- Opowiadanie: Szeptun - Krucze Uroczysko

Krucze Uroczysko

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Krucze Uroczysko

Krucze Uroczysko

Autor: Piotr Grochowski

 

 

W miejscu, gdzie przyszedł na świat i gdzie się wychowywał, powtarzano słowa Orc blut vremez, uns ax vremez[i]. Ludzie tłumaczyli je różnie, zwykle wzniośle przedstawiając to zdanie jako krasnoludzką deklarację wojenną, skierowaną do mrocznego, orczego gatunku. Słowa, które znał kiedyś bardzo dobrze, a które później czas zatarł w jego umyśle, dzisiaj, w tej właśnie chwili, kołatały w jego głowie, pulsowały razem z krwią w żyłach.

– „Czas orczej krwi, czas naszych toporów”. – Zdławił przekleństwo, chrapliwie mruknął i splunął krwią. Dużo jej – przebiegło mu w myślach.

I przeklął ponownie. Tym razem głośno i wyraźnie. Płuco musiało być uszkodzone. Żebra z całą pewnością zmiażdżone. Noga w strzępach. Ale przez lata nabrał twardości, teraz pewnie byłby w stanie chodzić i walczyć nawet na okrwawionych kikutach.

W ciągu godziny wszystko trafił szlag. Spętani, jeśli istnieli, zapewne rechotali teraz w swej Otchłani, ubawieni losem bandy awanturników.

Drużyna? – Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. Wolne żarty. Gdzie teraz jest dumny rycerz? Z połamanymi kończynami mógł odczołgać się ledwie kilka metrów, zanim go dopadli. Pół-shaeidańskiemu[ii] bękartowi musiały skończyć się strzały. I wówczas dostali też tego cwaniaka. Potężny Władca Ziemi? Zniknął, jak tylko zaczęło się robić nieprzyjemnie. Od początku był podejrzany. Ale szczytem wszystkiego było zatrudnienie drugiego czarodzieja. Tfu! Zaledwie ucznia czarodziejskiego fachu.

Wtedy ich usłyszał. Z kilku stron wspinali się na zrujnowana wieżę. Bulgotliwie wymieniali między sobą uwagi i pokrzykiwali na siebie w Czarnej Mowie.

– To już – szepnął, zaciskając dłonie na stylisku obosiecznego topora. – Czas posmakować waszej krwi.

Ziggo Bragg z Eisen Taar, doświadczony krasnoludzki wojownik, wykopał zdrową nogą drewniane drzwi, by zaraz po tym, klnąc i wyjąc z bólu, rzucić się do przodu. Ciął z góry, rozpłatując czaszkę pierwszego z orków. Wtedy rzucili się na niego z każdej strony.

 

***

 

Gdyby nie ciemności i to cholerne błoto, Rag nie trafiłby na pergamin traktujący o zleceniu. O zleceniu i wyznaczonej za nie nagrodzie. Kawałek natłuszczonego papieru wisiał na filarze u wejścia do zajazdu. Przybity niedbale zakrzywionym i zardzewiałym gwoździem z całą pewnością tygodnie lub miesiące wcześniej. Tekst był już raczej z tych mniej czytelnych. Vremes[iii] miał jednak, jak widać, plan wobec młodego szlachcica. Ubłocone buty trafiły na niszczejące schody, co zaowocowało utratą równowagi, stłuczeniem rzyci i siarczystą wiązanką nordyjskich[iv] przekleństw. Gdy Rag podnosił się z ziemi, całkiem przypadkowo spojrzał na ów pergamin. I zaczęło się.

Z pergaminem w garści pojawił się przed karczmarzem, żądając informacji na temat zlecenia. Siwiejący, potężnie zbudowany mężczyzna oderwał się od porządkowania kontuaru i spojrzał na ubłoconego i mokrego rycerza. Blond włosy, północne rysy i zniszczone odzienie kontrastowały ze srebrnym łańcuchem zawieszonym na piersi i zdobioną głownią miecza. Niewielu zaglądało tutaj szlachetnie urodzonych, ten zaś był co najmniej egzotycznego rodzaju.

– Zlecenie jak zlecenie, drogi panie – mruknął. – Pewnikiem już, jak to mówią, nieaktualne.

– Jakżeż to? – Nord spochmurniał. – Piszą tutaj o nagrodzie za ujęcie heretyka, czarownika. Pojmał go już ktoś, albo zabił? Jeśli tak jest, czemuście nie zdjęli wiadomości?

– Nie w tym rzecz, mości rycerzu. Żadnej pewności nie mam, czy mag żyw czy ubity. Wiem, że ze trzy miesiące temu inkwizytor Cesarskiej Świątyni Trzynastu w tamte strony pojechał, ze świtą. Znaczną, ze dwa tuziny zbrojnych naliczyli ci, co widzieli jego orszak. I drugie tyle kapłanów i służby.

– Więc…

– No, pewno czarodziej ziemię już gryzie, lub jego prochy nad bagnami się unoszą… – Karczmarz wymownie zadarł głowę w górę, a kiedy jego wzrok padł na sufit, mrugnął oczyma i ponownie spojrzał na szlachcica. – Próżny wasz trud, panie. Dajcie to zlecenie, do pieca z nim, coby już nikogo nie wprowadziło w błąd…

Rag spojrzał na wyciągniętą dłoń oberżysty i skrzywił się. Popatrzył na swoją, w której dzierżył nieszczęsny pergamin. Drugą ręką potarł obolały zad. I uśmiechnął się pod nosem.

– Droga ta, co przez wasze miasteczko prowadzi z Cesarstwa na Pogórze, najpewniejsza jest i najszybsza?

– Ano, dobrze prawicie, panie. – Zapytany pokiwał głową.

– W zleceniu mowa jest o bagnach Ringen. – Rycerz patrzył bystro na siwiejącego karczmarza. – Słyszałem, że to nie jest aż tak daleko stąd.

– Będzie ze dwa tygodnie, czasami i trzy, jak Trzynastu[v] niepogodę sprowadzi na szlak. O cóż wam, panie, chodzić może? – W głosie starszego mężczyzny znudzenie pytaniami szlachcica zaczęło zanikać, pojawiła się za to ciekawość.

– A widział kto wracający orszak inkwizytora? Lub jakiegoś posłańca, co przodem jedzie, by głosić chwałę i zwycięstwo kapłańskie? Bo tak mi się widzi, że jakby wszystko poszło dobrze i zlecenie było już nieaktualne, dawno byś o tym wiedział, gospodarzu. Ty i każdy w tym miasteczku na szlaku.

– Coście tak zmarkotnieli, panie szefie? – Z końca kontuaru, z miejsca, gdzie nie sięgało światło świec i ogarków, rozmawiających dobiegł niski głos. – Nalejcie panu szlachetnie urodzonemu wina jakiegoś, i mi polejcie jeszcze, tylko w proporcjach: mniej wody, bo śmierdzi jak w świątynnej łaźni, a więcej wina.

Rag wbił wzrok w półmrok, marszcząc brwi. Bluźnierca właśnie zapalał fajkę. Miał na głowie lekki kaptur. Karczmarz skwapliwie ruszył realizować zamówienie, a robił to szybko, bo po kontuarze potoczyło się kilka srebrnych monet obitych na cesarsko. Zakapturzony mężczyzna podniósł się z miejsca i po kilku krokach znalazł się w zasięgu światła.

– Ja myślę podobnie jak wy, szlachetny panie, że cesarskim jakoś nie wszystko wyszło. – Mężczyzna zdjął kaptur i wyciągnął rękę na powitanie. – A że na zleceniu, o którym tak konwersowaliście z właścicielem tego przybytku, pieczęć gildii kupieckiej jest, i to nie byle jakiej, nabieram ochoty na nagrodę.

Rycerz z ociąganiem uścisnął dłoń nieznajomego. Ten zaciągnął się dymem z długiej kościanej fajki i wypuścił go. Nozdrzy Raga doszedł przyjemny zapach, przywodzący na myśl południowe kraje.

– Upraszam o niekaranie mnie, panie, za brak manier. – Nieznajomy błysnął oczami spod grzywy czarnych włosów. – Zwą mnie Szrama. Koryntiasz Szrama.

Szlachcic doskonale rozumiał, skąd wziął się przydomek. Twarz ciemnowłosego, choć skryta pod obfitym zarostem, oszpecona była dwiema paskudnymi bliznami biegnącymi od lewego ucha do prawego policzka.

– Ragnar, dziedzic grodu Svero. Południowa część Księstwa Talynnu. Towarzysze mówią do mnie Rag.

Szrama skłonił głowę. I uśmiechnął się.

– Niechże Spętani dadzą mi możliwość zwracania się do ciebie, panie, tym zdrobnieniem. Rad byłbym. Sam jeden siedzę tutaj już tydzień. Jak na złość żaden, nawet najpodlejszy awanturnik nie kwapi się pojawić – i oto Vremes zsyła mi was. Nagroda dla mnie, a sława i honor dla ciebie, panie?

– Zabawny z was człek, panie Koryntiaszu. – Rycerz rozpromienił się. – I jaki obyty na dworach, co wnoszę po kulturze słowa.

– Mówcie mi Szrama, panie – rzucił czarnowłosy, pomijając uwagę o „kulturze”. – To jak będzie?

Karczmarz w tym właśnie momencie podał wino, dorzucając suszone mięso do zagryzania. Szrama, widocznie obeznany w zaopatrzeniu zajazdu, złożył szybkie zamówienie, po czym wrócili do rozmowy.

– No cóż… – Szlachcic upił z kubka i skrzywił się potwornie, a Szrama pokiwał głową ze smutnym zrozumieniem. – Dwie osoby, jak by wyszkolone nie były, same rady nie dadzą.

– Widzisz, panie Ragnarze… – Ciemnowłosy pyknął z fajki i uśmiechnął się pod nosem. – Z tym brakiem awanturników w tych stronach to ja trochę skłamałem.

 

***

 

Miasteczko spowiła wieczorna mgła, ciągnąca znad okolicznych mokradeł. Chłód był przejmujący, więc Jeremiasz Galbo mocniej otulił się płaszczem i nerwowo splunął na próg magazynu. Jakby wychodząc naprzeciw jego oczekiwaniom, dobiegł go odgłos kroków. Chwilę później pod zniszczony drewniany budynek podeszła dwójka ludzi. W jednym z nich rozpoznał Szramę, drugiego, wysokiego i szczupłego widział po raz pierwszy. Szrama jak zwykle wyglądał, jakby wybierał się na polowanie na cesarskich ziemiach: niósł łuk i kołczan na plecach, a na sobie miał skórzane ubranie niekrępujące ruchów. Na cesarskich ziemiach trzeba umieć polować, trzeba mieć celne oko i szybki krok. Zwłaszcza wybierając się tam bez pozwolenia.

Ten drugi raczej nie zajmował się myślistwem, czy też kłusownictwem. Miał długi i szeroki miecz przy pasie, okute buty i ciężki płaszcz uszyty do walki. Na jasne, długie włosy założył kolorową chustę, ale do boju zapewne zarzucał na głowę kolczy czepiec, który spoczywał na jego karku. Przez plecy przewieszoną miał skórzaną sakwę. Wystawało z niej zawiniątko. Jeremiasz był pewien, że kryła się w nim druga broń.

Szrama wyciągnął rękę na powitanie i wskazał na nieznajomego.

– Jego rycerska mość, pan na zamku Salvo, nordyjski szlachcic, pan Ragnar.

Tytułowany nieznajomy przewrócił oczami.

– Nie pan, a dziedzic na zamku – poprawił słowa Szramy. – A zamek mojego ojca zwie się Svero, panie Koryntiaszu.

– Tak czy inaczej, pod wrażeniem jestem. Mnie nazywają Galbo, Jeremiasz Galbo. – Mężczyzna przywitał się ze szlachcicem i spojrzał z uśmiechem na Szramę. – Mam rozumieć, panie Koryntiaszu, że kompania w komplecie?

– Mówcież mi Szrama. – Mężczyzna udał oburzenie, patrząc na obydwóch rozmówców. – A co do twojego pytania, to się okaże. Ale pan Ragnar na pewno podnosi reputację drużyny. No i siłę bojową, rzecz jasna. Prowadźcie, Jeremiaszu, do środka.

Trójka mężczyzn pokonała krótki ciemny korytarz i weszła do dużego pomieszczenia, w którym zapalono kilka pochodni, a ciepło zapewniał pokaźny kominek. Niezbyt ładny, ale z całą pewnością solidny. W izbie przy niskim zaimprowizowanym stole przykrytym kilkoma wilczymi skórami wieczerzała dwójka ludzi.

Jeden był potężny, mierzący grubo ponad dwa metry wzrostu, szeroki w barkach i ogolony na łyso. Na plecy narzuconą miał szarą tkaninę, pokrytą dziwnymi mistycznymi wzorami. Podobne wzory wytatuowane były na jego czaszce. Drugi wyglądał jak karczemny posługacz. Odziany był na czarno, w tunikę przewiązaną sznurem.

Mężczyźni na chwilę przerwali posiłek. Jeremiasz stanął na środku izby.

– Panie Ragnarze – zwrócił się do rycerza – oto nasze wsparcie w kwestii duchowej i w kwestii wiedzy tajemnej. Panowie Paulus Brega i Gaspar Vittel.

Rag uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał na bacznie mu się przyglądających Szramę i Galbo. Oczywiste było, że przy rycerzu nie chcieli użyć określenia „czarodzieje” lub „magowie”. Co prawda minęły już cztery wieki, lecz nadal obowiązywał nakaz cesarski, by każdego napotkanego czarownika nabić na pal lub przynajmniej spalić na stosie. Wieść niosła, że cesarz czasami zasięgał rady tajemniczych magów i planował znieść zakaz praktykowania magii, lecz póki co zakaz był nadal w mocy. Co oczywiście nie przeszkadzało drużynom awanturników zatrudniać ludzi, którzy umieją sporządzić magiczne lekarstwo, odczytać tajemną wiadomość czy chociażby posłać na wrogów kulę ognia lub przekleństwo. Szlachcica ciekawiło, do czego był zdolny olbrzym o imieniu Paulus… Ale jeszcze bardziej intrygujące było dla niego, co potrafił młody chłopak, ledwie kilkunastoletni, którego przedstawiono jako Gaspara.

„Magowie” podnieśli się i przywitali z przybyłymi. Rycerz bez wahania uścisnął twardą dłoń olbrzyma, a zaraz potem prawie zmiażdżył wątłą dłoń młokosa. Szrama i Jeremiasz rozchmurzyli się, widząc, że obecność czarodziejów nie stanowiła problemu dla rycerza, pewnie wiernie służącego cesarstwu. Rozwiewając resztki ich wątpliwości, Rag odezwał się:

– Wszyscy bodaj wiemy, wierząc słowom legendy, że cesarz miał powody, by czarodziejom nie ufać. I mimo upływu czasu jego następcy i cały lud cesarstwa nadal magikom nie pozwala na swobodne życie. Jednak tam, skąd pochodzę, na Północy, magia nie była i nigdy nie będzie problemem. Pomimo iż książę mój, Harred, jest sojusznikiem cesarstwa, ja jestem rycerzem Wolnego Księstwa Północy. Towarzystwo stanu czarodziejskiego nie jest mi wrogie.

Po czym skłonił lekko głowę ku magom, a ci z radością odwzajemnili pokłon, zadowoleni widocznie, iż nazwano ich członkami „stanu”, co zwykle zarezerwowane było dla rycerstwa i warstwy bogatych mieszczan.

Jakby w rewanżu zaraz po zaproszeniu do stołu Paulus niskim, przyciszonym głosem zwrócił się do rycerza:

– Rad jestem, że do kompanii trafił nam się tak światły szlachcic. Jeśli taka potrzeba zajdzie, a – jak mniemam – tak właśnie będzie, możesz, panie, liczyć na potęgę mojej mocy, która pozwala mi władać żywiołem ziemi.

– Na mnie, cny rycerzu – dorzucił młokos, siedzący obok – też możesz polegać, choć dopiero się uczę czarodziejskiego fachu.

Szrama zachłysnął się rozcieńczonym winem, a Jeremiasz Galbo, słysząc to wyznanie, tylko jęknął.

Jeszcze jedna osoba dosłyszała kilka ostatnich słów wypowiedzianych w magazynowej izbie. Niski, barszczysty osobnik stojący w drzwiach, mruknął w głębi swojej długiej, gęstej brody:

– No to, kurwa, pięknie. Mamy drużynę ze „światłym” blond szlachcicem, łowczym, grubasem w płaszczu, władcą kamieni, których pewno nie uświadczymy, szczególnie że droga prowadzi przez bagna, oraz „dopiero uczącego się” czarodzieja… – Krasnolud poprawił wielki obosieczny topór na ramieniu i powtórzył: – Po stokroć, kurwa, pięknie.

 

***

– Zapraszam. – Ziggo Bragg, krasnoludzki wojownik, pogłaskał stylisko swojego topora, uśmiechając się paskudnie. – To może być nawet ciekawe.

Naprzeciwko niego stanął jasnowłosy rycerz, a za jego plecami błysnął sztyletem brodaty chudzielec. Gruby jegomość nie odzywał się, mocno zaskoczony. Chłopak w czarnej tunice też nie wyglądał na chętnego do walki. Zupełnie z tyłu potężnie wyglądający łysol ukląkł i dotknął dłońmi kamiennej podłogi. Daleko w dole, pod fundamentami magazynu coś drgnęło, zrazu lekko, by zaraz potem przenieść drgania na ściany budynku.

Jeremiasz Galbo przezwyciężył suchość w gardle i odezwał się donośnie, z zuchwałością w głosie:

– Coście za jeden? I jakim prawem wkraczacie do mojego magazynu? Pomijam już wasz niewyparzony język. Gadajcież!

– Bragg mam na nazwisko. A na imię dała mi mateczka Ziggo. Powiadają, że to imię ma mnie zaprowadzić na najwyższe skalne twierdze, bym tam wykazał się odwagą i kunsztem w walce. Ale widzę, że na razie Los ma wobec mnie inne plany. I wy mi się trafiliście. I żadnej szansy na skalne twierdze.

– Kto wam, panie, takich bzdur naopowiadał? Przecież z waszą posturą na żadną twierdzę nijak się nie wdrapiecie. Musi być jakaś pomyłka. I albo pomylił się Los, albo wasza matuszka – syknął Szrama, bawiąc się sztyletem. A drganie nabierało mocy.

– Mów dalej, kłusowniku. – Krasnolud uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Dawnom nie walczył, będzie z kilka dni. Za bardzo na was nie potrenuję, ale to zawsze coś…

– Uspokójcie się, jeden z drugim – warknął szlachcic, nie spuszczając wzroku z krasnoluda. – Kto wam, panie Bragg, powiedział, że gdzieś z nami pójdziecie? Hę? No kto?

– W zastępstwie pójdę, nie żebym się sam do tego palił, bo widzę, że łatwo nie będzie. Alem złożył przysięgę. Słowo honoru i uścisk dłoni. Wyście pewnie Galbo? – Spojrzał na Jeremiasza, ignorując trzeszczące ściany.

– Na Vremesa – westchnął ze zrozumieniem zapytany. – Przysyła was Luciusz Flegel z Grimm. Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie. Z tym że miał tu być osobiście. Przydałby się.

– Flegel kulasy połamał, jak walczył w katakumbach pod Dragatusem. Wygrał potem jeszcze ze dwie walki i niezłą sumę. Ale do przyjazdu tutaj się nie nadaje. Przynajmniej przez jakiś czas. A żem nieopatrznie, napity, jakieś deklaracje złożył i swoim słowem poświadczył, to mi nie wypadało go nie zastąpić. Wytrzeźwiałem i jestem. Ale żałuję, że spirytus był tak słaby.

– Przestańcie psioczyć. – Rycerz wydawał się zdenerwowany. – Mogę zdjąć z was, jako najwyższy stanem, tę przysięgę…

– Portki se możesz zdjąć, syneczku, co byłoby wskazane, na ten przykład, jak w krzaki idziesz… – przerwał mu krasnolud. – Słowo honoru to słowo. Zęby zacisnę i pójdę. Może któremuś żywot ocalę przy okazji.

– A zaciskajcie, ile możecie, póki je macie. – Rag puścił mimo uszu słowa karła. – Każdą pomoc przyjmiemy, byle się nie okazało, że wasza gęba większa od topora.

Nord spojrzał na skulonego przy ziemi Paulusa i mrugnął do niego okiem. Drganie ustąpiło, a olbrzym podniósł się z kolan. Obecni w izbie schowali broń. Krasnolud, jak gdyby nigdy nic, siadł za stołem i sięgnął do prawie pustej misy z mięsiwem, nalał trunku z dzbana, w między czasie podejrzliwie go wąchając. Rycerz pokręcił głową i zwrócił się do Galbo:

– Jako że wyście tutaj gospodarzem, zanim powiecie nam, co i jak z planem podróży, zawrzyjcie drzwi do tego przybytku, coby razem z zimnym powietrzem więcej awanturników do izby się nie przyplątało. – Powiódł wzrokiem po zebranych. – Bo coś mi się zdaje, że kompania już w komplecie.

 

***

 

 

Dziadunio Gobb przetarł łzawiące oczy i westchnął. Wzrok już nie ten – przebiegło mu przez myśl. – Co bym począł bez mojego Skarbu? Uśmiechnął się, i mrużąc prawe oko, lewe przytknął do okularu lunety. „Skarb” był delikatnym, misternie wykonanym przez shaeidów przyrządem optycznym. Drewna, z którego go wytworzono, próżno by szukać w pobliskich lasach. Ba, zapewne nie znalazłby go żaden drwal na całym Kontynencie. Nikt nie wiedział, jak Gobb wszedł w posiadanie owej lunety, lecz ludzie gadali, iż pochodziła z Taeir N’ Og[vi] – z Wyspy za Mgłą. I posiadała niezwykłe właściwości. Jedną z nich była zdolność do „znikania”. Ilekroć jakiś łasy na łup włamywacz próbował odnaleźć lunetę w domu starca, okazywało się to sztuką niemożliwą. Zresztą od jakiegoś czasu nie było już żadnych włamań, nikt nie próbował niepokoić Dziadunia. Prawdopodobnie ci sami ludzie, którzy z dawna „sławili” „Skarb” i jego niezwykłości, teraz przestali wierzyć w jego istnienie. Wszak nikt tak po prawdzie nie widział lunety na własne oczy.

Gobb mieszkał w samotni, na szczycie jednego z trzech wzgórz, które wyraźnie wznosiły się ponad puszczę. Każdego poranka wynosił przed chatkę własnoręcznie zbudowany stojak, zydelek, kilka koców, odrobinkę jadła i napitku i porcję dobrego tytoniu. Na stojaku z nabożną czcią umieszczał swój „Skarb”. I cały dzień spoglądał w cztery strony świata. Dawno zapomniał, dlaczego został samotnikiem, jakiemu bóstwu służył i skąd właściwie przywędrował w te strony. Jego życie wypełniała obserwacja.

Starzec cicho wyszeptał dwa słowa w shaeidańskiej mowie. Trzy znaki runiczne na lunecie na moment zalśniły błękitnym blaskiem, a powietrze wypełniła charakterystyczna woń. Czarodziej, gdyby jakiś akurat znajdował się obok, w mig rozpoznałby efekt działania magii. Dziadunio po prostu uśmiechnął się do siebie. Obraz w lunecie wyostrzył się i znacząco przybliżył. Teraz wzrok staruszka sięgał bardzo daleko, a odległe szczegóły zdawały się znajdować na wyciągnięcie ręki.

Traktem na południe z umiarkowaną szybkością jechała grupa konnych. Po kilku chwilach wzbudzili zainteresowanie Gobba.

Przodem, w pewnej odległości od reszty grupy, poruszał się jadący na rączym koniu mężczyzna wyglądający na zwiadowcę lub przewodnika. Ubrany był w podróżny kaftan z długim kapturem, na plecach niósł kołczan, a przy siodle trzymał średniej długości łuk. Co jakiś czas oglądał się na jadących za nim.

