- Opowiadanie: Szeptun - Krew na złotych maskach - fragment drugi z czterech

Krew na złotych maskach - fragment drugi z czterech

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krew na złotych maskach - fragment drugi z czterech

 

 

Przed przeczytaniem części drugiej warto zajrzeć tutaj:

 

http://www.fantastyka.pl/4,6703.html – Krucze Uroczysko

 

http://www.fantastyka.pl/4,7678.html – Krew… fragment pierwszy

 

lub tutaj: (wersje uaktualnione, poprawione)

 

http://szeptun.blogspot.com/2012/08/krucze-uroczysko.html

http://szeptun.blogspot.com/2012/08/krew-na-zotych-maskach-prolog.html

 

 

 

Krew na złotych maskach – fragment drugi z czterech

 

Autor: Piotr Grochowski

 

„Nimic vedea cand pastra laterna” – (ces.) Niewiele widzisz, gdy trzymasz pochodnię

 

 

Horacjusz Berg, starszy dekurion[i] północnego garnizonu mocniej zacisnął dłoń na rękojeści krótkiego miecza. Drugą ręką wskazał swoim ludziom na odrzwia. Pocił się niemiłosiernie, choć powietrze nad wyspą Pamos było rześkie. Na dodatek dopadły go delikatne dreszcze.

 

„Co to ma być, cholerny durniu?” – skarcił sam siebie w myślach. – „Na starość łapie cię zdenerwowanie? Strach? Tak jakbyś nigdy tego nie robił…”

 

Robota wyglądała na prostą i stosunkowo bezpieczną. Horacjusz wiedział jednak, że każda akcja tego typu niesie ze sobą ryzyko. Wchodzili do niesprawdzonej kamienicy. Nie mieli pojęcia, co czeka w środku. Mogli się tylko domyślać.

 

Zaledwie dwie godziny temu w strażnicy pojawił się człowiek, sypiący złotem. Grubas, w podniszczonych szatach, wyglądający na kupca lub skrybę, potrzebował nająć trzydziestkę ludzi. Dziesiętnikowi nie podobał się pośpiech i brak planu, ale monet było sporo, więc zgodził się. Miejskie legiony często brały dodatkową pracę, nie było to niczym niezwykłym. Co prawda, zdarzało się, że niektórzy legioniści służyli przestępcom, i takich drani od razu wieszano lub nabijano na pal, dla przestrogi. Jeśli jednak robota była stosunkowo czysta, nawet setnicy[ii] „przymykali oko” na taka działalność, inkasując oczywiście odpowiedni procent od wynagrodzenia swoich ludzi.

 

W tym przypadku Horacjusz zabrał ze sobą, prócz własnej, jeszcze dwie dziesiętnie: dowodzone przez Blooma i przez Kheriosa. Razem wyszło dwudziestu ośmiu ludzi. Szczęśliwie, setnik Duxo nie przyjechał dzisiaj do strażnicy, dlatego pieniędzy do podziału było więcej.

 

Trzej gwardziści przycupnęli przy drzwiach, gotowi do ich wyłamania. Byli odziani w tuniki o brunatno– żółtych barwach północnego garnizonu, na które narzucili skórzane zbroje. Większość z nich wcisnęła na głowy otwarte moriony, na kilku szyjach widać było obszerne, żółte chusty. Nie zabrali ze sobą długiej broni, przypasali tylko krótkie, szerokie miecze. W dłoniach trzymali solidne młoty, na długich trzonkach. Czekali na sygnał. Dziesiętnik łypnął okiem na dodatkowego żołdaka. To był krasnolud, w skórzanej czapie, z dwoma toporkami w dłoniach. Ponoć, należał do drużyny, która najęła legionistów. Niski wojownik sapnął i niecierpliwie rozejrzał się. Przez moment jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Horacjusza. Dekurion odwrócił wzrok i rozwinął zaciśniętą pięść prawej dłoni, dając sygnał swoim ludziom.

 

Uderzenia dwóch potężnych młotów wyrwały drewniane drzwi z zawiasów. Przodem ruszyli legioniści dzierżący szturmaki. Ciężkie strzelby, nabite drobnymi kamieniami, resztkami ceramiki i potłuczonym szkłem trzymali nisko przy ziemi. Strzelać też mieli nisko. Zleceniodawcy życzyli sobie, by mieszkańcy kamienicy przeżyli, lub przeżyli na tyle długo, by dało się ich przesłuchać. Więc szturmaki, na które na południu Cesarstwa mówiono: garłacze, były odpowiednie.

 

Krasnolud wpadł do korytarza tuż za strzelcami, Horacjusz biegł, jako jeden z ostatnich. Zagrzmiał wystrzał i od razu dało się słyszeć nieludzkie wycie z bólu. Po drugiej stronie kamienicy strzelano dwa razy, widać ktoś próbował czmychać na zachód, w kierunku zaułków nędzarzy. Trzecia dekuria obstawiała front kamienicy, i zapewne, po usłyszeniu strzałów także zaczęła działać.

 

W pierwszym mijanym pomieszczeniu, już na piętrze, Horacjusz dostrzegł skulonego pod ścianą mężczyznę i szlochającą kobietę, która go tuliła. Mężczyzna miał poharatane nogi, a w izbie było sporo krwi. Dwójki ludzi pilnował jeden z legionistów. Wsuwał właśnie jęczącemu rannemu drewniany kołek między zęby. Dekurion krzyknął i pozdrowił swojego człowieka skinieniem głowy. Wtedy padły kolejne dwa strzały. Prócz wrzasków trafionych przez odłamki, słychać było krzyki legionistów:

 

– Leżeć! W imię cesarza! Legiony miejskie! Nie rusz się, psie! Na ziemię! Zawrzyj mordę! Kurwa!

 

Chyba ktoś próbował walczyć, bo w głębi kamienicy brzęknęła stal. Kolejny krzyk przeszedł w rzężenie. W większej sali, krasnolud wyciągał właśnie z piersi leżącego pod ścianą mężczyzny swój toporek. Legioniści pętali ręce trzech ludzi, leżących na podłodze.

 

I już było po wszystkim. Umówione hasła, wykrzyczane przez dowódców dekurii, dały Horacjuszowi znać, że sytuacja jest opanowana. Zarówno pierwsze, mieszkalne piętro, jak i gospodarcze przyziemie były zabezpieczone. Do głównej sali, od strony frontu wszedł potężny, łysy mężczyzna w różnokolorowych, obszernych szatach. W pierwszej chwili wydawało się, że jest mnichem, lub kapłanem. Mógł być jednak także czarodziejem.

 

Naraz, jeden ze związanych, z niebywałą zręcznością wyplątał się z pęt i dopadł do stojącego obok legionisty. Małym, uprzednio ukrytym nożykiem ciął go w szyję, jednocześnie kopiąc drugiego strażnika i ryknął:

 

– Teraz!

 

Zza kotary rozwieszonej, pomiędzy dwoma, masywnymi szafami wyskoczył jasnowłosy młodzieniec, umiejętnie wyminął kolejnego gwardzistę i nie zatrzymując się ani na chwilę dopadł do okna. Skoczył pomiędzy półotwarte okiennice i zniknął na zewnątrz.

 

W tym samym momencie jego wspólnik otrzymał cios toporkiem w udo. Przewrócił się i dopadli go legioniści, kopiąc zajadle. Ktoś próbował ratować strażnika krwawiącego obficie z rany na szyi.

 

Horacjusz Berg przełknął ślinę i ze zdumieniem powiódł wzrokiem za łysym mężczyzną, który popędził do schodów, prowadzących na dach. Od razu ruszył za nim.

 

„Dach” – przypomniał sobie biegnąc po stopniach. – „Płacący za wynajęcie dziesiętni twierdzili, że sami zajmą się obstawieniem dachu.”

 

Horacjusz osłonił oczy. Słońce stało w najwyższym punkcie i świeciło oślepiająco, na niebie nie było widać ani jednego obłoku. Po chwili dostrzegł odzianego w obszerne szaty, które łopotały na wietrze. Łysol stał na brzegu kamienicy i wypatrywał. Szybko przebiegał wzrokiem po okolicznych dachach, spoglądał także na ulice.

 

Dekurion zbliżył się i ze zdziwieniem usłyszał, jak mężczyzna mówi do siebie:

 

– Wyskoczył oknem na południe, ma kilkanaście lat, jasne włosy, brązowe spodnie, jasną, lnianą koszulę, kubrak. Myślę, że będzie biegł, a nie wmiesza się w tłum. Ma przekazać wiadomość, ale nie sądzę, żeby wiedział gdzie trzymają dziecko. To łącznik. Szybki i sprawny.

 

Zapadła cisza. Łysy mężczyzna miał zamknięte oczy. I jakby czegoś nasłuchiwał. Po kilku chwilach uśmiechnął się, spojrzał na północny wschód i mruknął:

 

– Doskonale.

 

Horacjusz zmrużył oczy i sięgnął wzrokiem w tym samym kierunku. Nad tą częścią Piaskowej Wyspy górowała stara wieża świątynna, wysoka, brunatna budowla, dzisiaj już nieużywana. Tuż u jej szczytu znajdował się podest, z kamiennym murkiem. Odległość była spora, a oczy dekuriona już nie najlepsze, ale był pewien. Na świątynnym podeście usadowił się człowiek.

 

Łysy olbrzym minął wciąż zmieszanego Horacjusza, i kładąc mu dłoń na ramieniu rzekł:

 

– Dziękujemy, ja i moi towarzysze. To była dobrze wykonana robota.

 

Dziesiętnik potrząsnął głową, otworzył usta chcąc zadać jakieś pytanie i odwrócił się. Ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Patrzył tylko jak tajemniczy „mnich” lub „czarodziej” znika we wnętrzu kamienicy.

 

„Tak. To była dobrze wykonana robota.”

 

 

***

 

Koryntiasz Szrama biegł, umiejętnie wybierając miejsca dla swoich stóp. Dachy kamienic w Konstanzie były dwojakiego rodzaju: płaskie, rozległe, kamienne powierzchnie, nierzadko zabudowane drewnianymi szopami i budkami lub porośnięte małymi ogrodami, oraz lekko spadziste, kryte rudobrązową dachówką. Po tych pierwszych poruszało się szybko i względnie bezpiecznie, te drugie bywały zdradliwe. Dachówki starych domów niszczały na słońcu i deszczu, kruszyły się pod stopami. Trzeba było zwalniać, wybierać odpowiednie przejścia.

 

Dwa razy dostrzegł uciekającego, ale za każdym razem warunki do strzału były niewystarczające. Nie było pewnego podłoża dla stóp, lub cel krył się w tłumie zbyt szybko. Ścigany prawdopodobnie nie wiedział o obecności łucznika, więc niecelny strzał mógł go tylko spłoszyć.

 

Gdy młodzieniec w kubraku znikał Szramie z oczu, strzelec zdany był na głos odzywający się w jego głowie. Niyah Elbaz przekazywała mu wskazówki, magicznie „szepcąc” wewnątrz jego umysłu. Szlak ucieczki śledził z ogromnej wysokości Ragnar, a czarodziejka była swoistym „łącznikiem” między towarzyszami.

 

 

***

 

 

 

Rycerz stał na świątynnej wieży, z lunetą przytkniętą do lewego oka. Suil Bann lśniła w słońcu, a kilka z shaeidańskich runów, wyciętych w drewnie emanowało magicznym blaskiem. Ragnar wypróbował ryzykowne właściwości przyrządu. Magowie identyfikujący zdolności lunety wspominali, iż każda z owych „mocy” powoduje czasowe wyczerpywanie się energii zawartej w artefakcie. „Zwykłe” przybliżanie wzroku było podstawową cechą przedmiotu i nie wpływało na jej stałe używanie, pozostałe zdolności były możliwe do zastosowania, raz na jakiś czas. Zaklęcie aktywujące runiczny zapis z przodu lunety było trudne do wypowiedzenia. Ragnar nie opanował go dobrze, ale po kilku próbach wreszcie się udało.

