– Chędożony rupieć! – warknęła Cata, gdy próba aktywacji Błogosławieństwa w gladiusie po raz trzeci z kolei zakończyła się fiaskiem. – Zawszone Niebiosa znowu mają nas gdzieś!
Pochylony nad stołem, nawet nie drgnąłem, kiedy ciśnięty ze złością miecz szurnął po blacie.
– Wciąż nie sprawuje się jak należy? – spytałem, choć znałem odpowiedź. – Skrzy się chociaż?
– Nic, naprawdę nic. – Cata usiadła na ławie naprzeciwko i oparła podbródek na dłoni. – Jeszcze wczoraj wszystko działało jak należy, a dzisiaj nawet nie zaskrzy. Próbowałam przeróżnych modlitw, jednak za każdym razem kończyło się tak samo. Nijak.
– Myślałaś może o rozmowie ze swoim patronem? – Chciałem jej pomóc. Miałem po dziurki w nosie jej marudzenia, chociaż znając siebie samego paliłyby mi się włosy w podobnej sytuacji. – Może twoje relikwie już nie działają?
Próby przypomnienia sobie imienia patronki mojej towarzyszki wciąż natrafiały na ślepe zaułki. Cata patrzyła nieobecnym wzrokiem gdzieś w bok, zrezygnowana i zmęczona.
Pstryknąłem palcami przed jej twarzą. Ocknęła się i wlepiła we mnie spojrzenie zielonych oczu.
– Kto jest twoim patronem? – zapytałem.
– Morgana. – Cata zacisnęła usta, po czym westchnęła. – Rozmawiałam z nią jedynie podczas inicjacji, a to było dawno temu.
– No, z siedemset lat będzie – wtrącił Aesuc Lorgair zwany Alfredem, który wkroczył właśnie do izby. Na twarzy malował się szarmancki uśmiech, będący, zaraz obok starannie przystrzyżonej jasnobrązowej brody i ulizanej czupryny, jego znakiem rozpoznawczym. – Wciąż nie działa?
– Nie dosłownie siedemset lat, ale załóżmy – odpowiedziała Baśniowczyni. – I nie, wciąż nie reaguje.
– Może się do niej odezwij? – rzucił Aesuc. – Nie brzmi jak głupi pomysł. Może coś blokuje przepływ energii od Morgany do twojego miecza?
– Uch, nie przepadam za Audytorium… – Cata skrzywiła się na samą myśl o osobliwej przestrzeni na granicy światów. – Ale jeśli trzeba, to trudno. Dam radę.
– Nie bój się, Morgana na pewno jest z ciebie dumna – rzekł Aesuc i wskazał dłonią starannie ułożone pakunki z mieszankami ziół. – Rzadko która uzdrowicielka może poszczycić się taką następczynią.
– To nie o nią chodzi, a o samą aurę Audytorium.
– Kim w ogóle jest ta cała Morgana? – zapytałem. – Chyba ominęła mnie ważna lekcja historii. – Zakłopotany, wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
– Wyobraź sobie taką Catę, co potrafi korzystać z magii! – zaśmiał się Aesuc, siadając na sienniku.
Baśniowczyni przewróciła oczami.
Rzeczywiście, tylko nieliczni dostępowali zaszczytu spowicia duszy magią, umożliwiającą manipulację żywiołami. Dla Caty, Aesuca i mnie pozostało jedynie Błogosławieństwo, płynące żelazem naszych mieczy.
Cacie nawet tego teraz brakowało.
– Arthwys ci nie mówił? – zapytała, unosząc jedną brew.
– Wspominał o Gwenhwyfar, owszem, ale o Morganie chyba zapomniał. – Podrapałem się po głowie.
– Morgana Le Fay, uzdrowicielka z południowej części bretońskiej Walii, a dokładniej królestwa Gwentu – zaczęła opowiadać. – A przynajmniej tak zapamiętała ją historia. Wprawdzie była Baśniowczynią, jednak dzięki swoim zasługom i wyjątkowej sile duchowej została Nieśmiertelną.
Zagwizdałem z uznaniem.
– No ładnie! Czyli relikwia pasuje do wojowniczki.