Pierwszy w grupie kłusował wysoki, jasnowłosy zbrojny, prawdopodobnie szlachetnie urodzony, na co wskazywał oręż i rycerski łańcuch na szyi. W sakwach przewieszonych przez grzbiet luzaka, którego wiódł za swoim rumakiem, można było zauważyć elementy zbroi. Tarcza była zniszczona, ale „Skarb” pozwolił starcowi na dokładne spojrzenie. Znaki w polu nie były cezaryjskie, pole miało zaś barwę błękitną. Rycerz zdecydowanie nie był miejscowy. Z blondynem rozmawiał jadący tuż obok niego olbrzym. Ubrany w obfitą, grubą szatę, wyglądał jak mnich. Jego łysa czaszka kontrastowała z puchowym szalem narzuconym na gruby kark. Mężczyzna ów o dwie głowy bez mała przewyższał szlachcica. Nie miał praktycznie żadnego bagażu, nie widać było także przy nim żadnej broni.

Zaraz za rozmawiającymi jechał chłopiec lub młodzieniec. Ubrany był w powłóczystą szatę, na którą zarzucił lekki kaftan obszyty futrem. Jego koń obładowany był wieloma tobołami i workami. Zagadką pozostawała ich zawartość, ale wyraźnie znać było, że nie są to wyłącznie podróżne zapasy żywnościowe. Broni nie nosił, więc mógł być pachołkiem lub koniuszym. Miał długie, spięte na plecach włosy. Dosyć chłodny dzień dawał mu się za pewne we znaki, dlatego właśnie w tej chwili zarzucał na głowę kaptur.

Zupełnie z tyłu, w odległości kilku kroków, jechał krasnoludzki wojownik, dosiadający potężnego górskiego kuca. Na jego plecach w specjalnej pochwie spoczywał krótki topór, drugi podobny przytroczony był do siodła. W sakwie za siodłem schowany był potężny obosieczny topór bojowy. Wśród bagażu dostrzec można było także dwie sztuki broni palnej.

Dziadunio przyglądał się jadącym długo i uważnie. Niewprawny obserwator opisałby ich zapewne jako pierwszą z brzegu świtę jakiegoś rycerza, złożoną ze zwiadowcy będącego najętym na miejscu naciągaczem i oszustem, który pewnie przy pierwszej nadarzającej się okazji ulotni się z częścią ekwipunku szlachetnie urodzonego, a także krasnoludzkiego ochroniarza, niechybnie opoja i z całą pewnością typa przedkładającego własne wynagrodzenie i swoje życie ponad życie pracodawcy, oraz mnicha i służącego. Drużyna, jakich wiele, gnana do przodu humorem i ambicją arystokraty, czy też zasobnością jego trzosu.

Jednakże Dziadunio nie był zwykłym wypatrywaczem. Pomimo wielu lat na karku jego umysł pracował bystro. Lata prowadzonych obserwacji dawały mu ponadto bogate doświadczenie, przydające się w ocenie podróżnych.

Drużyna, na którą teraz patrzył z zainteresowaniem, składała się z nieprzeciętnych podróżników.

Rycerz miał intrygujące pochodzenie, co denerwowało Gobba, gdyż nie mógł dociec, z której dokładnie części Kontynentu tamten przybywa. Gdyby musiał, Dziadunio pewnie obstawiłby północną. A na Północy rzadko który wojownik zostawał rycerzem. Uważny i rzetelny zwiadowca, doskonale znający te strony, wiózł w kołczanie strzały z shaeidańskimi grotami, a sam łuk, którym się posługiwał, mógł być wykonany na modłę Starszego Ludu. Mnich i posługacz mogli być po równi skrytobójcami, jak i czarodziejami. Sądząc po wyglądzie bagażu młodzieńca, można było przyjąć jako prawdopodobne to drugie. Pozornie ociężały krasnolud nosił na plecach specjalną bojową pochwę umożliwiającą błyskawiczne wyciagnięcie oręża. Gobb widział już zastosowanie tego wynalazku na własne oczy i od tej pory nigdy nie lekceważył niskich, przysadzistych wojowników. Broń palna, utrzymywana w nienagannej czystości, wskazywała na poważne traktowanie swojej profesji.

Drużyna ta była więc skomponowana z myślą o jakimś ważnym zadaniu.

Dziadunio śledził ich wzrokiem przez cały dzień, w myślach tworząc zarys historii, którą mogłaby wypełnić ta grupa awanturników.

Gdy zapadał zmrok, drużyna była już w głębi podgórskiego lasu, między pierwszymi skałami, w pobliżu doliny rzeki Pelt. Gobb patrzył jeszcze długo w ciemność, potem powolutku odbył wieczorny rytuał będący odwrotnością porannego – i zniknął w głębi domu.

Gdyby tylko wiedział, iż jego „Skarb” po wypowiedzeniu innych shaeidańskich słów potrafi wiele więcej… Dla przykładu „spoglądać w ciemność nocy jak za dnia”. Lecz Dziadunio Gobb nie miał o tym pojęcia, a poza tym wyuczonym od lat nie znał innego zaklęcia. Gdyby jednak potrafił zajrzeć w mroki nocy, dostrzegłby na trakcie poruszającego się samotnie jeźdźca. Jeździec ten, odziany na czarno, podążał za drużyną, trzymając się w bezpiecznej odległości, a większość drogi pokonywał nocą. Stary wypatrywacz nie był tego świadom, ale mężczyzna w czerni doskonale wiedział o istnieniu podglądacza. A dokładnie o istnieniu magicznego artefaktu. Powiedział mu o tym wibrujący sygnał amuletu, który nosił na szyi. Teraz, zatrzymawszy wierzchowca, zastanawiał się, co powinien uczynić. Przedmiot wypełniony magią Starszego Ludu z pewnością zainteresowałby jego mocodawców. Ale ewentualny cel był w olbrzymiej odległości od traktu. W dodatku najkrótsza droga wiodła przez nieznaną, ciemną puszczę. A drużyna już zniknęła wśród skał.

Jeździec w czerni podjął decyzję.

 

 

***

 

Zapewne wielu pytało w myślach każdego z Trzynastu, a i inne bóstwa nie raz mogły usłyszeć owe pytania, o przedziwne ukształtowanie terenu w okolicach Ringen. Jakiś szalony architekt w Wiekach Stworzenia musiał wpaść na iście przewrotny pomysł.

Oto rzeka Pelt płynąca swoim górnym biegiem z impetem rozdzierała skały, tworząc malowniczy przełom, by skierować swój nurt na północ. Na północy zaś wpadała do Konstaju, najważniejszej rzeki Cesarstwa. Nim jednak zasiliła wody tego potężnego, swoistego szlaku handlowego, rozlewała się przez wiele dziesiątek mil, szeroko, pomiędzy wysokimi skałami.

Dolina, którą płynęła rzeka, była otoczona przez gigantyczne bagna i torfowiska, niezwykle zdradliwe i trudne do przeprawy. Kiedyś okoliczne tereny były gęsto zasiedlone, bo żyzna gleba zapewniała wspaniałe plony. Okazało się jednak, iż bagna przyciągają nieszczęście. Przez setki lat liczne orcze bandy zapuszczały się w te strony, mordując i grabiąc rolników, paląc ich sioła i oblegając grody. Także kompanie ludzkich rozbójników bez końca niepokoiły mieszkańców.

Lecz to orkowie ściągnęli na moczary prawdziwe Zło. W zakładanych przez siebie obozach na wyspach wśród bagien zaczęli modlić się do swych plugawych bóstw i poczęli przyzywać mroczne stworzenia, które rozpleniły się wśród uroczysk. Ludzie opuścili te tereny, pozostawiając jedną strażnicę, jeden gród, który jednak mocno ufortyfikowano, a z biegiem czasu obok niego powstało miasteczko.

Ringen, bo tak się nazywało owo miasteczko, strzegło szlaku, najdziwniejszego „pomysłu” wspomnianych boskich architektów. Szlak wiódł wierzchem naturalnej grobli, utworzonej ze skał, która jak antyczna włócznia przecinała mokradła, z północnego zachodu na południowy wschód. Rzeka radziła sobie na różne sposoby z pokonaniem tej przeszkody. Głęboko pod ziemią drążyła kanały, a w niektórych miejscach przelewała się górą. Wtedy jadący szlakiem musieli pokonywać liczne, ale bezpieczne brody. A droga była uczęszczana pomimo złej sławy samych bagien.

Gościniec prowadził bowiem na znajdujące się na południowym wschodzie Pogórze. Tam zaś Cesarstwo zaopatrywało się w drogocenne kruszce i minerały, korzystając głównie ze starych krasnoludzkich szybów i kopalń. Tak żądza bogactwa rywalizowała z zabobonnym strachem przed złem. I zdawać by się mogło, że im Cesarstwo stawało się nowocześniejsze i bardziej zamożne, tym bardziej walkę przegrywał strach.

Rok temu jednakże wieści z Ringen przestały przychodzić lub docierały niekompletne, wypowiadane z przerażeniem. Kupcy zaś, którzy zdecydowali się na podróż szlakiem, nie wracali. Podobno wielu innych decydowało się nadłożyć kilkukrotnie drogi przez nie mniej niebezpieczne tereny Równiny Bersud, byle tylko nie jechać przez bagna Ringen.

Rozniosła się wieść, iż na uroczysku niedaleko od szlaku osiedlił się czarnoksiężnik jednoczący pod swoimi rozkazami wiele orczych hufców. Jakiś czas później wieść ta dotarła aż do samych miast cesarskich, lecz nikt nie potrafił zaradzić problemowi. Podobno inkwizytor z poleceniem Świątyni Trzynastu miał rozwiązać kłopotliwą sytuację. A stała się taka, gdyż bogate złoża nijak nie mogły zasilić skarbców wszystkich zainteresowanych. Poza cesarzem spora grupa skupionych w gildiach i rodach kupców prowadziła interesy na Pogórzu. Este vremes…[vii], jak mawiali.

Magia, nie magia, herezja czy mroczne siły, wszystko to musiało ustąpić miejsca interesom i złotym monetom.

 

***

– Tchórze, śmierdziele i psie syny – syczał ze złości krasnolud. – Nie dziwi, że fałszywi bogowie zesłali na nich zgubę.

Łódź zakołysała się, a krępy wojownik wzdrygnął się i niepewnie rozejrzał dookoła. Dobiegł go cichy śmiech.

– Psie syny, możliwe. Śmierdziele, z całą pewnością – Koryntiasz Szrama spojrzał złośliwie na krasnoluda – ale, co do odwagi, to komentarze chyba są nie do końca na miejscu.

– I Spętanych nie obrażajcie, panie Bragg – dorzucił rycerz. – A przynajmniej w ich moc nie wątpcie, może was to kiedyś dużo kosztować.

– Komedianta uwagi mimo uszu puszczam, w teologiczne brednie się nie wgłębiam – mruknął Ziggo. – Ale ringeńskiego kurestwa ucieczkę skomentować musiałem. Nijak teraz nie wiemy, dokąd mamy płynąć. Przewodnicy, zanim zniknęli, nie raczyli nam powiedzieć.

Rycerz położył dłoń na ramieniu krasnoluda. Jednocześnie spojrzał w kierunku potężnego maga, siedzącego z tyłu łodzi.

– Mistrzu Paulusie… – Uśmiechnął się pod nosem. – Praktykowaliście bodaj, jak wy to nazywacie, „wykrywanie magii”. Czy jest możliwe byście wyśledzili potężne źródło magiczne?

– Bo inaczej będziemy musieli ściągnąć tu krasnoludzkim rykiem bojowym orcze zastępy, co ponoć są na usługach owego potężnego źródła. I wtedy, mam takowe podejrzenie, nici z niespodzianki, którą źródłu szykujemy – dorzucił z rozbawieniem zwiadowca.

Krasnolud westchnął, a siedzący na dziobie młody mag, do tej pory wpatrujący się w gęstą mgłę i ciemności, odwrócił się i z zainteresowaniem spojrzał na rozmawiających.

– Zaiste – odezwał się niskim głosem Paulus. – Możliwe to jest, niezbyt dokładne, co prawda, ale możliwe. Czarnoksiężnik emanuje Czarną Magią. To część jego sposobu istnienia. Strach, który jest jego sługą, wynika z Domeny Mroku. Od pewnego czasu próbuję skupić swoje umiejętności na tej aurze. Powinno się udać.

– Kieruj nas zatem, mości magu. – Rag powiódł wzrokiem po mokradłach, próbując przejrzeć przez opary ciężkiej mgły. – Sprawdźcie oporządzenie, broń, zjedzcie coś z zapasów. Co do modlitw… Jak kto woli. Ja, z całych swoich sił, modlę się i modlić się będę. Za siebie i za was.

– Ha, młokosie! – Ziggo Bragg uśmiechnął się. – To nie żadna bitwa, coby przed nią trzeba chłopów od strachu opędzać, ale dobrze słyszeć takie słowa. Ja się nie będę modlił, ani śpiewał, ani zawodził, ale mam takie przeczucie, że moje topory niebawem zadźwięczą i zaśpiewają. I na to właśnie, a niech mnie, postawię baryłkę spirytusu.

 

***

 

Nim dziób łodzi uderzył o brzeg, Ragnar ze Svero zeskoczył na ląd, rozchlapując błoto. Szybko powiódł wzrokiem po okolicy i wyszarpał miecz z pochwy. Tuż za nim ruszył Szrama uzbrojony w sztylet. Dalej dwójka magów. Na końcu, z pewnymi trudnościami sygnalizowanymi zduszonymi jękami, na wyspie pojawił się Ziggo Bragg. Nie przestając mruczeć z niezadowolenia w głębi gęstej brody, warknął:

– Cholerna breja, pieprzone błoto, pewnie zaraz jeszcze zacznie padać…

Rycerz spojrzał na niego i położył palec na ustach, nakazując milczenie, podczas gdy Koryntiasz zniknął w ciemnościach i oparach mgły, rozpoczynając rekonesans. Młody uczeń czarodziejskiego fachu odszukał korzeń starego drzewa i przycumował łódź. Drugi z magów zatrzymał się z przymkniętymi oczyma, kładąc dłonie na splocie słonecznym. Oddychał miarowo. Gdy otworzył oczy, lekko się uśmiechnął i szepnął:

– Dobrze trafiliśmy, na tej wyspie znajduje się uroczysko. Mrok pochodzący od czarnoksiężnika jest silny. Bez trudu go odnajdziemy.

– Czekajmy na Koryntiasza. – Rag przykucnął, dając znak reszcie. – Nie mamy szans na otwarte wejście. Musimy pójść bokiem, ominąć jak najwięcej orków. Gdy ich pan sczeźnie, uciekną w popłochu.

Krasnolud chrząknął.

– Ja tam mogę siec orcze łby, inne cholerstwa i plugastwa też mi nie straszne, ale na czarnoksiężnika chyba musimy mieć coś więcej niż naszą stal.

– Zakładam, panie – Paulus pokiwał głową i spojrzał na rycerza – że masz jakiś plan lub pomysł, który wyrównuje siły.

– Szaleństwem by było was i siebie prowadzić na śmierć lub opętanie. – Rag spojrzał uważnie na czarodzieja i krasnoluda, położył miecz na udach i sięgnął pod kolczugę. – Mam pewien atut w walce ze sługami Mroku.

Otworzył zaciśniętą dłoń i pokazał towarzyszom mały, delikatny przedmiot. Był to żelazny medalion, w którego środek wprawiono jasnoniebieski kamyczek. Zaciekawiony Gaspar wbił w niego wzrok, a Paulus delikatnie wyciągnął palce w jego kierunku. Medalion zadrgał, a mag na sekundę zamknął oczy.

– Prawdziwe Światło. – Z uznaniem popatrzył na rycerza. – Rzadki i potężny, druidyczny talizman. Potraficie go używać, mości rycerzu? Wszak Trzynastu sławicie[viii].

– Nie kłopoczcie się, mistrzu. – Rag schował artefakt. – W północnych księstwach szanujemy zarówno wiarę cesarza, jak i tradycje naszych nordyjskich przodków. I wbrew temu, co opowiadają cezaryjscy kapłani, jest to możliwe. Bez potępienia i kar bożych.

 

***

 

– Dobrzeście trafili, mości panie. – Viltord zwany Ropuchą uśmiechnął się, ukazując pełnię przerażającego, zepsutego uzębienia. – Jak idzie o plotki, informacje i opowieści, wszystkie przechodzą, by tak rzec, przez moje uszy.

– Plotki mnie nie interesują. – Odziany na czarno nieznajomy pewnie skrzywił się pod nosem, czego jednak Ropucha nie mógł jednoznacznie stwierdzić, bo większość twarzy wysokiego, chudego jegomościa skrywał cień rzucany przez kaptur. – Złoto trzymacie w garści, tedy mówcie prawdę.

– Grupa najemników czy, jak kto woli awanturników, przez was, panie dobrodzieju, opisana, była w Ringen przez ostatnie kilka dni – mówiąc to szeptem, Viltord pogładził z zadowoleniem dosyć pękaty skórzany mieszek. – Trzymali się z dala od głównej sali zajazdu, wieczerzali na uboczu, z cicha starali się znaleźć łódź i przewodników, co by znali szlaki na bagnach.

– Dobrze wam idzie, panie Ropuch. – W głosie chudzielca zdało się wyczuć zniecierpliwienie. – Kogo najęli?

– Bracia Deetz popłynęli z nimi, wczoraj wczesnym rankiem. Celem była nawiedzona wyspa, co ponoć spodobała się czarnoksiężnikowi. Ugo i Golm dobrze znają północno-wschodnie uroczyska. Awanturnicy słono zapłacili i bracia zapakowali ich na łódkę. Co ciekawe, równie szybko jak wypłynęli, tak wrócili, na drugiej, mniejszej, w towarzystwie swojego kuzyna Ketzina. – Na twarzy mówiącego cały czas jaśniał uśmiech. – Wychodzi więc na to, że najemnicy, jak to mówią po cesarsku, „w rzyć się dali wychędożyć”. I to przygłupom. A bracia z kuzynem chyba od razu wyczuli, że do samej wyspy nie ma się co zbliżać. Za dużo orczych bębnów i pozatruwanych strzał. Awanturnicy chyba po swoje złoto już nie wrócą. Tak jak i ten inkwizytor – zapowiadał kres mroku na bagniskach i co? I nie wrócił.

– Pewnikiem coś jeszcze macie mi do wyszeptania – mruknął nieznajomy. – Wszak w mieszku monet sporo, jak pamiętam.

– A pewnie. – Ropucha oblizał wargi. – Pierwsze, co wam powiem, to że chatę braci Deetz znajdziecie na południe od głównej przystani, koło starego młyna, nieopodal wzgórza. Drugie, że najemnicy, a dokładniej prowadzący ich szlachcic, potajemnie zostawili w depozycie u właściciela zajazdu sporo bagaży, sakw i pakunków, i rzecz jasna wierzchowce. Trudno się będzie dostać na zaplecze karczmy, ale…

– Jam dobrze trafił, wyście się dobrze sprawili. – Mężczyzna odziany w czerń przerwał mu, ściszył głos i rozejrzał się dookoła.

Stali w wąskiej uliczce między magazynami, tuż obok zajazdu, ale w miejscu zacienionym. Dobiegał ich stłumiony szmer rozmów prowadzonych przed karczmą, ale nikt nie był w stanie dojrzeć ich sylwetek. Miejsce było ustronne, choć w centrum miasteczka.

– Spokojnie, mości dobrodzieju… – Viltord powiódł wzrokiem po okolicy. – Nie pierwszy raz umawiam się na spotkanie, które ma skrywać tajemnica, nikt nas tutaj nie podsłucha, nikt mnie nie śledził ani nikomu nie wspominałem o naszych interesach. Nikt nam nie będzie przeszkadzał.

– Zaprawdę, panie Ropuch, znacie się na robocie. – Chudzielec wykonał dwa szybkie kroki w kierunku zaskoczonego Viltorda, dłonią zakrył mu usta i wprawnym ruchem wbił pod żebra długie ostrze, wcześniej umiejętnie skrywane pod płaszczem. Mocno trzymając wijącego się konającego mężczyznę, szepnął: – Bo widzicie, zaraz po sprawdzonych informacjach, to właśnie dyskrecję cenię najbardziej.

 

***

 

Wiatr jest zawsze najważniejszy. W kwestii skradania się i podchodzenia do wroga zawsze największą rolę odgrywa wiatr. Koryntiasz, syn Liviasza, nazywany Szramą, doskonale znał tę zasadę. Nie raz uratowała mu ona skórę. Wiele razy także zapewniła pełny żołądek. Czy jelonek czy szlachecki ogar, każde z nich można było oszukać. Wszak to, czego nie czuć, zdaje się nie istnieć.

Tym razem było jednak trudniej, bo mężczyzna skradał się pośrodku terenu patrolowanego przez orcze grupy. A kreatury te, do których stworzenia nie przyznawał się żaden z Trzynastu, a i Starzy Bogowie zapewne nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego, były niezwykle groźne. Miały czuły węch, a na domiar złego, jak każda istota Mroku potrafiły wyczuwać aurę ludzkiego ciała. Widziały też doskonale w ciemnościach.

Szrama urodził się jednak, na całe szczęście – jeśli wziąć pod uwagę okoliczności – w miejscu, gdzie orkowie często uprzykrzali ludziom byt, i wiedział, jak z nimi walczyć oraz jak ich unikać. Specjalna maść, którą pokrył swoją opończę, zamaskowała jego ludzki zapach, ponadto tak dobierał ścieżkę szybkiej wędrówki, że prawie zawsze znajdował się po zawietrznej względem omijanych patroli. Dobrze dopasowane, szare odzienie zapewniało mu niewidoczność na tle terenu. Poruszał się szybko i sprawnie, często zmieniał tempo i kryjówki. Tylko szaman lub czarodziej pośród orków byłby w stanie wyczuć jego aurę. Musiałby jednak wiedzieć, że jakiś człowiek znajduje się w okolicy.

Podstawowym atutem, który pozwalał Koryntiaszowi poruszać się tak bezpiecznie, był fakt, iż doskonale wiedział, gdzie znajdują się orcze patrole. Shaeidańska krew po części płynąca w jego żyłach dawała mu wspaniałą umiejętność: dar dostrzegania ciepła emanującego z ciała każdej żyjącej istoty. Był więc zawsze o kilka lub kilkanaście kroków przed strażnikami.

Po długiej wędrówce, mijając splątane korzenie nielicznych bagiennych drzew, dotarł do wzgórza w centrum wyspy. Tutaj teren wznosił się, a spomiędzy błotnistego gruntu wynurzały się pojedyncze skalne formacje. Za nimi, pół-shaeid dostrzegł pradawne ruiny, budowle liczące niechybnie kilka tysięcy lat. Resztki strzelistych, kopulastych sal wyłaniały się z oparów bagiennej mgły. Pozostałości kilku smukłych wież zdawały się drapać nocne niebo. Dotarło do niego, że budowle te z całą pewnością nie były dziełem człowieka.

Chwilę później poczuł niezwykłą moc tego miejsca – i zew swojej pierwotnej natury. Wzgórze było bardzo dawno temu miejscem kultu Starej Wiary. Monumentalne niegdyś zabudowania wzniesiono, zanim prymitywne ludzkie łodzie dobiły do miejsca, gdzie teraz wznosiła się metropolia nazywana Pergatum.

Chociaż Koryntiasz nie czuł żadnego przywiązania do wiary shaeidów, a całe życie spędził wśród ludzi, to niezwykłe miejsce przyciągało go swoją wciąż żywą magią. Przetarł dłonią twarz, uprzednio zwilżywszy ją zimną wodą z bukłaka. Potrząsnął głową. Dojrzał coś, co skutecznie oddaliło niebezpieczny zew, uwalniając jego myśli.

Przy kamiennej ścieżce wiodącej do antycznej bramy wbito kilkanaście solidnych pali. Na trzech z nich można było dostrzec resztki ludzkich ciał. Zabici byli z pewnością szlachetnie urodzonymi, prawdopodobnie także rycerzami. Nosili resztki zbroi i można było zauważyć, że były to napierśniki cezaryjskiego typu. Do tego zdecydowanie cenne i bogato zdobione. Ciała nabite po lewej i po prawej stronie nie posiadały głów. Nieszczęśnik w środku zachował czerep, co mogło oznaczać, że został nabity na pal żywcem. Na jego zbroi widać było zniszczoną i ubrudzoną szatę. Niegdyś była biała, z wyszytymi i ułożonymi w kształcie koła różnobarwnymi kamieniami.