 

„Talloa Leima Ta’ Valoisa.”

 

Zaklęcie w niezwykły, niewytłumaczalny sposób wykorzystywało promienie światła. Punkt, na który skierowano lunetę, zalewany był światłem, odbijającym się w tafli wody, igrającym na jasnych kamiennych ścianach, nawet tym, które błyskało w szybach niektórych kamienic. Światło owe otaczało punkt, a kiedy patrzący przesuwał lunetę, podążało za jego wzrokiem. Obserwator mógł, więc dostrzegać rzeczy, nawet bezpośrednio niewidoczne. W ten sposób Rag widział biegnącego chłopca w kubraku praktycznie cały czas, a gdy go „zgubił” choćby na moment luneta zaraz „odnajdowała” jego położenie.

 

 

***

 

 

 

Koryntiasz usłyszał sekwencję kolejnych wskazówek, zwolnił i skręcił w lewo, biegnąc bardziej na południowy wschód. Uciekinier kierował się w stronę kanału oddzielającego Pamos od Famis. Tam powinno być więcej miejsca, które potrzebne było do wypuszczenia strzał. Łucznik dotarł do krawędzi kolejnego dachu, ocenił odległość, cofnął się i wziął spory rozbieg. Potem ruszył do przodu i skoczył. Wylądował na krawędzi, łamiąc pod sobą kilka dachówek. Jakąś kobieta wrzasnęła piskliwie, kiedy odłamki posypały się na szeroką ulice poniżej. Kilku gwardzistów zadarło głowy, ale Szramy już nie było. Pędził dalej, przeklinając pod nosem.

 

 

***

 

 

 

– Jest nad brzegiem kanału. Biegnie na wschód – szeptał Ragnar, z trudem dobierając słowa, zdumiony wyrazistym obrazem, który luneta tworzyła w okularze. Słońce odbijało się w wodach kanału i potęgowało możliwości magicznego artefaktu. Rycerz widział dokładnie, jak wygląda uciekający.

 

– Koryntiaszu, Niyah – zaschło mu w gardle – to jest dziecko. Ma najwyżej trzynaście wiosen.

 

– „Ostrzeże porywaczy” – czarodziejka przekazywała słowa Szramy. – „Mogą skrzywdzić dziewczynkę. Przeniosą ją, albo okaleczą. Teraz mamy przewagę.”

 

– Dotrzyj do kamienic nad kanałem i spróbuj go trafić. Nie zabijaj go.

 

– „Jak daleko jest?”

 

– Jest … – Do Ragnara dotarło, że młodzieniec stale powiększa przewagę, teraz biegł nadbrzeżem, więc był jeszcze szybszy. – To kilkadziesiąt kroków od miejsca, w którym będziesz… Może pięćdziesiąt…

 

Zawahał się. Niyah z całą pewnością wyczuła to w jego myślach.

 

 

***

 

– „Nie zabijaj go” – Szrama usłyszał w głowie. – „Będziesz miał go na odległość strzału.”

 

– Mamy przewagę, póki on nie powiadomi swoich. – Strzelec zatrzymał się na krawędzi dachu i spojrzał w lewo. – To łotr, jak ich reszta, panie rycerzu.

 

Na nadbrzeżu kotłowała się ciżba. Wyładowywano towary z dużych, wiosłowych łodzi i z gondoli. Wzdłuż kanału wolno poruszały się dziesiątki wozów, mozolnie brnąc przez tłum.

 

– Opiszcie mi cel. Ni cholerę nie widzę. Patrzę na wschód.

 

– „Dotarł do miejsca, w którym widać trzy mosty.”

 

Szrama zaklął.

 

– To kurewsko daleko, dalej niż mi opisywałeś, Ragnarze. Będzie ze sto kroków.

 

– „Zatrzymał się i wspina na wóz” – Czarodziejka wolno i wyraźnie przekazywała słowa rycerza. – „Wóz jedzie mostem, na wyspę na południe. Jest najbliżej twojego miejsca. I jedzie bardzo powoli.”

 

– Nie ma możliwości żebym go stąd zobaczył – Koryntiasz spojrzał w dół i wybrał jeden z wozów załadowanych workami. – Daj mi znać, kiedy dotrze na najwyższy punkt mostu.

 

Wziął krótki rozbieg i skoczył, umiejętnie lądując na pojeździe wypełnionym jak podejrzewał zbożem. Przelazł na sąsiedni wóz, jadący w drugim kierunku, przeklął babę krzyczącą na niego, i przeciskając się przez tłum, znalazł się na nadbrzeżu.

 

– Ile mam czasu?

 

– „Kilka chwil” – głos czarodziejki był niewzruszony. – „Nie więcej.”

 

Szrama przemieścił się jeszcze kilkanaście kroków do przodu, biegnąc kamiennym murkiem. Zatrzymał się przed miejscem przeładunkowym w momencie, gdy usłyszał:

 

– „Teraz. Wóz dotarł na szczyt mostu.”

 

Uniósł łuk, stając na kamiennym postumencie, kiedyś przyozdobionym rzeźbą. Widać było jej resztki. Rozejrzał się, dookoła, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego zachowanie. Oddychał spokojnie i skupił się na strzale. Broń, którą trzymał w dłoniach, była lepsza niż większość łuków, wykonana na specjalne zamówienie, łęczysko było bardziej sprężyste od zwykłych, a cięciwa splatana według dawnej, shaeidańskiej techniki.

 

„Daleko, piekielnie daleko.”

 

Widział łuk mostu, dostrzegał wozy w jego najwyższym punkcie. Cząstka krwi Starszego Ludu, płynąca w żyłach, dawała mu niezwykłą zręczność, i wyostrzała zmysły, ale dystans był potężny. Sylwetki osób były zbyt małe. Wytężył wzrok.

 

– „Wóz jest załadowany skrzyniami, w przedniej części widać czerwoną tkaninę” – wewnątrz swojej głowy Koryntiasz wyczuwał to, jak Ragnar stara się pomóc. – „Chłopiec… jest w tylnej części.”

 

„Jest wóz.” – Szrama mrugnął. Oczy piekły go i zaczynały łzawić. – „Niedobrze.”

 

– Nie zdołam go zranić i unieruchomić. Nie trafię go w ten sposób. Mam jeden, może dwa pewne strzały. Ragnarze? Niyah?

 

Cisza.

 

„Jest cel. Jedna strzała. Głowa. Następne dla pewności.”

 

– Nie może przekazać im wiadomości. Życie za życie. Pamiętaj, Ragnarze. Chodzi o dziewczynkę… i o naszego chłopaka. – Koryntiasz skrzywił się, zdając sobie sprawę, że „rozmowa” odbywa się za pośrednictwem czarodziejki. – Biorę to na siebie.

 

 

***

 

 

– Nie… To moja wola… Strzelaj! – Rag spojrzał na twarz uciekiniera. Chłopak był zmęczony, wycieńczony biegiem, oddychał ciężko.

 

Uderzenie serca później brunatno-pióra strzała trafiła go w szyję, tuż pod brodą. Dwie następne uderzyły w skrzynie. Chłopak wygiął się, zachłystując krwią. Czwarta strzała wbiła się w jego bok. Piąta otarła się o kubrak i utkwiła między pakunkami.

 

– „Nie jestem już w stanie strzelić.” – Głos Szramy zabrzmiał w głowie rycerza.

 

Nikt nie zwrócił uwagi na młodzieńca bezgłośnie konającego na tylnej części wozu. Wóz mozolnie toczył się w dół mostu, a tłum dookoła gęstniał.

 

– Nie ma potrzeby, Koryntiaszu. – Ragnar ze Svero westchnął ciężko. – Twój strzał był idealny.

 

 

***

 

Niyah Elbaz wdychała wieczorne powietrze, które tutaj, na Insulo-Planto było szczególnie rześkie. Większa cześć wyspy była olbrzymim, półdzikim ogrodem. Wille i rezydencje bogatych mieszkańców Konstanzy schowane były w gąszczu roślinności. Czarodziejka szła szybkim krokiem, wybierając możliwie najkrótszą drogę. Wspinała się między wiszącymi ogrodami, co rusz zbiegała po bielonych, kamiennych schodach. Drużyna Ragnara wybrała na swoje siedliszcze skromny dom, położonego przy głównej ulicy, przy zachodnim krańcu wyspy. Jedynie ta część Wyspy Ogrodów przypominała resztę miasta. Do majątku Erstena Poppera nie było stamtąd daleko, ale wiadomość dostarczona przez gońca była wyraźna:

 

„Nie ma czasu do stracenia. Panno Elbaz, przybądź w ciągu dwóch kwadransów do domowej świątyni, nic nie wspominając drużynie. To kwestia życia i śmierci. Ersten.”

 

Nie miała pojęcia, o jaką sprawę chodziło, ale zatrudniając ją, kupiec wspomniał o swoich obawach. Ktoś czyhał na jego życie, i na życie jego rodziny. Popper nadal nie ufał, najmowanym przez siebie żołdakom. W wielu osobach widział szpiegów i złoczyńców.

 

„Co stało się akurat teraz? W jakim celu mnie wzywa?”

 

Była czujna, jak zwykle, teraz może nawet bardziej. Strażnikom przy głównym murze pokazała żelazny pierścień z runicznymi zdobieniami. Ci, bez słowa wpuścili ją do środka małą furtą. Wewnątrz majątku słychać było dźwięki muzyki i liczne głosy – na terenie głównych zabudowań rozpoczynała się uczta.

 

Do właściwego budynku weszła przez ogród, boczną alejką. Stara świątynia była kiedyś zwykłą willą, z małym patio pośrodku. Przylegała jedną ze ścian do głównej willi Popperów. Rzadko jej używano, ale zawsze płonęły w jej wnętrzu kaganki. Na dziedzińcu, pokrytym kamiennymi płytkami, zbudowano małą, okrągłą kapliczkę, poświęconą głównie Galbenowi, ale zawierającą wszystkie trzynaście Kamieni Modlitewnych.

 

Woń specyficznych kadzideł była dzisiaj wyjątkowo intensywna. Wgryzała się w nozdrza i delikatnie drażniła oczy.

 

Niyah zmarszczyła brwi i skoncentrowała się na zaklęciu.

 

Na krótka chwile przymknęła oczy i wysłała za pomocą umysłu niezliczoną ilość „sygnałów”. Nazywała je Kręgami, bo rozchodziły się dookoła niej jak kręgi na wodzie, widoczne po wrzuceniu kamienia. Pierwsze sygnały były najmocniejsze i „mówiły” czarodziejce, czy w pobliżu znajdują się jakieś istoty myślące. Odległość, na jaką mogła wyczuwać myśli innych była znaczna, w tej sytuacji Niyah wiedziała już, że pośrodku świątyni znajduje się dwójka ludzi.

 

„Patio.”

 

Gdy czar tracił swoją moc, ulatywał w niebyt, poczuła niepewność. Każde użycie Mocy Umysłu było, co ciekawe. specyficznym doznaniem fizycznym, miało swój „smak” i „zapach”, wywoływało dreszcz lub czasami lekki ból skroni. Tym razem było inaczej. Nie potrafiła tego zrozumieć, ale zaklęcie Kręgów zadziałało w odmienny sposób, chociaż zakończyło się sukcesem.