– Zawsze tak było – odpowiedział Aesuc, przymierzający się powoli do snu. – Nic nie dzieje się przypadkowo, Luciusie.
Cmoknąłem, pokiwałem głową i spojrzałem na miecz Caty. Leżał na stole, martwy, bez możliwości wykorzystania potencjału, nadanego mu w ogniach Wulkanu w Taobh Nèamhaidh, głównej kuźni świata zmarłych.
– Luciusie, spójrz proszę na list, który zostawiłem na twoim posłaniu. Coś od króla Aelli z Northumbrii, bo ma królewską pieczęć. A ty, Cato… – Aesuc obrócił się na łożu i spojrzał na naszą dwójkę. – Lepiej coś z tym zrób, bo brak Błogosławieństwa może okazać się… śmiertelny w skutkach.
– Tak, panie mistrzu – odpowiedziałem z nutką ironii.
– Mhm – mruknęła Cata.
Aesuc wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, przykrył się kocem i odwrócił twarzą do ściany.
Cata wstała i podeszła do swojego posłania. Usiadła, wzięła kilka głębokich oddechów, w założeniu spokojnych, chociaż wyczułem, że cała drży. Skrzyżowała nogi, odgarnęła kaskadę czarnych włosów za uszy i zamknęła oczy. Dłonie położyła na kolanach i wyprostowała plecy. Widziałem, że skupia się na drodze do świata pomiędzy.
***
– Morgano?
Rzucone w pustkę pytanie pozostało bez odpowiedzi.
– Morgano, jesteś tu? – Głos Caty ginął gdzieś w nieskończonej przestrzeni.
Mrok Audytorium przyprawiał ją o dreszcze, pomimo faktu, że nie miała tam fizycznej formy. Wszelkie wrażenia były jedynie wytworami umysłu, próbującego dostosować się do osobliwych warunków.
Już miała wracać do ciała, gdy usłyszała odpowiedź.
– Morgany tu nie ma – odezwał się męski głos. Nie tego się spodziewała. – Opuściła Niebiosa niespodziewanie i słuch po niej zaginął.
– Kim jesteś?
– Tym, który przed laty ugodził w jej uczucia.
Audytorium nabrało kolorów, na eterycznym płótnie niematerialnych ścian zatańczyły odcienie błękitu i zieleni. Nowa sceneria zadziałała kojąco na duszę Caty.
– Arthwys Pendragon?
– Arthwys Pendragon ap Meurig. – Głos króla, którego czyny stały się źródłem legend, miał zaskakująco przyjemny ton. – Witaj, Cato Lysieuydd.
Otoczenie zafalowało i Cata przypomniała sobie, że musi podtrzymywać Audytorium siłą własnej świadomości. Rozejrzała się wokoło, aby sprawdzić, że nie wywróciła wszystkiego do góry nogami.
– Nie ma jej… – powtórzyła głucho. – Czy wiadomo, kiedy wróci?
– Zniknęła. Szukaliśmy jej w każdym zakamarku Niebios, ale na próżno. – Arthwys zmaterializował się kilka kroków przed Catą i zaczął chodzić w tę i we w tę. Gładził bujną brodę, splecioną schludnie w pojedynczy warkocz. – Wierz mi, nikogo nie zadziwiło to bardziej niż mnie. Byłem przekonany, że odnalazła swój Avalon w Niebiosach. Tutaj, u mojego boku.
– Dokąd mogła pójść? Macie jakikolwiek pomysł? – Cata czuła narastające napięcie.
– Jedyną możliwością jest wasz świat.
– Nie wątpię – odpowiedziała z lekkim przekąsem.
Arthwys łypnął na nią spode łba.
– Najprawdopodobniej wyruszyła do Caerwent, skąd pochodzi, bądź Cwn Llan, gdzie znalazła mnie konającego. Jeszcze jest jedna możliwość, chociaż muszę sobie przypomnieć…
– Te dwa miejsca oddalone są od siebie o wiele mil, prawda?
– Prawda.
Niedobrze.
– A ta trzecia możliwość?
Wizja plątania się po całej Walii nie napawała Baśniowczyni nadzieją, chociaż gotowa była poruszyć niebo i ziemię, byleby odnaleźć Morganę.
