Nasz łapiduch, kapral Madecki, zwany Madką, ciągle smęcił, że mu tęskno za żoną i za dziećmi. Pokazywał uparcie zdjęcia: to Zośka, a to moje szkraby: najstarsza, siedmiolatka, zadziorna, chłopczyca – Justysia, a to bliźniaczki – Ania i Hela. Szczerzyły się do nas te twarzyczki. Oczka śmiały. Zazdrościliśmy.
Gdy podpisano rozejm, nie pytał skąd paliwo i przepustki. Wątpię, by protestował, gdyby wiedział, że zdobyłem je za podkradzione z jego torby serum.
Na ostatnim postoju za jedną ampułkę załatwiłem najlepsze dziewczyny. Madka nie chciał. Frajer. Laseczki zrobiły dla mnie cuda – jeszcze nigdy nie zostałem tak dobrze obsłużony. Pierwsza klasa!
Żona Madki powitała nas ze łzami w oczach. Bliźniaczki i ta starsza, siedmiolatka, cudeńka, jak opisywał.
– Tak, kochanie, można wyjść ze schronu, rozejm jest.
Wyszliśmy. Dzieciaki, wcześniej aniołki, teraz szalały jak trójka blond diablic. Śpiewają, tańczą, wygłupiają się. Jak można coś takiego wytrzymać? Madka kroczy zadowolony, wtulony w żonę, ja człapię gdzieś z tyłu, z dala od tego zbyt cukierkowego szczęścia, niosąc nasze klamoty.
Nagle znajome syknięcie. Bomba Z. Niewybuch?
Madka już w masce, pomaga żonie założyć. Gdzie dzieciaki?
W centrum chmury. Na skroniach pulsujące, zieleniejące żyły, pierwsze objawy przemiany w zombie.
Podbiegamy. Madka klęka przy dzieciach. Zakłada maski.
Nie traci czasu. Nie patrząc na mnie, patrząc na dziewczynki, na to, jak postępuje ich zamiana w monstra, wyciąga do mnie dłoń:
– Szybko! Trzy ampułki serum.
Zaglądam do torby. Szukam. Choć przecież wiem…
Ponagla:
– Dawaj!
– Madka… jest tylko jedna.