 

Poczuła lekki niepokój, wszak była mandjeią – Opiekunką Myśli, jak nazywali ją jedni, czy też Władczynią Umysłów, jak twierdzili inni. I zawsze powinna mieć pewność. Co do każdej rzeczy.

 

Zacisnęła i rozwarła pięści kilkukrotnie, i zaraz potem potarła dłonią czoło. Odsunęła kotarę zastępującą drzwi, pokonała kamienny korytarz i skierowała się ku wyjściu na dziedziniec. Kadzidła pachniały przesadnie słodko, a świec było o wiele więcej niż zwykle. Gdy dotarła do krużganków widziała już dokładnie osoby stojące na patio.

 

Ponowiła zaklęcie, tym razem modyfikując je. Chciała wysłać sygnały wprost do umysłów dwóch mężczyzn. Ten niższy, grubszy, to prawdopodobnie Ersten, a wyższy, dobrze zbudowany, to nieodstępujący swojego pana, Luther z Teranzy nazywany Tertiem. Niyah nie podobało się, że od stóp do głów, zasłonięci byli brunatnymi szatami, a w głębi kapturów błyskały tylko białka ich oczu.

 

Pierwszy cios spadł na nią z prawej strony. Szabla ze świstem przecięła powietrze, ale zamiast odciąć czarodziejce ramię, czy też ranić jej szyję, w niewytłumaczalny sposób zatrzymała się w powietrzu. Jakaś niewidzialna siła sparowała cios, czemu towarzyszył dziwny, ogłuszający pisk, jakiego nie byłoby w stanie wydobyć z siebie ludzkie gardło. Na płytki, pod stopami Niyah bryznęła zielona posoka, dymiąca i śmierdząca.

 

„Ympus. Który to już raz ratuje mi skórę?”

 

W momencie, gdy napastnik z lewej wyprowadzał swój atak, czarodziejka wiedziała już, że mężczyźni przy kapliczce nie są tymi, za których ich brała, a jakaś nieznana siła musiała w pewien sposób oszukać jej magię. Wrogowie z ostrzami, z całą pewnością byli istotami myślącymi, ale nie sposób było ich „wyczuć”.

 

Ten z lewej był szybki, nie zdołała więc wykonać zwykłego uniku. Rzuciła się za to na zaskoczonego przeciwnika, po prawej. Był potężny, uderzyła głową o jego pierś, ale ostrze tylko ją drasnęło. Nie poczuła bólu, bo w tym właśnie momencie, uwalniała czar.

 

Każdy mag, niezależnie od rodzaju Domen, którymi władał, zwykle posiadał minimum dwa zaklęcia, doskonale wyuczone i starannie przygotowane. Pierwsze działało jak tarcza lub zbroja, miało chronić przed niespodziewanym atakiem. Niyah, jako mandjeia, nie dopuszczała wroga blisko siebie, jej „tarczą” było zastosowanie Kręgów, prawidłowo działające miały ostrzec ją nim ktokolwiek zdoła podkraść się i zaatakować. Pierwszy raz, w tak ważnej chwili popełniła błąd. Ale miała drugi czar, drugie podstawowe zaklęcie. Czarodzieje przygotowywali je, jako szybkie i proste sekwencje. Miały atakować, rozpraszać, dezorientować lub ogłuszać przeciwnika, albo zapewnić błyskawiczną ucieczkę.

 

„Erresire Buruk.” – Sztuka Mroku sprowadziła kurtynę ciemności. Krużganki i sporą część patio pokryły smoliste opary, niemożliwe do przejrzenia przez oczy zwykłego człowieka. Niyah jednak, widziała w niej doskonale.

 

„Dwaj mężczyźni, silni i postawni” – szybko oceniła sytuację. – „Ale teraz szanse się wyrównały”.

 

Istotnie, kolejne ataki wyprowadzone były przez przeciwników zupełnie na ślepo, nie miały szansy sięgnąć celu. Czarodziejka zanurkowała ku ziemi, sięgając do ukrytej na plecach pochwy. Przeciwnika po prawej cięła z dołu, od krocza, po szyję. Jucha chlusnęła na sufit, a Niyah znalazł się już za plecami rannego. Nastąpiła obcasem w miejsce zgięcia kolana, mężczyzna potknął się i poleciał w przód, wprost na dwa ostrza swojego kompana. Unieruchomiony wróg nie stanowił zagrożenia, zwłaszcza, że na jego twarzy zmaterializował się, w obłoku zielonkawych oparów, trudny do określenia kształt, łopocząc skórzastymi skrzydłami, i tłukąc długim drgającym ogonem.

 

Kobieta uśmiechnęła się słysząc wycie zaatakowanego. – „Kwas.”

 

Spojrzała na mężczyzn, którzy stali przed kapliczką i niespokojnie rozglądali się dookoła. Potężniejszy dobył miecza. Ciemność dosięgła ich, ale ten niższy zaczynał właśnie zawodzić wysokim głosem a z pomiędzy jego szat zaczęło wydobywać się światło.

 

„Kapłan obdarowany przez Trzynastu.”

 

Czarodziejka wyrzuciła przed siebie lewą rękę, otwierając zaciśniętą wcześniej pięść, ale nie zdążyła przerwać kapłańskiej inkantacji. Jej zaklęcie, oparte na Czarnej Magii, nie zdołało przebić sie przez aurę. Dookoła śpiewającego, modlącego się kapłana, zatańczyła Światłość. Przez chwilę, dwie przeciwstawne moce jakby walczyły ze sobą, próbowały przepchnąć się to w jedną to w drugą stronę. Uderzenie serca później, ciemność zaczęła się rozpierzchać, a do Niyah dotarła świadomość fizycznego bólu. Po udzie ściekała jej krew, sącząca się z rany w okolicach żeber.

 

Spojrzała na swój oręż. Przez ułamek chwili, na jego czarnej jak smoła klindze zalśniły czerwienią runiczne znaki. Zręcznym ruchem wsunęła do pochwy krótki, lekko wygięty i pozbawiony jelca shaeidański miecz. Odwróciła się i przestąpiła nad pokonanymi mężczyznami. Jeden już dogorywał, drugi cierpiał skowycząc i wijąc się na posadzce – jego twarz była poharatana pazurami i poparzona żrącą substancją. Tuż za cofającą się czarodziejką pełzała magiczna kurtyna ciemności, towarzysząc jej aż do świątynnego wejścia. Tam Niyah Elbaz przerwała zaklęcie, pobieżnie obejrzała ranę, przytknęła do niej zawiniątko zawierające kojące liście lehtesim, zarzuciła na głowę kaptur i zniknęła w głębi ogrodu.

***

 

„To ten właśnie moment.” – Jeremiasz Galbo starał się ogarnąć w głowie zamęt, nawiedzające go myśli, raz wywołujące euforię, raz przepowiadające kłopoty. „To ta chwila, kiedy wydarzenia zaszły już za daleko, by się wycofać, ale wciąż jeszcze pozostało wiele zagadek, pytań i zbyt mało wiemy, by dobrze ocenić sytuację.”

 

Dekurion Berg został opłacony i wyraził ochotę, na dalszą współpracę, choćby zaraz, jeszcze tego wieczora. Ludzie pojmani w kamienicy zostali podzieleni na „przypadkowych domowników” i tych, którzy wiedzieli, co nieco o losie dziecka, lub chociaż współpracowali z porywaczami. – „No właśnie, co nieco.” Jeden, mięśniak, został poważnie ranny, ledwie mówił a i tak niewiele wiedział. I jemu raczej można było zawierzyć. Pozostała dwójka to cwani, trudni do złamania zawodowcy. Jeden, wydawać się mogło, że przewodzący grupce, też oberwał w udo, od krasnoluda. Zapewne wiedział sporo, ale wyciagnięcie z niego informacji mogło potrwać. Każdego człowieka można było zmusić do mówienia. Tyle, że drużyna nie miał czasu, i na dodatek przewodził jej rycerz.

 

„Cholerny idiota. Idiota, by tak rzec, z zasadami.”

 

Niyah Elbaz, od pierwszej chwili zaproponowała przesłuchanie, za pomocą magii. Zapowiedziała jednak, co prawdopodobnie spowodowało niechęć Ragnara, że jeśli przesłuchiwani będą się opierać, a czasu jest mało na finezję, będzie musiała bardzo ostro ich potraktować. Dodała też, że może to spowodować ich „wypaczenie”, co dla zwykłego człowieka, nieznającego się na tajnikach Sztuki Umysłu oznaczało zapewne postradanie rozumu. I „światły” panicz określił to, jako ostateczność. Teraz dwójką pojmanych zajmowali się wynajęci ludzie, znajomi Koryntiasza Szramy, a czarodziejka oddaliła się gdzieś, po rozmowie z rycerzem. Dwaj oprawcy, jeden z pięściami jak bochny chleba, a drugi z jadowitym uśmieszkiem, błąkającym się po kącikach ust, byli skuteczni. Kiedy Ragnar nie patrzył zbyt uważnie, naciskali mocniej, co przyniosło pewne efekty.

 

Jeśli wierzyć, temu, co zdradzili przesłuchiwani, dziecko trzymane było gdzieś w Kieszeniach, jak nazywano dzielnice nędzarzy. Problem polegał na tym, że biedne części miasta rozciągały się na całym zachodnim brzegu, od Pamos aż po Grimeę, przedzielone jedynie wyspą Famis i Zachodnim Bastionem. To był olbrzymi teren, dodatkowo zapomniany przez władze. Za porwaniem miał stać niejaki Biały Pies, samozwańczy „obrońca” biednych, kontrolujący sytuację w ubogich dzielnicach. W rzeczywistości był za pewne władcą złodziei, morderców i dziwek, a biedota podziwiała jego siłę i wpływy. Dla Galbo i reszty drużyny, było jasne, że wyciągnięte informacje nie były tymi cennymi, tylko miały na celu zniechęcenie do działania i przestraszenie ewentualnych poszukiwaczy.

 

Tylko, że tutaj właśnie gdzie inni powinni odpuścić, Galbo zaczynał odczuwać cos więcej. Pojawiały się dodatkowe pytania. Intrygujące były kulisy porwania, i próby nawiązania kontaktu.

 

Szrama i Paulus zlustrowali ogród Popperów. Małą Gratię uprowadzono wieczorną porą, tuż przed ucztą wyprawianą w głównej willi. Porywacze stali się również zabójcami. Przy fontannie, obok altany gdzie przesiadywała córka Erstena Poppera, znaleziono ciała pomocnika rządcy domu i młodej służki, przy furcie zginął jeden ze strażników, a drugi skonał z ran kilka godzin później. W głębi ogrodu leżało jeszcze ciało minstrela. Wszystkim zadano ciosy sztyletem lub długim nożem, sprawnie i szybko. Wyjątkiem był ranny strażnik. Tutaj albo ktoś po prostu spartaczył robotę, albo przyczyna leżała gdzieś indziej: rozerwano mu gardło niechlujnie i jakby w pośpiechu. Konając próbował ponoć przekazać coś opiekującym się nim, ale nie zdołał. Po oględzinach miejsca, Paulus Brega zawyrokował, że porwanie przeprowadzono bez użycia magii. Należało założyć, że całe przestępstwo było dziełem niezwykle sprawnych i elitarnych wręcz morderców, lub że któraś z ofiar, a może kilka z nich, było zamieszanych w owe działania. I pozbyto się ich dla zatarcia śladów.

 

Jeszcze ciekawiej robiło się, gdy wziąć pod uwagę fakt, iż willa Popperów była obserwowana. Ragnar był pewien, i sprawdził to wielokrotnie za pomocą czarodziejskiej lunety, że nie było innych wypatrywaczy, niż ci, których drużyna ujęła. W wysokim budynku gospodarczym, należącym do Popperów, ale poza obrębem głównego majątku, obecnie używanym jako spichlerz, pojmano trzech ludzi.