Miecz Arthwysa zakołysał się, gdy ten zatrzymał się w pół kroku. W kryształowych oczach Nieśmiertelnego zapłonął ognik idei. Posłał Cacie uśmiech, po czym zniknął. Ściany Audytorium przybrały kolor akwamarynu, migająca błękitną poświatą aura zadrżała, wtórując Arthwysowi w jego podróży przez odmęty pamięci.
– Pamiętam! – zabrzmiał potężny głos, rozchodząc się echem jak w ogromnej jaskini. – Morgana zwykła powtarzać jedyny w swoim rodzaju poemat. Sama go stworzyła, a jego piękno, no cóż, uwiodło moje serce. Taka sztuka mogłaby uciszyć nawet zazdrość Gwenhwyfar.
Słysząc emocjonalne wyznania Nieśmiertelnego, Baśniowczyni miała ochotę przewrócić oczami, jednak poczuła przyjemne ciepło w okolicy serca.
– Wspomniała w nim o jakimś charakterystycznym miejscu?
– Jest jeden fragment, który może nam pomóc.
Arthwys odkaszlnął donośnie i wyrecytował:
Zabierz mnie do miejsca,
Gdzie kolory nie istnieją,
W twej grzywie schowam troski,
Ucieknę przed mroku knieją.
Nastał moment ciszy. Cata wyczekiwała podsumowania.
– O kim to jest? – zapytała.
– Nie o kim, a o czym, Cato. Kluczowym elementem jest grzywa.
– Morgana miała ukochanego wierzchowca?
Poczuła zapach końskiej sierści.
– Tak bardzo zżyła się ze swoją klaczą, że gdyby chciała, mogłaby umieścić w niej frakcję swej duszy. – Teraz Audytorium wypełniły zapachy trawy i morskiej wody. – Być może odwiedziła miejsce jej spoczynku?
Arthwys ponownie objawił się przed Baśniowczynią, tym razem ubrany w pełną zbroję. Jego krokom towarzyszyło ciche pobrzękiwanie setek obręczy kolczugi.
– Na południe od zamku Caerleon, niedaleko ujścia rzeki Usk, na wschodnim jej brzegu. Może odnajdziesz to miejsce, jeśli dopisze ci szczęście.
– Jaką mogę mieć pewność, że właśnie tam ją znajdę?
– Żadną. – Uśmiechnął się pod wąsem. – Ale spośród tych trzech miejsc właśnie to wydaje się być najbardziej… prawdopodobne. Powinnaś spotkać ją gdzieś w okolicy.
Zatrzymał się na moment, spojrzał gdzieś w dal, po czym potrząsnął głową i odwrócił się w kierunku Caty.
– Dziękuję, Arthwysie – odpowiedziała.
Już miała wracać do świata żywych, gdy poczuła chłodny uścisk na przedramieniu.
– Jeszcze jedno – dodał Pendragon. – Przyprowadź ją z powrotem za wszelką cenę. – Szczególnie zaakcentował trzy ostatnie słowa.
Chciała jeszcze zapytać, jak ma poradzić sobie z niedziałającym mieczem, ale puścił ją, pozostawiając samą w chłodnej pustce.
Zaczęła spadać.
Powinna była wybudzić się w mgnieniu oka, tymczasem lot trwał niezwykle długo. Mijały ją obrazy z przeszłości, które odcisnęły szczególne piętno na jej umyśle, aż w pewnym momencie uderzyła plecami w twardy grunt.
Krzyknęła, a po chwili już łapczywie łykała powietrze. Doskoczyłem do niej i zacząłem klepać po plecach.
– Cata?! Oddychaj! Wszystko w porządku?
Odkaszlnęła raz jeszcze i spojrzała na moją wykrzywioną strachem twarz.
– Już dobrze – wykrztusiła i uniosła kąciki ust.
Wspierając się o mój bark, podniosła się na nogi. Poklepała mnie po ramieniu i podeszła do stołu.
– Jadę do Gwentu – powiedziała, podnosząc ze stołu swój miecz.
– Morgana wróciła do swoich korzeni? – zapytałem.
– Tak podejrzewamy.
– Podejrzewamy…?
– Ja i Arthwys.
