. Współlokatorka często chwaliła się bratem, który studiował prawo w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury. Zastanawiające, bo kształci sędziów, prokuratorów i haruspików, a nie studentów prawa. Jagna wolała jednak nie drążyć politycznie drażliwej kwestii. Ściągnęła buty i położyła się na łóżku w ulubionej pozycji, na brzuchu z podwiniętymi nogami i rękami ułożonymi wzdłuż ciała. Dla Sylwii był to znak, że może rozpocząć niekończącą się opowieść:
– Słuchaj, miałam dziś pięciogodzinną wyprawę do Ikei. Tej w Jankach. Jakbym podróżowała na Madagaskar normalnie (Żydzi na Madagaskar? Czy to była celowa aluzja?). Ale wiesz, zacisnęłam zęby i mówię, pomęczę się, w końcu tam pojadę. Od miesięcy przecież odkładałam kupno szafki, tych takich super słoików z dekami na przetwory, lampki nocnej i dżemiku z czarnego bzu. Polecam, jest naprawdę pyszny – głos koleżanki miał przyjemną barwę, poza tym nie oczekiwała żadnych przytaknięć, mogłaby cały dzień gadać do uszu wystających ze ściany. Jej towarzystwo bardzo Jagnie pomagało. Wszystko mogłoby jakoś się toczyć dalej, gdyby nie świat zewnętrzny, który w końcu upomniał się o Jagnę. Przyszły wyniki sesji zimowej. Mimo że w naukę do końcowych kolokwiów i egzaminów włożyła dużo wysiłku, połowę z nich oblała. Napisała do starszego brata Agresta sms-a, w którym przyznała się do problemu, ale w tajemnicy i tonem, jakby wszystko miała pod kontrolą. Agrest przekazał sprawę rodzicom „bo się martwił” i zaczęły się codzienne telefony. Jagna zastanawiała się, czy dzwonią, bo leży im na sercu jej dobro, czy martwią się, że drugie dziecko zawali studia. Dwa lata wcześniej Agrest rzucił prawo na czwartym roku i ogłosił, że zostanie didżejem. Rodzice wyrazili rozczarowanie, ale dali mu spokój. Już wtedy zastanawiała się, jak zareagują gdy jej też powinie się noga. Tata przecież od dziecka nazywał ją „solidną firmą”. Nie znosiła tego określenia, było jak coś w rodzaju pretensji posypanej cukrem pudrem. Każdy przecież wiedział, że była oszustką, niby zdolną uczennicą, a tak naprawdę zwykłą dziewczyną, która mając spełnionych rodziców, nie mogła uzyskać czegoś poniżej pozycji społecznej rodziny, starej krakowskiej rodziny prawników, kupców i pewnie jakby dalej popatrzeć, właścicieli niewolników (chłopów). Uważała, że zna prawdę o sobie – jest po prostu zbyt głupia jak na córkę prawnika i psycholożki. Wierzyła, że tata prawił komplementy tylko po to, by później stwierdzić rozgoryczonym tonem, że się co do niej mylił. W końcu odebrała telefon od mamy i nakłamała, że zbyt wiele rzeczy zwaliło jej się na głowę w zbyt krótkim czasie. Studia, staż w redakcji, wolontariat w Centrum Sztuki Współczesnej, nie dała rady, ale wzięła się w garść i nadrobiła. Przysięgła, że to wszystko prawda, nie zmyśla.
– Cieszę się, że sobie poradziłaś córuś. – A więc stała się rzecz bardzo żałosna, ale jakże częsta w dzisiejszych czasach, rodzice mieli ją gdzieś, w końcu była dorosła. Inna możliwość nie istniała. Matka, psycholożka z zawodu, nie mogła kupić ściemy, że z depresji klinicznej wychodzi się siłą woli. Nawet dosyć naiwny brat wyczuł kłamstwo. Połowa rozmowy i tak dotyczyła wielkiego poświęcenia rodziców, jakim była adopcja Amidali, 8-letniej sieroty z Libii. Państwo polskie potrzebowało świeżej krwi, bo chociaż budowało żłobki i budowało mieszkania, ich liczba ciągle była zbyt mała, żeby ludzie mieli gdzie założyć rodzinę.
Jagna odłożyła telefon. Położyła się na łóżku, nakryła głowę kocem i wsłuchiwała w szum wody w grzejniku.
Po telefonie z domu zupełnie odpuściła, oczywiście w znaczeniu osoby pato-ambitnej. Na zajęciach pojawiała się raz w tygodniu, po trzech dniach w łóżku wstawała i schodziła do chińczyka po zupę. Starała się nie zamawiać jedzenia przez aplikację, każde wyjście z pokoju, rozmowę traktowała jako usprawiedliwienie kolejnych dwóch, trzech dni w pokoju.
Sylwia zasypywała ją słowami otuchy, mówiła jaka jest dzielna. Wypożyczyła z uniwersyteckiej biblioteki poradnik „Depresja w rodzinie – jak możesz pomóc nie raniąc”. Ale w Jagnie coś się zepsuło i starania Sylwii tylko działały jej na nerwy. Nie mogła zrozumieć dlaczego, tak jak nie potrafiła opanować napadów gniewu. Czasem po prostu krzyczała, żeby dała jej spokój i szła się pierdolić. Kiedy zostawała sama i oskarżała samą siebie, że traktuje jak śmiecia jedyną osobę, która próbowała zrobić cokolwiek dla jej dobra. Nic dziwnego, że po dwóch miesiącach Sylwia nie wytrzymała i ze łzami w oczach oświadczyła, że się wyprowadza, bo inaczej sama skończy z depresją.
Wszystko było dla Jagny wtedy za ciężkie, a przecież tyle lat radziła sobie z największymi trudnościami. Traktowała wewnętrzne problemy jak zardzewiały mechanizm, który trzeba rozruszać, zwiększyć obroty, żeby rdza skruszała i odpadła. Tylko, że ktoś włamał się do jej głowy i cały ten mechanizm roztrzaskał.
Administracja nikogo nie przydzieliła w miejsce Sylwii. Nikt też się nie pokazał, o nic nie pytał, chociaż od dwóch miesięcy zalegała z czynszem. Przychodziły tylko sms-owe ponaglenia do zapłaty. Gniew na tę obojętność, trudną do namierzenia, a przez to sprawiającą wrażenie wszechogarniającej, przerósł złość do samej siebie. Wzięła więc prysznic, pomalowała usta czerwoną szminką i poszła do poradni psychiatrycznej. W zwykłych przychodniach ludzie chętnie rozmawiali o swoich schorzeniach, a tu panowała cisza, jakby nikt nie chciał się zdradzić, co mu dolega.