 

Pierwszy był wynajęty tylko do dostarczania pokarmu. Koryntiasz Szrama złapał drugiego w dolnej części budynku, ale o całej sprawie wiedział on niewiele więcej, jedynie przekazywał wieści od zmieniających się co kilka godzin obserwatorów. To on doprowadził drużynę do kamienicy na Pamos. Nie było czasu by dokładnie przesłuchać trzeciego z pojmanych – obserwatora, ale tego akurat zmusił do mówienia, Ziggo Bragg. Jeremiasz nie podejrzewał krasnoluda o talent w tej akurat materii, ale z drugiej strony, przesłuchiwany też nie wyglądał na profesjonalnego złoczyńcę. Powiedział jednak cos dziwnego:

 

„Nie panie, nie miałem obserwować całego domu. Nie widziałbym stamtąd wszystkiego. Mieliśmy wyraźny rozkaz. Rankiem i wieczorem na balkonie pojawiał się człowiek w żółtej szacie, zakapturzony, i nijak nie widziałem oblicza. Przerysowywałem znaki, co je pokazywał na pergaminowej karcie.”

 

To rzucało na całą sprawę nowe światło. Najwyraźniej, ktoś z wewnątrz wspomagał porywaczy. Nie udało się rozszyfrować spamiętanych przez więźnia znaków, ale fakt pozostawał faktem. Trudna sprawa przeradzała się w paskudną.

 

Najęcie drużyny Ibena Guderiona, a co ważniejsze jej dramatyczny los – to kolejna zagadka. Jedna z najlepszych, według słów Szramy kompania najmitów i znawców miejskich działań została najwyraźniej wpędzona w pułapkę. Pracowali dla Poppera ledwie dwa dni, niewiele ustalili, w kwestii samego porwania, ale pech chciał, że porywacze wtedy właśnie przekazali swoje żądania. Pech, bo przekazanie okupu skończyło się rzezią. Nikt z drużyny nie przetrwał, a ciała samego Guderiona do teraz nie odnaleziono. Nie wiadomo, kto wpadł na brzemienny w skutkach pomysł, by zamiast okupu wrzucić do sakw kamienie, a moment spotkania wykorzystać, jako przełom mający doprowadzić do miejsca ukrycia Gratii. Nikt z ludzi Poppera, nawet tytułujący się wszechwiedzącym Tertio, nie znał wysokości okupu. To pozostało tajemnicą Erstena i jego brata Klarusa.

 

Ulica mówiła o wstrząsających wydarzenia sprzed dwóch dni. Szeptano w gospodach, nad kuflami piwa, w średnio zamożnych zakątkach, a w biedniejszych wspominano całkiem głośno jak to „dumni i najedzeni do syta, szlachetnie urodzeni bezbożnicy próbowali po raz kolejny uprawiać swoje podejrzane interesy na terenie Kieszeni”. Nie precyzowano, o co dokładnie chodziło, zresztą sama opowieść taka zapewne miała być. Ani Plac Nad Otchłanią, gdzie doszło do dramatu, nie był częścią dzielnicy nędzarzy, choć przylegał doń, ani drużyna Guderiona nie składała się w większości chociażby z wysoko urodzonych. Komuś zależało na rozprowadzeniu takich właśnie plotek. Zapewne jakąś rolę w tym wszystkim odgrywał ten tajemniczy Biały Pies. Niestety Galbo miał zbyt mało czasu by przyjrzeć się bliżej jego działalności.

 

I to było sednem problemu. Brakowało im czasu. Siedzieli w najętym domu kolejne godziny, próbując dowiedzieć się jak najwięcej od torturowanych. Zapadł zmrok, a oni przegryzali się przez kolejne zagadki, które rodziły dalsze pytania.

 

Jeremiasz Galbo dostrzegł wchodzącego do izby szlachcica. Nordyjski rycerz był zmęczony, ale upór na jego twarzy wciąż pozostawał zauważalny. I to było zaskakujące. Ragnar powiedział na spotkaniu z Tertio, że ich drużyna jest mała, lecz ma ogromną motywację do działania. To było związane z wydarzeniami na wyspie czarnoksiężnika. I z chłopcem o imieniu Gaspar, uczniem czarodziejskiego fachu. Galbo nie był na wyspie i nie do końca rozumiał opowiadaną przez rycerza historię. Ale reszta drużyny, nawet Koryntiasz Szrama, zdawała się wierzyć w to, że niezwykła moc młodego maga splątała jego los z ich losem. Ustalenie miejsca pobytu Gaspara stało się celem.

 

Jeremiasz uważał się przede wszystkim za człowieka interesów. Jego rodzina specjalizowała się w sprzedawaniu swoistego towaru – informacji. Doradzała i wspierała najemników, awanturników i w zasadzie każdego, kto dobrze zapłacił. I wielokrotnie w ciągu ostatnich trzech miesięcy, handlarz informacji zastanawiał się, czy nie porzucić drużyny, nad którą w naturalny sposób przejął przywództwo Ragnar ze Svero. Działania grupy mniej miały do czynienia z zarabianiem a bardziej przypominały „pogoń za nieistniejącym widmem”. Właściwie to dopiero ostatnie dni i sowite wynagrodzenie, zapowiadane przez Erstena Poppera zmieniły wgląd na sprawę. Jeremiasz Galbo nie był wojownikiem, ale pomagając drużynie i organizując jej działanie liczył oczywiście na sporą część z nagrody.

 

„Przynajmniej w tej kwestii, przeklęty honor rycerski jest po mojej stronie” – rzucił w myślach, wskazując Ragnarowi miejsce na ławie.

 

Szlachcic zasiadł ciężko i spojrzał na rozłożone przed Jeremiaszem pergaminy.

 

– Próbujesz połączyć to w jedną całość?

 

– Zapewne bez skutku. Ale jedno jest pewne…

 

– Że sprawa nie jest tak prosta jak z początku się mogło wydawać? – Słowa Norda zabrzmiały wyjątkowo gorzko. – Tylko czy zmienia to naszą obecną sytuację?

 

– Nie… – Galbo zawiesił głos, a zaraz potem dokończył – I tak, zarazem. Wiemy, że współpracownik porywaczy działa wewnątrz domu Popperów. Może być i tak, że jest członkiem rodziny. I może jest, czego nie powinniśmy wykluczać, pomysłodawcą całego zamieszania.

 

– Użyłeś zgrabnego słowa, panie Jeremiaszu. – Ragnar zmrużył oczy. – A jeśli kluczem do wszystkiego jest zamieszanie właśnie?

 

Nic nie jest takim, jakim się zdaje być u początków?

 

– Dokładnie. Gdyby w całej sprawie nie chodziło o złoto, gdyby nie liczył się okup to los ludzi Guderiona nabierałby sensu. To znaczy, właściwie ich bezsensowna śmierć zyskiwałaby sens, jakkolwiek dziwacznie to brzmi. Raz, że okupu mogło nie być, a dwa że zdrajca zapewne podpowiedział im by spróbowali oszustwa. I w ten sposób pozbył się najemników.

 

– Może jest wysoko postawiony w rodzinnej hierarchii, skoro zakładamy, że był władny doradzać w takiej kwestii. – Handlarz potarł dłonią podbródek – Pamiętaj, panie rycerzu, że niewielka grupa osób wie o porwaniu, bo jak wspomniał Tertio jest to ważne dla stabilności interesów Popperów.

 

– Samego Erstena możemy chyba wykluczyć…

 

– Raczej… Ale jeśli nie chodzi o okup, po jakie licho porwano pannę?

 

– Będziemy musieli… – rycerz urwał w pół słowa i spojrzał na wejście do komnaty.

 

Niyah Elbaz wmaszerowała do niej szybko, omiotła spojrzeniem rozmawiających i skierowała się do drzwi, prowadzących do piwnic. Nim zdążyli do niej cokolwiek powiedzieć, kobieta już zamykała za sobą odrzwia. Galbo zauważyli jej przygarbioną sylwetkę, lekką bladość na twarzy i z trudem skrywane oznaki bólu. Wraz z Ragnaren rzucili się za nią.

 

Przy więźniach znajdowali się dwaj oprawcy i łucznik. Czarodziejka nie zwróciła uwagi na Szramę, i w kilku niewybrednych słowach rozkazała wynajętym zbirom wynosić się. Zmieszani mężczyźni niewyraźnie spojrzeli na Koryntiasza, jakby pytając go o zdanie. Ten spojrzał na twarz kobiety, i ruchem głowy wskazał im wyjście.

 

Niyah Elbaz przyjrzała się dwóm ludziom przywiązanym do solidnych krzeseł, potem spojrzała na członków drużyny, westchnęła i wyrzuciła z siebie:

 

– Wiem do cholery, że nie podoba się ci sie panie Ragnarze, że gdy z nimi skończę mogą zostać ochłapami mięsa i niczym więcej, ale ty też mordujesz ludzi mieczem, gdy jest to konieczne, i wiem, że macie powody by mi nie ufać, ale właśnie przed chwilą, ktoś podający się za naszego zleceniodawcę, próbował mnie zgładzić. I nie ma czasu do stracenia. Wierzę, że jeśli szybko dowiemy się gdzie jest dziecko, to zakończymy sprawę zanim spotka nas wszystkich los drużyny Guderiona.

 

 

***

 

– To stanowczo za dużo. – Ragnar ze Svero kręcił głową i wykrzywiał twarz w grymasie złości. – Pewnych granic nie powinniśmy przekraczać.

 

– Już kilka przekroczyliśmy – mruknął Szrama. – Ale cóż, jak prawią pobożni: Este vremes[iii]

 

W izbie byli w tym momencie wszyscy. Galbo wyglądał na żywo poruszonego, pił rozwodnione wino siedząc na skraju ławy. Koryntiasz Szrama oparł się o ścianę i oglądał swoje buty, od czasu do czasu rzucając pojedynczą uwagę. Krasnolud raczył się piwem i zagryzał podpłomykami polanymi mięsnym sosem, jakby usłyszane przed chwilą informacje zupełnie go nie obchodziły. Czarodziejka siedziała tuż obok, nadal blada, widać, że nie doszła jeszcze do siebie po gwałtownym i dramatycznym używaniu swoich magicznych talentów.

 

Na środku, naprzeciw siebie stali Ragnar i Paulus Brega, spierając się ostro.

 

– Zgodziłem się na wiele… Lepiej powiedzieć, że na wiele pozwoliłem…

 

– Nikt cię nie… – Szrama zaczął, ale rycerz przerwał mu.

 

– Tak do cholery, nikt mnie nie mianował przywódcą, ale też nikt się nie palił do przewodzenia. Trzeba było działać po tym, co się wydarzyło…

 

Ragnar zamilkł.

 

– Po tym, co spotkało chłopca… – Niyah powiedziała to wolno.

 

Krasnolud mruknął w głębi brody:

 

– Mówiłem, żeby jej nie pozwalać na zaglądanie do swoich łbów, ale oczywiście nie chcieliście słuchać. Jednak dupa to dupa, czasami przysłania to, co nazywacie zdrowym rozsądkiem.

 

– Dziękuję, za komplement, panie Bragg – syknęła czarodziejka – ale mylisz się. Mogłabym próbować „włazić” do ich łbów, widziałeś, co uczyniłam z naszymi więźniami. Co prawda Koryntiasz Szrama ma w żyłach Starszą Krew, Paulus ćwiczył obronę umysłową a rycerz też niejedno umie, ale potrafiłabym to zrobić. Umówiliśmy się inaczej, a ja dotrzymuje danego słowa. Wy zaś nie trzymacie języków na wodzy. Słowo do słowa i domyśliłam się, że Gratia Popper nie jest jedyną poszukiwana przez was osobą.