– Czyli… Morgany nie ma w Niebiosach?
– Zniknęła. Nie wiadomo dlaczego, niczego tak naprawdę nie wiadomo – odpowiedziała, przypinając do pasa i kamizeli liczne worki z suszem.
Upewniwszy się, że skompletowała całe wyposażenie, machnęła do mnie na pożegnanie i wyszła na ulice Leicesteru.
Niegdyś zwany Ratae Corieltauvorum, gród był miejscem spotkań, centrum handlu, przez które codziennie przelewały się setki kupców, podróżników i wszelakiej maści delikwentów, szukających w Mercji lepszego życia. Pomimo sławy, jaką Leicester się cieszyło, było raczej skromnym miastem. Drewniane chaty stanowiły kontrast dla rzymskich ruin, pozostawionych siłom natury trzysta lat wcześniej.
Baśniowczyni minęła bramę miasta i wyjechała na brukowany trakt. Czerwiec pańskiego roku siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego ery postniebiańskiej nie charakteryzował się niczym specjalnym, poza wschodnim wiatrem, który przywiódł ze sobą nieznanych miejscowym najeźdźców. Dlatego też Cata desperacko potrzebowała sprawnego oręża. Kto wie, jakież to szkaradztwa mogły przybyć na Wyspy razem z piratami.
Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, dotarłaby do Caerleon w dwa, góra trzy dni. Poprawiła ułożenie miecza, chwyciła mocniej wodze i zmówiła cichą modlitwę za spokojną podróż.
I za odnalezienie Morgany.
***
Każdego roku do Caerleon przybywały masy podróżników, chcących oddać cześć świętemu Cadocowi. Cata zbliżała się właśnie do bramy, prowadzącej do wzniesionego w tym miejscu grodu; co rusz przyspieszonym krokiem mijali ją pielgrzymi i mnisi. Czasem jej wzrok spotykał się ze spojrzeniami mężczyzn w habitach, zaciekawionych obecnością samotnej jeźdźczyni. Zgarbiła się w siodle i przeklęła fakt, że płaszcz schowała w juce. Po chwili zdała sobie sprawę, że jednak większe zainteresowanie wzbudzać mógł starożytny gladius, wystający nieco spod zielonej peleryny.
Skręciła przed murami i zjechała ze wzgórza, na którym znajdowały się dawne koszary rzymskich legionów. Spojrzała jeszcze raz na wspomnianą przez Arthwysa rzekę. Płynęła spokojnie w kierunku morza, prowadząc Catę przez królestwo Gwentu.
Przejeżdżając przez podgrodzie, miała wrażenie, że strażnicy stale ją obserwują. Starała się nie zwracać na nich uwagi i przeć naprzód. Serce zabiło jej szybciej, gdy zauważyła, że wokół niej zgromadził się tłum, niemalże blokując dalszą drogę. Pociągnęła wodze, koń parsknął i stanął w miejscu.
– Pomóc wam w czymś, dobrzy ludzie? – rzuciła w tłum.
Przełknęła ślinę. Poczuła ogarniający ją chłód.
Niektórzy spoglądali po sobie, szturchali się wzajemnie łokciami. Szmer rozmów przybierał na sile. W końcu jeden z wyższych, lepiej zbudowanych mężczyzn, wyszedł przed szereg. Zbliżył się do wierzchowca Caty i, wlepiając wzrok w ziemię, zaczął mamrotać coś w jej kierunku:
– Pani… bo pani to na uzdrowicielkę wygląda, no… – wydusił.
– Taaak…?
– No i… erm… bo nam się córka rządcy roz… yyy… rozchorowała, i no, ten…
– I potrzebujecie kogoś, kto mógłby jej pomóc, zgadza się? – Tym razem uderzenie gorąca. Nie wiedziała, czy przyznać się do umiejętności leczniczych, czy spławić mieszkańców miasteczka i czmychnąć, póki jeszcze żyła.
– Tak, pani.
– To niestety nie mogę wam pomóc. Nie jestem wiedźmą. – Chciała popędzić konia, jednak zacieśniający się krąg skutecznie jej to uniemożliwił. – Żadnej wiedźmy też nie znam. Proszę was, nie szukam kłopotów.