Szata inkwizytora ze Świątyni Trzynastu.

 

***

 

Rag w milczeniu podziękował Protejusowi[ix]. Jego przypuszczenia sprawdziły się, na całe szczęście. Orczy strażnicy nie wchodzili na teren ruin. Wydano im taki zakaz lub po prostu obawiali się starych shaeidańskich czarów.

Legendy Mroku wspominały, iż Starsza Rasa została kiedyś splugawiona i ukarana za swoją pychę: wielu z pośród shaeidów uległo straszliwej przemianie w ohydne stworzenia, będące zaprzeczeniem swej pierwotnej natury. Przez tysiąclecia orkowie stali się największymi wrogami shaeidów, ale także wszystkich pozostałych istot. Kryli się w mroku nocy, w cieniach i jaskiniach, od czasu do czasu przypuszczając łupieżczy atak, jeśli tylko znalazła się siła zdolna narzucić im własną wolę i poprowadzić ich. Taką siłą był zapewne upadły czarodziej rezydujący na bagiennej wyspie. Orkowie byli mu potrzebni, chronili go fizycznie, obawiając się jego magii, byli równocześnie mamieni przez jego mroczną aurę, ale jako istoty prymitywne nie doznali zaszczytu obcowania z nim twarzą w twarz. Czarnoksiężnik, jak każdy spośród magów, uważał się za istotę wyższą. Prastare, zniszczone budowle były jego wewnętrznym królestwem.

Gdy Rag i jego współtowarzysze dotarli do skalistej części wyspy, pewnie prowadzeni szlakiem wyznaczonym wcześniej przez Koryntiasza, od razu poczuli emanację magii. Zrazu była to delikatna „woń” Magii Natury dobiegająca z kamiennych budowli. Chwilę po tym uderzyła w nich falą potęga Czarnej Magii, przypominając straszliwy smród. Dochodziła z kopulastej budowli usytuowanej wewnątrz ruin. Z każdym krokiem drużyna zagłębiała się w sferę władzy czarnoksiężnika. Po kilku chwilach wydawać się mogło, że zła moc wydobywa się spod ziemi, z każdego kamienia. Nawet obumarłe i śmierdzące drzewa były jej pełne.

Rycerz szedł tuż za zwiadowcą, więc nie był w stanie stwierdzić, w jaki sposób Mrok wpływa na Szramę, ale kilka razy rzucił okiem na maszerujących za nim. Masywny mag Ziemi Paulus szedł pewnie, na jego twarzy nie rysowały się żadne uczucia. Cały czas był skoncentrowany, szeptał coś pod nosem, niechybnie wypowiadając zaklęcia ochronne. Idący kilka kroków za nim chłopak o imieniu Gaspar wydawał się zdenerwowany. Pocił się straszliwie, co chwilę przystawał i wycierał twarz chustką skrywaną w obszernych rękawach szaty, co spotykało się z gniewnymi pomrukami idącego na końcu krasnoluda. Ziggo Bragg popędzał młokosa i bacznie rozglądał się naokoło, uginając się pod ciężarem potężnego plecaka i wielu przytroczonych doń bagaży. Ale Ragnar był pewien, że krasnolud się ani nie męczy, ani nie boi.

W trakcie wędrówki, cały czas modląc się do Trzynastu, młody rycerz owinął rzemień do którego przywiązany był druidyczny kamień o niezwykłej mocy, wokół nadgarstka, tak by w każdej chwili móc ścisnąć go w garści. Na niego samego moc Mroku, o dziwo, nie wpływała tak mocno, jak się tego obawiał. Czuł delikatny niepokój, ale paraliżujący strach, o jakim mu opowiadano, nie dotknął go.

Wiem jednak, że ten strach może objawić się w każdej chwili – rzucił do siebie w myślach. – Protejusie, Władco Miecza, Panie Dzierżący Tarczę, strzeż mnie, tako i Wy, moi Przodkowie, dodajcie mi sił w walce z Cieniem.

Szrama zatrzymał się, dając znak. Przycupnęli w półmroku, pod łukiem utworzonym z delikatnego kamienia, zarośniętym ciernistymi krzewami. Magowie zbliżyli się, w oddaleniu pozostał jedynie krasnolud, trzymając wartę, pozostał jednak w odległości głosu. Rag mówił cicho ale wyraźnie:

– Powtórzę. Trzymamy się razem, pan Bragg pilnuje pleców Koryntiasza, Gaspar idzie obok mnie. Wasza dwójka bierze lewą stronę, tam gdzie widzimy zniszczoną wieżę, my idziemy prawą, przez kopułę. Wszyscy zorientują się, kiedy Paulus zacznie. To musi wywabić chociażby sługi czarnoksiężnika choć, jak mniemam, i w nim samym obudzi się ciekawość. Jesteś pewien, że nie wyczuł cię wcześniej?

Ostatnie słowa skierowane były do Władcy Ziemi. Ten, nie zmieniając wyrazu twarzy, odparł szeptem:

– Potrafię się maskować. Mógł wyczuć moją delikatną moc, nie mogę rzec z całą pewnością, że tego nie zrobił, ale jeśli nawet miało to miejsce, moc drzemiąca w tych murach – rozejrzał się – zmyliła go. To było kiedyś potężne miejsce. Jestem skłonny postawić dobry surenejski[x] trunek w zakład, iż właśnie dla tej mocy Czarny Mag tutaj przebywa. Jemu podobni żerują na czystej magii, przeistaczają Światło w Mrok.

Zapadła smutna cisza, jakby każdy z nich analizował w myślach ostatnie usłyszane zdanie. Po chwili Ziggo Bragg sapnął i wymownym gestem dał do zrozumienia, że pora ruszać. Rycerz spojrzał na każdego z towarzyszy. Zatrzymał wzrok na zwiadowcy.

– Wszystko w najlepszym porządku? Jakbyście zmarkotnieli z lekka, panie Koryntiaszu.

– E tam… – Zapytany delikatnie się uśmiechnął. – Plan jak plan. Ale prosiłem was, mówcież do mnie Szrama.

 

 

***

 

Paulus Brega, nazywany przez przyjaciół z Północnej Marchii[xi] Kamienną Głową, zgarnął dłonią garść ciężkiego, mokrego piachu, który zalegał na pokruszonej posadzce. Długo analizował układ terenu, przykładając dłonie do ziemi, badał jej zawartość. Wyczuwał kamienne fundamenty, sieć podziemnych korytarzy, poznawał rozkład skał.

Gdy był już gotowy, wyszeptał kilka pomocniczych słów, skupiając się na istocie czaru, który miał stworzyć.

Uniósł prawą dłoń powyżej ramienia, co pomogło mu zakląć energię Esencji. Z lewej wysypał piach na kamienne płyty u swoich stóp. To symbolizowało i jednocześnie wspomagało Sztukę Ziemi. Skupiając się wewnętrznie na swoim Źródle Mocy, czarodziej połączył dwie Domeny Magii. Uformował z nich „życzenie”. Przykucnął, i dotykając dwiema dłońmi podłoża, bezgłośnie rzucił czar. Jego „życzenie” zaczęło się spełniać, czego dowodziło narastające drżenie ziemi, trzask uschłych korzeni, grzechot kamyczków spadających z kamiennych ścian i toczących się po posadzce. Z miejsca, w którym stał, było widać wyraźnie, gdzie ruiny i skały ustępowały miejsca bagnistemu podłożu. Wzdłuż tej granicy cząsteczki i drobinki gleby, kamieni i pyłu uniosły się na wysokość metra, wirując. Moc niezwykłego czaru stworzyła coś na kształt sfery zamykającej skalistą przestrzeń, odcinając ten teren od reszty wyspy.

Paulus lewą dłonią sterował wysokością „bariery”. Gdy wzniosła się na kilka metrów, pstryknął palcami. Czar ustabilizował się, a mag ruszył przed siebie, szybko znajdując schronienie na kamiennym postumencie. Wbiegł na schody wyciosane przed wiekami w skalnej bryle i zatrzymał się kilka metrów wyżej w zniszczonej sali. Jej dwie ściany przestały istnieć dawno temu, lecz strop wydawał się solidny, więc stanowiła dobry punkt obserwacyjny i kryjówkę.

Wtedy dały się słyszeć bębny zwołujące orków. Potężny czar wyczuli szamani, a jego efekty było słychać i widać wyraźnie, nawet pomimo ciemności.

 

 

***

 

Nordyjski szlachcic wyciągnął miecz o szerokim ostrzu prosto przed siebie, szedł wolno, bacznie rozglądając się na boki. Młody mag szedł trzy kroki z tyłu. Obydwaj czuli drżenie ziemi i dudnienie bębnów.

Sala, do której wkroczyli, miała okrągły kształt, przykrywała ją na wpół zniszczona kopuła. Po niebie szybko przelatywały ciemne chmury, księżyc dawał mdławą poświatę, a widmo Mrocznej Magii narastało. Ściany lekko dygotały, na piękne przed wiekami elementy posadzki, teraz zniszczone i pokryte gruzem, spadał deszcz małych kamyczków.

– Panie – rzucił półgłosem Gaspar, wskazując dłonią prawą stronę sali. – Już są…

Rag przygotował się do obrony, podążając wzrokiem we wskazanym kierunku. Dostrzegł trzy postacie poruszające się szybko od cienia do cienia pomiędzy pradawnymi posągami i monumentami.

Szczupłe istoty wielkości człowieka nosiły na sobie czarne poszarpane szaty. Gdy pierwsza z nich z sykiem skoczyła ku rycerzowi, można było dojrzeć jej oblicze: twarz bladego mężczyzny, szeroko otwarte usta i oczy. Oczy wypełnione szaleństwem. Druga postać rzuciła się na Gaspara. Trzecia przygotowała się do ataku na Ragnara.

Szybkie pchnięcie zakończyło się przebiciem pierwszego atakującego na wylot. Jelec rycerskiego miecza dotknął ciała. Smród dobiegający od chudzielca był straszliwy. Śmiertelnie ugodzony konał, dygocząc, ale zdołał dwiema dłońmi wpić się w ubranie Norda. Druga istota znalazła się dwa kroki obok. Rycerz kątem oka złowił także ruch przeciwnika, który już dopadał zaskoczonego Gaspara. Odziani na czarno byli niezwykle szybcy, dziwacznie syczeli i ze świstem wciągali powietrze.

Rag próbował odepchnąć kolanem trafionego przeciwnika i wydobyć z niego miecz. Niestety umierający trzymał się kurczowo. Drugi był tuż-tuż. Wtedy przez ciało szlachcica przeszedł niepokojący dreszcz. Zrozumiał, że atakujący szepczą i mruczą jakiś rodzaj zaklęcia. Poczuł nagłe i nadnaturalne osłabienie. Dodatkowo salę zaczęły wypełniać opary ciemnej, magicznej mgły.

– Zbyt wcześnie – westchnął. Zaklął w duchu, słysząc wrzaski Gaspara, który prawdopodobnie także zorientował się w zamiarach istot w czerni.

Ścisnął w dłoni druidyczny medalion i wyszeptał wyuczone słowo. Salę zalało ciepłe, mleczne światło.

 

***

 

Spomiędzy zrujnowanych ścian kopuły błysnęło potężne magiczne światło. Choć krasnoludzki wojownik nie był przesadnie wierzący, ani też nie uznawał się za krzewiciela dobra na świecie, widok ten uradował jego serce. Biel była kojąca, zwłaszcza w takich okolicznościach. Nawet odgłosy wojennych bębnów orków wydawały się mniej niepokojące niż przed momentem.

Bragg stał w miejscu, w którym potężna wieża stykała się z budynkiem zwieńczonym kopułą. W dłoniach ściskał stylisko obosiecznego topora, na plecach trzymał inny, krótszy. Przed nogami miał ustawiony plecak, w który wetknął drugi z krótszych toporów oraz parę przygotowanych do strzału pistoletów. Każdy z wrogów chcący dostać się od tej strony do kopuły będzie musiał przejść obok niego. Tutaj także rozpoczynały się strome i kręte schody prowadzące na wyższe kondygnacje wieży. Koryntiasz Szrama, uzbrojony w łuk i strzały, wspiął się tam kilka chwil wcześniej. Z wysokości widział doskonale dużą część otwartego terenu. Ci spośród nieprzyjaciół, którzy nie wybiorą drogi obok krasnoluda, zostaną powstrzymani przez zwiadowcę.

Bębny grały, wypełniając skalne ruiny niepokojącym dudnieniem. Ziggo Bragg otrząsnął się z chwilowej euforii wywołanej pojawieniem się magicznego, druidycznego światła.

Czy to aby nie za szybko? – Rzucił okiem na przejście, którego miał pilnować i wrzasnął, zadzierając głowę w górę: – Ruszam do kopuły, komediancie!

Wpadł do rozległej sali przez zdobiony portyk. Światło było niezwykłe, nie oślepiało go ani przez moment. Poczuł się pokrzepiony i jakby mniej znużony. Na środku, obok wysokiego postumentu stał Ragnar, trzymając w dłoni źródło jasności. W drugiej ręce dzierżył szerokie, okrwawione ostrze. Pod nogami rycerza leżał odziany w czarne szaty trup. Nigdzie nie widać było młodzieńca. Z kręgu światła z głośnym sykiem uciekała dwójka ubranych w czarne szaty istot. Światło raniło je, a na pewno zadawało im cierpienie.

Tak jak przypuszczał, w sali nie było czarnoksiężnika. Krasnolud zaklął soczyście i wymownie spojrzał na rycerza. Ten jednak, zanim zdążył mu cokolwiek odpowiedzieć, został zaatakowany.

Z wysokości dwóch, może trzech metrów, zza jednej z figur zeskoczył mężczyzna uzbrojony w dwie lśniące szable. Ubrany był w skórzany kaftan nałożony na obszerne, luźne szaty południowego kroju. Jego skóra miała jasny kolor, czaszka była gładko ogolona. Światło nie wyrządzało mu krzywdy. Podobnie jak jego towarzyszowi, ubranemu w ten sam sposób długowłosemu chudzielcowi o ciemnej jak heban skórze. Ten drugi trzymał w rękach długi kij zakończony z obydwóch stron żelaznymi kulami.

Napastnicy zaatakowali jednocześnie, w momencie, gdy krasnolud z rykiem rzucił się do przodu. Cios jednej szabli rycerz przyjął na klingę miecza, drugiego uniknął, umiejętnie balansując ciałem. Niestety, ciemnoskóry mężczyzna sięgnął go jednym z końców kija. Zduszony jęk towarzyszył brzydkiemu chrupotowi. Noga Ragnara wygięła się w kolanie w nienaturalny sposób.

Krasnolud rzucił przed siebie ciężki topór, który sunął przed nim po posadzce. Jednocześnie błyskawicznym ruchem wydobył z pochwy na plecach krótszy oręż i cisnął nim w przeciwników, nie przestając biec. Topór trafił czarnoskórego w ramię. Cios był tak mocny, że mężczyzna obrócił się wokół własnej osi, brocząc obficie krwią.

Rag zblokował jeszcze jeden cios, ale kolejnego nie był w stanie uniknąć. Otrzymał cięcie w udo. Krew chlusnęła na pokruszoną posadzkę. Przewrócił się, zasłaniając przed kolejnymi ciosami.

Ziggo skoczył z rykiem, w dłoniach ponownie trzymając ciężki topór. Przeciął kij i drugie ramię rannego napastnika. Topór zatrzymał się dopiero na kamiennej podłodze, straszliwie tnąc ciało blokującego.

Uzbrojony w szable nawet nie spojrzał na śmierć współtowarzysza. Jedną klingą dźgnął rycerza w ramię dzierżące miecz, drugą odciął mu lewą dłoń.

Ciepłe, kojące światło zgasło w jednym momencie. Ziggo Bragg zaklął.

 

 

***

 

Szrama wypuścił pierwsze dwie strzały. Dokładnie w momencie, gdy pociski dosięgły biegnących orków, zdał sobie sprawę z faktu, iż jasność wypełniająca zniszczoną kopułę zgasła. Zadrżał. To nie mogło oznaczać niczego dobrego.

Nałożył kolejną strzałę na cięciwę i szybko rzucił okiem w lewo. W ciemnym pomieszczeniu kłębiły się opary tajemniczej, magicznej Ciemności. Niezwykły wzrok pół-shaeida przebijał się przez mroki nocy, ale mgła stworzona za pomocą Czarnej Magii blokowała go.

Ciemność wpełzała do dużego pomieszczenia wolno, więc Szrama widział jeszcze rozwój wypadków.

Rycerz wił się z bólu na posadzce. Krasnolud wywijał nad głową potężnym toporem, starając się zająć odpowiednią pozycję do ataku lub obrony. Obok krążył łysy, wysoki przeciwnik uzbrojony w szable. Koryntiasz widział tylko cieplne zarysy postaci, ale domyślił się, że Ragnar jest ciężko ranny. Że ma strzaskaną nogę, lub obydwie. I że stracił dłoń.

Trzech kolejnych orków zdołało się przedrzeć przez magiczną blokadę Paulusa. Magia Kamieni nie była, widać, tak niezawodna jak obiecywał. Trzy monstra biegły wolno, na ugiętych nogach, a ich długie przednie kończyny kołysały się pokracznie. W innych okolicznościach Szrama uśmiechnąłby się na ten widok. Teraz po prostu zaklął w duchu. I wypuścił strzałę, szybko nakładając kolejną. Pierwszy z przeciwników dostał w szyję. Nim upadł, charcząc, jego towarzysz chwycił się za oko, w którym utkwił grot. Trzeci ork przeturlał się umiejętnie za najbliższy zniszczony kawałek ściany.

Pod kopułą trwała już walka. Ziggo Bragg ruszył do przodu, tnąc płasko i nisko, a szczupły mężczyzna przeskoczył zręcznie nad toporem, wyprowadzając jednocześnie atak. Krasnolud otrzymał cięcie w plecy. Szabla najwyraźniej nie wyrządziła mu znaczącej krzywdy, bo przyjął obronną pozycję kilka metrów dalej. Bragg zainicjował kilka kolejnych ciosów. Tym razem nie został nawet trafiony.

Na zewnątrz, od strony magicznej blokady, nadbiegali kolejni wrogowie. Ten, który ukrył się wcześniej przed strzałami, wrzasnął do nich kilka słów w Czarnej Mowie. Nim zdołali zrozumieć sens ostrzeżenia, dwóch z nich padło od strzał. Kolejnych trzech czmychnęło w ruiny.

Ocaleli na moment. – Szrama uśmiechnął się pod nosem, mrucząc w duchu: – Będą ostrożniejsi, ale da nam to czas.

Raz jeszcze omiótł wzrokiem pole ostrzału na zewnątrz, po czym szybko wymierzył w środek sali zwieńczonej kopułą.

Ziggo trzymał przeciwnika na dystans, jak wszyscy krasnoludowie, widząc w ciemności w naturalny sposób. Człowiek z dwiema szablami w dłoniach w mroku radził sobie prawie tak samo dobrze, ale trzymał się bliżej miejsc, gdzie padało słabe światło księżyca. Uciekał także od kłębiącej się już teraz w większej części pomieszczenia magicznej mgły. Bragg wyczuł przewagę, cofnął się w ciemniejsze miejsce, upuścił ciężką broń pod swoje nogi i wyszarpał z pochwy na plecach mniejszy topór. To właśnie nim zranił poprzedniego przeciwnika.

Koryntiasz nawet nie zauważył, kiedy poręczna broń ponownie trafiła na plecy krasnoluda. Teraz mknęła już w kierunku wroga. A ten był zręczny, poruszał się sprawnie i szybko. Ostrze minęło jego żebra o włos, prawdopodobnie zahaczając o obszerny materiał. Ale właśnie wtedy na jedno uderzenie serca mężczyzna z dwiema szablami przystanął, po niesamowitym uniku pewnie stawiając obydwie stopy na posadzce.

Na taki moment czekał Szrama. Jego strzała poszybowała ze świstem. Gdy dosięgła celu, przebijając bok szyi wrogiego wojownika, krasnolud już rzucał się do przodu. Odcięta głowa potoczyła się po ziemi.

Ciemność gęstniała i pochłaniała już miejsce, w którym pod ścianą przycupnął ranny Ragnar. A na pograniczu mroku czaiły się trzy lub cztery postaci ubrane w czerń. Bragg przeklął głośno i wbiegł w Magiczną Ciemność.

Kiedy mrok wypełnił całą kopułę, ziemia i ruiny przestały wibrować. Nie było słychać już charakterystycznego pomruku. Magia Ziemi zgasła. Słychać było za to ochrypły wrzask kilkudziesięciu orczych gardeł, dźwięk bębnów i narastający odgłos ciężkich podkutych butów.

Koryntiasz zwany Szramą westchnął, spojrzał na kopułę, schody prowadzące w dół wieży i szybko przeliczył pozostałe mu strzały.

 

 

***

 

Kim jest chłopiec? Dokąd się udał? Jakiej magii użył? Gdzie go poznałeś? Co o nim wiesz?

Pytania niczym ciernie wbijały się w jaźń Ragnara ze Svero. Głos wewnątrz jego czaszki był monotonny i natarczywy. Sprawiał ból.

Jaki mieliście plan? Kim jest młody czarodziej? Jak silną moc posiada?

Po każdym z pytań w umyśle nordyjskiego rycerza wzmagała się świadomość, że w istocie nic nie wiedział o pochodzeniu i zdolnościach czarodziejskiego ucznia. Gaspar był na pierwszy rzut oka bardziej pomocnikiem niż czarodziejem. Poznawał tajniki magii i każdego dnia starał się dowiedzieć czegoś nowego. W trakcie podróży mówił nieraz, jak wielkim wydarzeniem dla niego będzie „prawdziwa nauka”. Potrafił przyrządzać ziołowe wywary, które koiły ból i leczyły drobne rany. Nieliczne zaklęcia, jakie potrafił rzucić, skupiały się właśnie na uzdrawianiu.

Rag rozmawiał w umyśle z tajemniczym głosem, pragnąc, aby ów zamilkł. Kiedy powiedział już wszystko, co było mu wiadome, pytania nie przestawały się pojawiać. Tortura trwała.

Czas jakby się zatrzymał, rycerz nie wiedział, gdzie się znajduje, ale czuł wszechogarniający go ból.

Otworzył oczy. Sala była pozbawiona naturalnego oświetlenia i posiadała niskie sklepienie, ozdobione starożytnymi płaskorzeźbami i malunkami. Nad głową Ragnara shaeidańscy wojownicy toczyli jedną z bitew z Siłami Ciemności. Na ścianach widać było misterne roślinne ornamenty przeplatane słowami w Dawnej Mowie.

Jesteśmy podobni – głos był cichy, ale niezwykle sugestywny, przyjemny w brzmieniu. Urodziliśmy się na Północy. Mamy w sobie tę samą siłę, tę samą chęć przetrwania, właściwą Nordyjskiemu Rodowi. Tyle że ty zmarnowałeś ją, służąc cezaryjskim panom…

Rag powoli poruszył głową, zamrugał oczami i odszukał mówiącego. Całe ciało rycerza było obolałe i niezwykle słabe. Prawa ręka pulsowała bólem, podobnie jak lewe ramię, udo płonęło żywym ogniem, a drugiej nogi nie czuł wcale. Leżał na zimnym kamiennym łożu, przykryty lnianą tkaniną. Obok, na kamiennym stołku, na który narzucono liczne miękkie skóry, zasiadał mężczyzna. Jego łysa czaszka, starannie wygolona, pokryta była kilkoma tatuażami niewiadomego pochodzenia. Odziany był w wytworne, miękkie i delikatne, czarne szaty. Dłonie skrywał w obszernych rękawach.

– Nie masz prawa. – Głos rycerza drżał, był ledwie słyszalny. – Nic nie wiesz o mnie, nic nie wiesz o Północy, o mojej służbie… Czego chcesz?