Jeszcze przed początkiem letniej sesji wpadła do opiekuna spraw studenckich i rzuciła na stół zwolnienie lekarskie. Sprawa była na papierze, więc nabrała oficjalnego charakteru. Odniosła wrażenie, że w wyluzowanego, a nawet sprawiającego wrażenie nieodpowiedzialnego ćpuna, opiekuna roku wstąpiła nerwowość, którą zamaskował usztywnieniem. Około godzinę wypełniał z nią formularz, który tok studiów przesyła do bazy danych ministerstwa sprawiedliwości, zawierającej informacje o osobach z zaburzeniami. Wyglądało to jak przesłuchanie. Pytania zadawał sumiennie z kamiennym wyrazem twarzy, unosząc podbródek do góry, gdy dłużej zastanawiała się nad odpowiedzią. Wyjaśnił, że dłuższy wywiad odbywa się w przypadku, kiedy student wybierze prywatną poradnię – tak jak Jagna – bo nie mają one obowiązku informowania ministerstwa. Zgodnie z ustawowym wymogiem przekazał też foldery reklamowe z czarnym psem symbolizującym depresję i odradził terapię w szpitalu zachęcając do farmakologicznie wspomaganej psychoterapii. Jagna nie miała o tych procedurach bladego pojęcia, czasem chodziła do ginekologa, raz była u dentysty i to tyle jeśli chodzi o służbę zdrowia. Nie rozumiała, jak to możliwe, że administracja akademika ani pracownicy uczelni nawet nie zapytali, czy wszystko w porządku, skoro oznaki były dosyć oczywiste, a świadomość jak wiele obowiązków nakłada na nich państwo sugerowałoby raczej większą czujność w kwestii zdrowia psychicznego studentów. Na pewno nie mogli tłumaczyć się troską, że „oj a co jak ją wyślemy do zakładu i tam ją uśpią”. Haruspikowie mieli od paru lat wstęp do psychiatryków, ale wyznaczali pacjentów sporadycznie – takich patrzących w ścianę od rana do wieczora. Na depresję chorowało w Polsce kilka milionów ludzi, „wszystkich nas nie uśmierzycie”.
Gdy wróciła z uczelni do akademika, w pokoju na jej łóżku siedział Agrest. Przeglądał książkę z jej biblioteczki „Slapstic albo nigdy więcej samotności!” Vonneguta. Na biurku leżała różowa koperta.
– Cześć, twoja koleżanka mnie wpuściła. Przywiozłem zaproszenie na urodziny Amidali, a przy okazji będziemy z mamą opijać jej habilitację – oznajmił niepewnie, odkładając książkę na półkę. Jagna ignorując brata ściągnęła czarne szpilki, po czym z dużą siłą rzuciła na łóżko torbę, która zaledwie o parę centymetrów ominęła jego głowę. Agrest pominął incydent milczeniem, wyprostował się i przeciągnął dłońmi po udach. Czuła, że chce powiedzieć coś oficjalnego, ale zamiast tego tylko na nią patrzył. Pewnie zwrócił uwagę na uczesane włosy i pomalowane usta. Zrobiła dwa kroki do biurka i włożyła do szuflady foliową torebkę z lekami.
– Co tam u ciebie? – spytał.
– Nie widać? – Odwróciła głowę w jego stronę. Miał otępiałe spojrzenie i fioletowożółte sińce pod oczami. Prawdę mówiąc, nie wyglądał najlepiej. Zwróciła też uwagę na wysuszony, wytarty naskórek na rumianych polikach, jakby niedawno zaczął używać żelu z pilingiem.
– Mama pyta, dlaczego nie przyjechałaś na wakacje? Wiesz, zależało jej, żebyś poznała Amidalę. Jak wszystkim.
„Wszyscy”, „zawsze”, „nigdy”, również w jej rodzinie uzbrajało się tym najcięższe oskarżenia. Nerwowo potarła nos.
– Mają numer, skypa, messengera, maila, mama śledzi mnie na wigly-wigly. Wymieniać dalej?
– Wiesz, że oni…
– Jesteś ich jakimś prawnym pełnomocnikiem?
Z trudem to przełknął.
– Rozumiem, że moja obecność dziś jest niedogodna, chętnie wpadnę innym razem.
– Przekazałeś co miałeś do przekazania, więc możesz spierdalać.
– Sama spierdalaj – odpowiedział prawie bezgłośnie, flegmatycznie. Jagnie zachciało się śmiać, z drugiej strony czuła żal i potrzebę przytulenia brata, ale ją stłumiła. Żadnego odwrotu. Szło na ostro. Nachyliła się tak blisko, że poczuła zapach żelu, jakim Agrest się tego dnia wyszorował.
– Nie jesteście już moją rodziną, Agrest – powiedziała, chłodno i ostro, ale ksywkę brata łagodnie, niemal czule.
Minęła chwila, a po Agreście została tylko różowa koperta i zapach mentolu. Jagna usiadła na łóżku, wyciągnęła z szuflady foliową torbę z lekarstwami. Gładziła czarny, wypisany pogrubioną czcionką napis Coaxil. Uśmiechnęła się do siebie.
Wróciła do sali widzeń. Poprosiła, by Boguś opowiedział, co działo się po ukończeniu podstawówki w Ciechanówku, gdy wrócił do Warszawy. Czytelnicy lubią poznawać szczegóły z dzieciństwa skazanych na karę śmierci, ale dotyczy to raczej psychopatycznych morderców.
Boguś zamieszkał z matką, skruszoną nieudaną przygodą we Francji i nadużywającą w tamtym czasie środków nasennych. Chodził ze znajomymi z liceum na koncerty zagranicznych zespołów w modnych knajpach, ale najwięcej czasu spędzał na zabawie w programowanie.
Okres wakacyjnej beztroski po maturze zbiegł się z wybuchem kryzysu w szpitalach. Tysiące ludzi z objawami zapalenia płuc oblegało izby przyjęć, które już wcześniej miały problem ze spychoterapią i zgonami pacjentów na korytarzach, a także coraz częstszymi przypadkami śmierci lekarzy na wielogodzinnych dyżurach. Polskie szpitale zamieniły się w XIX-wieczne umieralnie, pojawił się problem nie tyle z leczeniem, co utylizacją zwłok. Matka zabroniła Bogusiowi wychodzić z domu tłumacząc, że we wczesnym dzieciństwie często chorował na oskrzela i pewnie złapie to cholerne choróbsko. Boguś uległ woli matki, przypuszczając, że cierpi na ataki stanów lękowych i boi się zostać sama. Słyszało się też o sporadycznych przypadkach włamań, gdy ginęła wyłącznie domowa apteczka pełna apapów i ketonali, które ciągle przecież zalegały przy kasach w supermarketach, obok batonów i prezerwatyw. Niektórym trochę odbijało. Boguś siedział w domu na wypadek, gdyby któremuś sąsiadowi przyszedł do głowy bardzo głupi pomysł.