Rezydencja biskupa zdecydowanie nie napawała jej poczuciem bezpieczeństwa.
– Widzim, żeś uczona! – krzyknął inny mieszkaniec, wskazując palcem na pakunki z ziołami. Kilku innych pokiwało głowami, ktoś powtórzył jego słowa.
– To ona! – Ktoś zauważył głośno.
– Znachorka, może, ale nie wiedźma! – dodała kobieta w średnim wieku. – My nie chcem twej zguby. Kobiety przecie też uczą się w klasztorach, to nic dziwnego!
Cata odwróciła głowę w kierunku świątyni Cadoca, by po chwili z powrotem spojrzeć na mieszkankę.
– A mnisi? Biskup?
– Mnichy nie chcą pomóc, bo mówią, że dziewczyna już nie do uratowania! – krzyknął jakiś mieszkaniec.
– Miota nią po sienniku, papla coś bez sensu – wtrącił jeszcze ktoś inny. – Mnichy próbowały wypędzać z niej złego ducha, ale ino pogorszyli sprawę.
– Biskup mówi, że to kara za pogańskie rytuały!
Demony. Cata z jednej strony obawiała się, że zostając tutaj niepotrzebnie straci czas, jednak czuła w kościach, że obecność Potępieńców w okolicy grobu wierzchowca Morgany nie mogła być przypadkowa.
– Dziewczę twierdziło, że wypatrywać mamy czarnowłosej wojowniczki na karym koniu… – bąknęła jakaś kobiecina.
Czyli Potępieńcy obserwowali jej poczynania. Nie! Oni próbowali nimi sterować. Teraz już na pewno chodziło o zaginięcie Morgany.
– Zaprowadźcie mnie do niej – rzekła.
– Dziękujem, szlachetna pani! – wołali za nią.
Dom rządcy znajdował się w samym centrum założonego przez Rzymian grodu. W kościele, i zaraz przed nim, stała gęsta masa ludzi. Baśniowczyni słyszała dobiegające ze środka świątyni modlitwy, gdzie między słowami pojawiało się imię Callwen oraz Caerleon. Z urywków zrozumiała tyle, że mieszkańcy grodu proszą Boga o przebaczenie i siłę dla dziewczyny.
– Deus dimitte nobis propter peccata nostra…
Na piętrze najschludniejszego w grodzie budynku, podbudowanego kamieniem i dębowym drewnem, Cata znalazła sypialnię nieszczęśniczki. Dziewczyna, na oko szesnastoletnia, wręcz lśniła od potu. Nogi i ręce przywiązane miała do łoża. Rządca Padarn siedział pochylony nad córką, głaszcząc jej złociste włosy. Twarz mężczyzny zdradzała nękającą go bezsenność. Rude kłaki, przetykane siwymi pasemkami, sterczały we wszystkie strony.
Gdy Cata przekraczała próg pomieszczenia, dziewczyna zdawała się pogrążona w głębokim śnie. Dwóch strażników zostało na zewnątrz, pilnując rynsztunku Baśniowczyni, a kolejna para podążyła za nią do środka.
– Rządco – powiedziała, po czym pochyliła nieznacznie głowę. Zwrócenie uwagi na gościa zajęło Padarnowi dłuższą chwilę, ale wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na Catę, stojącą na środku pomieszczenia w towarzystwie wojskowych. Sprawdził pobieżnie aparycję gościa i wrócił do córki.
– Moja droga Callwen… w objęciach diabła… – mamrotał. – A ty? Kim jesteś, pani? – zapytał.
– Zielarką.
– I uważasz, że jako zielarka z lasu jesteś w stanie wyciągnąć moją córę z czeluści piekielnych?
Cata niemalże skrzywiła się, słysząc dziwną manierę wypowiedzi rządcy, jednak się powstrzymała.
– Tego życzyli sobie mieszkańcy grodu. Zatrzymali mnie niedaleko murów i poprosili o pomoc, twierdząc, że jestem uzdrowicielką.
– A jesteś, pani?
– Można tak powiedzieć. – Odpięła od pasa jeden z mieszków zielarskich. Powąchała zawartość i wysypała nieco na dłoń.