 

– Czarna Magia ci pomogła w osądzie? – Koryntiasz zabrzmiał nieprzyjemnie.

 

– Nie ukrywałam tego przed wami, po prostu nie pytaliście, czym dokładnie się param. Gdyby nie Domena Mroku, nie wyciągnęłabym szczegółowych informacji od więźniów. Musiałam ich zastraszyć. Połączyłam to ze Sztuką Umysłu i teraz wiemy wszystko.

 

– Uspokójmy się. – Ragnar spojrzał po twarzach zebranych w komnacie. – Przemyślmy to raz jeszcze. Mnie też się bardzo nie podoba pomysł z brnięciem w Mrok, korzystaniem z jego Darów. Skąd ten pomysł Paulusie?

 

– Żeby była jasność. Tam gdzie mnie wychowano i wyszkolono na czarodzieja, każda z Domen była wolną. Przyzwalano nam na naukę, w pełnym spektrum barw. – Mag mówił wolno, niskim głosem. – Ja wybrałem Ścieżkę Żywiołów. Ale poznałem wielu, którzy zainteresowali się bardziej mrocznymi stronami magii. W Konstanzie spędziłem sporo czasu, znam tutaj kilku specjalistów. Kiedy stało się jasnym, że trudno będzie dotrzeć do twierdzy zajmowanej przez Białego Psa na własnych nogach, pomyślałem o innej drodze. Jedynej rozsądnej, w miarę bezpiecznej, i jak mniemam, zaskakującej dla naszych wrogów.

 

Zapadła cisza. Niespodziewanie, jako pierwszy odezwał się krasnolud:

 

– Dla mnie to szaleństwo, ale przyzwyczaiłem się przebywając z wami, że to, co szalone powoli staje się normalnością. Więc nie wiem czy chcecie glosować, czy inaczej to rozwiążemy, ale jestem gotowy żeby polecieć. Na czymkolwiek, co tam sprowadzicie, czy wywołacie.

 

Ragnar zdziwił się słysząc to wyznanie. Zauważył także, że Galbo również patrzy z niedowierzaniem, podobnie Niyah i Paulus. Za to Koryntiasz roześmiał się serdecznie.

 

– No niech mnie! Panie Bragg, a jeszcze nie tak dawno problemem było wejście do chybotliwej łódki.

 

– Jeśli liczysz na komentarz, wesołku, to się przeliczysz. Tyle mam do powiedzenia.

 

– Co to za stworzenia? – Rycerz popatrzył w oczy Paulusowi – Bądź precyzyjny, jeśli łaska.

 

Zapytany wciągnął powietrze i odpowiedział, starannie dobierając słowa.

 

– Czarnoksiężnicy nazywają je Jeźdźcami Nocy lub Nocnymi Skrzydłami. To swoistego rodzaju konstrukty, projekcje Sztuki Mroku, przywołane przez zaklęcia. Pochodzą ze sfery znajdującej się tuż obok naszej rzeczywistości. Ale nie są to, jak się obawiałeś demony. Ten czar czarnoksiężnicy ćwiczyli przez stulecia. W obecnej formie jest stosunkowo łatwy do zastosowania, tylko trwa dosyć długo. Przyzwana istota działa inaczej niż te będące prawdziwymi Istotami Mroku. Nie posiada własnej woli, musi być stale kontrolowana przez maga. I z nastaniem dnia, znika.

 

– Idealnie. My z nastaniem dnia tez możemy zniknąć. – Krasnolud splunął – A już na pewno panienka Poppera. Czasu chyba nie ma zbyt dużo, co?

 

– Kwestia zapłaty – przypomniał sobie Galbo.

 

– Nie będę kupczył przeklętym artefaktem – sapnął z uporem Ragnar.

 

– To jedyna opcja. – Paulus zbliżył się. – Wszak nie mamy pieniędzy. Za trzy zaklęcia, bo tyle potrzebujemy, zapłacimy słono. A Popper nie da nam dodatkowego złota. Nie ma na to czasu.

 

– Zdajecie sobie sprawę, do czego mogą go użyć? To czarnoksiężnicy.

 

– Jak i nasza baba. – Bragg wskazał na Niyah, po czym popił z kufla.

 

Nie było komentarza. Za to Paulus napierał, cały czas mówiąc jednostajnym, spokojnym głosem:

 

– Pan Koryntiasz wypowiedział się już w tej kwestii. Nie nasza sprawa jak użyją przedmiotu. Takie jest życie… My mamy wyraźny cel. A właściwie skomplikowany system zależności, jednych celów od drugich. Potrzebujemy tych zaklęć. A im szybciej zapłacę, tym szybciej rozpoczną przygotowywanie czarów.

 

– Przyłączam się, jeśli można, do głosowania. Popieram maga. – Łucznik wyraźnie poweselał – I prosiłem, panie Paulusie, mówcież do mnie Szrama…

 

Ragnar zmrużył oczy i popatrzył na Koryntiasza.

 

– Coś mi się przypomniało. Na wyspie wspominałeś o możliwościach sprzedaży różdżki. Bardzo korzystnych. Brzmiało to tak, jakbyś był bardziej zainteresowany magicznym przedmiotem niż samym ubiciem czarnoksiężnika.

 

Cisza, która zapadła po słowach szlachcica była pełna napięcia. Niyah uważnie przypatrywała się zgromadzonym. Szrama i Galbo nieudolnie próbowali ukryć porozumiewawcze spojrzenia. Rycerz zacisnął szczęki.

 

– Panowie, chyba nie wszystko sobie mówicie wprost. A powiadają, że to niewiasty tak właśnie czynią. – Czarodziejka poprawiła się na krześle, krzywiąc się z bólu – Będziemy teraz roztrząsać dawne sprawy? Czy rzeczywiście podejmiemy szybkie decyzje?

 

– Głosujmy. – Ragnar pokiwał głową – Nie podoba mi się to, co czynimy, ale zgadzam się, ze nie mamy wyjścia. I zapewne któregoś dnia odpowiem za to wszystko przez Trzynastoma i przed moimi Przodkami. A co do naszych zadawnionych kwestii, poruszymy je przy najbliższej okazji. W sprzyjających okolicznościach.

 

– Nie mam tutaj pełnego głosu zapewne, bo w walce wam i tej nocnej eskapadzie niewiele pomogę, ale jak tak liczę to chyba sprawa jest przesądzona. – Jeremiasz Galbo popatrzył po zebranych.

 

Ragnar ze Svero odczekał chwilę, po czym podszedł do sakwy leżącej pod ścianą, i przez chwilę przetrząsał ją. Wyciągnął z jej wnętrza zawiniątko i podał Paulusowi. Mag chwycił pakunek i zamyślił się.

 

– Myślę, że powinniśmy być gotowi około północy. Dobierzcie się w pary. Każda z istot uniesie trzy osoby, wliczając czarnoksięskich pomocników, którzy będą sterować lotem i pilnować stabilności zaklęcia.

 

– Czyli mamy chwilę na przygotowania. – Niyah podniosła się. – Bo jest jeszcze jedna sprawą, którą możemy zająć się w ciągu tego wieczora, nim wyruszymy po dziecko. Mam diabelską ochotę porozmawiać, twarzą w twarz z naszym zleceniodawcą. Wyjaśnić mu to i owo, i zażądać z kolei wyjaśnień od niego.

 

– Jak? – Ragnar spojrzał na nią.

 

– W domu Erstena trwa uczta. Orgia na kilkadziesiąt osób, z muzyką, tańcami i mnóstwem jadła. Zaproszeni goście muszą stawić się w Nocnych Maskach.

 

– To odwieczny zwyczaj bogatych mieszczan i części szlachty pochodzących z Konstanzy – wtrącił Galbo. – Ci zepsuci durnie uważają, że nosząc antyczne togi i tuniki, z twarzami skrytymi pod maskami, są nocą innymi ludźmi niż w dzień, i że wolno im czynić te rzeczy, o których za dnia nie śmieli by nawet pomyśleć.

 

Krasnolud splunął pogardliwie. Czarodziejka kontynuowała.

 

– Moje zasady dotyczące pracodawców zabraniają mi stosowania magii, przeciw nim i ich służbie, ale pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby pracodawca, lub ktoś za niego się podający, próbował mnie skrzywdzić. Wejdziemy tam, jako goście, a moje zaklęcia zapewnią nam anonimowość.

 

– Wejdziemy? – Ragnar lekko przekrzywił głowę.

 

– Pana krasnoluda raczej nie przemycimy, pan Galbo jak wspomniał, w nocnych eskapadach się raczej nie specjalizuje, a czarodziej załatwia nasze najważniejsze sprawy. – Niyah Elbaz rozciągnęła usta w uśmiechu. – Ale ty mości Ragnarze, co oczywiste i pan Koryntiasz, jakże elokwentny i obeznany w sztuce wymowy, idealnie się nadacie na moich towarzyszy.

 

Rycerz westchnął a Koryntiasz zwany Szramą lekko się uśmiechnął.

 

 

***

 

Willę wypełniała muzyka. Spokojne dźwięki harf i kilku innych strunowych instrumentów, których nazw nie znał, łączyły się z przenikliwymi tonami piszczałek i fletów. Patio, o ogromnych rozmiarach, będące właściwie wewnętrznym ogrodem, było spowite delikatną mgiełką. Wonne olejki, kadzidła i shaeidańskie perfumy intensywnie drażniły jego nozdrza. Ragnar ze Svero przywykł do innych rodzajów ucztowania.

 

Zamiast popularnego na Północy i w większej części Cesarstwa suto zastawionego, masywnego stołu, znajdującego się w centrum, na dziedzińcu umieszczono kilkadziesiąt miejsc wypełnionych jedzeniem. Mniejsze stoły, kamienne postumenty, skrzynie i tym podobne, pokryto barwnymi kawałkami tkaniny i ustawiono na nich misy pełne owoców, mięsiwa, ryb i serów. Wszędzie dookoła rozlokowano potężne amfory i dzbany z winem. Nie było żadnych krzeseł ani podwyższenia właściwego dla pana domu lub władcy. Biesiadnicy siedzieli tam gdzie mieli na to ochotę. Na równo przyciętej murawie, zielonej i soczystej wyłożono narzuty i koce. Gdzie niegdzie ustawiono specyficzne łoża, które wyglądały jak te znane ze starożytnych rysunków. Pierwsi Cezaryjczycy, w odległych czasach ucztowali na półleżąco. Popperowie, jak i reszta bogatych kupców z Konstanzy, naśladowali w swoich rozrywkach dzisiejszą cesarską szlachtę. Wszyscy oni chcieli zaznać tych antycznych „przyjemności”.

 

Kolejną fanaberią były odzienia. Szerokie i obszerne togi, zwijane w niezrozumiały dla nordyjskiego szlachcica sposób. Mężczyźni poruszali się w nich powolnie, prezentując dumnie swoje bogactwo – szaty były wielobarwne i ozdobione naszytymi nań ozdobami z pereł, złota i srebra. Kobiety okrywały się tunikami pozbawionymi rękawów, także bogato uszytymi, które przy poruszaniu się ukazywały uda właścicielek. Wedle słów Niyah, Koryntiasza i Galbo, którzy znali tutejsze zwyczaje, kobiety przybywające na te specyficzne uczty bywały żonami, córkami, faworytami lub damami najętymi do towarzystwa. Ragnarowi nie udało się zauważyć różnic. Wszystkie niewiasty, podobnie jak i mężczyźni skrywały swoje oblicza pod maskami. Zasłony na twarz wykonane były, jako małe dzieła sztuki. Pozłacane i posrebrzane, zakrywały albo część twarzy, albo jej całość. Wtedy posiadały nawet wyrzeźbione rysy twarzy, nosy i szpiczaste podbródki.