Sytuacja pogarszała się, na początku września uspokajające frazesy, że „jakoś to będzie” na nikogo już nie działały. Lux-med tymczasowo znacjonalizowano, a szpitalom w największych metropoliach przydzielono całodobową ochronę policji. Dla aptekarzy skrócono procedury otrzymywania zezwoleń na posiadanie broni, nakazano wymianę szyb na pancerne. Była to wyłącznie gra na czas, dawnego systemu nic nie mogło uratować. Pewna amerykańska kancelaria obsługująca miliarderów, autorytarne reżimy i skorumpowanych byłych prezesów federacji piłkarskich napisała ustawę na zlecenie polskiego rządu. Bardzo radykalna reforma służby zdrowia miała posprzątać bałagan, wszyscy spodziewali się dużych zmian, ale nie aż tak drastycznych. Nowe prawo było pierwszym krokiem do wprowadzenia nowego państwa, którego władze dopiero kilka lat później przyznały się do zerwanej ciągłości, zmieniając godło na ciemnosrebrnego orła.
Na co dzień chaosu się nie doświadczało, przed ósmą główne arterie prowadzące do biurowych centr stolicy stały w korkach, a Plac Zbawiciela wieczorem zapełniali imprezowicze. Płacz, choroby, śmierć były zmartwieniem pracowników szpitali i dotyczyły pechowców, którzy zachorowali, więc jeśli nie włączało się telewizji, odcięło od portali społecznościowych zalewanych od rana do nocy lamentami, można było uwierzyć, że życie powoli toczy się naprzód.
Boguś dostał się na międzywydziałowe studia z programowaniem, biochemią i neurologią. Czekając na początek roku akademickiego wylegiwał się w domu, żywił pizzą zamawianą przez internet i grał w gierki. Czasem włączał telewizor i oglądał uspokajające orędzia premiera, którym dawał wiarę, bo dzięki temu czuł się lepiej.
Półtora roku później haruspikowie działali w większości szpitali, dzięki uśmierzeniom opróżniono oddziały, dostrzeżono też pozytywny wpływ na skrócenie kolejek do specjalistów. Po ulicach jeździły chłodnie Ekologicznego Pochówku z estetycznym, zielonym logo. Widok nowych ciężarówek kursujących między szpitalami a krematoriami, upewniał, że państwo działa i wszystkich ochroni. To znaczy z wyjątkiem tych, którzy już nie żyli lub byli śmiertelnie chorzy. Były protesty, ale ich siłę osłabiały sondaże mówiące, że zmiany popiera większość społeczeństwa. W budżecie pojawiło się więcej pieniędzy na wiecznie zaniedbywane usługi publiczne. Boguś poszedł na kilka manifestacji przeciwników zmian, ale później trzeba było uczyć się do egzaminów i zajął się własnymi sprawami.
Na drugim roku zapisał się na laboratorium „inteligentnych aplikacji usprawniających proces produkcji” w państwowym koncernie Biolchem i przez rok obserwował jak pracownicy używają inteligentnych urządzeń. Wypełniał arkusze przypominające te maturalne, wrzucał do maszyny liczącej wyniki i ślęczał przed ekranem komputera opisując kołowe i słupkowe wykresy.
Ogólnie studia były ciągnącym się pięć lat znużeniem, obronił na piątkę dyplom z „inteligentnych aplikacji usprawniających procesy produkcyjne w polskim przemyśle” i tyle. Może gdyby zdecydował się na zagraniczną uczelnię byłoby ciekawiej, ale czuł się przywiązany do miasta, martwił się też o matkę, która coraz częściej przyrządzała desery na bazie brandy. Dał sobie spokój z przechodzeniem przez szerokie gardła jak choćby masowe rekrutacje, robił czasem jakieś zlecenia i chodził na hackathony – maratony programowania. Po kilku miesiącach odezwał się do niego kumpel Iwo, którego poznał na którejś z programistycznych imprez. Zaczepił się w centrum rozwojowym TechPolu, dużej firmie produkującej gry i szukał do zespołu specjalisty od optymalizacji, a pamiętał, że Boguś był w tym całkiem niezły.
Firma stworzyła coś, co piarowcy nazywali hubem pomysłów, a pracownicy cieplarnią, bo panowało tam bezstresowe zarządzanie, wykładziny były grube, a ekspresy do kawy drogie jak samochody. Niestety, nie mogło być zbyt pięknie. Centrum rozwojowe miało zaprzysięgłego wroga, dyrektora działu strategii biznesowych przezywanego Corvaxem, bo zawsze był jakiś zielonkawy na twarzy.
– Zlikwidujmy tę przechowalnię leni, kombinatorów i ściemniaczy – zrzędził na zebraniach, ale założyciele firmy wierzyli w bezstresowy management jak Leszek Balcerowicz w plan Balcerowicza. Corvax wyliczał na żółtych karteczkach koszt pięćdziesięciu zespołów.
– Firma wywala sześćdziesiąt milionów rocznie i co z tego mamy? Parę niezłych gier i jedną sensowną aplikację. Zwrot na poziomie trzydziestu procent.
– Od zysków mamy hity, „Jacka Carouacka” czy „Syczącą padlinę”. Chcemy zrobić coś nieszablonowego i jesteśmy ostatnią firmą w tym kraju, która będzie oszczędzała na pracownikach – odpowiedział założyciel, którego biała broda kończyła się na modnych, poprzecieranych lewisach.
Corvax był jednak potwornie ambitny, wytrwały, a co najważniejsze zawistny. Poszperał w internecie, skontaktował się z kolegą ze studiów, który pracował w amerykańskiej Bethesdzie i dowiedział, że amerykanie parę lat wcześniej wdrożyli podobny projekt. Co pół roku przeprowadzali ewaluację, żeby znaleźć korporacyjne zatory blokujące wymianę pomysłów i zabijające kreatywność. W umyśle Corvaxa równało się to z wywaleniem leni z pracy. Za plecami Białobrodego powołał zespół do przeprowadzenia audytu i po kilku miesiącach zaprezentował bardzo niekorzystne dla cieplarni wyniki jeśli chodzi o parametr zamkniętych projektów. Gry, nad którymi tam pracowano wychodziły z fazy bety o dwadzieścia procent rzadziej niż te w regularnych biurach projektowych, co znaczyło tylko tyle, że w zwykłych działach, których jedynym celem jest wydawanie gier, wypuszczano ich więcej niż w centrum badawczym gdzie wymyślano innowacje. Zdawał sobie z tego sprawę szef w modnych spodniach, ale nie korporacyjny zarząd w garniturach. Nadchodziła zatem ewaluacja, która miała odessać tłuste boczki TechPolu.