– Zostawcie nas – nakazał Padarn.
Ku zadowoleniu Caty strażnicy posłusznie opuścili pokój. Baśniowczyni podeszła do dziewki i od razu przystąpiła do badania. Rozgrzane czoło i spontaniczne drgania mięśni sugerowały ciężki stan, który, jeśli nikt by się nią nie zajął, mógłby doprowadzić do śmierci.
– Słowa córki zdawały mi się zagadkowe, gdy pierwszy raz je wypowiedziała – zaczął opowiadać. – Skąd mogła wiedzieć, że będziesz, pani, w naszym skromnym grodzie?
– Może ktoś jej o mnie opowiedział? – Cata wzruszyła ramionami.
– Była tu taka jedna, z dwa stulecia minęły od jej żywota – kontynuował Padarn. – Powiadają, że wyleczyć potrafiła samym dotykiem ciemnych jak noc loków…
Cata uśmiechnęła się w duchu. Roztarła w rękach nieco mieszanki roślinnej. Aromat rumianku, melisy i chmielu rozszedł się po sypialni, tłumiąc uciążliwy zapach potu i wydalin.
Ręka Padarna wystrzeliła nagle i chwyciła jej nadgarstek.
– Czy to bezpieczne?
– W większości przypadków – odparła, a do jej głosu przeniknęło trochę więcej ironii, niż chciała.
Rządcę ogarnęło zwątpienie, przez dłuższą chwilę skakał wzrokiem od Caty do córki i z powrotem. W końcu westchnął i skinął głową.
Cata zaczęła nacierać nadgarstki Callwen, gdy nagle oczy chorej otworzyły się szeroko. Strach i zagubienie zapłonęły w jej źrenicach, uciszany przez demona duch młódki próbował przejąć kontrolę nad ciałem.
Dziewczyna zerwała pętające ramiona więzy i złapała Catę za dłoń tak mocno, że ta aż syknęła z bólu. Padarn ożywił się momentalnie.
– Callwen, moja droga, wybudziłaś się!
Jedno głębsze wejrzenie w oczy młódki wystarczyło, by Cata zorientowała się, że to nie córka rządcy kontroluje własne ciało.
– To nie jest Callwen! – krzyknęła.
Cata poczuła nagle, jak coś łapie ją za twarz. Wyrwała się z uścisku i przed oczami mignęły jej zieleniejące, demoniczne szpony.
– Zrób coś! – krzyknęła do Padarna.
Nie odpowiedział.
Callwen wbiła pazury w ramię Baśniowczyni. Cata poczuła wrzynające się w mięśnie drobne ostrza. Zaklęła cicho. Dziewczę zaczęło wrzeszczeć nieludzkim, groteskowo ochrypłym głosem.
– Przytrzymajże ją! – wysyczała Cata przez zaciśnięte z bólu zęby.
Padarn potrzebował chwili, ale w końcu posłuchał Baśniowczyni i naparł na barki córki, przyszpilając ją do łoża. Grymas na twarzy zdradzał jego opory i strach przed sprawieniem Callwen bólu. Słysząc krzyki, strażnicy wbiegli do sypialni, ale zostali ponownie wyrzuceni przez rządcę.
– Tylko was tutaj brakuje! – rzuciła Cata, piorunując żołnierzy wzrokiem.
Usiłowała właśnie wymacać u pasa mieszek z suszonymi kwiatami wierzby białej. Ból w lewym ramieniu promieniował aż na dłoń. Czując, że znalazła odpowiedni woreczek, wsunęła do niego palce i nabrała nieco sproszkowanego kwiatu czystości. Szybkim ruchem przyłożyła dłoń do czoła opętanej.
Nagłe uderzenie gorąca, Callwen zawyła z bólu. Wszystkie zmysły Caty uległy wyciszeniu. Baśniowczyni tkwiła przez moment w całkowitej ciszy.
– Przekaż Morganie pozdrowienia od Gwenhwyfar – zaśpiewał demon. – Twoja patronka nie powinna była opuszczać Niebios dla własnych zachcianek. Nie wie, że naraziła i siebie, i ciebie na niebezpieczeństwo? I biednego Arthwysa…
Właściciel melodyjnego, lecz i niezwykle oślizgłego głosu zachichotał bezczelnie. Wżerał się w jej umysł, próbował zapanować nad wolą Baśniowczyni. Niemalże wytrącił Catę z duchowej równowagi.