 

Poza gośćmi i gospodarzami patio zapełniała służba, ubrana w żółtobiałe, proste szaty, ale przypominające swoim krojem starożytne tuniki oraz muzykanci i tancerze, obu płci. Odzienia artystów bywały różne, od obszernych szat przypominających togi, aż po ubogie przepaski biodrowe. Ciała tancerzy i tancerek pokrywały tatuaże i malunki, w których można było rozpoznać południowe wzory.

 

Rycerz po raz kolejny zaplątał nogi w obszerną, powłóczystą togę, koloru zakrzepłej krwi, zdobioną złotymi nićmi. Nerwowo szarpnął materiał i skrzywił się ze złością. Na szczęście jego grymas przysłaniała pozłacana maska. Niewygodna szata, i równie obce zapachy i aromaty spowodowały, że w jednym momencie pobiegł myślami do ośnieżonych tallyńskich szczytów, wznoszących się nad Doliną Tsuaan. Wspomniał rodzinne włości, gdzie pozostawił ojca i młodszych braci. I gdzie uczty wyglądały tak jak wyglądać powinny.

 

Idący obok Szrama noszący błękitno białą szatę, zapewne nie męczył się w niej tak jak Ragnar, ale wyglądał równie niepoważnie. Jego maska przypominała obliczę wściekłego pyszałka, o długim, zakrzywionym nosie. Za to Niyah wyglądała olśniewająco. Czerwono czarna tunika, na którą zarzuciła lekki, zwiewny kawałek tkaniny tylko podkreślała jej smukłą figurę. Wcześniej odziana była w długą czarną spódnicę, na którą nakładała kaftan i płaszcz. Teraz, gdy poruszała się, wyraźnie widać było jej kształtne uda. Czarodziejka była Lothanijką, mieszkanką Burzowego Wybrzeża, a jej przodkowie szczycili się pochodzeniem od shaeidów. Fizyczne piękno i delikatne ruchy – zdecydowanie, Niyah Elbaz odziedziczyła te cechy.

 

Gdy weszli pomiędzy ucztujących, Ragnar upewnił się, że pochwa długiego noża, którą umieścił pod togą, jest odpowiednio przypięta i umożliwia szybkie wydobycie oręża. Żadne z nich, nie miało przy sobie długiej broni, co może nie było problemem dla Niyah lub dla Koryntiasza, sprawnie posługującego się krótkimi ostrzami. Rycerz czuł się źle bez swojego szerokiego nordyjskiego miecza.

 

Czarodziejka powiodła ich w prawo, pod arkady, gdzie w zacienionych miejscach kilka par raczyło się winem i swoim intymnym towarzystwem. W kilku przypadkach zamiast par widać było większą ilość ludzi, oddających się miłosnym uniesieniom. Szrama trącił Ragnara ramieniem, gdy mijali jedną z grupek, a szlachcic pokręcił tylko głową z dezaprobatą.

 

„Cholerni wielbiciele antycznych czasów. Ciekawe, ilu z nich, za dnia piastuje poważne, świętobliwe stanowiska?”

 

Na kamiennej podłodze, ułożonej z polerowanych kafli walały się części garderoby, niektóre zapewne niebotycznie drogie. Rycerz spojrzał na swoją togę i zastanowił się po raz kolejny czy ogłuszonym i skrępowanym gościom, od których, Koryntiasz, Niyah i on „pożyczyli” odzienia, jest niewygodnie. Byli całkowicie pijani i tak czy inaczej niewiele zapamiętają z nocnych wydarzeń. Niyah, tuz po tym jak dostali się do majątku Popperów skierowała całą trójkę do ogrodów. Tak jak zakładała, wśród gęstwiny krzewów i wysokich, ozdobnych traw można było znaleźć kilkunastu biesiadników świętujących poza willą. Krzywda im się nie stała, mogli zaś dopomóc drużynie w niepostrzeżonym dostaniu się na ucztę. Strażnicy przy bocznej furcie także „dopomogli” – czarodziejka użyła na nich Mocy Umysłu, nie byli świadomi, kogo wpuszczali przez ogrodowe odrzwia, w ich pamięci nie pozostał żaden ślad z tamtej chwili.

 

– „Popper powinien być przy wschodniej ścianie, w rodowej altanie.” – Głos Niyah rozbrzmiał w głowie Ragnara. – „Odwiedzimy go.”

 

Wspomniana budowla była potężną, drewnianą konstrukcją, pokrytą winną latoroślą. Do wnętrza prowadziło jedno duże, i dwa mniejsze wejścia. Wszystkie zasłonięte były miękkimi tkaninami, zielonkawej barwy. Nikt nie pilnował wejścia, więc wślizgnęli się tam prawie niezauważeni. Wewnątrz paliły się niezliczone ilości kaganków i świec, rzucające chybotliwe cienie, gdy lekki wietrzyk przedostawał się z zewnątrz. Wysoki mężczyzna o sporym brzuchu rozsiadł się w głębi, na miękkim łożu, wymoszczonym poduszkami. Dwie kobiety, odziane w zwiewne tuniki, które zdecydowanie nie zasłaniały ich wdzięków karmiły grubasa. Dwie kolejne siedziały mu na kolanach i głaskały go. Ragnar powstrzymał się od pogardliwego splunięcia, a Szrama cmoknął z zachwytu. Po obu stronach głównego łoża umieszczono podobne leża, ale mniej wystawne, zasiadali na nich goście, jedząc i rozmawiając półgłosem.

 

Z cienia wyłonił się wysoki, postawny mężczyzna. Jeszcze przed tym jak się odezwał, szlachcic rozpoznał w nim osobistego człowieka Erstena Poppera – Tertio. Nosił srebrzystą maskę z fantazyjnymi dodatkami powyżej czoła, ale nieskrywającą podbródka i ust.

 

– Zacni panowie, i ty pani – zaczął, skłaniając się lekko. – Wybaczcie, lecz nasz gospodarz nie ma w tej chwili dla was czasu.

 

Zastąpił im drogę.

 

– Chcieliśmy pogratulować doboru muzykantów i tylko się przywitać – mruknął Koryntiasz Szrama w głębi maski.

 

– Czas na to znajdzie się, drogi panie. – Tertio nie ustępował. – Tyle, że niebawem.

 

Niyah wyciągnęła dłoń w kierunku ochroniarza. Trzymała w niej mały, biały kwiat, zerwany uprzednio. Wypowiedział kilka słów w języku wspólnym, silnie podkreślając śpiewny akcent Sahil Yel.

 

– Jak biały lew, chronisz tego, który dla ciebie najważniejszym jest. Wielu pozazdrościć może tak oddanego sługi. Ale i zarazem współczuć może.

 

– Nie rozumiem, pani? – ochroniarz pokręcił głową.

 

– Bo oddany sprawie człowiek jest zaiste słabym. Ślepym staje się ten, kto długimi chwilami w blask świecy spogląda. – Czarodziejka dmuchnęła w dłoń a płatki kwiatu uniosły się nad twarzą mężczyzny. Ragnar zrozumiał. W jednej chwili zaufany człowiek Erstena Poppera znieruchomiał. – „Przeklęta Sztuka Umysłu. Przeklęta, ale jakże przydatna.”

 

Niyah Elbaz klasnęła w dłonie i gestem przepędziła dziewki. Popper niepewnie rozejrzał się dookoła. Nie nosił maski, a togę miał rozchełstaną. W półmroku widać było jego gładko ogolone oblicze i krótko przycięte włosy.

 

– Tertio?

 

– Nie usłyszy cię, mości liczmistrzu. – Szrama wpakował się między poduchy i zadrwił. – Tak bardzo się starał, ale nie potrafił odpędzić myśli naszej czarodziejki. I zarazem waszej, rzecz jasna.

 

– Co się tutaj wyrabia? – Popper chciał krzyknąć, ale sztylet trzymany przez Koryntiasza dotknął jego szyi. Wyszeptał tylko z przestrachem – To ty Niyah?

 

– Ciszej Erstenie. Nic ci nie grozi. Przynajmniej z naszej, mojej strony. Ale ktoś inny igra z twoim życiem. Ktoś cię zdradza.

 

Czarodziejka usadowiła się obok kupca, jednocześnie zdejmując maskę. Ragnar siadł się na rogu łoża, bacznie rozglądając się. Chwilowe zamieszanie nie wzbudziło podejrzeń tych kilku osób leżących na bocznych łożach. Nadal jedli i cicho rozmawiali, a od czasu do czasu słychać było śmiech i niezbyt głośne westchnienia. Z zewnątrz dobiegały dźwięki muzyki.

 

– Powinieneś dobrze zapłacić wynajętej drużynie, bo nie dość, że stara się odzyskać twą utraconą córkę, to jeszcze dba o twoje własne bezpieczeństwo. – Niyah mówiła wolno, nie patrząc na kupca. Ochroniarz poruszył się mechanicznie, schylił i przysiadł u stóp łoża. Wtedy dopiero czarodziejka spojrzała na twarz Erstena Poppera i dodała – Ktoś, zapewne wpływowy i bliski rodzinie współpracuje z porywaczami.

 

– Jakżesz to?

 

– A tak właśnie. Kontaktował się z nimi z wnętrza domu. Pewnie i zaplanował samo uprowadzenie, do tego przekupił i wciągnął w spisek strażników. Ktoś z martwej już teraz służby mógł wiedzieć zbyt wiele. No i maczał palce w tym, co spotkało ludzi Guderiona.

 

Popper milczał, więc czarodziejka kontynuowała.

 

– Powiedz nam, kto planował przekazanie kosztowności, i kto zaproponował iżby do sakw włożyć kamienie? I co najważniejsze, zdradź nam ile zażądali porywacze?

 

– Nie podobają mi się te pytania…

 

– Nam nie podoba się zaś, że możemy postradać zdrowie i życie – warknął Szrama w głębi maski, obracając sztyletem w dłoni. – I to przez tajemnice naszego pracodawcy.

 

– Do rzeczy. Jak mam to rozumieć?

 

– Tak się złożyło Erstenie, że ktoś podający się za twoją szanowną osobę, próbował mnie zabić. Zaledwie chwilę temu, tuż po zmroku. Ten ktoś, był na tyle śmiały, że atak ów przeprowadził w twoim majątku, w kaplicy poświęconej Galbenowi.

 

Popper nie odpowiedział, pokręcił tylko głową z niedowierzaniem.

 

– Za mało się postarali. Jak widzicie żywa jestem, choć moja duma ucierpiała. Dałam się podejść, jak mała, ufna świątynna akolitka. Choć prawie ich dopadłam, tak prawdę mówiąc.

 

– Jak to jest, panie złotodzierżco, że takie cuda dzieją się pod twoim dachem, a ty albo nie wiesz w co się gra, albo wiedzieć nie chcesz? – syknął Koryntiasz.

 

– Czego chcecie tak naprawdę? – Kupiec zmrużył oczy. Czarodziejka przysunęła się i spojrzała mu w twarz.

 

– Szansy. Dla twojej Gratii i dla nas samych. Byśmy wszyscy, przez twoje tajemnice i interesy nie skończyli marnie.