Boguś zaczął pracę w firmie kiedy plotkami o ewaluacji żyli już nawet specjaliści IT, którzy wiedli swoje autystyczne żywoty w małym biurze na parterze, za trzonem restauracyjnym. Oprócz Iwa, w zespole była jeszcze graficzka Arleta oraz Kacper, poeta i magister filozofii specjalizujący się w myśli Habermasa. Zlecono im projekt „pachnące placki” czyli opracowanie symulatora kulinarnego dla restauratorów, wykorzystującego technologię smaków fantomowych. Gotowe receptory sprowadzano z Japonii, natomiast Boguś i reszta zespołu mieli stworzyć software. Przebywali w firmowym czyśćcu, a nie samym hubie, dlatego że był już przepełniony, a oni nie byli jeszcze gwiazdami branży. Do ich dyspozycji były biurka obok korporacyjnych normików w open spasie na drugim piętrze. Nie chcieli tam siedzieć, więc schodzili do trzonu restauracyjnego i siedzieli w Cafe Costa. Kulinarny symulator wydawał im się totalną głupotą, więc klepali w laptopach własne projekty i toczyli dyskusje o rzeczach, o których mieli nikłe pojęcie. Iwo na przykład często dokuczał Kacprowi, że jego ojciec pracuje w ministerstwie sprawiedliwości.
– Jak czujesz się z tym, że twój stary jest zbrodniarzem? – Po brutalnym ataku wybuchał śmiechem i chował się za czyimiś plecami, obawiając się odwetowego uderzenia.
– Był pomysłodawcą reguły solidarnościowej. Stosuję ją w przypadku doboru znajomych. Na jedną normalną osobę przypada jeden zjeb, żeby zjeby nie czuły się osamotnione – odparł ze spokojem Kacper, ale już za chwilę oblewał Iwa kawą i dochodziło do zwarcia. Wykręcali sobie nawzajem ręce zanosząc się śmiechem jak dwaj idioci.
– O czym wy gadacie, jaka reguła solidarnościowa? – spytała Arleta, która nie śledziła newsów. Wtedy obaj się uspokajali i zamiast po prostu odpowiedzieć na pytanie, usiłowali błyskotliwie wyłożyć koleżance, o co chodzi w otaczającej ją rzeczywistości.
– Jakbyś teraz przyszła do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego a nie byłoby wolnych łóżek – mówił Kacper, czerwony na twarzy jak wyciągnięty z sauny – to w trybie natychmiastowym wypisują jednego pacjenta powyżej siedemdziesiątego roku życia. Wiesz, taki wspomagany państwowo dobór naturalny.
– Aaa to już wiem. Chodzi wam o uśmierzanie. Pomyślałam, że ta reguła to jakaś ulga dla studentów – powiedziała zniesmaczona ich pretensjonalnym stylem wypowiedzi.
– Kacper się na tym zna, mnie tata nie usypiał tekstami ustaw – odcinał się Iwo.
– Ale zawsze mnie dziwiło, że nikt się nie sprzeciwił, w sensie w jakimś zorganizowanym proteście – zastanawiała się Arleta. – Przecież chodziło o czyichś dziadków, babcie, rodziców, no wiecie – powiedziała zanurzając kruche ciastko w czekoladowym kremie.
– A co się stało z twoją babcią? – spytał Boguś.
– Nie żyje. Ale jak ją uśmierzyli miała 89 lat. Rak ją zżerał żywcem, pod koniec nawet morfina niewiele dawała.
– Widzisz – kiwnął głową Kacper. – Weźmy jeszcze pod uwagę, ile takich babć miało mieszkanie albo oszczędności, na które rodzina ostrzyła sobie zęby. Państwo wszystkich wyręczyło, nie trzeba było podcierać niedołężnych starców, od razu wpadał bonus.
– Ale każdy będzie kiedyś stary – trzeźwo zauważyła Arleta.
– Każdy to sobie raczej myśli, że jest cwany i uda mu się dorobić na emeryturę pod palmami.
– Może przestańmy gadać o pierdołach i zajmijmy się poważnymi problemami – wtrącił Boguś. – Na początku lipca mamy ewaluację, taką serio, ze zwolnieniami.
– Nie takie przegrywy jak my uciekały spod topora – stwierdziła z beztroskim uśmiechem Arleta.
Rozmowę przerwał Corvax, który podszedł z blokiem żółtych kartek.
– Jak się nazywacie – zapytał przykładając długopis do kartki.
– Pachnące placki.
– To nie powinniście siedzieć tam – obrócił głowę w stronę naleśnikarni zapisując nazwę.
– Często to robimy, ale nikt nie łapie ironii – wyjaśniła Arleta.
– Hehe, ja łapię. Ewaluację zaczniemy od waszego projektu – po tych słowach przygarbiony Corvax ruszył przed siebie.
Widmo zwolnienia i presja zawistnego dyrektora strategii biznesowych doprowadziły do tego, że zamiast cieszyć się tworzeniem, złapali się pierwszego pomysłu, który wpadł im do głowy. W efekcie stworzyli idiotyczną grę z prymitywnym humorem.
Arleta przeglądając biblioteki odnalazła w nich nie tylko mnóstwo tekstur i modeli jedzenia, ale różnych śmieci, które powstały w procesie zabijania nudy. Tekstury usuniętej tkanki tłuszczowej, płatów skóry z plamami wątrobowymi, foliowych torebek zbitych w ogromne kule, wyciętych nowotworów, kawałków ciał zwierzęcych, ludzkich i dużo grzybów. Rafał przetestował zawartość bibliotek na swoim silniku, Boguś robił optymalizację, Kacper napisał skrypt.
Porzucili projekt symulatora i zaprojektowali grę na urządzenia mobilne. Rozgrywka polegała na rozwijaniu sieci restauracji serwujących jedzenie z odpadów, organicznych resztek i śmieci. Gracz miał wymyślać różne ohydztwa, takie jak smalec wytopiony z tłuszczu po liposukcji. Celem było nakarmienie i wytrucie śmieciowym jedzeniem ludzkości.