– Wiem więcej, niż ci się wydaje. Posiadłem twoje myśli, pragnienia. Czuję, jak walczysz wewnątrz siebie. Z jednej strony, rycerski kodeks i zasady hołdu. Z drugiej, wiara Przodków i ten niezwykły Dar – magiczne źródło.

– Co mi zrobiłeś?– Rag rozglądał się po izbie, co utrudniały mu wciąż ciężkie powieki. – Co zamierzasz?

– Ocaliłem cię od śmierci, niewdzięczniku. Jesteś cenny. Nie sczeźniesz jak pozostali – mruczał mężczyzna w czerni. – A przynajmniej nie w ten sposób.

Szlachcic milczał. Jego rozmówca wstał wolno, sięgnął w odmęty swojej szaty i wydobył mały przedmiot. Kiedy otworzył dłoń, Ragnar jęknął.

– Jak śmiesz dotykać Prawdziwego Światła? Nie możesz…

– Jestem panem magii. Każdej. A to Światło zostanie moim trofeum. O ironio, Światło stworzone, by rozpraszać Mrok, stanie się dlań pożywką. Wy, ludzie Dnia, gardzicie nami. Upraszczacie sens naszej egzystencji. Jesteśmy dla was czarnoksiężnikami. Ale dla nas samych jesteśmy Władcami Magii. Każdą Domenę możemy przekształcić w Mrok, by stała się naszą siłą. Zabrałem ci myśli, odebrałem ci artefakt, tak jak zabrałem życie twoim towarzyszom.

Te słowa zgasiły ostatni promień nadziei tlący się jeszcze we wnętrzu Ragnara. W umyśle ujrzał twarze: tajemniczego i złośliwego Koryntiasza, utyskującego na niewygody, lecz szaleńczo odważnego krasnoluda, spokojnego i cichego Paulusa oraz młodego, pogodnego Gaspara.

Ojcowie, obawiałem się tego, łudziłem się, choć czułem, że to prawda. Czyż zginęli przeze mnie? Światło miało nas ocalić, a teraz…

– Nie powinieneś się obwiniać, a robisz to. Twój umysł, twoje serce wypełnia uczucie bezsilności. Nie mogłeś ocalić kompanów, wasz plan od początku nie miał szans. Jestem władcą myśli i posiadam władzę także nad wydarzeniami, które mają dopiero nastąpić. Postrzegam je. – W dłoni nieznajomego zamiast kamiennego amuletu znajdowała się teraz kościana różdżka. – Dzięki temu… Zwykły czarodziej widziałby tylko ciąg niezrozumiałych obrazów pochodzących z przyszłości. Ja władam myślami, analizuję obrazy, wyciągam wnioski, dzięki tej różdżce mogę być Władcą Przyszłości.

– Pełnyś pychy. To da ci zgubę…

– Sięgam po to, co mi należne. I nie boję się nazywać moich pragnień. Ty możesz zwać to pychą. – Czarnoksiężnik szybkim ruchem ukrył magiczną różdżkę w jednej z sekretnych kieszeni wszytych w odzienie, uśmiechając się delikatnie. – Ja mam niezachwiane poczucie przyszłego triumfu. Widziałem go. I wiem, że stanie się rzeczywistością.

– Kim jesteś?

– Mówiłem już, że jesteśmy podobni. Zwą mnie Drish Ma-Kramma. Ale dawno temu, gdy nosiłem inne imię, byłem dumnym, szlachetnie urodzonym Nordem. Siły Natury, Przodkowie błogosławili moją matkę i mnie. Po narodzinach druidzi z naszego grodu rzekli rodzicom, że jestem wybrańcem. I kiedy nadszedł odpowiedni moment, oddano mnie kapłanom Starszej Wiary. Uczyłem się, nie przeczę, bardzo chętnie i z dużą łatwością. Ale gdy już świadomie odkrywałem wiedzę tajemną, czegoś zaczęło mi brakować. Jakbym natrafił na ścianę, na krawędź, a pragnąłem czegoś, co było poza nią. Nie mogłem nauczyć się więcej. Mądry opiekun wyjawił mi przyczynę. Istnieją tajemne moce, przed którymi druidzi strzegą uczniów. Nazywają te moce Czarną Magią – łatwą do poznania, szybką w treningu, lecz śmiertelnie niebezpieczną dla uczącego się. Cóż, dla mnie była ona wybawieniem.

– Cóż uczyniłeś? – Ragnar słabł z każdym powolnym uderzeniem serca.

– Nie pozwolili mi wypełnić przeznaczenia, mamili mnie, odciągali od Prawdy. Od prawdziwej mocy. – Czarnoksiężnik zbliżył się do leżącego. – Po to, bym nigdy jej nie poznał. Uciekłem. Tułałem się, lecz Moc czuwała… Powiodła mnie na odległe Południe. Tam otrzymałem szansę. Stałem się tym, kim jestem obecnie.

– Przodkowie cię przeklęli…

– Może. – Ma-Kramma zadumał się, pochylając się nad ciałem rycerza. – Umiałem wykorzystać ich klątwę, obrócić ją. A czy ty czujesz się przeklęty? Wierzysz w Przodków, Moc Natury czy w Trzynastu, którzy noszą Pęta? Służysz Północy, swojemu księciu czy cesarzowi? Nosisz w sobie druidyczne źródło, a zmarnowałeś je, zostając ledwie rycerzem?

Ostatnie słowa czarnoksiężnika jadowicie wpiły się w umysł nordyjskiego szlachcica. Nie słyszał kolejnych. Usta odzianego w czerń poruszały się bezgłośnie, a jego twarz rozmywała się. Ragnar ze Svero próbował się jeszcze pomodlić, nim jednak zdążył to uczynić, stracił przytomność.

 

 

***

Kościste dłonie drapały jego ciało, raniąc przy tym duszę i umysł. Jad wpuszczony do jego wnętrza był nie do zniesienia. Każdy oddech był niesamowitą męczarnią. Ale Ragnar oddychał.

– Dokąd to się wybierasz, mości rycerzu? – Czarnoksiężnik śmiał się cicho. – Ja zdecyduję, jak i kiedy opuścisz ten plugawy padół. Przytrzymajcie go, moje dzieci…

Szlachcic zrozumiał, że kościste palce nie były częścią majaków. Powoli wracała mu świadomość. Próbował się lekko poruszyć, ale dłonie unieruchomiły go. Teraz widział już, choć nadal niewyraźnie: pochylały się nad nim istoty o chudych, kościstych obliczach, bladych i chorowitych. Trzymały go, mocno. Postrzępione szaty dodawały im upiornego wyglądu, podobnie jak rzadkie czarne włosy, które w nieładzie spływały im na ramiona. To jedną z tych czarnych istot zabił pod kopułą.

– Dwie rzeczy spowodowały, że utrzymałem cię przy życiu… – Ma-Kramma przerwał i popatrzył na twarz leżącego. – O, przyglądasz się moim podwładnym. Wywołuje to mój smutek. Bo między innymi przez ciebie straciłem trzech z nich. Ty zabiłeś jednego, twój krasnoludzki brutal zaszlachtował dwóch kolejnych. A trudno jest w tak pospolitej okolicy odnaleźć dobrych uczniów. Wielu ich opuściło mnie w ostatnim czasie. Zbyt wielu. Ten obłąkany kapłan-inkwizytor i jego świta też zabrali mi kilkoro dzieci. A przecież to niewinne istoty. Potrafią zaledwie kraść witalne siły. Chcą jedynie realnej mocy. I mojej łaski, rzecz jasna. Któryś z nich zostanie kiedyś moim prawdziwym uczniem.

Ostatnie słowa upadły mag wypowiedział z niezwykłą czułością.

Jest obłąkany – Rag był pewien. Magia Cieni dała mu wielką potęgę, ale odarła go z człowieczeństwa.

– Ale do rzeczy… – Ton głosu czarnoksiężnika zmienił się. – Wspominałem o dwóch powodach. Nie myśl, że żyjesz tylko dlatego, że jestem okrutnikiem i bawi mnie znęcanie się nad konającymi. Bawi mnie rozmowa z tobą, czy też zaglądanie w twój jakże szlachetny umysł. Jesteś bystry, mądry i dobrze urodzony. Niezbyt często mam szansę na inteligentną konwersację z kimś w kogo żyłach płynie szlachetna krew. Ostatnio, przed tobą, zamieniłem kilka słów z mości Tyrmandem De Gea. To ten dureń ze Świątyni Trzynastu. Dureń, ale wysublimowany, obyty w świecie, choć przesadnie religijny. I nawet nieco zabawny. Choć jemu samemu, z całą pewnością, do śmiechu nie było…

Ragnar próbował się poruszyć, ale uścisk wielu żylastych, bladych rąk był silny. Dopiero teraz dostrzegł i poczuł, że jest nagi. Na jego ciele czarnym atramentem lub farbą wyrysowane zostały tajemnicze znaki.

– Drugi z powodów jest istotniejszy. Powiedziałem ci na początku naszej konwersacji, iż widzę w nas podobieństwa. Nie kłamałem. Łączy nas pochodzenie oraz to, że otrzymaliśmy Dar. Dar Starszego Ludu. W naszych żyłach płynie cząstka, kropelka najpewniej, shaeidańskiej krwi. A w naszych wnętrzach tętni Źródło.

 

 

***

 

Nordyjscy kapłani natury, na Południu nazywani druidami, wierzyli, że każde gasnące życie zastępowane jest na świecie przez rodzące się. Nauczali, że wszelki ból i strata stają się początkiem nowego życia i nowej nadziei. Ragnar nigdy nie zastanawiał się, jak może wyglądać Ostatnia Chwila. Choć był w młodości pilnym uczniem, a swą edukację kontynuował później w świątynnej izbie, już u południowych kapłanów, wierzył w słowa doświadczonych wojowników: „Mężczyzna rozmyślający za życia o śmierci jest w istocie martwy”.

A Ragnar chciał żyć. I choć nauki zakonników Bractwa Trzynastu Kamieni[xii] wyraźnie opisywały, jak istotna jest służba dla Spętanego o imieniu Cranius[xiii] i jak ważne są dary mu składane, młodemu szlachcicowi bardziej odpowiadały żołnierskie maksymy niż kult Pana Dobrej Śmierci.

Kiedy jednak przyszła doń chwila śmierci, daleko w głębi cezaryjskiego kraju, tysiące mil od śnieżnych, nordyjskich gór, poczuł strach. Nim zdołał zrozumieć jego naturę, oddać mu się lub go pokonać, ogarnęła go ciemność.

Nie dane mu było doznać wizji Tego, Co Następuje Po Życiu, nie połączył się również z duchami swoich Przodków. Kiedy śmierć go zabrała, wciągnęła w Mrok, Ragnar ze Svero ocknął się po raz kolejny.

Każdy szczegół, który zauważał, miał teraz ogromne znaczenie, każdy zapach był spotęgowany. Jego skóra na przemian płonęła, to znów zamarzała. Kolory, które dostrzegał, raz zdawały się być przytępione, by zaraz potem uderzyć go ze zdwojoną mocą swoim przesytem. Kamienny stół, na którym leżał chwilę przedtem, teraz nie istniał. Ragnar klęczał na podłodze wyłożonej grubym dywanem. Miał na sobie obcą w dotyku, skórzaną zbroję, chociaż wyraźnie pamiętał moment, kiedy plugawe istoty Mroku drapały pazurami jego nagie ciało. Moment ten, wydawałoby się, nie był odległy. Ale w tej chwili Rag nie był niczego pewien. Żyły w jego ciele tętniły, pompowały krew. Życie pulsowało w nim, a przecież śmierć już zamykała za nim bramy Podziemnego Świata.

Z trudem podniósł się, opierając ramieniem o kamienny filar zdobiony shaeidańskimi płaskorzeźbami. Tuż przed rycerzem znajdowały się drzwi, lekko uchylone. Zza nich nie dobiegał żaden dźwięk. Czuć było jednak woń kadzideł, woskowych i łojowych świec oraz słodkawy zapach krwi.

Ragnar zacisnął dłoń na krótkim, szerokim mieczu i wykonał dwa trudne kroki. Zanim wszedł do pomieszczenia, rozejrzał się po długim, pustym korytarzu. Było ciemno, jedynym źródłem światła były dwie dopalające się pochodnie kilkanaście metrów w głębi oraz poświata bijąca od rozwartych drzwi. Gdy mijał portal, dobiegły go odległe odgłosy. Bulgoczące głosy, szczęk broni i dudnienie bębnów. Orczych tarabanów. Coś kazało mu zawrócić. Jakaś myśl próbowała zakazać mu wykonywania kolejnych kroków. Ale Rag szedł. W komnacie było jasno, a źródłem światła nie były świece, ogarki lub pochodnie. Te właśnie ktoś zgasił, jakby potężny podmuch rozrzucił je po sali. Dym bijący od nich wypełniał pracownię, która pełna była ksiąg, książek, fiolek, kufrów i regałów. Kilka stołów, kamienne ławy i półki zapełniały najróżniejsze komponenty, okazy flory i fauny – i sporo rzeczy, których natury szlachcic nawet nie śmiał się domyślać. Ściany obwieszone były arrasami i barwnymi draperiami.

Pośrodku sali, nad wykręconym w nienaturalny sposób ciałem odzianym w czarne szaty, stał chłopiec. Po kilku chwilach rycerz przypomniał sobie jego imię.

– Gaspar… – Ragnar wzdrygnął się na dźwięk własnego głosu. – Żyjesz, chwała niech będzie…

– Nie tym, których masz na myśli – dokończył młodzieniec. – Choć sam w to uwierzyć nie mogę, mości panie. Żyw jestem.

Nord zamrugał, wierzchem dłoni odgarnął włosy z czoła. W dłoni Gaspara jaśniał kryształ, emitując Prawdziwe Światło.

– Co tu się stało? – Ragnar wypowiedział te słowa wolno, próbując zebrać myśli. – Amulet, skąd…?

– Nie wiem, panie, czy sam jestem w stanie sobie wyjaśnić, co tak właściwie uczyniłem. I czy możliwe jest, że zrobiłem to sam.

– Ten człowiek, Ma-Kramma… – Rycerz wskazał na ciało w czerni. – Zabiłeś go?

– Myślę, że zabił się sam, próbując rzucić zaklęcie, to Światło go pokonało. Jego krew… Jego żyły chyba nie wytrzymały.

Istotnie, środek posadzki pokrywała kałuża krwi, a ciało czarnoksiężnika było zmasakrowane, co w pierwszej chwili trudno było dostrzec przez ciemną barwę szat. W sali widać było także kilka innych powykręcanych ciał.

– Jego uczniowie…

Na korytarzu zadudniły kroki. Gaspar znieruchomiał, wyciągając przed siebie trzymany w dłoni artefakt. Ragnar uniósł miecz.

Ciężkie okute drzwi skrzypnęły.

– No, coście tak skamienieli? – Niska i przysadzista postać uśmiechnęła się w głębi bujnej brody, prezentując złote i srebrne zębiska. Krew, pył i posoka, najpewniej orczego pochodzenia, pokrywały każdy fragment ciała Ziggo Bragga. – Ja się wyśmienicie czuję, ale patrzycie na mnie, jakbyście co najmniej ducha zobaczyli.

 

 

***

 

– Bajki mówisz, gówniarzu, ot wszystko. – Krasnolud splunął, poruszając się szybko po komnacie. Zaglądał do kufrów oraz za zasłony wiszące na ścianach i na drewnianych konstrukcjach. Podobnie postępowała reszta kompanii. Poza Ragnarem i Gasparem, którzy nadal stali nad ciałem martwego czarodzieja.

– Nie chciałem wam mówić, i tak byście nie uwierzyli. – Młodzieniec rozglądał się bezradnie. – Ale pan Bragg wyraźnie mnie obraża. No to mówię.

– Acz, jak sam przyznałeś, nie masz pojęcia, jak dokonałeś tego… Jak ty to nazwałeś? – Koryntiasz zwany Szramą przeglądał księgi, zaglądając do regałów. – Zmiany Czasu?

– Śmiejesz się. – Paulus stał w pobliżu drzwi, przyglądając się dwóm szklanym kulom.

– Gdzieżbym śmiał…

– Łże, młokos. Schował się, po tym jak ukradł rycerzowi magiczne świecidełko, a ten mu tak mocno ufał. – Ziggo rzucił złośliwe spojrzenie w kierunku Ragnara. – Potem się zorientował, że to światło jest niezbędne w naszym planie, ale już było za późno, żeby wrócić.

– I zupełnie przypadkowo uratował nas przed czarownikiem. – Paulus wymruczał te słowa, pakując obydwie kule do skórzanej sakwy.

– Czy to było to, o czym ja myślę? – Głos Szramy dobiegał zza rogu, słychać było także charakterystyczny brzęk. – To była ironia? Zaczynasz się rozkręcać, mości magu. Następne muszą być już żarty, anegdoty i złośliwości… Znalazłem złoto!

Rycerz schylił się i przyjrzał dłoniom Ma-Krammy. Słowa wypowiedział wolno:

– Przedostał się do komnaty czarnoksiężnika z łatwością. Ominął strażników. Wiedział, jak użyć Prawdziwego Światła. Za dużo tego jak na przypadek…

Truposz ściskał w jednej z dłoni rękojeść kościanej laski, jakby ostatnim gestem, tuż przed śmiercią, chciał jej użyć, a uderzenie serca później próbował ukryć ją w obszernym rękawie. Ragnar nie dostrzegł laski wcześniej. Ostrożnie odgiął zaciśnięte palce i delikatnie uniósł przedmiot.

– Wiedziałem, bo zajrzałem obok, zapytałem… Nie potrafię tego opisać… Inny Ja, ten z drugiej strony, podpowiedział mi, jakiego słowa użyć. Jak się skupić… A amulet zabrałem, mości panie, żebyś go za wcześnie nie użył, jak za tym razem…

Gaspar zamilkł.

– Za którym straciłem nogę, a później także rękę. – Ragnar spojrzał na chłopca uważnie. – Widziałeś także moją śmierć?

Krasnolud zatrzymał się. Szrama wychylił głowę zza kotary. Paulus nasłuchiwał z uwagą.

– I śmierć pana Koryntiasza, i mości krasnoluda też.

Bragg sapnął.

– Gaspar nie kłamie, drodzy kompani. Nie mam pojęcia, jak się to stało, jak to działa i komu mamy poza młodzieńcem podziękować za uratowanie skóry, ale sobie wybierzcie. Pomódlcie się albo nie. Faktem jest, że pamiętam rzeczy, które według waszych słów nie miały miejsca. Przynajmniej w tym świecie. I w tym czasie. – Szlachcic mówił wolno, patrząc na towarzyszy. – Nie pamiętam za to, jakim sposobem znaleźliśmy się w tym miejscu, jaki plan udało nam się wcielić w życie, choć wspominaliście, że to ja wam przewodziłem. To wszystko jednak ma w tej chwili mniejsze znaczenie. Orkowie na jakiś czas dali nam spokój, a my mamy to, po co nas wysłano.

Szrama podszedł do Ragnara i wskazał na trzymany przez niego przedmiot. Rycerz zamyślił się – nie zwracał uwagi na kościaną laskę.

– W istocie, Panie Ragnarze, mamy to.

Krasnolud łypnął okiem. Paulus zbliżył się powoli. Gaspar zamyślił się i szepnął:

– Nim skonał, krzyczał coś o artefakcie, wskazywał na mnie, ale nic się nie wydarzyło.

– Bo oszukałeś i jego, i ów przedmiot, z całą pewnością potężny. – Szlachcic przyjrzał się trzymanej lasce. – Był dzięki niemu, jak sądził, władcą czasu, mógł zaglądać w przyszłość. Czuł się bezpieczny. Tyle że nie wiedział, że można tę przyszłość zmienić.

– Nie wspominałem o tym wcześniej, jako że nie było okazji… – Koryntiasz Szrama oblizał wargi. – Wiadomym jest, że za pokonanie czarownika i zapewnienie spokoju płaci cesarstwo. Także kupcy dorzucą swoje. Za spokojne szlaki. Od Jeremiasza Galbo, którego mieliście sposobność spotkać, wiem także, że są ludzie gotowi zapłacić fortunę za tę kościaną laskę.

 

 

***

 

– Że niby nie ma jednego świata, tylko jest ich kilka? – Krasnolud nie dawał za wygraną. – I ty, taki niedorostek, akurat ty potrafisz tak przejść od jednego do drugiego?

– Jak dla mnie, panie, to są ich setki, albo i więcej… I to wcale nie jest przyjemne. – Młodzieniec drżał pod grubym kocem, próbując schować się przed deszczem.

Nad wyspę czarnoksiężnika nadciągnęła potężna nawałnica. Plany drużyny poważnie się skomplikowały. I bez deszczu mokradła były zdradliwe – teraz rejs w kierunku Ringen byłby szaleństwem. Rycerz rozpiął swój płaszcz w dziwnie powykręcanych, i wystających z ziemi korzeniach potężnego drzewa na wzniesieniu. Tam początkowo schronienie znalazł on, Gaspar i krasnolud. Ragnar szybko jednak wyruszył na zwiady i do tej pory nie powrócił. W konarach powyżej przycupnął Szrama, z łukiem gotowym do strzału, chociaż raczej niewiele widział w ulewnym deszczu. Paulus uparł się i rozpoczął obchód dookoła wzgórza. Chciał być pewien, że jego ziemne pułapki będą niezawodne. Wszyscy mieli nadzieję, że strach na wieść o klęsce czarownika i deszcz skutecznie zatrzymają orczych wojowników. Z każdą chwilą przebywanie na wyspie stawało się coraz bardziej niebezpieczne, kompani nie mieli jednak wyboru.

– Zgadzałoby się to, co mówisz, jeno trudno w coś takiego uwierzyć. – Bragg kręcił głową. – Rycerz wszystko przewidział: i czarnych chudzielców, i to, że orkowie znajdą luki w barierze naszego łysola, wiedział też o tych najmitach z Południa… Tyle że teraz twierdzi, jakoby niczego z tych chwil nie pamiętał…

– Kiedy dokonywałem Zmiany, przynajmniej ja tak to sobie tłumaczę, mogłem przekazać Panu Ragnarowi te wszystkie informacje. Przeżyłem to raz, lub co najmniej raz. W jednej chwili byłem Tutaj, Tam, a na dodatek jakby w różnych momentach czasu…

– Pokręcone to strasznie. Dobrze, żem niewierzący. – Krasnolud uśmiechnął się. – Jakby mi się jeszcze Spętani czy inne bóstwa wmieszali w mój spokojny i prosty żywot, żeby mi tłumaczyć wszelakie cuda i czary, chyba bym rozum postradał. Ważne, że żywi z tego wyszliśmy. I nie chcę już więcej o tym myśleć. Jedno mi tylko w głowie kołacze…

– Mówcież…

– Jak tam „zmieniałeś” to, co trzeba było zmienić, to dużo się „pozmieniało”? – Krasnolud mówił wolno, ostrożnie cedząc słowa.

– Nie spodoba wam się, panie Bragg, to, co powiem.

Krasnolud milczał i patrzył uważnie, wyraźnie spochmurniał.

– Słaby jestem i początkujący, jak idzie o magowskie rzemiosło. A ta Sztuka Czasu to w ogóle rzecz, o jakiej się mało słyszy, nie uczą jej, bo nikt nie potrafi jej natury zrozumieć. Podobno jeślibym zmienił zbyt dużo, czekałaby mnie śmierć. Magia „pilnuje”, by świat zachowywał równowagę. Tacy jak ja, a jest nas pewnikiem bardzo niewielu, psujemy ten ład.

– Więc musimy mieć nadzieję, że „napsułeś” niewiele – mruknął Bragg, ale po chwili klepnął młodzieńca w ramię, mrugnął okiem i rozpromienił się. – Niewiele, ale wystarczająco, by nas „przywrócić” do życia. I tego się trzymajmy.

Nad mokradłami przetoczył się potężny grzmot, ale deszcz jakby zelżał. Do ukrytych pod rycerskim płaszczem ludzi podbiegł, rozchlapując błoto, Ragnar ze Svero.