 

– Przy okazji. – Koryntiasz uniósł maskę i wrzucił sobie do ust jedno z winogron, leżących na srebrnej tacy, wyposażonej w zdobione nóżki. – Niezły pomysł z tym przyjęciem. Nikt nawet przez moment nie pomyśli, że masz jakieś zmartwienie w głowie, kiedy tak dobrze się bawisz. Doskonała, handlowa maska.

 

Niyah położyła dłoń na ramieniu łucznika i mówiła dalej:

 

– Dla wszystkich złoto zdaje się być cenniejsze niż krew. „Takie czasy”, jak to mawiają, ci, co wierzą w Trzynastu. Chcemy od ciebie pomocy. Wiedzy. I zrozum wreszcie, że robimy to dla twojego dziecka, w pierwszej kolejności.

 

Kupiec znów milczał dłuższą chwilę. Ale odezwał się wreszcie.

 

– Jest dla mnie wszystkim, tylko ona mi została. I gdzieś mam to, czy ktoś wierzy w moje zapewnienia, czy nie. Zrobię wszystko by ją odzyskać. Oddam całe złoto, sprzedam każdy fragment mojej fortuny.

 

– Ile?

 

– Nie rozumiem…

 

– Ile chcieli za dziewczynę?

 

– Czterdzieści tysięcy w złocie, dwadzieścia w kamieniach i następne dwie dziesiątki w listach kredytowych.

 

Ragnar pokręcił głową z niedowierzaniem. Szrama głośno wciągnął powietrze i odezwał się:

 

– Wybaczcie, panie Popper, ale żadne dziecko nie jest warte tyle. Żaden dorosły zresztą też.

 

– Uważajcie Koryntiaszu, na to, co mówicie do rodzica o krwawiącym sercu – szepnęła Czarodziejka. – Jak chciałeś zebrać taką fortunę? To w ogóle możliwe?

 

– To szaleństwo. I to w tak krótkim czasie. Ale mógłbym to zrobić. Zrobię to.

 

– Jak?

 

– Tego nie mogę powiedzieć.

 

– Nie masz takich pieniędzy. Nie sam.

 

– Nie mogę…

 

– Co musiałbyś zrobić? – dopytywał Koryntiasz. Ale nie doczekał się odpowiedzi. Ragnar wpatrywał się w Poppera.

 

– Czy ją skrzywdzili? – Rycerz poczuł się nieswojo słysząc własny głos, dziwacznie dudniący w głębi maski.

 

– Niechby tylko spróbowali! – Ersten Popper wykrzywił twarz w gniewnym grymasie, ale zaraz uspokoił się i smutno uśmiechnął. – Vremes nad nią czuwa.

 

– Chyba nie tylko Vremes – Ragnar mówił wolno. – To właśnie od początku mi nie pasowało. Zresztą wspominał o tym wasz sługa, Tertio. Porywacze nie pokusili się o dodatkowy przestrach, który skłania do szybszego działania. Nie skrzywdzili jej. Nie podesłali wam ni skrawka jej skóry. Nawet wtedy, kiedy próbowaliście ich oszukać.

 

– Mądrze, panie Ragnarze. – Szrama kiwał głową z uznaniem. – Aż z przejęcia, nie zapytam skąd taka fachowa wiedza z przestępczej dziedziny. Myślałem, że wasz żywot bliżej się sytuował turniejów i szranków niż uprowadzeń i skórowania.

 

Szlachcic zbył złośliwą uwagę, krzywo uśmiechając się pod pozłacaną maską. I kontynuował.

 

– Coś nam się widzi, że w całej awanturze, niestety, acz może to i dobrze, nie wasza córka gra pierwszą rolę.

 

– Nie rozumiem… – Kupiec potarł spocone czoło dwiema dłońmi.

 

– Kto z tobą ustalał wszelkie szczegóły? Zwłaszcza te, do których nie miał dostępu Tertio?

 

Popper zamarł z przerażoną miną. Odpowiedział bardzo wolno.

 

– Jest tylko jedna taka osoba, ale na Trzynastu…

 

– Klarus – Niyah zakryła usta dłonią.

 

– Mój brat? Ale dlaczego?

 

– Odpowiedz na wcześniejsze pytanie. – Ragnar rozejrzał się uważnie, odsłaniając maskę i ściszył głos do szeptu. – Co musiałbyś zrobić, żeby mieć te osiemdziesiąt tysięcy?

 

– Sprzedałbym wszystko, co byłbym w stanie. I wszystko, bym zastawił. W tak krótkim czasie nie ma szansy tego zabezpieczyć, więc…

 

– Wasze interesy ucierpiałyby na tym znacząco. Wasze, znaczy się Popperów – drążył rycerz.

 

– Rodzina by się nie ucieszyła – Szrama pokręcił głową a Ragnar podsumował:

 

– Tak czy inaczej, twoja kariera, jako głowy rodu obróciłaby się w niwecz.

 

Ersten Popper ukrył twarz w dłoniach.

 

– Ale dla ciebie to nie miałoby znaczenia – Czarodziejka delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. – Bo odzyskałbyś Gretię. Przeklinaliby wszyscy Popperowie poza jednym. Poza Klarusem Popperem. Twoim naturalnym następcą.

 

– I dodatkowo, nie dość, że szczęśliwym, to jeszcze bogatszym o kilkadziesiąt tysięcy – dorzucił Koryntiasz.

 

– Nie skrzywdziłby jej.

 

– Dokładnie. I to on, na równi z Patronem, czuwa teraz nad jej życiem i zdrowiem. Jeśli prawdą jest, a wszystko na to wskazuje, że dziecko więzi Biały Pies, to twój brat pewnie nie raz ocalił jakąś część jej ciała. – Rycerz wycelował palcem w handlarza. – To mogło być sedno umowy, między Klarusem i tym, który miał środki, żeby porwać dziewczynkę.

 

– Gdzie ten skurwysyn? – Koryntiasz rozejrzał się odruchowo i zmarszczył brwi. – Z całym, rzecz jasna szacunkiem dla waszej Popperowej matuli.

 

– Widziałem go z dwoma kobietami, nie dalej niż kwadrans temu. Był mocno pijany…

 

Szrama westchnął.

 

– Ty udajesz żałobę, on też odgrywa swoją rolę.

 

– Zabiję go…

 

– Powoli, spokojnie i delikatnie. – Ragnar chwycił Poppera za rękę. – Raz: twój brat nie wie, że to rozgryźliśmy. Niech tak zostanie. Na razie. Dwa: tylko on może ocalić dziecko, gdyby nam się nie powiodło. Musi ją kochać, prawie tak samo mocno jak wasze złoto i władzę. I to w całym tym bagnie wydaje się być jedynym pocieszeniem.

 

– Gdyby wam się nie powiodło? O czym mówisz…?

 

– Mamy tak samo dużo wiary jak ty, i drugie tyle własnych powodów, by zrobić wszystko, żeby przyprowadzić ci córkę. – Nordyjski szlachcic skinął na Szramę i spojrzał na twarz Niyah. – Jeśli Trzynastu będzie nad nami czuwać, to stanie się to jeszcze przed świtem.

 

 

 

[C.D.N.]



[i]Dekurion (dziesiętnik) – powszechne na terenach cesarskich określenie dowódcy małego oddziału piechoty lub jazdy liczącego około dziesięciu żołnierzy.

[ii] Setnik – powszechne na terenach cesarskich określenie dowódcy oddziału piechoty lub jazdy liczącego około stu żołnierzy.

[iii] Este vremes, meste cesari (ces.) – tradycyjne, popularne na ziemiach Kontynentu przysłowie w języku cezaryjskim, tłumaczone, jako: „Takie czasy, jaki cesarz”.

 

 

Koniec

Komentarze

Byłem, przeczytałem. Jak widzisz długie testy nie cieszą się popularnością, nawet jeżeli są dobre. 

:) widzę ... ale postanowiłem nie "ciąć" tekstu na sztuczne 8-12 części...

wiem że sporo czasu zajmuje przeczytanie takiego opowiadania - ale mam nadzieję że warto.

Pozdrawiam! 

Oj, Szeptunie... z interpunkcją jesteś tak na bakier, że nie podejmuję się przeprowadzać łapanki na przecinkach. Jest ich tyle, przede wszystkim zbędnych, że strach. Tego niestety trzeba się samemu nauczyć. Niezłym ćwiczeniem jest próba czytania na głos. Przecinki z zasady są w miejscach, w których następuje jakaś przerwa. Twoje teksty czytałoby się jak z zadyszką, tyle tam nadprogramowych przecinków...

 

Przykład: „Zza kotary rozwieszonej, pomiędzy dwoma, masywnymi szafami wyskoczył jasnowłosy młodzieniec”

Na głos byłoby: Zza kotary rozwieszonej (przerwa) pomiędzy dwoma (przerwa) masywnymi szafami wyskoczył jasnowłosy młodzieniec.

 

Bez sensu? Bez sensu.

 

Dodam tylko, że przecinek przed „i” jest bardzo niemile widziany.

Źle: Łysy olbrzym minął wciąż zmieszanego Horacjusza, i kładąc mu dłoń na ramieniu rzekł:

Dobrze: Łysy olbrzym minął wciąż zmieszanego Horacjusza i, kładąc mu dłoń na ramieniu, rzekł:

(względnie w ogóle bez przecinków).

 

„nawet setnicy[ii] „przymykali oko” na taka działalność” - taką

 

Nie zawrzyj mordę, tylko zewrzyj. Jest różnica.

zewrzećzwierać «zetknąć ze sobą i zacisnąć szczęki, zęby, nogi itp.»

 

„Słońce stało w najwyższym punkcie i świeciło oślepiająco, na niebie nie było widać ani jednego obłoku. Po chwili dostrzegł odzianego w obszerne szaty, które łopotały na wietrze.” - brakuje rzeczownika. Kogo odzianego w szaty?...

 

„kilkanaście lat, jasne włosy, brązowe spodnie, jasną, lnianą koszulę, kubrak.” - pwt.

 

„Światło owe otaczało punkt...” - to światło, rodzaj nijaki, a więc owo. Tak jak owo słońce, a nie owe słońce, prawda? Owo drzewo, itp.

 

Dialogi czasem szwankują.

 

Jest: – „Kilka chwil” – głos czarodziejki był niewzruszony. – „Nie więcej.”

Winno być: – „Kilka chwil.”Głos czarodziejki był niewzruszony. – „Nie więcej.”

 

„Uniósł łuk, stając na kamiennym postumencie, kiedyś przyozdobionym rzeźbą. (...) Broń, którą trzymał w dłoniach, była lepsza niż większość łuków, wykonana na specjalne zamówienie, łęczysko było bardziej sprężyste od zwykłych, a cięciwa splatana według dawnej, shaeidańskiej techniki. (...) Widział łuk mostu...” - pwt.

 

„...bezgłośnie konającego na tylnej części wozu.” - ja napisałabym raczej: w tylnej części

 

„Drużyna Ragnara wybrała na swoje siedliszcze skromny dom, położonego przy głównej ulicy, przy zachodnim krańcu wyspy.” - dom położony

 

„Na krótka chwile przymknęła” - krótką chwilę

 

„...niższy zaczynał właśnie zawodzić wysokim głosem a z pomiędzy jego szat zaczęło wydobywać się światło.” - spomiędzy

 

„I jemu raczej można było zawierzyć. Pozostała dwójka to cwani, trudni do złamania zawodowcy. Jeden, wydawać się mogło, że przewodzący grupce, też oberwał w udo, od krasnoluda. Zapewne wiedział sporo, ale wyciagnięcie z niego informacji mogło potrwać. Każdego człowieka można było zmusić do mówienia.” - Okropne nagromadzenie. Literówka w wyciągnięcie.