Po dwóch miesiącach wypuścili betę. W wewnętrznym rankingu TechPolu wskoczyli do pierwszej trójki najlepszych wersji testowych roku i zostali przeniesieni do biura projektowego. Tam dopieszczono grę zanim trafiła do sklepu Googla. Boguś łudzi się, że sukces zapewni mu awans, przeniesienie do działu, w którym zajmie się poważniejszymi projektami. Wiele wskazywało, że tak się stanie, bo Białobrody umówił się z nimi na kawę. Ale tylko pogratulował im, że awansowali do działu platform mobilnych, w którym będą mogli rozwinąć skrzydła w swojej specjalności jaką jest wymyślanie kretyńskich pożeraczy czasu, na których firma zarabia pieniądze na wartościowe aplikacje.
Boguś tego samego dnia zwolnił się z pracy. Ale to, co stworzył, zaczęło żyć własnym życiem. Mimo niezrozumiałej dla zagranicznych odbiorców nazwy „Żryjcieśmieci” pobrało kilkaset milionów użytkowników na całym świecie, o grze zrobiło się głośno na tyle, że przed siedzibą TechPolu pojawili się nawet narodowcy, którzy spalili kukłę szefa firmy. Ich zdaniem „Żryjcieśmieci” dopuszczała profanację tradycyjnych polskich potraw takich jak barszcz ukraiński (z krwi z miesiączki). Do sądu wpłynął całkiem niepozorny pozew o obrazę uczuć religijnych. W grze możliwe było zrobienie radioaktywnego pieczywa z mąki wyrobionej z ususzonych korzeni trzciny rosnącej w okolicy Czarnobyla. Autor pozwu dowodził, że chleb jest święty, tak jak ziarno zboża, a trzcina nie, bo uosabia słabość i chwiejność istoty ludzkiej. Pieczywo z mąki trzcinowej obraża zatem jego uczucia religijne. Sąd pierwszej instancji uznał tę argumentację i nakazał zapłacenie żądanej kwoty na Caritas i na nic zdały się argumenty obrony, że polscy chłopi, gdy panował nieurodzaj, jeszcze w XX wieku wyrabiali trzcinową mąkę i piekli z niej chleb. Boguś uznał, że sędzia musiał być po prostu idiotą (proszę, żebyś nie umieszczała tej opinii w wywiadzie), bo w uzasadnieniu przytaczał fragmenty wiersza Norwida o kruszynie chleba, który poeta zatytułował „Modlitwa”. Sędzia chyba pomyślał, że w tym procesie jest obrońcą całej polskiej kultury i, co najmniej, większości dziedzictwa narodowego.
Głupota niestety potrafi być zaraźliwa, Boguś odczuł bardzo podobną pokusę. Wydawało mu się, że za sprawą procesu i całej afery urósł, że może też ma misję do wypełnienia. Pomyślał, że jeśli ma być tym całym bohaterem, musi powiedzieć coś mocnego, wszystko zakwestionować. Wcisnął się przed błyszczące obiektywy kamer i palnął:
– Wydaje mi się, że Polska nie istnieje. To wszystko jednak jest już zbyt absurdalne. Chleb ma być święty? Który chleb? Krojony baltonowski? A żytni świętszy jest od pszennego? Czy tostowy to już profanacja? Mamy obsesję na punkcie błogosławionego pieczywa, czekoladowych Matek Boskich, drewnianych figurek z potwornymi twarzyczkami, a każdego dnia zasypiamy w kraju, w którym wymordowano pół miliona ludzi. Taka Polska nie może istnieć naprawdę.
Jagna obecna na konferencji spytała:
– A to jest pana filozoficzny pogląd czy stwierdzenie faktu?
– Myślę, że uczestniczymy w jakieś symulacji.
Miał sobie później nieco za złe, że nie ugryzł się w język, sąd apelacyjny w całości odrzucił pozew i sprawa obrazy uczuć religijnych na tym się zakończyła. Ale gdy emocje z niego opadły, odkrył, że nie był to impuls, ale wiara. Zrodziło się w nim przekonanie, że ten absurdalny świat naprawdę jest zmyślony. Nie wiedział tylko, że swoją wypowiedzią zadarł z bardzo wpływową grupą.
– Zaraz, zaraz. – Jagna zatrzymała nagrywanie rekordera. – Robisz sobie ze mnie żarty? Jeszcze mi tu jakichś starożytnych kosmitów wsadzisz.
– A to jest standardowa procedura w wywiadzie, że się cały czas kwestionuje prawdomówność interlokutora – spytał z pretensją w głosie.
– Tak.
– Pozwól mi skończyć – poprosił poirytowany. – A później sobie wytniesz, co zechcesz. Możesz nawet napisać w tytule, że wierzę w starożytnych kosmitów. Kontynuujemy?
Kiwnęła głową.
– Służba haruspików działa przy ministerstwie sprawiedliwości, ale szef haruspicji krajowej jest powoływany i odwoływany przez premiera na wniosek kolegium haruspików, a nie ministra. Teoretycznie haruspikowie opierają swe działania na wierze, dlatego po ukończeniu sześcioletnich studiów kwaterowani są w specjalnie utworzonych intendenturach haruspicji przypominających zakony. Tam śpią, jedzą i się modlą. W zależności od przydziału i potrzeb taki haruspik udaje się albo do biura (które na początku działały przy prokuraturach, teraz prawie wszędzie się wyodrębniły), gdzie ślęczy nad papierologią albo ubiera mundur i z podręczną lodówką na wątroby maszeruje do szpitala. Na co dzień chodzi „w cywilu”, w koszuli i marynarce, na przykład kiedy pełni dyżur w lokalnym Ośrodku Sprawiedliwości Społecznej i prowadzi działalność kulturalno-oświatową.
Jagna pozwoliła mu opowiadać nawet o rzeczach pozornie oczywistych, dlatego że potoczna wiedza o najważniejszych instytucji nowego państwa była powierzchowna. Boguś ciągnął więc wywód, o tym że haruspikowie mogli mieć partnerów lub partnerki, ale kiedy ubierali mundury i wchodzili do szpitali, obowiązywał ich zakaz kontaktów z bliskimi. Był to czas modlitwy, postu i rozpoznawania woli Najwyższego.