– Paulus mówi, że zbliżają się orkowie. Ledwie kilku, ale boję się, że mogą chcieć nas zmylić. – Nord mówił głośno, przekrzykując ulewę. – Potrzebuję cię po południowej stronie wzniesienia, mości krasnoludzie.

Bragg dźwignął się i szybko przygotował ekwipunek. Szlachcic zwrócił się do młodego maga:

– Siedź tutaj i nie próbuj się oddalać. Wrócę po ciebie. Będę krążył w pobliżu…

Odwrócił się bokiem, zadarł głowę do góry i krzyknął:

– Szrama, zejdź niżej!

Przez ramię spojrzał na chłopca.

– Uratowałeś nas lub byłeś narzędziem w planie Spętanych, który miał nas ocalić. Tak czy inaczej, na jeden dzień mogło to być całym dobrem mającym nas spotkać. Pilnuj się. Nie kuś losu.

Mówiąc to, Rag uśmiechnął się i zaczął wspinać po korzeniach, idąc na spotkanie z Koryntiaszem. Tymczasem krasnolud pomknął niezdarnie na drugą stronę wzgórza, dzwoniąc metalowymi łuskami przypiętymi do skórzanej zbroi.

Chwilę później do uszu Gaspara dobiegła głośna rozmowa. Powyżej, kilka metrów nad ziemią rycerz i zwiadowca wymieniali informacje.

W szeleście deszczu i szumie wiatru młodzieniec wyłowił zaledwie kilka słów: „Miej bystre oko…”, „Nie widzę dokładnie…”, „Paulus spróbuje…”, „Pilnuj chłopca…” i coś o strzałach.

Tak, zdecydowanie. To było: „Dużo ich – oszczędzaj strzały”.

 

***

 

Trzy kreatury podeszły bliżej. Ragnar śledził wzrokiem najwyższego z wrogów, szerokiego w klatce piersiowej, z ogromnymi, nienaturalnie wydłużonymi ramionami, które przy niezgrabnym marszu w górę wzgórza obijały się o jego ugięte nogi. Tak jak jego pomocnicy nosił zniszczoną skórzaną zbroję z dosztukowanymi elementami z metalu. W dłoni trzymał krótką i szeroką szablę, na plecach przytroczony miał potężny pałasz. Niekwestionowany herszt. Lub prawa ręka wodza, jego emisariusz. Kiedy się odezwał, mężczyźni usłyszeli niski, basowy bulgot, z którego zdołali wyłowić kilkanaście słów w „łamanym” języku wspólnym[xiv].

Konwersacja trwała jakiś czas. Obydwie strony uważnie przyglądały się sobie. Monstra były uzbrojone i czujne. Za plecami rycerza czaił się Paulus, gotowy w każdej chwili zaatakować przeciwników.

Orkowie rozumieli sytuację. Ich szamani pojęli, „co się stało”. Niepewność dalszego losu w wyniku śmierci ich pana napełniała stwory Mroku przerażeniem. W krótkim czasie z bandy łupieżców wspieranej potężną magią stali się komandem o nieokreślonym celu. Chcieli odejść. Ale stawiali warunek.

– Nie oddawaj im żadnego przedmiotu. – Paulus bacznie obserwował przemawiającego wroga. – Niech cieszą się, że pozwolimy przeżyć pewnej części ich grupy. Nie wiemy, czy poza kontrolą nad nimi ten amulet nie posiada innej mocy.

– Myślisz, że ich szamani mogą użyć go przeciwko nam? – Szlachcic pokiwał ze zrozumieniem głową, nie spuszczając z przeciwników wzroku.

– Sztuka szamańska jest bliska Czarnej Magii, to możliwe.

Ragnar wciągnął powietrze i krzyknął donośnie, bo deszcz padał potężnie, wypełniając okolicę szumem:

– Idźcie precz! Nie musi ginąć już więcej żaden z was. Magia czarownika została zniszczona w całości. Nie ma amuletu. Jesteście wolni!

Wysoki ork słuchał i długo stał w milczeniu, pomrukując w głębi pogiętego, półzamkniętego hełmu z szerokim rondem. Ryknął do towarzyszy, a potem rzucił w kierunku ludzi kilka słów w plugawej Czarnej Mowie. Może była to zgoda na ich warunki, może też przekleństwa mające ich przerazić. Tak czy inaczej, zdawać się mogło, że orkowie dali się przekonać.

Paulus poruszył się niespokojnie i krzyknął do rycerza. Gdy ich spojrzenia spotkały się, mag wskazał wzrokiem na swoją rękę. Na przemoczonym ubraniu, wraz z kroplami deszczu pojawił się zielonkawy nalot. Skórzany kaftan Ragnara także pokrył się osadem.

– Zakryj nos!

Paulus Brega schylił się z zadziwiającą jak na jego masę i gabaryty zręcznością. Nim dotknął dłońmi ziemi, by wzmocnić zaklęcie, tupnął nogą. Ork stojący po prawej stronie warknął, kiedy otwarła się pod nim ziemia. Rycerz zasłonił twarz przedramieniem i skoczył w kierunku wrogów z wyciągniętą klingą. Ten stojący po lewej zdołał wykonać ledwie jeden krok, poślizgnął się i w następnej sekundzie zniknął, pochłonięty przez ziemno-błotną maź. Potężny przywódca nie oglądał się na boki. W dłoniach trzymał już ogromny pałasz i z przerażającym rykiem natarł na Ragnara. Ziemia zadrżała ponownie, nim doszło do zetknięcia się broni. Potworem szarpnęło. Jego ugięte nogi uwięzły w ziemi. Mimo to zdołał wyprowadzić szeroki, zamaszysty cios. Szlachcic uniknął go bez trudu i ciął z ukosa, kończąc uderzenie obiema rękami. Zakuty w żelazo czerep potoczył się po błotnistym zboczu i zniknął w jego dolnej części.

Uderzenie serca później mężczyźni pędzili w kierunku drzewa, na którym siedział Koryntiasz.

 

***

 

Szrama zawsze liczył strzały. Zawsze. Dzięki temu w tym momencie wiedział już, że „nie jest dobrze”. Deszcz skutecznie maskował orków nadciągających w grupach po dwóch lub po trzech. Shaeidański dar niezwykłego wzroku powodował jednak, że każdy stwór Mroku widoczny był dla strzelca doskonale. Biegli szybko w górę wzniesienia, a ciepło ciał zdradzało ich położenie. Padali, ale wciąż nadciągali kolejni. To musiało być cholernie duże komando.

Na południowym zboczu, tam gdzie Koryntiasz nie mógł sięgnąć wrogów tak dokładnie, jakby sobie tego życzył, „tańczył” krasnolud.

Bragg dał im się otoczyć. Weszli między trzy obumarłe pnie drzew. Trzy grupki – jakiś tuzin, może mniej. Najpierw, z morderczym furkotem, dwa toporki dosięgły celów. Kiedy orkowie zorientowali się, że jest pośród nich, miał już przewagę. Dwóch mniejszych przewrócił, wpadając na nich. Wysokiego, prawie dwumetrowego, ciął po nogach. I już był przy następnej zasłonie. Cztery kroki dalej dopadł do pierwszego ze swoich przeciwników, w biegu wyrywając z orczej głowy krótki, lekki toporek.

Rzucili się na niego ze wszystkich stron. Jeden niezdarnie się poślizgnął. Dwóch z prawej skoczyło z wyciągniętymi poszarpanymi szablami. Kolejny, wysoki, przeskoczył nad powalonym pniem i odciął mu drogę z lewej.

Krasnolud sapnął i cisnął toporkiem, skręcając ciało. Siła rzutu musiała być potężna. Ogromny bestia dostała w okolice szyi. Broń wbiła się w ciało całym żelazem, a czarna jucha chlusnęła na błotnistą glebę.

Bragg chwycił oburęczny topór w momencie, gdy uderzyły jednocześnie dwie szable. Niski wzrost uratował go przed pierwszym ciosem, metal zazgrzytał o szczyt szyszaka, krzesząc snop iskier. Unikając drugiego, krasnolud wykręcił się nienaturalnie, uciekając w bok. Ork wyprowadził silny cios, szeroko i od dołu. Zardzewiała klinga minęła kości policzka, w powietrze pofrunęły strzępy mokrych włosów. Dumnie noszona krasnoludzka broda, pełna warkoczy, kolorowych ozdób i obrączek, została zniszczona.

Ziggo Bragg zawył w furii. Przeciwnika stojącego za plecami trafił styliskiem topora w brzuch i rzucił się do przodu, wpadając między wrogów zaskoczonych jego mobilnością. Tego po prawej przewrócił barkiem, ciosu wyprowadzonego przez lewego uniknął, przetaczając się po ziemi. I uderzył zamaszyście, będąc w przysiadzie. Jeden z orków stracił ramię, drugi otrzymał paskudną ranę brzucha. Krasnolud był już kilka kroków dalej. Samotnie spotkany przeciwnik nie stanowił problemu, był słaby i unikał walki, wyraźnie przerażony. Bragg dał mu przeżyć na tyle długo, ile potrzebował czasu, by pooddychać w spokoju, odzyskując siły. Potem z rykiem rzucił się na niego, kątem oka dostrzegając dwóch następnych. Trafienie w okolice żeber było celne. Ork przewrócił się jak szmaciana kukła.

Bragg powoli podszedł do rannego. Wycelował w odrażającą twarz i dobił konającego ciosem podkutego buta. Zrobił to wolno, bo dwaj ocaleli z walki zamiast atakować ruszyli w dół, wycofując się. Rozejrzał się i odszukał swoje toporki.

– Jeszcze nie pora, byśmy się rozstawali. – Z lubością pogłaskał ich drewniane, zdobione runicznymi napisami trzonki. Przesunął się na jedną z wybranych wcześniej pozycji do zasadzki. – Jeszcze mi się przydacie… Za kilka chwil przyjdą następni.

W momencie, w którym ich usłyszał, poczuł w ustach dziwny posmak. Do jego nozdrzy dotarł swąd. Powietrze wypełniały zielonkawe opary.

– Niech szlag trafi te orcze pomioty i ich szamańskie zaklęcia.

Krasnolud zaklął, splunął zieloną śliną i pomknął w kierunku centralnego punktu wzgórza.

 

***

 

 

Na górze Koryntiasz Szrama przeklinał orków i wypuszczał z furkotem kolejne strzały. Przez szum deszczu przedostawały się pojedyncze głośne ryki. Ziemia na wzgórzu drżała od zaklęć Władcy Ziemi. Daleko w dole słychać było orcze tarabany. Żaden z wrogów nie dotarł na szczyt wzniesienia. Jednakże powietrze zaczęło przybierać dziwną, zielonkawą barwę. Nisko przy ziemi pełzały opary nienaturalnie wyglądającej mgły.

Gaspar przyglądał się temu z niepokojem. Szrama nadal prowadził ostrzał. Teraz w ciszy.

Wtem z oparów wyłonił się odziany na czarno mężczyzna. Twarz miał obwiązaną jakąś tkaniną. Po mieczu przy pasie, czarnym płaszczu i wysokich, podkutych butach młody mag z ulgą rozpoznał Ragnara. Podniósł się z ziemi i wybiegł mu naprzeciw. Kilka uderzeń serca później znieruchomiał.

Zielonkawy już teraz deszcz spływał strumieniami na ziemię, skapując po ciężkim podróżnym okryciu. To nie był rycerski płaszcz. Chłopak obejrzał się za siebie. Odzienie rycerza tkwiło między korzeniami potężnego drzewa. Gaspar poczuł strach.

Nieznajomy wyciągnął w jego kierunku lewą dłoń, prawą cofnął. Gdy Gaspar obracał się na pięcie, próbując jak najgłośniej krzyknąć, usłyszał dziwny, niepokojący odgłos. Grzechotanie i świst. Do prawego nadgarstka mężczyzny przymocowana była obręcz, połączona długim, cienkim łańcuchem z małą metalową kulką. Kulka, owinięta na tę sposobność skórzanym kapturkiem, trafiła chłopaka w pierś.

Gdy Gaspar się przewrócił, próbując łapać oddech, napastnik dopadł do niego, wylewając mu na twarz dziwną substancję. Świat wyzbył się kolorów, a zaraz po nich i ostrości. Gaspar stracił kontrolę nad odrętwiałym ciałem i wkrótce ogarnęła go ciemność.

W oddali słyszał głosy swoich towarzyszy. Przekleństwa krasnoluda, niski głos Paulusa, krzyki Koryntiasza i nerwowe nawoływania Ragnara ze Svero. Choć właściwie nie był całkowicie pewien, czy je słyszy, czy może już śni.

 

***

 

Chusty zarzucone na twarz nie dawały wystarczającej ochrony. Krasnolud, silny jak tur, jeszcze nie odczuwał skutków trujących obłoków. Inaczej Koryntiasz, którego paliła skóra. Gardło płonęło mu żywym ogniem, a oczy łzawiły. Co gorsza, jego shaeidański wzrok odmawiał posłuszeństwa. Pościg prowadzili więc niejako na ślepo. Reszta drużyny też nie czuła się najlepiej. Paulus poruszał się wolno i szybko został w tyle. Ragnar krwawił z nosa i z ust, ale parł do przodu, w ślad za Ziggo Braggiem.

Mężczyzna odziany w czerń był nadludzko silny, choć zapewne niesiony przez niego młody mag nie ważył zbyt wiele. Jednakże szybkość, z jaką poruszał się uciekający, była imponująca.

Kiedy wydawało się, że już na dobre zniknął w zielonkawych kłębach dymu, rycerz i krasnoludzki najemnik dostrzegli go. Zwolnił, a nawet na moment zatrzymał się z prawą ręką wyciągniętą do przodu. Bezwładne ciało Gaspara zwisało na jego lewym ramieniu. Ścigający usłyszeli sekwencję słów wypowiadanych w języku magii.

Przed odzianym w czerń otworzył się zielono-błękitny portal. Magia, która od niego emanowała, wywołała podmuch wiatru. Kłębiące się w tym miejscu opary zawirowały dookoła magicznych „drzwi”.

W momencie, w którym nieznajomy na moment odwrócił twarz w kierunku ścigających go, z lewej strony dał się słyszeć tupot podkutych butów. Obok portalu pojawiło się czterech orków. Przez krótką chwilę zaskoczone monstra spoglądały to na mężczyznę w czerni, to na podążających za nim ludzi.

Krasnolud nie zawahał się nawet przez moment. Z furią natarł na pierwszego, przewracając go na ziemię. Drugiego ciął na odlew. Odrąbał mu nogi i skoczył dalej. Przewrócony ork potoczył się w dół zbocza. Dwaj następni przygotowali się na odparcie ataku. Nim Bragg zdążył do nich dopaść, obaj zostali trafieni strzałami: w szyję i w głowę.

Rycerz wyminął ich z prawej i skoczył w kierunku portalu, który emanował już taką energią, że trująca mgła został całkowicie odepchnięta. W promieniu kilku metrów powietrze było przejrzyste, a krople deszczu rozpraszały się w delikatną mgiełkę.

Porywacz doskonale rozumiał sytuację i nie czekał dłużej. Rzucił ciało chłopaka przed siebie. Niezwykła, świecąca raz błękitnym, a raz zielonym kolorem powierzchnia pochłonęła Gaspara. Nieznajomy skoczył, unikając szerokiego ciosu nordyjskiej klingi.

Kiedy portal zamykał się za odzianym w czerń, doszło do eksplozji. Całą okolicę zalała fala światła i potężnej energii. Przerażający krzyk bólu dobiegający z wnętrza ucichł nagle, wraz ze zniknięciem magicznego przejścia. Ciałem rycerza rzuciło na dobre kilka metrów. Krasnolud zwinął się na ziemi, z trudem utrzymując w dłoniach oręż. Wybiegającym właśnie z mgły Koryntiaszem szarpnęło. Z oddali dobiegła seria przekleństw, wykrzyczana niskim głosem z wyraźnym nordmaarskim akcentem.

Przez dłuższą chwilę każdy z mężczyzn był oślepiony. Gdy odzyskali już wzrok, okazało się, że magiczne wyładowanie rozwiało mgłę daleko poza wzniesienie. Choć w górze kłębiły się ciężkie, ciemne chmury, z nieba w tej właśnie chwili nie spadła ani jedna kropla deszczu. W zasięgu wzroku członkowie drużyny dostrzegli kilkudziesięciu orków, ogłuszonych i przecierających oczy.

Portal zniknął, a miejsce, w którym się znajdował, było suche i wypalone jakimś rodzajem magii. Widać było też sporo krwi, zniszczoną sakwę, resztki czarnych szat i coś jeszcze. Okrwawione ramię, owinięte skórzanym rękawem.

Tak niespodziewanie jak zniknął, deszcz pojawił się z powrotem. Lunęło ze zdwojoną siłą. To otrzeźwiło także orków. Nie mieli jednak ochoty na kontynuowanie szturmu, większość z przerażeniem rzuciła się do ucieczki. Kilku odważnych lub przesadnie głupich patrzyło jeszcze kilka chwil w kierunku drużyny. Potem oddalili się, śledzeni uważnie wzrokiem przez krasnoluda. Deszcz zmywał już całkowicie trujący osad pozostawiony na odzieniach przez mgłę.

Ragnar pochylił się i przeszukał szaty. Koryntiasz delikatnie i przesunął butem to, co zostało z oderwanej kończyny. Szlachcic zajrzał do podróżnej torby, powolutku wyjmując znajdujące się w środku zawiniątko.

– Amator – mruknął podchodzący do nich Paulus Brega, przyglądając się trzymanemu przez rycerza przedmiotowi. – Na pierwszy rzut oka widać, że to artefakt. A nosząc przy sobie takie rzeczy, powinien pamiętać o zagrożeniach. Istnieje sporo zasad korzystania z magicznych przejść.

– Miał kurwi syn szczęście, to tylko ramię. – Koryntiasz zwany Szramą wykrzywił usta w grymasie przypominającym uśmiech i zakasłał potężnie. Po czym splunął.

Ragnar ze Svero trzymał w dłoni niepozorną lunetę ozdobioną pismem shaeidów. Runy właśnie bledły, wcześniej rozpalone do czerwoności. Rycerz czuł silną magię bijącą od przedmiotu.

– Szczęście to miał nasz gówniarz, i to całkiem spore. – Ziggo Bragg uśmiechnął się. – Bo go zamiast na ramieniu nieść Czarny przodem popchnął.

Szrama pokiwał głową z aprobatą.

– Zastanawia mnie tylko jedno… – Krasnolud rozejrzał się. – Gdzie teraz naszego szczęściarza szukać?

 

 

Epilog

 

 

Głos nasilał się. Od ledwie słyszalnego szeptu po zrozumiałe słowa.

– Wróć, Fabiusie, wracaj. Zbudź się…

Głos należał do wysokiego, szczupłego mężczyzny o łysej głowie pokrytej tatuażami. Wypowiadał słowa wolno, delikatnie, z wyraźnym południowym akcentem.

Mężczyzna nazwany Fabiusem powoli zsunął się z wyłożonego skórami łoża. Głowę wypełniał mu ból. Poza nim panowała całkowita pustka.

Wiele chwil później, gdy doszedł do siebie, rozejrzał się po bogato urządzonej komnacie. Zaczął przypominać sobie, gdzie się znajduje. Zdał sobie sprawę, kim jest. Zmrużył oczy. Wszystko wracało. Siedział na łożu, wsparty na licznych puchowych poduszkach. Zwrócił twarz w kierunku chudzielca. Ten ruchem ręki odprawił służbę, nalał wina do dwóch czarek i usiadł obok.

– Witaj, wielmożny Tuffnerze, niech złota nigdy nie zabraknie w twych skarbcach. – Mówiąc to, podał trunek. – Czy pamiętasz, co się stało?

Fabius Tuffner, jeden z dziedziców potężnej kupieckiej rodziny, nadal wydawał się rozkojarzony.

– Co mi podałeś, Ismaelu? – Wymownym gestem wylał napój na posadzkę. – I w jakim celu mnie uśpiłeś?

– Zwą to Kanniru Sulza, Łzami Królowej. – Zapytany uśmiechnął się, spoglądając na rozlane wino. – To bardzo drogi specyfik.

Fabiusa zmroziło. Znał tę nazwę. Na szczęście uczył się lata temu, jak nie pozwolić uczuciom ukazywać się na twarzy. A czuł przerażenie zmieszane z niedowierzaniem.

– To starannie przygotowana antyczna trucizna. – Szczupły mężczyzna nazwany Ismaelem mówił spokojnie. – Nie ma znanych przypadków, by ktoś przeżył jej podanie…

Teraz Tuffner mógł wykazać się swoimi zdolnościami aktorskimi. Zbladł, a jego ciało przeszedł dreszcz. Oddychał ciężko. „Teatr” nie był trudny do odegrania. Był prawdziwie przejęty.

– Cóż mówisz do mnie, przeklęty magu? – wychrypiał. Wstając, zatoczył się i natrafił ręką na stojący obok stolik. Pociągnął ręką barwny obrus. Przedmioty leżące na blacie potoczyły się po misternie zdobionych podłogowych kaflach.

Ismael pomógł mu wstać i poczekał, aż się uspokoi. Wtedy przemówił:

– Posłuchaj mnie uważnie, o Złotorządco. Nie przerywaj mi, nawet gdyby słowa moje wydawały się niemożliwością. Nie mając mojej wiedzy, możesz się dziwić, ale pozwól mi rozjaśnić twój umysł i odegnać twoje wątpliwości. Zezwolisz na to?

Tuffner oparł się o łoże i kiwnął głową.

– Mówiłem ci o szczególnym darze, który mam dla ciebie. Dar ów jest niezwykle cenny, zwłaszcza dla człowieka, który trudni się piękną sztuką pomnażania złota i kosztowności. Pragnę ofiarować ci nadzwyczajną moc – w zamian za drobny udział w owym pomnażaniu. Czasy są niespokojne, a na czarnoksiężników lud i możni patrzą nadal podejrzliwie. Mnie nie przeszkadza pozostanie w cieniu, ale do prowadzenie moich badań jest niezbędna fortuna. Będzie dobrze, jeśli ktoś taki jak ty i twoja rodzina będzie prowadzić moje interesy.

Czarodziej wstał i zaklaskał w dłonie. Zza kotar zwiewnie opadających na wszystkie ściany komnaty wyłoniła się młoda kobieta. Ubrana była w miękką i powłóczystą białą szatę, spod której widoczne były zmysłowe kształty pięknych ud i pełnych piersi.

– Znasz to dziecię, o czcigodny – Ismael zwrócił się do Fabiusa. – Służyła w twej alkowie od momentu, gdy zamieszkałeś w mojej rezydencji, dzieliła z tobą łoże… i nie tylko łoże.

Kupiec zmarszczył brwi. Bezimienna półkrwi sudyjka była oczywistym „darem” od czarownika. Zabawna, obdarzona czarującym głosem, elokwentna i bardzo zmysłowa. Szpiegowała dla swojego pana, to nie ulegało wątpliwości.

– Ta niewolnica posiada specyficzne umiejętności. Jest od urodzenia obdarzona Mocą. Jak większość mieszkańców południa, wywodzi się od shaeidów. Nie potrafi kreować zaklęć, tworzyć czarów, ale magia wypełnia jej ciało i umysł. I magia pozwala jej dokonywać rzeczy pozornie niemożliwych. Pozornie, gdyż przez wieki kapłani i magowie, przerażeni ową Sztuką, zdołali wmówić wszystkim, że takowa nie istnieje. Młoda kobieta, na którą spoglądasz, włada Czasem. Wiele trudu włożyłem w przygotowanie sposobności, abyś mi uwierzył. Dlatego zdecydowałem się, organizując starannie i odpowiednio długo okoliczności, na wykonanie pewnego planu. Twoi elitarni ochroniarze zginęli szybko. Doradca dbający o twoje bezpieczeństwo podzielił ich los. A ja sam podałem ci truciznę.

Tuffner nie odpowiadał, wpatrując się uważnie w przemawiającego.