 

„W rzeczywistości był za pewne władcą złodziei, morderców i dziwek” - zapewne łącznie

 

„Galbo i reszty drużyny, było jasne, że wyciągnięte informacje nie były tymi cennymi, tylko miały na celu zniechęcenie do działania i przestraszenie ewentualnych poszukiwaczy.
Tylko, że tutaj właśnie...”

 

„Przy fontannie, obok altany gdzie przesiadywała córka Erstena Poppera...” - raczej: altany, w której przesiadywała

 

„...a drugi skonał z ran kilka godzin później.” - Raczej: skonał od ran, a nie z

 

Muszę przyznać bez bicia, że gubię się w Twojej fabule. Przeczytałam to i poprzednie opowiadania dość uważnie, jak mniemam, a wiele rzeczy mi się miesza i myli. Prawdę mówiąc nie pamiętam nawet, kim są Koryntiasz, kim Jeremiasz, i czym się różnią. Albo dziwi mnie szczegółowy opis ataku na kamienicę, a kompletny brak opisu próby przekazania okupu – przecież to o wiele ważniejsza scena? Masz mnóstwo wątków, miejsc, postaci, intryg i zależności, ale tylko Ty masz je w głowie. Nawet jeśli przyjmiemy, że ja jestem jakaś szczególnie tępa, musisz liczyć się z tym, że również inni potencjalni czytelnicy nie zdołają ogarnąć wszystkiego, co chciałbyś im pokazać, nie wyłapią zagmatwanych szczegółów, nie powiążą niektórych poszlak.

Porwałeś się na wielki, rozbudowany projekt, więc musisz go przekazać w sposób dość przystępny, by ktoś poza Tobą wiedział, o co chodzi. Ja nie bardzo wiem. Nie kupuję na przykład (a raczej: przede wszystkim) przymusu, dla którego drużyna szuka Gaspara – bo nie czuję żadnych emocji, nie widzę żadnej racjonalnej motywacji, ani pół powodu, dla którego mieliby z siebie aż tak flaki wypruwać. Nie przekonałeś mnie, że to niezbędne i konieczne. Więc wydaje mi się tylko dziwne i nielogiczne. Co w powiązaniu z tym, że postacie wydają mi się dość podobne do siebie (naprawdę Koryntiasz i Jeremiasz mogliby dla mnie być jedną osobą, bo w żadnym nie widzę charakterystycznego rysu), sprawia, że ten fragment, nr 2, był dla mnie zwyczajnie nudnawy.

 

Dodam tylko, że inaczej jest, kiedy piszesz jedno opowiadanie – nawet jak jest w nim ileś postaci, które się nie wyróżniają, ale jest jakaś akcja, to można przymknąć na to oko. Coś się dzieje, coś ktoś robi, coś się kończy, lepiej opisane lub gorzej. Natomiast w przypadku systemu powiązanych ze sobą tekstów już się tak nie da. Jeśli czytelnik nie zapamięta z jednego tekstu czegoś ważnego, bo nie zostało pokazane dość wyraźnie, albo jeśli właśnie postać nie jest zarysowana dość wyraźnie, wszystkie pozostałe teksty czyta się jakby były odrębne, a nie zazębiały się ze sobą. Postać trzeba polubić lub znielubić, zapamiętać. Kluczowe wydarzenie musi być zaakcentowane, opisane dynamicznie i dramatycznie. Jeśli liczysz na to, że ktoś z wypiekami na twarzy będzie łowił szczegóły i zbierał je do kupy na przestrzeni piętnastu tekstów, to możesz się przeliczyć – za wcześnie trochę na to, trzeba sobie wyrobić markę, przekonać potencjalnych czytelników, że warto tracić czas na Twoje tysiąc stron powieści, bo na końcu czeka wisienka. Inaczej będzie trudno...

 

Uff, się rozpisałam. Wybacz, jeśli nie zrozumiałam Twoich intencji czy napisałam coś nie tak. Po prostu przedstawiam refleksję, jaka mi się nasunęła podczas czytania tego tekstu.

 

Jedźmy dalej...

 

„Ulica mówiła o wstrząsających wydarzenia sprzed dwóch dni. Szeptano w gospodach, nad kuflami piwa, w średnio zamożnych zakątkach, a w biedniejszych wspominano całkiem głośno jak to „dumni i najedzeni do syta, szlachetnie urodzeni bezbożnicy próbowali po raz kolejny uprawiać swoje podejrzane interesy na terenie Kieszeni”. Nie precyzowano, o co dokładnie chodziło, zresztą sama opowieść taka zapewne miała być. Ani Plac Nad Otchłanią, gdzie doszło do dramatu, nie był częścią dzielnicy nędzarzy, choć przylegał doń, ani drużyna Guderiona nie składała się w większości chociażby z wysoko urodzonych. Komuś zależało na rozprowadzeniu takich właśnie plotek. Zapewne jakąś rolę w tym wszystkim odgrywał ten tajemniczy Biały Pies. Niestety Galbo miał zbyt mało czasu by przyjrzeć się bliżej jego działalności.”

Przyznam, że nie łapię tego fragmentu. Jaka miała być ta opowieść, niby? (pogrubione zdanie). Następne zdanie w ogóle niejasne – co z tego, że plac nie był częścią dzielnicy nędzarzy, i jaki to ma związek z tym, że drużyna nie składała się z wysoko urodzonych? (Poza tym to „chociażby” straszliwie komplikuje owo zdanie, jaką rolę tam pełni?). Poza tym jest powtórzenie „zapewne”. Aha, a przed „by” i „aby” stawiamy przecinki prawie w 100% przypadków.

 

„...po raz kolejny uprawiać swoje podejrzane interesy na terenie Kieszeni”. (...) I to było sednem problemu. Brakowało im czasu. Siedzieli w najętym domu kolejne godziny, próbując dowiedzieć się jak najwięcej od torturowanych. Zapadł zmrok, a oni przegryzali się przez kolejne zagadki, które rodziły dalsze pytania.” - pwt.

 

„Właściwie to dopiero ostatnie dni i sowite wynagrodzenie, zapowiadane przez Erstena Poppera zmieniły wgląd na sprawę.” - Albo wgląd w sprawę (ale ten zwrot jest tu bez sensu), albo raczej: pogląd na.

„„Przynajmniej w tej kwestii, przeklęty honor rycerski jest po mojej stronie” – rzucił w myślach, wskazując Ragnarowi miejsce na ławie.” - Nie wydaje mi się, żeby w myślach można było coś rzucać, rzuca się raczej coś komuś/do kogoś, przedmiot czy uwagę, a tu co, sam sobie rzucił?

 

„– Próbujesz połączyć to w jedną całość?
– Zapewne bez skutku. Ale jedno jest pewne…”

 

„...gdyby nie liczył się okup to los ludzi Guderiona nabierałby sensu.” - Raczej nabrałby jako czynność jednorazowa, a nie nabierałby jako ciągła.

 

„– Wiem do cholery, że nie podoba się ci sie panie Ragnarze” - się

 

„Czarodziejka siedziała tuż obok, nadal blada, widać, że nie doszła jeszcze do siebie po gwałtownym i dramatycznym używaniu swoich magicznych talentów.” - Raczej: użyciu?

 

„Umówiliśmy się inaczej, a ja dotrzymuje danego słowa.” - dotrzymuję

 

„– Co to za stworzenia? – Rycerz popatrzył w oczy Paulusowi – Bądź precyzyjny, jeśli łaska.” - Po „Paulusowi” kropka.

 

Jak tutaj rozumiesz słowo „konstrukt”? Bo konstrukt i konstrukcja to zdecydowanie nie to samo.

 

„– Idealnie. My z nastaniem dnia tez możemy zniknąć. – Krasnolud splunął – A już na pewno panienka Poppera.” - też. Po „splunął” kropka.

 

„– Panowie, chyba nie wszystko sobie mówicie wprost. A powiadają, że to niewiasty tak właśnie czynią. – Czarodziejka poprawiła się na krześle, krzywiąc się z bólu – Będziemy teraz roztrząsać dawne sprawy? Czy rzeczywiście podejmiemy szybkie decyzje?” - po „bólu” kropka.

 

„– Głosujmy. – Ragnar pokiwał głową – Nie podoba mi się to, co czynimy, ale zgadzam się, ze nie mamy wyjścia.” - że. Po „głową” kropka.

 

„Bo jest jeszcze jedna sprawą, którą możemy zająć się w ciągu tego wieczora, nim wyruszymy po dziecko.” - sprawa

 

śmieliby łącznie

 

Gdzieniegdzie łącznie

 

„Zasłony na twarz wykonane były, jako małe dzieła sztuki. Pozłacane i posrebrzane, zakrywały albo część twarzy, albo jej całość. Wtedy posiadały nawet wyrzeźbione rysy twarzy, nosy i szpiczaste podbródki.” - Auć.

„Poza gośćmi i gospodarzami patio zapełniała służba, ubrana w żółtobiałe, proste szaty, ale przypominające swoim krojem starożytne tuniki...” - Raczej: żółtobiałe szaty, proste, ale przypominające...

 

„Jego maska przypominała obliczę wściekłego pyszałka” - oblicze

 

„Do wnętrza prowadziło jedno duże, i dwa mniejsze wejścia. Wszystkie zasłonięte były miękkimi tkaninami, zielonkawej barwy. Nikt nie pilnował wejścia, więc...” - powtórzenie, poza tym wejścia były w liczbie mnogiej, więc raczej: prowadziły jedno duże i dwa mniejsze wejścia.

 

„Jeszcze przed tym jak się odezwał, szlachcic...” - Brzydko. Raczej: Jeszcze zanim się odezwał, szlachcic...

 

„Wypowiedział kilka słów w języku wspólnym” - Wypowiedziała

 

„– Co się tutaj wyrabia? – Popper chciał krzyknąć, ale sztylet trzymany przez Koryntiasza dotknął jego szyi. Wyszeptał tylko z przestrachem – To ty Niyah?” - po „przestrachem” dwukropek

 

„– Uważajcie Koryntiaszu, na to, co mówicie do rodzica o krwawiącym sercu – szepnęła Czarodziejka.” - Czemu niby czarodziejka wielką literą?

 

„– Rodzina by się nie ucieszyła – Szrama pokręcił głową” - po ucieszyła kropka

 

Tyle.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Ogromne dzieki za "pracę" nad moim tekstem.

Zasiąde do korekty.  Przeczytałem Twoją główną myśl dotyczącą fabuły i biorę ją sobie do serca :)

Istotnie - to chyba nie czas jeszcze na minipowieść lub dłuższy ciąg opowiadań. Nie wiem czy będe miał czas i serce do gruntownego poprawiania całości > dodam po prstu kolejne dwie części "Krwi..." (jeśli znajdziesz siłę na pomoc w korekcie, będę wdzięczny - jesli nie w pełni zrozumiem)  i zajme się bieżącymi opowiadaniami - mniejsze, bardziej spójne (mam wrażenie) rzeczy... 

Czas poświęcony na historię z "Kruczego Uroczyska" i "Krwi..." posłużył mi na naukę i szlifowanie warsztatu. Błędów robię mniej - obiecuje popracować mocno nad interpunkcją :)

Mam w myślach projekt oryginalnego fantasy/sci-fi i tym sie chyba zajmę niebawem...

 

 Jeszcze raz - bardzo dziekuję i pozdrawiam!

 

Pisz, pisz ; ) Powodzenia ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

A tak z ciekawości, czemu Pamos jest italikami?

To jedno z moich założeń - byc może kwestia dyskusyjna - coby nazwy oryginalne (np. w języku cezaryjskim etc) pisac "pochyłymi".

 

Nowa Fantastyka