Szacunek do haruspików rósł wraz z pogardą do ludzi niedołężnych i schorowanych, szczególnie tych, którzy zamiast grzecznie umierać w domach, ryzykowali pchając się na oddziały w nadziei, że im się poszczęści, unikną uśmierzenia, a nawet jeśli ich nie wyleczą, dostaną środki przeciwbólowe. Nie mieli pojęcia, że nie tylko lekarstwa były mrzonką, a haruspikowie nie są wcale jedynym problemem. W trakcie kryzysu z początku lat 30-tych personel szpitalny pozostawił bez opieki około sto tysięcy starców. Zwyczajnie zagłodzili tych ludzi. Presja ze strony służb, policji i owładniętego paniką społeczeństwa była ogromna, słyszało się plotki, że w najgorszych dniach kryzysu niektóre pielęgniarki wywoziły żywych starców do kostnicy, zatrzaskiwały drzwi i biegły zwozić na opróżnione oddziały dzieci i młode kobiety.
Ludzie szybko przestali zadawać sobie pytanie, jak można być haruspikiem, wielu natomiast zastanawiało się, jak można nim zostać. Kuźnią kadr elitarnej służby była Krajowa Szkoła Sądownictwa i Prokuratury, chętnych na aplikację było zatrzęsienie.
– A więc zadarłeś z szanowaną grupą, wykorzystującą wiarę instrumentalnie jako narzędzie władzy? – dopytała Jagna zerkając na wyświetlacz cyfrowego rekordera. Miała dwie i pół godziny materiału, pomyślała, że dziś na pewno nie odeśpi.
– Sprawa była skomplikowana. Początkowo właśnie tak myślałem.
Nawet kompletni naiwniacy nie mogli wierzyć, że czary-mary z rozszarpywaniem wątroby gołębia są potrzebne haruspikowi do czegokolwiek. Ludzie traktowali wróżenie jak rodzaj symbolicznej ceremonii, włożenie obrączek przez małżonków czy przysięga z uniesioną dłonią składana przez prezydenta w sejmie. Chodziło o przeniesienie winy za potworną zbrodnię masowego uśmierzania na siłę wyższą. Tylko Bóg ma prawo do potopów – którego się zresztą zrzekł, ale nauka wykładana ludziom w OSS-ach pomijała niewygodne fragmenty Pisma Świętego.
Haruspikowie wchodzili do sali, rozmowy cichły, po chwili ktoś wybuchał płaczem, błagał o łaskę pożegnania bliskiej osoby, ale uważając, by czasem nie złapać haruspika za rękaw, bo za naruszenie nietykalności cielesnej funkcjonariusza tej służby groziło dwadzieścia pięć lat więzienia. Boguś uważał, że haruspikowie są cynikami, zależy im na władzy, podziwie, pieniądzach, bo sporo się zarabiało w tej służbie, a może chodzi o kwestie ambicjonalne, udowodnienie wykładowcom, którzy stawiali niskie oceny albo koleżankom i kolegom, którzy odnosili się z lekceważeniem, że jednak nie było się wcale takim beznadziejnym, skoro teraz jest się kimś tak ważnym. Sądził tak do czasu, gdy po zakwestionowaniu realność Polski haruspikowie napotkali problem z wróżeniem.
– Wiesz, ile osób uśmierzyli w zeszłym roku? – spytał.
– Nie podali danych. – Jagna zaczęła rozmasowywać skronie.
– Informacja na stronie ministerstwa powinna zostać opublikowana na początku roku, a mamy listopad. Od czasu gdy powiedziałem, że Polska nie istnieje, wystąpiły problemy z odczytywaniem wróżb. Wyniki są niejednoznaczne – powiedział ze złośliwym uśmiechem. – Dostałem cynk od Kacpra, że jesienią pojawiły się naciski w ministerstwie sprawiedliwości, poszła zmiana w ustawie i trafiłem do zakładu.
– Sugerujesz, że stoją za tym haruspikowie?
– W czasie kryzysu lat 31-32 uśmierzono prawie 200 tysięcy ludzi. Potem nie było już masówki tylko ścisłe przestrzeganie reguły solidarnościowej, jeden za jeden. Ale te kilkadziesiąt tysięcy rocznie normy trzeba wykręcić. Słyszałem plotkę, że w całym 2040 uśmierzyli niecałe cztery tysiące, większość w pierwszym półroczu, czyli przed moim wyznaniem niewiary.
– Krematoria pracują normalnie.
– Stworzyli Ekologiczny Pochówek, żeby obsłużyć zwiększony ruch w branży pogrzebowej w czasie kryzysu. Od dawna funkcjonują jak zwyczajna firma, wykonują zlecenia dla zakładów pogrzebowych, zwożą padnięte bydło. Chodzi o efekt psychologiczny, dym unosi się z kominów, więc nowe państwo działa. Możesz popytać w rejonowych biurach haruspicji, ile razy wróżono w tym roku. Pojawiły się niejednoznaczne wyniki, więc ograniczyli wyznaczenia, żeby nie skompromitować służby.
– Skoro nie są cynikami, wierzą?
– Tak, w śmierć. Uważają się za policję Najwyższego. Ucieleśniają sprawiedliwość i międzypokoleniową solidarność. Zabezpieczają przyszłość narodu. W historii mamy niemało przypadków, że ktoś zaczyna przyjmować własną propagandę za prawdę. Co więcej, w pewnym sensie mają rację, ten świat opiera się na wierze, ona go w pewien sposób ożywia. W każdym razie naprawdę odczytują coś z tych cholernych wątrób.
– Mam taką teorię – ciągnął Boguś – że premier wezwał na dywanik szefa haruspicji krajowej, żeby wytłumaczył spadek uśmierzeń. Zapotrzebowanie na przyśpieszone zgony przecież nie zniknęło. A ten powiedział, że to wina mojej niewiary. Przypuszczalnie rządzący podjęli próby złamania haruspików, ale nieoczekiwanie napotkali silny opór. W państwie wyrosła im służba zorganizowana, lojalna nie wobec rządu i partii, ale idei nowego państwa i Najwyższego. Była obawa, że jak jakiś partyjniak wyląduje w szpitalu, zostanie wyznaczony i akurat uda się odczytać wróżbę.
– A nie mogli ich zlikwidować, ustawowo?
– Żeby przegrać wybory, czy może po to, by problemy ze szpitalami wróciły? Poza tym nie chcieli iść na zwarcie z błahego w gruncie rzeczy powodu. Skoro haruspikowie ubzdurali sobie, że niewiara jednego człowieka zacięła wydajny system unicestwiania jednostek już nieprzydatnych, można bez problemu tego człowieka poświęcić, oszczędzając sobie kłopotów. Jednostka zerem, jednostka bzdurą.
– Nie zostałeś skazany na karę śmierci, dlatego że w Polsce została zniesiona. A jednak przed uśmierzeniem przenieśli cię z zakładu psychiatrycznego do więzienia, nosisz kajdanki. Dziennikarze, Helsińska Fundacja Praw Człowieka, Amnesty International nazywają sprawę wprost.