– Umarłeś, o panie. Naprawdę. – Czarnoksiężnik westchnął i wskazał na niewolnicę. – Lecz gdy odchodziłeś, a dobra śmierć cię zabierała, ona zaingerowała. Wplotła nową nić odnalezioną w bezmiarze Czasu w twój, wydawałoby się, już przegrany Los. I naprawiła to, co spowodowały Łzy Królowej. Żyjesz. Istniejesz, o czcigodny. Tak po prawdzie, to nigdy nie podałem ci trucizny.

– Jak mam to pojąć? – Teraz umysł Fabiusa był już zupełnie przejrzysty. Pamiętał moment, w którym zorientował się, że trucizna działa. Pamiętał słowa…

– Konając, powiedziałeś: „To niemożliwe, nie masz celu, by mnie zabijać…”

– Tak powiedziałem. Pamiętam to. Ale teraz mówisz mi, że to się nie wydarzyło…

Czarodziej zmarszczył brwi.

– To fenomen, którego natury jeszcze nie zgłębiłem. Dzieje się tak, że po jakiejkolwiek zmianie wprowadzonej przez Prawdziwie Widzącego, jak nazywam moich podopiecznych, osoba mająca z nim silną więź ma świadomość Zmiany. Pamięta poprzednią rzeczywistość. Poprzednią Nić Czasu.

Kupiec skrzętnie zanotował w pamięci wzmiankę o istnieniu „podopiecznych”, a nie „podopiecznej”.

– Ty też pamiętasz…

– Zaiste. Ja zainicjowałem cały proces. Widzący są tylko narzędziami. Potrzebny jest mag, aby ukierunkować zmianę.

– Dałeś mi z nią obcować, aby mnie oczarowała. Nawiązała „więź”.

– Cieszę się, że pojmujesz to, panie. Mam także nadzieję, że przekonałem cię. Zaintrygowałem.

– W pełni. – Fabius sam nalał sobie wina i uśmiechnął się pod nosem. – Dziwny to, daleki od znanych mi sposób zawierania kupieckiej umowy, ale jakże skuteczny.

Mężczyźni roześmiali się, uraczyli winem i podali sobie dłonie. Kupiec spojrzał na stojącą obok dziewczynę.

– Jak rozumiem, nie ma sposobu, abyś podarował mi tę kobietę? – rzucił, delikatnie się uśmiechając, a gdy czarodziej odpowiedział mu wymownym uśmiechem, dodał: – Dostaniesz tyle złota i listów kredytowych, ile zapragniesz, to będzie wspaniała współpraca. Mam tylko jedną prośbę.

Ismael sięgnął do stojącego się obok stolika i ze znajdującego się nań kosza wybrał duże, czerwone jabłko. Zagryzł soczysty owoc i spojrzał pytająco.

– Teraz, kiedy mnie już przekonałeś, jaka potęgą władasz, nie musisz mnie, ani nikogo z mojej rodziny, w ten jakże dobitny sposób przekonywać ponownie.

Salę wypełnił serdeczny śmiech obydwóch mężczyzn.

 

***

 

Dziesięć dni później w małym portowym miasteczku nieopodal Pergatum mężczyzna nazywający siebie Fabiusem Tuffnerem spotkał się z tłustym, odzianym w czerń nieznajomym. Przekazał mu trzy starannie złożone pergaminy. Siedzieli w przydrożnym zadymionym zajeździe.

– Czas gra tutaj zasadniczą rolę, Periosie. Przekaż moje rozkazy swoim ludziom, zarówno w stolicy, jak i w południowych miastach. Niech szukają. Niech poruszą niebo i ziemię. Przetrząsną sioła i przeszukają miasta. Chcę wiedzieć wszystko na temat ludzi, o których wspominałem. A teraz mów…

– Nie chcieliśmy wierzyć, panie, w to, co prawił nam jeden z luzaków. Wolny strzelec, czasami pracujący dla nas, pojawił się z paskudnie oderwaną ręką w jednej ze świątynnych czatowni. Chciał sprzedać nam informacje. Mówił o chłopcu… Młodym czarodzieju potrafiącym czynić niezwykłe rzeczy. Opis jak nic, pasuje do…

– Obiektów poszukiwań. – Przerwał mu Fabius. – Gdzie teraz jest ten człowiek?

– Trzymaliśmy go przez kilka dni, ale wdało się paskudne zakażenie, a że nie wiedzieliśmy, że mówił cenne rzeczy…

– Żyw?

– Jak tylko dotarły wieści od was, panie, kazałem go ratować. Ale słabo z nim, nie wiem, czy nie sczezł już. Jakem wyjeżdżał na spotkanie, dobrze z nim nie było. Ale gadać więcej nie chciał. Niby nikt znaczący, to się chłopaki nie starały…

– Niech was cholera! – Tuffner zagryzł zęby. – Macie go w Konstanzie?

Gruby mężczyzna przytaknął.

– Poślij im informację, że to nie Trzynastu, ale ja zdecyduję, kiedy ten człowiek zdechnie. – Fabius zebrał się spiesznie, rzucił na stół garść srebrników dla służby i szepnął: – Użyj kuli. Ja znajdę sposób, żeby dotrzeć tam jak najszybciej.

Kilka chwil później wskoczył na konia i pomknął w kierunku murów miejskich majaczących w oddali.

W głowie kotłowało mu się wiele myśli. Wiedział już, że chcąc dotrzeć na miejsce o czasie, będzie musiał złamać kilka zakazów, nagiąć kilka zasad. Ale wydarzenia ostatnich dni utwierdzały go w przekonaniu, że stawka, o którą walczy, jest wysoka. Gra się rozpoczęła.

Pędząc w kierunku bram miasta Pergatum, zastanowił się nad tym, jaką tożsamość ma przyjąć, paktując z czarodziejami. Fabius Tuffner nie był najlepszą opcją. To musi być ktoś mniej znany, ale z zasobnym mieszkiem.

Gdy dotarł do podgrodzia, był średnio zamożnym kupcem sukiennym z Hilden o imieniu Haas. Ćwicząc twardy, nordmaarski akcent, starannie przygotował się do rozmowy. Tak, to brzmiało banalnie, niezbyt interesująco – i powinno wystarczyć.

Użycie magicznego portalu było całkowicie nielegalne, a nawet przeklinane. Było też kosztowne. I niebezpieczne. Ale czasami bywało niezbędne.

Nawet dla cesarskiego szpiega.

 

 



[i] Orc blut vremez, uns ax vremez – dawne zawołanie bojowe w języku krasnoludzkim, tłumaczone jako „Czas orczej krwi, czas naszych toporów”.

[ii] Pół-shaeid – bękart, człowiek pół-krwi shaeidańskiej, w jego żyłach płynie krew Starszego Ludu, pradawnej rasy, prawie całkowicie wyniszczonej w walce z ludźmi.

[iii] Vremes (Vremez) – Jeden z Trzynastu, jedno z wiodących bóstw panteonu cesarskiego, kojarzone ze sferą Czasu, Losu, Jasnowidztwa.

[iv] Nordowie – Ród Północy, rasa ludzka zamieszkująca północ kontynentu, niezależni sojusznicy cesarstwa.

[v] Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie – według legend i mitów pierwszy cesarz pokonał i zmusił do służby trzynaście potężnych boskich istot, które zostały patronami i opiekunami imperium, obecnie tworząc panteon cesarski.

[vi] Taeir N’ Og (Wyspa Za Mgłą) – mityczna wyspa znajdująca się na północny zachód od Kontynentu, gdzie według legend istnieją kolebka shaeidów oraz siedziby czarodziei wypędzonych przez cesarza.

[vii] Este vremes, meste cesari – tradycyjne, popularne na ziemiach Kontynentu przysłowie w języku cezaryjskim, tłumaczone, jako „Takie czasy, jaki cesarz”.

[viii] Druidzi – będący kapłanami Dawnej Wiary związanej z kultem Sił Natury, postrzegani są nieufnie przez wyznawców oficjalnego cesarskiego Kultu Trzynastu Spętanych.

[ix] Protejus (Soldus) – jeden z Trzynastu Spętanych, bóstwo opiekujące się sferą wojny, żołnierzy i zwycięstw bitewnych.

[x] Surenejczycy – dumny pustynny lud zamieszkujący południowo-zachodnie tereny Kontynentu, wywodzący swoje pochodzenie od królewskich Rodów Południa.

[xi] Nordmaar (Północna Marchia Cesarstwa) – kraj lenny cesarstwa, słynący z wybitnych handlowców, światłych wykładowców akademickich i okrutnych najemników.

[xii] Bractwo Trzynastu Kamieni najważniejszy z zakonów kultu cesarskiego.

[xiii] Cranius (Cranios) – Pan Dobrej Śmierci, Jeden Z Trzynastu, wiodące bóstwo panteonu cesarskiego, kojarzony ze sferą śmierci, opiekun umarłych.

[xiv] Język wspólny – powszechnie stosowana, oparta w dużej mierze na języku cezaryjskim mowa awanturników, wędrowców i kupców.

 

 


Ponieważ wywalam pierwsza wersję to pozwole sobie tu wrzucić wszystkie komentarze :)

dj

Komentarze (25)


joseheim 2012-03-30 21:28

Ach. To nic osobistego, ale dzisiaj nienawidzę Cię za to, że wrzuciłeś tak długi tekst akurat w mój dyżur… O.o


Szeptun 2012-03-30 21:32

spoko:)

Tekst jest kalką klasycznych patentów fantasy więc możesz spokojnie zjechać go – nie czytając. :)

Licze jednak na ocenę/wyłapanie błędów…

Co prawda mój korektor sie postarał ale cóż – cos pewnie znajdziesz / znajdziecie.


Szeptun 2012-03-30 21:33

Cos nie tak jest z tym edytorem – fakt. Rozrzuca tekst :(


joseheim 2012-03-30 21:47

Przeczytam, wszystko przeczytam, obiecuję. Tylko daj mi troszkę czasu. ; )


Agroeling 2012-03-30 23:26

gigantyczne bagna i torfowiska, niezwykle zdradliwe i trudne do przeprawy… -gigantyczne źle brzmią, lepiej rozległe bagna albo ogromne rozlewiska. A dalsze określenie to oczywista oczywistość, wiadomo, że bagna są zdradliwe i trudne do przeprawy, po co to jeszcze pisać.

pogięte nogi – na zgiętych czy ugiętych nogach, ale nie pogiętych. Nawet orkowie nie miały pogiętych nóg.

Nie wiem, na ile poprawiłeś, ale teraz przeczytałem prawie całość. Technicznie może być, ale sam napisałeś "tekst jest kalką klasycznych patentów fantasy." Nic dodać, nic ująć.


Clod 2012-03-31 00:22

Ja chciałem się zapytać, czym różni się ta wersja od poprzedniej? Tam byłem mniej więcej w połowie i nie wiem, czy zmiany są na tyle istotne, żeby zacząć czytać od początku tę wersję, czy spokojnie mogę kontynuować od miejsca, w którym skończyłem? Mogę zdradzić, że tekst mi się podoba, ale czytanie od początku, mogłoby być nieco męczące…


Świętomir 2012-03-31 10:11

Koszmarnie drugi i jak dla mnie średnio strawny niestety. Językowo nie jest zły, ale te przypisy są tragiczne. Prznzam, że irytują mnie ludzi, usiłujący bawić się w Tolkiena, nie mając jednocześnie zbyt wielkiego pojęcia, na czym ta praca polega. Chyba, że źle Cię oceniam i jednak masz strych/dysk komputera zawalony toną stylizowanych legend, słowników reguł gramatycznych wymyślonych języków. Masz?

 

Nie przejmuj się, to nic osobistego. Postaram się to potem dokończyć, ale nie wiem, czy zdołam. Tak, jak napisałem, dziwaczne nazewnictwo i przypisy nie pomagają. Gdybyś jeszcze chociaż objaśniał terminologię w tekście głównym…


Świętomir 2012-03-31 10:11

Koszmarnie długi, znaczy. ^^


AdamKB 2012-03-31 10:15

Co prawda mój korektor sie postarał (…).

Chyba nie za bardzo. Srebrne monety nadal są obite po cesarsku.

Jak w przypadku pierwszej części, po przeczytaniu około jednej trzeciej zacząłem "skakać" po dwa, trzy akapity. Doceniam Twój trud, tak ogólnie, lecz, ponieważ piszesz bajki nie dla mnie, na tym docenieniu poprzestanę.


Szeptun 2012-03-31 11:43

Agroeling

apropos bagien – celna uwaga, co do pogietych zostane przy swojej wersji – jak dla mnie (w mojej wizji) orkowie mieli (nie miały) takie własnie kończyny. Co do kalki:

a/ miałem nadzieję że odbierzesz to jako sarkazm skierowany do wszystkich "poprawnych"którzy doceniaja tylko "superoryginalnośc" i nie doceniają opowiadań w klimacie rpg/fantasy.

b/ jesli odebrałes inaczej – rzeczywiście nie warto czytac :) Dzieki za comment

Clod

zmiany są stylistyczne etc, wytknięte przez poprzednich komentujących i kilka technicznych kwestii, myśle że jesli masz ochotę przeczytac to możesz kontynuowac tam gdzie skończyłeś :) Pozdrawiam

Świętomir

nie będę sie przecież przechwalał… co do świata – jest kompletny i przez lata "ogrywany" podczas sesji rpg, nazewnictwo (nie rozumiem czemu "dziwaczne") jest dosyć sensowne i spójne z wizją świata. i uważam (ale to moje zdanie) że przypisy dodają temu opowiadaniu treści a nie przeszkadzają… ale jasne że to moja ocena… nie będę sie spierał… w zamyśle opowiadanie ma mieć kilka kontynuacji (kończe drugą część) wiec terminologia/historia świata/ etc rozjaśnią się jeszcze bardziej…Dzięki za wyrażenie opinii

AdamKB

eleż oczywiście że w tym akurat świecie – w Cezarii – tak sie mówi o monetach z wizerunkiem cesarskich znaków (obite "na cesarsko" a nie "po cesarsku") – albo kogos cieszy taki "smaczek" albo kogoś niesmaczy… sami zdecydujcie… Pozdrawiam!

 

 

 


AdamKB 2012-03-31 12:48

Czy Ty, czy Twój korektor, a może obaj nie widzicie różnicy między obiciem a wybiciem? A jeśli gdzieś tam tak się nazywa ten proces produkcji monet, to trzeba to jakoś zaznaczyć, dać do zrozumienia czytelnikom, przywiązującym wagę do słów. Dziękuję za uwagę, to wszystko z mojej strony.


Świętomir 2012-03-31 14:35

przez lata "ogrywany" podczas sesji rpg – Jakby to powiedzieć…? Tego się właśnie obawiałem. Uprzedzając pytanie, nie, nie ma nic złego w pisaniu opowieści do "erpegoświata". Ale doświadczenie poucza mnie, że najczęściej nie wypada to zbyt dobrze. Być może dlatego, że czego innego oczekuje czytelnik, a czego innego gracz? Musisz pamietać, że opowiadanie nie jest podręcznikiem świata gry. Dlatego właśnie przypisy tak mnie rażą. Te informacje, które w nich umieszczasz powinny być w tekście głównym, zręcznie wpleciona w narrację lub dialogi bohaterów. Poza tym skakanie do stopki jest tu wyjatkowo niewygodne (nie, linki nie działają, przykro mi).

 

A nazwy są dziwczne. Ale to chyba tylko moej osobiste zboczenie, nie musisz się nim przejmować.


Szeptun 2012-03-31 14:48

Świętomir

Powiem tak a propos ogrywania i różnicy gracz/czytelnik. Czytelnik moze byc graczem i czesto tak bywa.. i na odwrót… a z doświadczenia wiem że każdemu nie dogodzisz…

W przypadku jakiejkolwiek twórczości lub tfurczości :) nie uznaję słowa "powinno być" chyba że mówimy o zasadach gramatyki/techniki etc… Linki nie działają ale to zapewne przez edytor tu na stonie… :(

Co do samego świata gry – jest mniej erpegowoklasyczny a bardziej racjonalno-historyczny (naleciałośc zawodowa)… więc nie obawiam sie uproszczeń/nielogiczności itp.

Dzieki za opinię. Co do nazewnictwa – jest logiczne. Nie wiem czy da sie tutaj pisac na priv-ale jak masz ochotę i sie da mozemy wymienic sie adresami (lub cos w tym stylu) i żeby nie zaśmiecac forum – napiszę Ci o tym więcej… Ale oczywiście bez cisnienia :) Pozdrawiam!

 


Świętomir 2012-03-31 15:24

Oczywiście, każdemu nie dogodzisz. I na tej konkluzji chyba wypada nam poprzestać, bo jak widzę, różnimy się w kwestiach zasadniczych. ;)


joseheim 2012-03-31 18:52

Zaczynam tam, gdzie skończyłam poprzednio.

 

Zapewne wielu pytało w myślach każdego z Trzynastu, a i inne bóstwa mogły zapewne usłyszeć owe pytania…”.

Nawiasem mówiąc, jeśli wrzucić w wyszukiwanie słowo „zapewne”, przestraszysz się jak często go używasz. Dla odmiany może bądź czegoś pewny, co?

 

„Na północy zaś stawała się dopływem Konstaju, najważniejszej rzeki Cesarstwa.” – Jako geograf wychodzę z założenia, że fakt, że rzeka jest dopływem innej rzeki, odnosi się do niej całej. Nawet jeśli patrzysz na źródełko, albo robisz piknik gdzieś na brzegu w środkowym biegu strumyczka, to nie zmienia to faktu, że – generalnie rzecz biorąc – jest on dopływem czegoś.

Twoja rzeka zatem nie stawała się dopływem dopiero Konstaju na północy. Może po prostu: „Na północy wpadała do Konstaju…”

 

„…doskonale nawieziona gleba…” – To nie była nawieziona gleba. Nawożenie to czynność wykonywana przez człowieka. Tam zatem gleba była żyzna.

 

„Ringen, bo tak się nazywało owe miasteczko…” – owo miasteczko.

 

„…utworzonej ze skał, która jak antyczna włócznia przecinała mokradła, z północnego zachodu na południowy wschód. Rzeka radziła sobie na różne sposoby z pokonaniem tej skalistej przeszkody. (…) A droga była uczęszczana pomimo złej sławy samych bagien.

Droga prowadziła bowiem…”

Powtórzenia.

 

A stała się taka, gdyż bogate złoża nijak nie mogły zasilić skarbców wszystkich zainteresowanych. A poza cesarzem…” A, a, a!

 

„…ale co do odwagi to komentarze chyba nie do końca na miejscu.” – Brakuje mi wydzielenia wtrącenia (co do odwagi) przecinkami, oraz „są” po „chyba”.

 

„…może was to kiedyś drogo kosztować.” – Dużo kosztować. Nie drogo.

 

„I wtedy, mam takowe podejrzenie, nici z niespodzianki, którą źródłu szykujemy. – Dorzucił z rozbawieniem zwiadowca.” – Zbędna kropka po „szykujemy”, a „dorzucił” powinno być małą literą.

 

„– Zaiste. – Paulus odezwał się niskim głosem.” – Raczej: „– Zaiste – odezwał się niskim głosem Paulus”. Bardziej naturalny szyk, i bez kropki po „zaiste”.

 

„…położył miecz na swoich udach i…” – a na czyich miał położyć?

 

„Młody mag Gaspar wbił w niego wzrok, a Paulus delikatnie wyciągnął palce w jego kierunku. Medalion zadrgał, a Paulus na sekundę zamknął oczy.”

 

„– Bracia Deetz popłynęli z nimi, wczoraj z wczesnego rana.” Z wczesnego rana? Coś mi nie brzmi. „Z rana”, owszem, ale tutaj raczej „wczesnym rankiem”.

 

„– A pewnie. – Ropucha oblizał wargi. – Pierwsze, co wam powiem, to że chatę braci Deetz znajdziecie na południe od głównej przystani, koło starego młyna, nieopodal wzgórza. Drugie że najemnicy, a dokładniej prowadzący ich szlachcic, potajemnie zostawili w depozycie u właściciela zajazdu sporo bagaży, sakw i pakunków i rzecz jasna wierzchowce. Trudno się będzie dostać na zaplecze karczmy, ale…”

Pogrubienia półpauz nie widać, ale to o nie właśnie mi chodzi. Otóż, w kwestii dialogowej półpauzami zwykle oddziela się od tekstu mówionego opis. Np;

„– Mamy opóźnienie? – Tomek podrapał się po głowie. – Trudno, zostanę dziś po godzinach.”

W momencie w którym wstawiasz myślniki w tekst mówiony, i to jeszcze więcej niż raz, można się pogubić, albo, jak w moim przypadku, zirytować. Bo w podanym powyżej przykładzie tekst od „że najemnicy” do |pakunków” wyglądają jak opis, a nie to, co mówi bohater.

Poza tym „rzecz jasna” to wtrącenie, wydzieliłabym przecinkami.

 

„…dłonią zakrył jego usta i wprawnym ruchem wbił mu pod żebra długie ostrze…”

 

„Bo widzicie, zaraz po sprawdzonych informacjach, właśnie najbardziej cenię zapewnioną dyskrecję.” – To zdanie źle brzmi jako całość. Przeczytaj je sobie na głos.

 

„Koryntiasz, syn Liviasza, nazywany Szramą, doskonale znał tą zasadę.” – TĘ zasadę. TĘ!!!

 

„…jeśli wziąć pod uwagę aktualne okoliczności…” – no, bo jeszcze mogłoby chodzić o jakieś inne okoliczności niż te, które akurat miały miejsce. Po prostu „okoliczności”, skreśl „aktualne”.

 

Odzienie szare w barwie… No, i może jeszcze koszula bawełniana w materiale. Po prostu szare, ok?

 

„…dar dostrzegania ciepła wydawanego przez każdą żyjąca istotę.” – Ciepłem się raczej emanuje, wydziela się je, wydaje to się komuś coś albo pieniądze. Plus literówka. „Żyjącą”.

 

„całe życie spędził wśród ludzi, to niezwykłe miejsce przyciągało go swoją wciąż żywą magią. Przetarł dłonią twarz, uprzednio zwilżywszy ją zimną wodą z bukłaka. Potrząsnął głową. Coś zwróciło jego uwagę i skutecznie oddaliło niebezpieczny zew, uwalniając jego myśli.”

 

„Na kamiennej ścieżce wiodącej do antycznej bramy wbito kilkanaście solidnych pali.” Znaczy, wbito NA kamieniu? A może wzdłuż kamiennej ścieżki wbito W ziemię?

 

„Ciała nabite po lewej i po prawej stronie nie posiadały głów.” – Nieco zbyt szybki skrót myślowy. Po lewej i po prawej stronie drogi.

 

Na razie tyle. Będę to odrabiać kawałek po kawałeczku…

 

 


Szeptun 2012-04-01 11:38

joseheim

Wielkie dzieki.


joseheim 2012-04-01 16:08

Ależ proszę bardzo. Kontynuujmy.

 

„Legendy Mroku wspominały, iż Starsza Rasa została kiedyś splugawiona…” – niestety, ten kawałek tak mi czuć Tolkienem, że aż się w środku skręcam. ; /

 

„Taką siłą był zapewne upadły czarodziej, czarnoksiężnik…” – W tym wypadku „upadły czarodziej” i „czarnoksiężnik” to synonimy. Po co się powtarzać?

 

„…budowli usytuowanej w głębi ruin. Z każdym krokiem drużyna zagłębiała się…”

 

„Cały czas był skoncentrowany, szepcząc pod nosem, zapewne wypowiadając zaklęcia ochronne.” – Czepialstwo w skrajnej odmianie, ale forma „szepcząc” mi nie brzmi. Brakuje mi formy czasu przeszłego. „Szeptał coś”?

 

„…i wycierał twarz chustką skrywaną w obszernych rękawach swojej szaty…”

 

Zaimprowizowana warta? Czyli jaka, właściwie? Może po prostu wartę?

 

„To musi wywabić chociażby sługi czarnoksiężnika, choć jak mniemam, i w nim samym obudzi się ciekawość. Jesteś pewien, że nie wyczuł Cię wcześniej?” – Małe c w „cię”. I brak przecinka po „choć”.