– Siedziałem w psychiatryku, ale traktowali mnie gorzej niż recydywistę. To znaczy na początku było w miarę normalnie, strażnicy byli okej. Pewnego dnia jednak przyjechali jacyś goście w cywilnych ubraniach, zaciągnęli mnie do izolatki. Trzymano mnie tam przed miesiąc. Jak w końcu mnie wyciągnęli, nie mogłem kontaktować się z prawnikiem przez kolejny miesiąc. Byłem całkowicie odizolowany. Zaprzyjaźniony strażnik powiedział, że mu przykro. Od niego dowiedziałem się, że wprowadzili karę śmierci. Po kolejnym tygodniu, jak gdyby nigdy nic, wpuścili w końcu prawnika. Okazało się, że była kolejna nowelizacja i w praktyce jestem skazany na śmierć, bez procesu i możliwości odwołania. W końcu to kwestia medyczna.
– Mógłbyś wyjaśnić, nie wszyscy śledzą zmiany w prawie.
– Chodzi o reformę szpitali psychiatrycznych kiedy zaczęli uśmierzać psychicznie chorych.
– Jaki ma to związek z twoją karą?
– Spójrzmy na całą legislację, na podstawie której stworzono nowe państwo. Początkowo wielu lekarzy nie chciało współpracować, wybuchały bunty. Spory procent z nich przekraczał próg 70. lat, więc groziło im uśmierzenie, ale tych młodszych nie było czym postraszyć. W ustawie o psychiatrykach jednym zapisem status warzyw przyznano każdemu, kto przeszedł choćby sezonową depresję, cierpiał na nerwicę natręctw lub leczył chorobę alkoholową. A młodzi lekarze nie wyrabiali nerwowo tego, co się działo w szpitalach, na długo przed kryzysem z początku lat 30-tych i polityką uśmierzania.
– Przepis jest praktycznie martwy. Haruspikowie sporadycznie wyznaczają ludzi z problemami psychicznymi. Chodziło o pielęgniarki.
– Fakt, potrzebowali ich w zwykłych szpitalach, zakładom psychiatrycznym przydzielono służbę więzienną po podstawowym przeszkoleniu medycznym. Ale jeśli zbuntowany lekarz, niewygodny policjant czy dziennikarz, który widnieje w rejestrze, trafi na oddział, powiedzmy po wypadku samochodowym, może odwiedzić go haruspik.
– A jednak teoria spiskowa.
– Prawny mechanizm jest gotowy i tu dochodzimy do mojego przypadku. Po jesiennej nowelizacji, osoby kwestionujące realność Polski lub krytykujące politykę uśmierzania otrzymują automatycznie status osób cierpiących psychicznie i są wysyłane na przymusowe leczenie do zakładów z wszechwładnymi haruspikami. Dotychczas wskazywali tylko starców, ludzi w stanie wegetatywnym lub kompletnie szalonych. Ale pierwszy raz sprawa dotyczy przeciętnego człowieka i chyba stąd wzięło się medialne poruszenie, nieco bardziej liczne protesty i nasza rozmowa.
– Jak będzie wyglądał zabieg?
– Żeby ulżyć mi w psychicznym cierpieniu zabiją mój mózg specjalną substancją, cubitusem opracowanym przez koncern Biolchem. Moja niewiara zostanie wyeliminowana. Następnego dnia przyjdzie haruspik i przeprowadzi wróżenie. Potem odłączą aparaturę podtrzymującą życie. Trzeba przyznać, że jest to bardzo elastyczne, dla niektórych może być eutanazją, dla innych wolą bożą, a wszystko zgodne z literą prawa.
***
Potrzebowała przerwy. Szczupłego strażnika zmienił jakiś nerwowo mrugający, pryszczaty anonek. Zaprowadził Jagnę do pokoju socjalnego, w którym było niewielkie okno. Uchyliła je i nabrała w płuca wilgotnego, zalatującego spalenizną powietrza. Naszła ją obawa, że została wyznaczona do przeprowadzenia tego wywiadu dlatego, że leczyła się na depresję i jej nazwisko widniało w spisie ministerstwa. Miała wrażenie, że ktoś na nią patrzy. Spojrzała w stronę funkcjonariusza, który ją przyprowadził. Oparty o ścianę korytarza pisał z kimś na telefonie, a jego pryszczata twarz na zmianę kurczyła się w uśmiechu lub zastygała w skupieniu.
Czy mogli jej nie wypuścić? Raczej nie, władzy zależało, żeby wywiad się ukazał tylko bez niewygodnych faktów. Chodzi tylko o to, by wolna prasa informowała społeczeństwo, starzy ludzie nie cierpieli, a krematoria pracowały. Czy ktoś się z nią skontaktuje i wyjaśni, które fakty lepiej pominąć? Prawdopodobnie nie, przecież sama powinna to rozsądzić we własnym sumieniu. Oni tylko wyznaczyli odpowiednią osobę, młodą, niedoświadczoną dziennikarkę, którą mają w garści. Dziennikarkę z defektem.
Wróciła do sali widzeń z butelką wody i pomarańczowym sokiem w kartoniku z automatu. Boguś nie lubił soków więc podała mu wodę. Włączyła rekorder i przeszła do ostatniej części wywiadu.
– Co poczułeś, gdy zrozumiałeś, że nie żartują i zostaniesz uśmiercony.
Boguś uniósł brwi, a jego chłopięcą twarz wykrzywił uśmiech.
– Gniew? Złość? – dopytała.
– Pamiętam, jak zupełnie serio spytałaś, czy to co powiedziałem, jest stwierdzeniem faktu czy poglądem filozoficznym. Strasznie mi to zaimponowało.
– A okazało się, że jestem kolejną banalną reporterką żerującą na emocjach. Przykro mi, że cię rozczarowałam.
– Nie, coś ty – zaprzeczył speszony. – Wtedy byłem już przekonany, że wszystko jest wymysłem, chorą fantazją. Zrodziła się we mnie ciekawość, do czego to wszystko doprowadzi. Jak w realistycznym śnie, który nie chce się skończyć – pod koniec głos mu się załamał. Odchrząknął i spoważniał.
– Posłuchaj, może w końcu powiem, o co chodzi z tym dowodem – zaproponował wbijając w nią zniecierpliwione spojrzenie.
– To jest chyba ostatni moment. Zostało nam piętnaście minut.
Oboje zerknęli na strażnika, który stał pod ścianą z dłońmi złożonymi na klamrze pasa z kaburą i nieobecnym spojrzeniem.
– Jak mówiłem, wiara w naszym świecie jest najważniejsza. Zrozumiałem to, gdy byłem w zamknięciu. Przestań wierzyć w swój rekorder i przestanie nagrywać. No spróbuj.
Potarła nos i schowała urządzenie do skórzanego plecaczka.
– Rozumiem, że żadnego dowodu nie ma?
– Jeśli ludzie przestaną wierzyć ten świat zniknie, rozumiesz? Oni nie chcą, żeby to znalazło się w materiale. Proszę, żebyś nie usuwała tego z tekstu. Pamiętasz, ja decyduję, co jest on-record.
– Ale ja decyduje, co się znajdzie w tekście.
Do sali wkroczyła haruspik. Jagna najpierw usłyszała trzask, a później zorientowała się, że był to odgłos oparcia jej krzesła uderzającego o podłogę. Stała wyprostowana i gotowa do obrony, chociaż nie wiedziała jeszcze przed czym. Na pewno nie da się tu zatłuc bez wydłubania komuś oka albo zmiażdżenia jąder. Haruspik powoli zbliżyła się do niej wyuczonym, powolnym krokiem funkcjonariuszy tej elitarnej służby. Miała około pięćdziesięciu lat, krótkie czarne włosy, oczy łagodne i dziewczęce, ledwie dostrzegalne zmarszczki wokół ust. Nosiła mundur, granatowy, prawie czarny, z wysokim kołnierzem. Na lewej piersi błyszczał srebrzysty orzeł z wpisaną w jego rozpięte skrzydła błękitną literą „H”, która przypominała złączone krzyże. Haruspik ominęła stół i zatrzymała się obok Jagny. Postawiła na miejsce wywrócone krzesło.
– Moja mama – oznajmił Boguś.
– Dzień dobry. – Jagna wyciągnęła dłoń, ale zaraz cofnęła ją zawstydzona.
– Dzień dobry – odpowiedziała haruspik.
Jagna przewiesiła różowe futro na swoje krzesło, a matka Bogusia zajęła wolne miejsce.
– Przypuszczenia syna są trafne, rzeczywiście służba napotkała problem. Większość z nas rozumie, że ten świat opiera się na wierze. Chociaż ja nie posuwałabym się tak daleko jak mój syn, że jest nieprawdziwy. Choć nawet gdyby tak było, to nie odbiera powagi naszym życiom. Każdy się trochę wycierpiał, prawda pani Jagno? – Popatrzyła na nią nieprzyjemnym wzrokiem. – Ale wobec tego, że mojego syna czeka pojutrze… – urwała na chwilę i podjęła wątek mówiąc nieco głośniej. – Niech pani napisze, że wszystko jest iluzją, nawet jeśli to kłamstwo. Może to jest szansa, że do egzekucji nie dojdzie, a wszystko trafi szlag!
Jagnie udało się w końcu opanować nerwy, serce biło już spokojniej. Zaczął w niej wzbierać gniew. Pomyślała, że haruspikowie, rząd, ktokolwiek, mogą chcieć właśnie tego, żeby te wszystkie zbrodnie trochę zmiękczyć, wcisnąć ludziom bzdurę, że to tylko symulacja.
– Z całym szacunkiem, ale brzmi pani jak dziecko. Mam na portalu informacyjnym napisać, że żyjemy w zmyślonym świecie?
– Naprawdę wierzę, że to jest nieprawdziwy świat – wtrącił Boguś. – Ale kiedy siedzisz w celi śmierci. Powtarzam – uśmiechnął się nerwowo. – W celi śmierci. Ten lęk naprawdę nie potrzebuje wiary. Rozwija się w tobie jak choroba – powiedział pustym głosem.
Jagna wstała, ubrała futro i zarzuciła na ramię skórzany plecak. Spojrzała na Bogusia i jego matkę. Twarz haruspik była pęknięta od smutku. Jagna kiwnęła głową na pożegnanie i skierowała się do wyjścia. Szła szybko. Chciała czym prędzej wrócić do redakcji i spisać wywiad.
– Byłaś moją jedyną szansą. Głupio byłoby nie spróbować – krzyknął za nią.
Poczuła coś dziwnego, jakby mdłości. Odwróciła się i powiedziała:
– Nie pomogę wam. – Spojrzała na Bogusia. – Chciałabym, żeby cię to ominęło, żebyś nie był w tym sam – przeniosła wzrok na milczącą matkę. – Bo dobrze wiesz, że jesteś i będziesz w tym sam, aż do końca.
– Jeśli ci się to do czegoś przyda, możesz napisać, że przed egzekucją czułem zwierzęcy strach – rzekł sucho.
Jagna szybkim krokiem opuściła salę.
14 listopada 2041 roku
Zrobiło się mroźno, na ulicach nie było samochodów. Ludzie zbierali się na placach. Palili świeczki, trzymali za ręce, odmarzały im nosy.
Dziesięć minut przed ósmą rozpoczęła się transmisja z zakładu karnego na Mokotowie. Dwóch strażników wprowadziło Bogusia do sali, skórzanymi pasami przywiązali go do łóżka. Następnie pojawił się anestezjolog i jeszcze jeden mężczyzna w fartuchu narzuconym na szary garnitur. Słychać było oddechy, szelest materiałów. Byli spokojni i skupieni na zadaniu jak naukowcy w laboratorium. Z drugiego telewizora dobiegała modlitwa wiernych zgromadzonych w sanktuarium jasnogórskim:
Matko Boska od pająków
Matko Boska z żółtą twarzą
Matko Boska z orlim piórem
Łzo astralna i kopalna
W kieszeni Jagny zabrzęczał telefon. Wsłuchana w modlitwę nie odebrała, sięgnęła dopiero później, gdy przestał dzwonić. Sms od taty: „Agrest najadł się tabletek. Płukanie żołądka, zadzwoń”. Ojciec odebrał po pierwszym sygnale i wyjaśnił, jak wygląda sytuacja. Starszy brat spał po zabiegu, w ciągu najbliższych godzin miało wyjaśnić się, czy wątrobę da się uratować.
Złotopalca krągłogłowa
Pysznooka wąskostopa
Módl się za nami grzesznymi,
Teraz i w godzinę śmierci naszej
Jagna stała przed telewizorem i zaczęła szeptać słowa modlitwy wsłuchana w chór tysięcy wiernych. A przeciw nim był krzyk. Cubitus nie zabijał natychmiast. Tak, był krzyk. Ale po krzyku zwykle następuje cisza.
Koniec
Wykorzystano fragment wiersza „Modlitwa” Stanisława Grochowiaka.