 

Nawiasem mówiąc, przychylam się do zdania poprzedników w kwestii przypisów. Jak będę chciała poczytać przypisy, to sięgnę po jakąś pozycję naukową. Myślę, że przeciętny czytelnik literatury rozrywkowej woli ważne informacje wplecione w tekst, a nie w takiej formie…

 

„…na połamanej posadzce.” Dziwne określenie, jak dla posadzki. Łamać można deski. A posadzka jest… pokruszona?

 

„Wyczuwał kamienne fundamenty, sieć podziemnych korytarzy, określał zasięg skał.” – Dopiero później, jak wspomniałeś o bagnach, zrozumiałam, o co Ci chodzi, ale jako geograf muszę zauważyć, że „określanie zasięgu skał” wydało mi się dziwne, bo przecież cała skorupa ziemska składa się ze skał. Więc, technicznie rzecz biorąc, skały jako takie są wszędzie. ; P

 

„Gdy był już gotowy, wyszeptał kilka symbolicznych słów, skupiając się na istocie czaru, który miał stworzyć.

Uniósł prawą dłoń powyżej ramienia, co pomogło mu zakląć energię Esencji. Z lewej wysypał piach na kamienne płyty u swoich stóp. To symbolizowało Sztukę Ziemi.”

 

„Przykucnął i dotykając dwiema dłońmi podłoża, bezgłośnie rzucił czar.” – Brak przecinka po „i”. Wtrącenie z obu stron wydzielamy przecinkami.

 

„Jej dwie ściany przestały istnieć, zapewne dawno temu…” – O, jakie piękne „zapewne” do skreślenia. Poza tym bez przecinka.

 

„– Panie – Gaspar rzucił półgłosem, wskazując dłonią prawa stronę sali. – Już są…” – Nieładnie jest zaczynać po myślniku od imienia mówiącego. Lepiej: „– Panie – rzucił półgłosem Gaspar”. Poza tym literówka – „prawą”.

 

„Szczupłe istoty wielkości człowieka nosiły na sobie czarne potargane szaty. Gdy pierwsza z nich z sykiem skoczyła ku rycerzowi, można było dojrzeć jej oblicze: twarz bladego mężczyzny, szeroko otwarte usta i oczy. Oczy wypełnione szaleństwem. Druga rzuciła się na Gaspara. Trzecia przygotowała się do ataku na Ragnara.”

Trochę mi to brzmi, jakby to druga twarz się rzuciła na Gaspara, a nie druga istota. Poza tym: potargane szaty? Określenie to raczej stosuje się do włosów. Szaty mogą być pogniecione, poszarpane… ale raczej nie potargane.

 

„Odziani na czarno byli niezwykle szybcy, syczeli i mruczeli.” … Syczeli i mruczeli. Bomba.

 

„– Zbyt wcześnie – westchnął. Zaklął w duchu, słysząc wrzaski Gaspara, który zapewne zorientował się także w zamiarach istot w czerni.” – Szyk. „…który zapewne także zorientował się…”

 

„W dłoniach ściskał stylisko obosiecznego topora, na plecach trzymał drugi, krótszy. Przed nogami miał ustawiony plecak, w który wetknął drugi z krótszych toporów oraz dwa przygotowane do strzału pistolety.”

 

„Na środku, obok wysokiego postumentu stał Ragnar, trzymając w dłoni źródło jasności. W drugiej ręce trzymał szerokie…”

 

„Cios jednej szabli rycerz przyjął na klingę miecza, drugiej uniknął, umiejętnie balansując ciałem.” Rycerz przyjął jeden cios, a nie szablę, więc uniknął „drugiego”, a nie „drugiej”.

 

„Otrzymał cięcie w udo. Posoka z rany chlusnęła na pokruszoną posadzkę.” Posoka to jest tylko i wyłącznie krew zwierzęcia, nie człowieka.

 

O, tu są te orcze pogięte nogi. Niezależnie od tego, co pisałeś, Szeptun, słowa na ogół używane są w określonych kontekstach. Ten kontekst jest nieprawidłowy, i żadną nowomową nie mogę sobie tego przetłumaczyć. Tak tylko wspominam, bo dyskusja na ten temat już się przecież odbyła.

 

„Trzeci Ork przeturlał się umiejętnie za najbliższy zniszczony kawałek ściany.

Pod kopułą trwała już walka. Ziggo Bragg ruszył do przodu, tnąc płasko i nisko, a szczupły mężczyzna przeskoczył umiejętnie nad toporem…” Powtórzenie. Plus ork wielką literą, niepotrzebnie.

 

„W mroku, gdzie nie sięgał magiczny wzrok Koryntiasza, pojawiło się kilka przygarbionych postaci w ciemnych szatach.” – Skoro nie sięgał tam jego wzrok, to skąd wiedział, że te postacie się pojawiły? W końcu w tej chwili opisujesz wydarzenia z punktu widzenia Koryntiasza. Ergo, nieładnie wypada przedstawianie czegoś, czego widzieć nie mógł.

 

 

Ok, czas mi się kończy, na razie więc przerywam tu. Do zobaczenia wkrótce…

 


joseheim 2012-04-08 17:24

Wróciłam!

 

Na zewnątrz, od strony magicznej blokady nadbiegali kolejni wrogowie. – przecinek po blokady

 

„Odcięty łeb potoczył się po ziemi.” – Przeciwnikiem był człowiek, więc łeb średnio pasuje. Łby miewają raczej zwierzęta/potwory, nie ludzie.

 

„Bragg odnalazł wzrokiem strzelca…” – ? Jak? Myślałam, że Szrama widział Bragga tylko dzięki swemu darowi, więc krasnolud raczej nie powinien być w stanie dojrzeć jego.

 

„Kiedy mrok wypełnił cała kopułę” – Literówka: całą.

 

„pragnąc aby ów zamilkł.” – przecinek po pragnąc

 

„głos był cichy ale niezwykle sugestywny” – przecinek przed ale

 

Odmęty szaty? Trochę zbyt poetycko, ale to tylko moje zdanie.

 

„…szybkim ruchem ukrył magiczną różdżkę w jednymukrytych kieszeni wszytych w odzienie…” Powtórzenie. W jednej z kieszeni.

 

„Przodkowie błogosławili moją matkę i mnie. Po mych narodzinach druidzi z mojego grodu rzekli rodzicom, że jestem wybrańcem. I kiedy nadszedł odpowiedni moment, oddano mnie kapłanom Starszej Wiary. Uczyłem się, nie przeczę, bardzo chętnie i z dużą łatwością. Ale gdy już świadomie odkrywałem wiedze tajemną, czegoś zaczęło mi brakować. Jakbym natrafił na ścianę, na krawędź, a ja dalej pragnąłem czegoś, co było poza moim zasięgiem. Nie mogłem nauczyć się więcej. Mądry opiekun wyjawił mi przyczynę. Istnieją tajemne moce, przed którymi druidzi strzegą swoich uczniów. Nazywają te moce Czarną Magią – łatwą do poznania, szybką w treningu, lecz śmiertelnie niebezpieczną dla uczącego się. Cóż, dla mnie była ona wybawieniem.

– Cóż uczyniłeś? – Ragnar słabł z każdym powolnym uderzeniem serca.

– Nie pozwolili mi wypełnić mego przeznaczenia, mamili mnie, odciągali od Prawdy. Od prawdziwej mocy. – Czarnoksiężnik zbliżył się do leżącego. – Po to, bym nigdy jej nie poznał. Uciekłem. Tułałem się, lecz Moc nade mną czuwała. Powiodła mnie na odległe Południe.”

Koszmarnie dużo zaimków. Nawet jeśli miały podkreślić egoizm mówiącego, to bez przesady, tylko drażnią.

Plus literówka: wiedzę tajemną.

 

„Ragnar ze Svero próbował się jeszcze pomodlić, nim jednak to uczynił, stracił przytomność.” – Raczej: nim jednak zdążył to uczynić.

 

„Szlachcic zrozumiał że kościste dłonie nie były częścią majaków. Powoli wracała mu świadomość. Próbował się lekko poruszyć, ale trzymały go dłonie. Teraz widział już, choć nadal niewyraźnie: pochylały się nad nim istoty o chudych kościstych obliczach, bladych i chorowitych. Trzymały go rękami, mocno. ” Powtórzenia. Trzymały rękami? A czym innym niby? Plus przecinek przed że oraz po chudych.

 

„Przywołuje to mój smutek.” – Raczej wywołuje. Bo przywołuje brzmi, jakby on ten smutek sobie gdzieś trzymał schowany, a Ragnar go stamtąd wydobywał i przywoływał właśnie. Właściwą kolokacją jest „wywoływać smutek”.

 

„Wielu ich opuściło mnie w nieodległym czasie.” – Nieodległy? Znów kiepska kolokacja. Raczej: w ostatnim czasie.

 

„Ten obłąkany kapłan-inkwizytor i jego świta też zabrali mi kilka dzieci.” – Zła odmiana: zabrali kilkoro dzieci.

 

„Jesteś inteligentny, mądry i dobrze urodzony. Niezbyt często mam szansę na inteligentną konwersację z wysoko urodzonym.”

 

„Dopiero teraz dostrzegł i poczuł, że jest nagi.” – Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, nie od razu, a w każdym razie że przez tyle czasu nie zorientował się, że nie ma nic na sobie. I nie czułe, że te dłonie trzymają go za nagie ciało a nie za ubranie?

 

„Nordyjscy kapłani natury, na Południu nazywani druidami, wierzyli, że każde gasnące życie zastępowane jest na świecie przez rodzące się. Nauczali, że każdy ból…”

 

Edukację kontynuował w świątynnej izbie – co to znaczy?

 

„już u południowych kapłanów wierzył w słowa” – przecinek po kapłanów.

 

„Nie dane mu było doznać wizji Tego Co Następuje Po Życiu” – Po Tego przecinek.

 

Tuz przed rycerzem – literówka: tuż.

 

„…znajdowały się drzwi, lekko uchylone. Z wewnątrz nie dobiegał żaden dźwięk…” – Z jakiego wewnątrz? Skąd wiadomo, ze drzwi prowadzą do wewnątrz, a może właśnie na zewnątrz? Raczej: Zza nich (czyli zza drzwi) nie dobiegał…

 

„Ragnar zacisnął dłoń na swoim krótkim…” – a na czyim miał zacisnąć?

 

„Istotnie, środek posadzki pokrywała kałuża posoki, a ciało czarnoksiężnika…” – Jak wcześniej: posoka to krew zwierzęcia, tylko i wyłącznie, nie człowieka.

 

„W Sali widać było także kilka powykręcanych ciał.” – Kilka innych ciał, bo pierwsze należy już do czarnoksiężnika. Poza tym czemu Sala wielką literą?

 

„– I śmierć pana Koryntiasza i mości krasnoluda też.” – Przecinek po Koryntiasza

 

„– Że niby nie ma jednego świata, tylko jest ich kilka? – Krasnolud nie dawał za wygraną. – I ty, taki niedorostek – akurat ty potrafisz tak przejść od jednego do drugiego?”

Coś tu jest nie tak z interpunkcją. Półpauzy występują w kwestiach dialogowych, więc jak stosujesz je też do zaakcentowania wypowiedzi postaci, miesza się. Raczej: I ty, taki niedorostek, akurat ty potrafisz…

 

„Rycerz rozpiął swój płaszcz w korzeniach potężnego drzewa na wzniesieniu. Tam schronienie znalazł on, Gaspar i krasnolud.”

Jak to w korzeniach? Co to za drzewo, że ma korzenie tak wysoko, że można na nich rozpiąć płaszcz i swobodnie się pod tą konstrukcją schować…?

 

Poza tym potem następuje rozmowa krasnoluda z Gasparem, a dalej: „Do ukrytych pod rycerskim płaszczem ludzi podbiegł, rozchlapując błoto, Ragnar ze Svero.”

Jakże to? Przy rozpinaniu płaszcza pisałeś, że schronienie pod nim znalazły trzy osoby, krasnolud, Gaspar i rycerz. Jak więc teraz ten sam rycerz może biec do nich z zewnątrz?…

 

„Niewiele, ale wystarczająco, by nam „przywrócić” życia.” – Literówka: „nas”.

 

„…pomknął niezdarnie na druga stronę wzgórza…” – literówka: drugą.

 

„Ragnar wciągnął powietrze i krzyknął donośnie, bo deszcz padał potężnie, wypełniając okolicę szumem.” – Na końcu postawiłabym dwukropek, nie kropkę, bo potem w końcu jest to, co Ragnar krzyczy.

 

Hełm z szerokim rondem? A od kiedy hełmy mają ronda? To nie jest zarezerwowane dla kapeluszy?

 

„Ryknął do towarzyszy a potem rzucił” – przecinek przed a.

 

Znowu pogięte nogi orka… no, dobra, już nic nie mówię.

 

„Biegli w górę wzniesienia, szybko, a ciepło ich ciał zdradzało ich położenie.” Brzydki szyk. Raczej: Biegli szybko w górę wzniesienia, a ciepło…”

 

„Wysokiego, prawie dwumetrowego ciął po nogach.” – Przecinek przed ciął.

 

Ok, przerwa. Resztę doczytałam i już mam wszystko, ale energia na wypisywanie mi się właśnie wyczerpała.


Szeptun 2012-04-08 23:41

Ogromne dzieki za Twoja pracę… zapytam, będąc pod wrażeniem: to tylko hobby (korekta) czy masz ku temu jakies studia/szkołę/papiery?

co do moich błędów:

Hełm z szerokim rondem? A od kiedy hełmy mają ronda? To nie jest zarezerwowane dla kapeluszy?

– hełmy np. kapaliny mają "ronda" więc tutaj błędu nie ma :)

"świątynna izba" i nauka w niej – to po prostu nauka w przyświątynnej (czy jak ja tam nazwiemy) szkole :)


joseheim 2012-04-09 10:21

Zmartwię Cię Szeptun, ja samouk jestem. Jeśli Ci to przeszkadza, powiedz od razu, oszczędzę czasu na dalszym kawałku tekstu. ; P Anyway, papier jest dobry, ale powiem Ci szczerze dwie rzeczy: 1. Nikt nie jest nieomylny (w tym ja, oczywiście); 2. Mam dwie znajome polonistki, które może znają się na skomplikowanych zasadach gramatycznych i znają szumnie brzmiące pojęcia, ale zdarza im się robić naprawdę podstawowe błędy…

 

Za rondo przepraszam w takim razie, brzmiało dziwnie w tym kontekście, ale "izba świątynna" nadal mi nie podchodzi. Choćby dlatego, że słowo "izba" nie pasuje mi do świątyni. A jak masz na myśli przykościelnlną/przyświątynną szkółkę, lepiej to po prostu napisz. Osobiście jestem zwolennikiem prostoty języka, zwłaszcza jeśli chodzi o klasyczne teksty fantasy. ; P


Szeptun 2012-04-09 11:45

wszystko ok… jestem tym bardziej pod wrażeniem i jeszcze raz dzieki za pomoc… czekam na ostatnią część :)


joseheim 2012-04-09 14:27

„Kolejny, wysoki przeskoczył nad powalonym pniem” – Przecinek po „wysoki”.

 

Dalej w opisie walki krasnolud najpierw „skręca ciało”, a zaraz potem „wykręca się nienaturalnie”, wiem, że się czepiam, ale podchodzi mi to pod powtórzenie.

 

„Dumnie noszona krasnoludzka broda, pełna warkoczy, kolorowych ozdób i obrączek została zniszczona.” – Przecinek po „obrączek”.

 

„Jeden z Orków…” – niepotrzebna wielka litera.

 

„Bragg dał mu przeżyć na tyle długo, ile potrzebował czasu, by pooddychać w spokoju, odzyskując siły.” – Rozumiem, o co Ci chodzi, ale to zdanie brzmi niezgrabnie. Gdyby dało się je jaśniej sformułować… Poza tym co robił w tym czasie przeciwnik, stał spokojnie i czekał, aż krasnolud raczy go zaszlachtować? Bez sensu. Ja bym właśnie chwilę słabości wykorzystała do ataku, kiedy mój oponent łapie oddech, nie?

 

„W górze Koryntiasz Szrama…” – Czy ja wiem, czy „w górze”? Raczej na górze, na szczycie… Na drzewie?

 

„…nie był całkowicie pewien, czy je słyszy czy może już śni.” – Przecinek po „słyszy”.

 

„Ragnar krwawił z nosa i częściowo z ust…' – Częściowo? Znaczy, z całego nosa ale tylko z części ust? Czy i z nosa, i z ust, o to chodzi?

 

„Przez krótką chwilę zaskoczone monstra spoglądały to na mężczyznę w czerni, to na podążających za nim.” – Podążających za nim kogo?

 

„…portalu, który emanował już taką energią, że trująca mgła został całkowicie odepchnięta. W promieniu kilku metrów powietrze było przejrzyste, a krople deszczu rozpraszały się w delikatną mgiełkę.

Porywacz doskonale rozumiał sytuację i nie czekał dłużej. Rzucił ciało chłopaka przed siebie. Niezwykła, emanująca…”

 

„Ciałem rycerza rzuciło dobre kilka metrów.” – Myślę, że NA kilka metrów.

 

„Gdy wrócił do nich wzrok, okazało się…' – Wrócił? A co, poszedł dokądś na chwilę? Bo tak to brzmi. Raczej: gdy odzyskali już wzrok…

 

„Wydawało się to niemożliwe, ale z nieba w tej właśnie chwili nie spadła ani jedna kropla deszczu.” – Nie jestem pewna, co chciałeś tym zdaniem przekazać. Co tu jest niemożliwego? O czym to świadczy?

 

„A nosząc przy sobie takie rzeczy, nie zawsze, a nawet, rzekłbym rzadko, kiedy można korzystać z magicznych przejść.” – Uh… Co za interpunkcyjne karkołomne zdanie!

Ja zrobiłabym tak: „Nosząc przy sobie takie rzeczy nie zawsze a nawet, rzekłbym, rzadko kiedy, można korzystać z magicznych przejść.”

Ale może warto pomyśleć o jego uproszczeniu, żeby nie potykać się o te przecinki? ; / „A kiedy ma się przy sobie taki artefakt, rzadko kiedy można przecież korzystać z magicznych przejść.”, na przykład.

 

„Przedmioty leżące chwilę wcześniej na stoliku potoczyły się po misternie zdobionych podłogowych kaflach.” – Jakim stoliku? Nie pisałeś wcześniej o żadnym stoliku? Gdzie on stoi?

 

„…ale pozwól mi rozjaśnił twój umysł i…” – Literówka: rozjaśnić.

 

„– Mówiłem ci o niezwykłym darze, który mam dla ciebie. Dar ów jest niezwykle cenny, zwłaszcza dla człowieka, który trudni się piękną sztuką pomnażania złota i kosztowności. Pragnę ofiarować ci niezwykłą moc…” – Arrgh.

 

„Jest od urodzenia obdarzona Mocą. Jak większość mieszkańców południa wywodzi się ona od shaeidów. Nie potrafi kreować zaklęć, tworzyć czarów, ale magia wypełnia jej ciało i umysł. I ta magia pozwala jej dokonywać rzeczy pozornie niemożliwych. Pozornie, gdyż przez wieki kapłani i magowie, przerażeni ową Mocą, zdołali wmówić wszystkim, że Moc ta nie istnieje. Ta młoda kobieta włada Czasem. Wiele trudu kosztowało mnieprzygotowanie sposobności, abyś mi uwierzył. Dlatego zdecydowałem się, przygotowując starannie i odpowiednio długo okoliczności, na wykonanie pewnego planu. Twoi elitarni ochroniarze zginęli szybko. Twój doradca dbający o twoje bezpieczeństwo podzielił ich los. A ja sam podałem ci truciznę.”

Patrz, jaka masa zaimków.

A po „mieszkańców południa” przecinek.

 

„Tak, po prawdzie to nigdy…” – Powinno być: „Tak po prawdzie, to nigdy…”

 

„Ismael zagryzł soczysty owoc i spojrzał pytająco.” – Co znowu za owoc? Robisz to samo, co ze stolikiem przed chwilą. Nie było mowy o żadnym owocu, nic nigdzie nie stało w pobliżu, nic nie trzymał w rękach, więc skąd go w ogóle wziął?

 

Tyle ze spraw technicznych.

 

 

Co do fabuły to muszę powiedzieć, że pod koniec nie mam pojęcia, co się wydarzyło. Łapałam się jeszcze do sztuczek z czasem Gaspara, ale cały ten epilog z obcymi osobami, szpiegami i handlarzami… Co to jest? Jaki ma związek z poprzednimi wydarzeniami? O co w ogóle chodzi? Może coś przegapiłam i mi umknęło, ale po prostu nie rozumiem związków przyczynowo-skutkowych i wymowy zakończenia. Jak dla mnie są tutaj dwie części, jedna w ogóle nie związana z drugą, a druga przy tym kompletnie nieczytelna, bo nie znam postaci, nie pojmuję ich działań ani kierujących nimi motywów.

W związku z tym nie oceniam. Tekst mnie wymęczył przez długość, ale może nawet spodobałby mi się, gdyby zakończenie wynagrodziło mi cierpliwość. A że tępa jestem i nic nie rozumiem, to niestety… ; /

 

Pozdrawiam.

 

P.S.> Napisz następnym razem coś krótszego. Albo przynajmniej dostępnego dla takich matołków jak ja. ; P


Szeptun 2012-04-09 23:36

joseheim

Nie ustaję w podziekowaniach za Twoja pracę.

Co do fabuły:

zapewne sie zorientowałaś że to opowiadanie to tylko pierwsza część – piszę ciąg dalszy a historia będzie dosyć obszerna – kończę drugie opowiadanie (zmartwie Cie :) – jest już o połowe dłuższe niż pierwsza część) a w planach jest co najmniej trzecie – może kolejne też…

zakończenie to: moment zamknięcia sie portalu :)

epilog wprowadza patenty rozszerzające całą historię… przeciez Gaspar gdzies tam jest :) a wszystko (zwykle tak bywa) nie jest takie proste jakim sie wydaje na poczatku …

Pozdrawiam!

 


joseheim 2012-04-10 00:50

Oj, Szeptun… Pisz, pisz… Ale ostrzegam, że jak za długo nie będę nic rozumieć, to przestanę czytać. ; / I może jednak wrzucaj swoje teksty w nieco mniejszych kawałkach, co?


Szeptun 2012-04-10 10:42

joseheim

Dodawanie w częściach – myślałem o tym – tak robi większość, jak zauwazyłem.

Co do zrozumienia treści: :) tak już mam że czasami "motam" wątki fabularne, ale powinno sie to wyjaśniać :)

Ja lubie złożone, obszerne opowieści, krótkie formy raczej mnie nie kręcą…

Drugie opowiadanie to nieco odmienny klimat , może Ci sie spodoba.

Pozdrawiam

Koniec

Komentarze

Dziewiczy tekst. Zaczynam.
- „Czas orczej krwi, czas naszych toporów". - Zdławił przekleństwo, chrapliwie mruknął i splunął krwią. „Dużo jej", przebiegło mu w myślach.
 
To nie dało się tak od początku? Po co ten słownik? 
  Ale przez lata nabrał twardości, teraz zapewne byłby w stanie chodzić i walczyć nawet na okrwawionych kikutach.  
Groteska? Dla mnie zabrzmiało to groteskowo, ale chyba nie o to chodziło Autorowi. 
 Drużyna? Pomimo bólu uśmiechnął się gorzko. Wolne żarty. Gdzie teraz jest dumny rycerz? Z połamanymi kończynami mógł odczołgać się ledwie kilka metrów, zanim go dopadli. Pół-shaeidańskiemu bękartowi musiały skończyć się strzały. I wówczas dostali też tego cwaniaka. Potężny Władca Ziemi? Zniknął, jak tylko zaczęło się robić nieprzyjemnie. Od początku był podejrzany. Ale szczytem wszystkiego było zatrudnienie drugiego czarodzieja. Tfu! Zaledwie ucznia czarodziejskiego fachu. 
Kto to mówi, do kogo? Gdzie jest myśl, a gdzie narrator? 
 Wtedy ich usłyszał. Z kilku stron wspinali się na zrujnowana wieżę. Bulgotliwie wymieniali między sobą uwagi i pokrzykiwali na siebie w Czarnej Mowie.
No nie. To już jest element plagiatowy, czy wręcz plagiat, jeśli potraktujemy ten element świata przedstawionego, całościowo, a nie inspiracja. Niezależnie od tego, jeśli zaraz zorientuję się, że mam do czynienia z marną kopią LoTR, albo innego high fantasy, zawrócę z tej krętej, a skalistej ścieżki.
 
Nie, nie. Czarna mowa, język wspólny, Żelazna Brama, Nordowie, Starszy Lud i cesarstwo- mam wrażenie, że gdzieś już o tym czytałem. W różnych książkach. To za dużo jak dla mnie. Mimo, że piszesz językiem ,,czystym" stylistycznie, chociaż zdarzają się braki w logice i śmiesznostki, nie jestem w stanie przebrnąć przez tekst, który jest synkretycznym tworem, powstałym z klasycznych światów przedstawionych. 
Sparafrazuję klasyka: ,,Nie reanimujcie komitetów, zakładającie własne". Całkiem sprawnie posługujesz się językiem, jesteś w stanie napisać coś twórczego, a nie odtwórczego.
 

PS Znowu powaliło mi kursywę. Myślę jednak, że da się odczytać gdzie jest mój tekst, a gdzie cytowany. 

PS 2 Ale to może tylko ja mam wrażenie synkretyzmu. Ktoś wyprowadzi mnie z błędu, albo ma podobne odczucie? 

Od dawna nie przeczytałem całego opowiadania na tym portalu, tym dziwniejsze, że z tak długim jak twój nie miałem żadnych problemów.

Po pierwsze, składam ci pokłon za napisanie tak długiego tekstu.

Po drugie, składam ci pokłon za uczynienie go spójnym, przejrzystym i niezmiennie sprawnie napisanym.

Można było by się doczepić do nieco oderwanego od całości epilogu, o tym jednak pomyślałem dopiero po przeczytaniu, toteż się nie liczy.

Po trzecie, składam ci pokłon za klasyczne fantasy w najlepszym wydaniu. Krasnoludy rulez i na pochybel skur*******!

Po czwarte, drużyna bohaterów bez cycatej elfki?! Jak mogłeś!?:)

Składam ostatni pokłon pro forma i oddalam się, kołysząc kadzidłem i mamrocząc dziękczynne modły.

Witam!

Wielkie dzięki za pierwsze opinie - jakże cenne.

6Orson6

Co do kursyw, braku, formatowania etc. - niestety coś przy dodawaniu (a to moje pierwsze dodawanie tekstu tutaj) się powaliło i nie mogłem już cofnąć. Tyle w kwestiach technicznych.

Co do zawartości: postanowiłem że nie będę pisał na wstępie że opowiadanie niniejsze i jego kolejne części które właśnie tworzę osadzone jest w moim własnym acz klasycznym świecie RPG. Stąd słownik - rozwijający treść i reszta. Plus jest hołdem (o ile tak można powiedzieć) klasycznemu fantasy właśnie - stąd te jakże znane: "Czarna mowa, język wspólny, Żelazna Brama, Nordowie, Starszy Lud i cesarstwo"...

Jak orkowie to i Czarna Mowa , jak lud północy to Nordowie, a krasnoludowie wielbią stal i żelazo więc mogli nazwać sobie swoją siedzibę/osadę/miasto - Żelazną Bramą... tyle...

Właściwie to po Tolkienie nic już nie było w tej materii (klasyczne fantasy) nowatorskie. Mnie to jara, bo jestem graczem i MG - nie każdego musi - więc rzecz gustu jak podejrzewam.

Lassar

Właściwie powinienem zmazać górną cześć mojego wpisu (tą zawierająca tłumaczenie się) ... dokładnie o to mi chodziło przy pisaniu opowiadania. Jesteś moim idealnym targetem.

Przeczytałeś całość i załapałeś o co mi chodziło :)

Co do epilogu i elfki :)

Oczywiście opowiadanie jest wstępem do serii / książki etc... Będzie i pół-elfka i rozwinięcie wątków. I jeszcze dłuższe drugie opowiadanie.

Pozdrawiam!

Pisząc w ten sposób, marnujesz tylko potencjał, który moim zdaniem posiadasz. 

6Orson6

Dzięki za zainteresowanie. Doceniam. :)

Pytanie - z ciekawości i całkiem serio - bo spojrzałem na jeden z Twoich wpisów przy innym opowiadaniu, gdzie wspominasz o ocenianiu części lub całości tekstu - czy przeczytałeś większą część mojego opowiadania, całość czy tylko część?

Pytam dlatego że nie wiedziałem, czy wstawiać opowiadanie jako całość czy jako część (może wtedy większa ilość osób zdecydowała by się go ocenić/skomentować).

Pozdrawiam!

Nigdy nie byłem wielkim fanem "klasycznej fantasy". Zwłaszcza tutaj, gdzie co trzecie opowiadanie porzedstawia dokładnie to samo, tylko inaczej nazywa miasta i rzeki. Jednak, przeczytawszy wstęp tego tekstu, poczułem się autentycznie zainteresowany. Myślałem, że okaże się on czymś ciekawym i oryginalnym. Pomyliłem się.
To. Wszystko. Już. Było.
Naprawdę nie rozumiem sensu pisania czegoś, co z założenia nie ma w sobie ani krzty oryginalności. Gdyby chociaż przedstawiona historia była inna, miała w sobie jakiś intrygujący pierwiastem, ale nie. I wierz mi, że "hołd klasycznemu fantasy" wcale cię nie usprawiedliwia.
A wiesz co boli mnie najbardziej? To, że ty potrafisz pisać. Tak, pisanie po prostu wychodzi ci niezgorzej. Masz fajny styl, nie robisz durnych błędów i unikasz potknięć interpunkcyjnych. Ten tekst jest marzeniem każdego korektora i redaktora. Powiedz mi zatem, skoro potrafisz pisać - a potrafisz - to po kiego grzyba piszesz coś tak absolutnie nieoryginalnego? Jaki sens ma powielanie wątków spisanych już po wielokroć przez ludzi większych i lepszych? Nie pokonasz Tolkiena w jego własnej grze, a na pewno nie w ten sposób.

I jeszcze taka mała rada ode mnie. Na tym portalu ludzie nie dają autorom - zwłaszcza debiutantom - żadnego kredytu zaufania. Na przychylność czytelników możesz liczyć dopiero, gdy zdobędziesz brązowe piórko, a nawet wtedy znajdą się ludzie, którzy chętnie zrównają cię z ziemią. Wierz mi, że publikowanie długich tekstów na tym portalu nie jest najmądrzejszym pomysłem. To opowiadanie przeczytały trzy osoby. Następnego nie przeczyta nikt. Może zatem warto byłoby szkolić się i publikować krótsze formy literackie?

Prawie zupełnie zgadzam się z vyzartem. Masz bardo dobry styl. Ale powiem brutalnie chłopie - przynudzasz. Żeby zainteresować czytelnika klasycznym fantasy musisz mieć jakiegoś haka. Tu haka zabrakło, opowiadanie jest nieźle napisane ale bardzo bardzo wtórne.

W czym się nie zgadzam? Co do długich tekstów. Nie ma co isć na takie kompromisy. Fakt, boli serce, że mój tekst który piórko dostał ma komentarzy kilkanaście (w tym połowa moich :P), a jakieś Krwawe wakacje najeżone błędami w 24 godziny mają dwa razy więcej, ale myślę, że nie ma co zarzucać portalu wprawkami/szortami, tylko po to, żeby co? zdobyć czytelników? mieć więcej komciów? jeżeli wolisz napisać coś dłuższego, dopracowanego, to tak właśnie rób. Co nie znaczy, że krótsze ma oznaczać niedopracowane ;) Zwłaszcza że widać już, że pisać potrafisz. I dlaczego nastepnego ma nie przeczytac nikt?

vyzart

Zacznę od końca - czy ktoś jest debiutantem czy nie trudno ocenić poprzez ilość tekstów zamieszczonych na tym akurat portalu. Co do krótkich/długich tekstów - jeśli będę na siłę ciął opowiadanie na 10 części żeby zdobyć "uznanie" to dla mnie akurat jest to Dziwna Akcja - i nabijać sobie pkt w taki sposób nie zamierzam.

Co do samego opowiadania / oryginalności etc oraz ogólnych nawiązań do Tolkiena: wspomniałem już że po JRR wszystko będzie wtórne w takiej materii a ja chce pisać takie właśnie fantasy.

Po prostu nie jesteś jak widać moim "targetem". Tolkiena nie zamierzam "pokonywać".

Szkoda że podstawowe rpg-owe/fantasy elementy są dla Ciebie "brakiem oryginalności"/"wtórnością" ?

A na koniec - silenie się na mega oryginalność, podkreślam "silenie się" jest dla mnie sztuka dla sztuki.

Dzieki za docenienie warsztatu.

Dreammy

Na pewno nie było "haka"? Czytałaś całość? Jeśli tak - to chyba mój "hat" jest zbyt słabo zaznaczony lub po prostu "słaby". Może być i tak. Dzięki za pochwałę stylu.

Ogółem: chyba wychodzi na to że jestem przyzwoitym rzemieślnikiem piszącym retro-pop :)

Artystów ponoć docenia się po długim czasie... dopiero. Więc niech i tak będzie.

Ach, widać, że zostałem źle zrozumiany. Nie chodzi mi o to, żeby dzielić tekst na dziesięć części. Wręcz przeciwnie. Sam uważam, że publikowanie w częściach, o ile faktycznie zyskuje więcej uwagi, o tyle jest - po prostu - niefajne. Dzieleniu tekstu na części mówimy stanowcze "nie".
Chodziło mi raczej o to, że łatwiej - moim zdaniem przynajmniej - jest ćwiczyć warsztat i styl na krótszych, zamkniętych formach literackich. Rozumiesz, pięć stron zamiast dwudziestu. Poza tym, jeśli szuka się wskazówek, rad i opinii, łatwiej zdobyć je, publikując teksty krótsze - nie w częściach - po prostu krótsze.
I, tak, podstawowe elementy rpg-owe elementy są dla mnie brakiem oryginalności. Konwencje fantasy czy rpg powinny być tylko bazą, na której buduje się coś nowego, nie konstrukcją do której twórca się ogranicza.
No ale tak jak mówisz. Nie jestem twoim targetem i - najzwyczajniej w świecie - mamy inne spojrzenia na pewne kwestie.

vyzart
Ponoć jak sam napisałes warsztat czy styl mam przyzwoity. :)
Stąd "ćwiczenie" go jest chyba nie potrzebne - poprzez krótsze formy. Sam preferuje pisanie historii - nie historyjek/shortów etc.
Dzieki za zainteresowanie.
Tez wyczaiłem juz że teksty technicznie niedoskonałe/z błędami lub po prostu bardzo słąbe mają mase komentarzy a reszta nie ... po prostu jest sie czego "przyczepić" .
Dzieki za merytorykę z Twojej strony. Pozdrawiam!

Nie, Szeptunie. Nie czytałem całości. Twój tekst mnie zanudził. I nie zanudził mnie dlatego, że nie lubię HF. Lubię. Ja lubię literaturę w ogóle. I romanse też czasem czytuję, ot tak dla higieny intelektualnej. Po prostu, tak jak Ci napisałem, uważam że tekst, który jest kalką, schematem, a w dodatku zawiera w sobie wyrażone wprost elementy z innych światów przedstawionych, trąci mi tanim synkretyzmem, papką, nudą i brakiem oryginalności. 
Nie chodzi o to, żebym nie pisać powieści spod znaku rycerza, smoka i nagiej baby. Tylko, kiedy taka opowieść polega na tym, że smok nazywa się Smaug, rycerz ma na imię Conan, a naga baba to wyznawczyni bogini Lolth, podczas gdy przygoda drużyny polega na tym, że muszą wrzucić pierścień do magicznego wulkanu, by uchronić dziecko niespodziankę przed zagładą, którą zgotować chce zła lodowa wiedźma, widzę bezsens w pisaniu takiego dzieua.    

6Orson6

No i widzisz - to jest właśnie tzw "czytanie ze zrozumieniem".
Fajnie że dowcipkujesz:

"(...) smok nazywa się Smaug, rycerz ma na imię Conan, a naga baba to wyznawczyni bogini Lolth, podczas gdy przygoda drużyny polega na tym, że muszą wrzucić pierścień do magicznego wulkanu, by uchronić dziecko niespodziankę przed zagładą, którą zgotować chce zła lodowa wiedźma"

Tyle że to co napisałes to "nadużycie" bo u mnie nie ma "kalki", jest jasno okreslona konwencja z pewnym "haczykiem" - jakbyś sie skłonił do  "przeczytania" treści to może byś miał szanse ocenic to dokładnie - a jeśli zanudził Cię już wstep to po prostu szkoda...

Nie będe pisał skrótu mojego opowiadania, żeby Cie przekonywac - to bez sensu - ale pisanie o kalce / schemacie - przeczytawszy fragment zaledwie jest przegięciem. I w żaden sposób nie jest sprawiedliwe.
Wiem, uprzedzam ew. odpowiedź - życie sprawiedliwe nie jest.

Po prostu szkoda że "oceniasz po okładce" - liczyłem że akurat na tym forum takich przypadków nie będzie - pomyłka z mojej strony, jak widac.
Może nastepnym razem. Dzieki

Widzisz, Szeptunie, to jest właśnie to o czym mówiłem - zerowy kredyt zaufania. Wiesz ile opowiadań jest tu wrzucanych dziennie? Cztery do sześciu. Powtarzam - cztery do sześciu opowiadań dziennie. To sporo. Duża część z tych tekstów jest, lekko mówiąc, kiepska. Czytelnik nie może wiedzieć, że twój tekst nie należy do tej mało zacnej grupy. Tak więc, otwiera opowiadanie i czyta. Po przeczytaniu, powiedzmy, połowy tekstu, stwierdza iż lektura go nudzi i jest wtórna. Odchodzi. Po prostu. Zerowy kredyt zaufania. Nie jesteś uznanym i szanowanym autorem, nie masz wielkiego dorobku (przynajmniej na tej stronie) więc czytelnik nie ma absolutnie żadnego powodu, aby wierzyć że za kilkunastoma nudnymi akapitami kryje się jakiś przełom. Jeśli nie jesteś w stanie zaciekawić czytelnika od początku, niestety go tracisz.
Mówisz o ocenianiu książki po okładce, ale przecież, kiedy widzisz przed sobą masę półek, po brzegi wypełnionych książkami, też najpierw sięgasz po tę, która czymś cię zaintrygowała. Pierwsze wrażenia są ważne. Ot, brutalne prawo przesyconego rynku.

vyzart
Tak. Co prawda zaledwie dwie-trzy osoby zdecydowały sie na komentarz ale matematycznie licząc - cos w tym jest.
Szkoda że tak jest ale rzeczywiście - takie czasy, taki rynek.
Sa dwie opcje:
- szukac gdzie indziej, innej "publiki/odbiorców"
- pisac jak najwięcej "intrygująco".
Zakładając że jest sie po prostu słabym/nudnym autorem z przyzwoitym warsztatem - można sie pochlastać :) lub iść za "rynkiem".
Lub pozostac "niezrozumienym" i pisac po swojemu, zakładając że jednak cos w tej konsekwencji i twórczości jest. I liczyć na ten kredyt.
Myslę że znamy obydwie postawy aż nadto dobrze.
Na szczęście można szukac pośredniej drogi :)

Cos Wam tutaj jeszcze zamieszczę niebawem. I wtedy liczę na komentarze choćby z Waszej (myslę o aktualnie komentujących) strony.

Pozdrawiam! Serdeczne dzieki za zainteresowanie. Wszelkie uwagi wziąłem do siebie i mocno przemyslałem.
:)

Nie przesadzajmy z tym warsztatem:
Jego pogięte nogi uwięzły w ziemi - pogięte? - chyba że cierpiał na osteoporozę.
a ciepło ich ciał zdradzało ich położenie.
Dwóch z prawej skoczyło z wyciągniętym, poszarpanym szablami. - Moze lepiej wyszczerbionymi?
A przeczytałem tylko wyimek, bo więcej się nie da. Styl poprawny, owszem, ale co najwyżej na sesje rpg.Gdybys napisał tak w jakimś innym gatunku LITERACKIM, to twój styl by się załamał pod drętwotą zdań. Osobiście nie widzę sensu w tworzeniu takich klisz fantasy, chyba że to miałby być pastisz. Ale z tego, co się zorientowałem, to twój tekst był na serio.

Agroeling
pogięte i poszarpane - takie opisy pasują mi do orkowych nóg i broni.
Pozostane przy swoim wniosku z poprzedniego posta.

Pogięty może być metal, a nie noga, czyli, jak by wynikało, kość. Jest tylko taka choroba, ale nie wiem dokładnie, na czym polega. Pewnie sam musiałeś kogoś takiego widzieć. Noga może być ewentualnie wykrzywiona, ale czy orkowie  koniecznie musieli mieć krzywe nogi? Nogę jeszcze można zgiąć w kolanie.
Poszarpana szabla - co to według ciebie jest? Jeśli podniszczona, to wyszczerbiona. a jeśli jakis specjalny rodzaj, to na pewno musi mieć jakąś fachową nazwę

Nie wiem skąd bierzesz wiedze na temat tego co może a co nie może byc "pogięte".  Jest jakaś odgórna definicja? Słownikowa?
I czy napewno musze ją stosowac co do stworzeń nie występujących w rzeczywistości?
Co do ich szabli - tak samo. Fachowa nazwa orkowej broni>??? bez jaj.
Dla mnie szczerbiony=poszarpany w tym akurat przypadku.
Wychodzi nam językoznawcza dysputa. A nie po to zamieszczam tu opowiadanie.
Warsztat/styl to dla mnie inne kwestie (np. wspomniane zaimki).



„...kilka srebrnych monet obitych na cesarsko.” - Co to, przepraszam, znaczy?

 

„- Niechże Spętani dadzą mi możliwość zwracania się do ciebie, panie, tym zdrobnienie.” - Zdrobnieniem. Literówka.

 

„Samotrzeć siedzę tutaj już tydzień.” - Pięknie. Czy wiesz, Autorze, co właściwie oznacza „samotrzeć”? Sam razem z dwoma, czyli w trójkę. To nie to samo co „samotnie”.

 

„...ciężki płaszcz uszyty do walki. Na jasne, długie włosy założył kolorową chustę, ale do walki...”

Powtórzenie. Poza tym nie znam się na rycerskiej garderobie, ale czy ciężki płaszcz może służyć do walki? Czy ciężki płaszcz nie krępuje czasem ruchów?

 

„Jeremiasz był pewien, że mogła się w nim chować druga broń.” - Źle to brzmi. Albo przypuszczał, że mogła się w nim kryć broń, albo był pewien, że się kryła. I to kryła, a nie chowała, bo co, w chowanego grała? Z własnej woli się chowała? Wątpię.

 

„Szrama wyciągnął rękę na powitanie, i wskazał na nieznajomego.” W tak prostym zdaniu przecinek przed i zbędny.

 

„- Nie pan, a dziedzic na zamku - poprawił po Szramie.” - Mniemam, że poprawia się kogoś, a nie po kimś, jeśli chodzi o słowa. Po kimś to mógłby poprawić, gdyby Szrama odwalił jakąś fuszerkę np. rzemieślniczą, a chłopak by po nim na niósł poprawki.

 

„Rozwiewając resztki ich wątpliwości, Rag odezwał się.” - W takich sytuacjach, na końcu zdania raczej dwukropek a nie kropka. Tym bardziej że kilka zdań później dwukropkiem kończysz „zwrócił się do rycerza:”.

 

No tak, po „...mruknął w głębi swojej długiej, gęstej brody.” też dwukropek a nie kropka.

 

„...bym tam wykazał się swoją odwagą i kunsztem w walce.” - A czyją odwagą miał się wykazać, jak nie swoją?

 

„...na żadną twierdze nijak się nie wdrapiecie.” - Twierdzę. Literówka.

 

„A żem nieopacznie...” - Um, chyba raczej nieopatrznie?

 

„...co byłoby wskazane, na ten przykład, jak w krzaki idziesz... - Przerwał mu krasnolud.” - przerwał małą literą.

 

„Uśmiechnął się i mrużąc prawe oko, lewe przytknął do okularu lunety.” - Brakuje przecinka przed „mrużąc”.

 

„Przodem, w pewnej odległości od reszty grupy poruszał się jadący na rączym koniu...” - Brakuje przecinka po „grupy”.

 

„...na plecach wiózł kołczan...” - Wiózł na plecach, kiedy siedział na koniu, tak? Wozi to się na wozie. Na plecach się nosi, dźwiga, ma przytroczone. Ale nie wozi.

 

„Tarcza była zniszczona ale „Skarb" pozwolił starcowi na dokładne spojrzenie.” - Brakuje przecinka przed „ale”.

 

„Rycerz, zdecydowanie nie był miejscowy.” - Zbędny przecinek.

 

„Ubrany w obfitą, gruba szatę” - grubą. Literówka.

 

„Broń palna, zawsze utrzymywana w nienagannej czystości, wskazywała na poważne traktowanie swojej profesji.” A skąd obserwator wiedział, co krasnolud zawsze robił ze swoją bronią? Widział go po raz pierwszy w życiu i to tylko przez chwilę.

 

„...powolutku odbył swój wieczorny rytuał będący odwrotnością porannego - i zniknął w głębi swojego domu. (...) ...a poza swoim wyuczonym od lat nie znał innego zaklęcia.” Na ogół nie ma potrzeby zaznaczania, co jest swoje, a co nie. Raz, że to generuje powtórzenia, dwa, że brzmi głupio. Stary był samotnikiem, więc to mógł być tylko jego dom i tylko jego rytuał.

 

Na razie dojechałam tylko tutaj. Ale... Drużyna... Skarb... Czarny Jeździec... Wspólna mowa... Nie wiem, do czego to prowadzi, i nie dowiem się, dopóki nie dojadę (o ile dojadę do końca), ale albo jest to przesadne czerpanie z klasyki, albo zbyt chamskie puszczanie oka do czytelnika. Jak na mój gust.

 

Wrócę tu jeszcze, jeśli będę się czuła na siłach. Bo na razie tekst nie zdołał mnie zainteresować.

 

Pozdrawiam.

 

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

joseheim
Dzięki za uwagi.
Rany. Ale wy macie "fioła" na punkcie tej "klasyki" i "oryginalności".
Chetnie bym wymienił uwagi na żywo - nie przez posty. I mogła by byc to ciekawa rozmowa. Szkoda że to raczej niemozliwe.
Jeszcze raz dzieki za uwagi.

początek fatalny, reszta wyśmienita.
rozmowu bohaterów z pierwszej 1/3 tekstu to worek sucharó rodem z gier komputerowych kategorii ź. potem jakoś się rozkręca,. a może to twoi gieroje mniej mówią? nie jestem pewien. 6/10, ALE! po znaczących poprawkach ten tekst moze być dużo lepszy.
przypisy w tekście literackim są pretensjonalne.
A jeśli są potrzebmne, coś nie tak jest z samą opowieścia.

komandorjaspastuszek
chyba moi "gieroje" sie rozkręcili :)
opowiadanie pisałem etapami, stąd zapewne jego "nierówny" poziom.
a co do przypisów - świat opowiadania jest światem systemu rpg i jest spory tresciowo . wybrałem taki spsób jego prezentacji.może sie to niepodobac... trudno.
cały czas eksperymentuję. dzieki za opinię.

Podmienione na wersję po poprawkach od autora ;)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

i komentarze z pierwszej wersji pliku

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Piękny warsztat. Przepiękny.

niezgoda.b

To sarkazm? czy rzeczywiście warsztat jest ok?

dj Jajko

wielkie dzieki za podmianę...

joseheim

pieknie dziekuję za solidną i konstruktywną korektę... Pozdrawiam!

W żadnym wypadku sarkazm. To tak klasyczny warsztat tego typu opowieści, że wystarczy przeczytać jedną, żeby znać wszystkie... Przynajmniej pod kątem warsztatu. Historia mnie nie zainteresowala.

Nowa Fantastyka