Ukazała jej się wizja, gdzie z miazmatycznego powietrza wyłania się białowłosa piękność, odziana w szaty godne królowej Brytanii. Wysoka, o idealnej figurze, lecz źrenice miała wąskie, niczym żmija.
– Wiesz dobrze, że ciało Cal nie należy do ciebie – krzyknęła w myślach Cata. – Opuść je w tej chwili.
Demonica rozchyliła wargi i ukazała rzędy gadzich zębów. Skóra Gwenhwyfar, jeszcze moment temu gładka, pokryła się pancerzem z jaszczurzych łusek. Elementy powłoki zadrżały, rozpoczynając groteskowy taniec.
– Jestem tak blisko, Baśniowczyni! – Gwenhwyfar spróbowała opętać duszę Caty, jednak natrafiła na sprawnie postawioną barierę. – Pozwól mi odebrać to, co zostało mi skradzione!
– Wyrok Niebios jest jednoznaczny.
– Zasługuję na Niebiosa bardziej niż ta kłamliwa wiedźma! – zaskrzeczała.
– Zawrzyj gębę, demonie.
Skupiła całą swoją moc w centrum czoła Callwen. W jednym momencie wszystko wróciło na swoje miejsce: wzrok, słuch i czucie w rękach. Nagrzewająca się skóra dłoni paliła coraz bardziej. Gwenhwyfar nie chciała dać za wygraną.
Baśniowczyni pochyliła głowę, zmrużyła oczy i rozpoczęła inkantację modlitwy egzorcyzmującej. Padarn tracił siły, ciało córki ulegało coraz silniejszym spazmom.
– Agus ann an ainm nan tri anam bheir mi mach as a' chorp so thu! – głos Caty odbił się echem w eterze.
Przeraźliwy wrzask wyrwał się z gardła Callwen, gdy Baśniowczyni dotarła do końca regułki. Ciało dziewczyny wygięło się w tężcowym skurczu, po czym rozluźnione całkowicie opadło na pościel. Na moment nastała absolutna cisza.
Wycieńczona Baśniowczyni zatoczyła się na ścianę i opadła na skrzypiące deski podłogi. Oparła głowę i pogrążyła się na moment w marzeniach o piwie i solidnym odpoczynku, ale sen na jawie rozbiła myśl o naglących obowiązkach. Ściekające z ran krople krwi wytyczały swoje ścieżki na skórze ramienia Caty, po czym wsiąkały w tunikę. Skutecznie przypominały o śmiertelności jej ciała i niebezpieczeństwach, z jakimi musi się mierzyć.
Odetchnęła głęboko i, pomimo lekkich zawrotów głowy, wstała i zbliżyła się do łóżka.
Straciła dużo energii duchowej. Być może za dużo.
– Czy już… – zaczął Padarn, ale Cata weszła mu w słowo.
– Tak. Powinno być dobrze.
– Nie pomyślałbym, że dziewczę odbywać może kapłańską posługę.
– Do kapłanki mi daleko.
Ponownie sprawdziła stan dziewczyny. Jej oddech się uspokoił, skóra już nie parzyła w dotyku, więc szanse na powrót do pełni sił były wysokie. Rządca przytulił głowę córki do serca, mamrocząc pod nosem modlitwę dziękczynną. Czując, że wykonała to, co do niej należy, Cata skierowała kroki ku wyjściu.
– Zaczekaj, proszę. – Padarn przykrył córkę kocem, pocałował ją w czoło i podszedł do Baśniowczyni. Odwiązał od pasa mieszek z monetami i włożył jej do ręki. – Dziękuję.
Cata nie spodziewała się zapłaty, poradziłaby sobie bez niej, ale uczciwie zarobione pieniądze nie śmierdzą. Skinęła głową, zacisnęła palce na woreczku i opuściła dom rządcy bez zbędnych słów.
Skręciła w zaułek, gdzie czekali strażnicy z jej ekwipunkiem i wtem usłyszała rządcę.
– Callwen będzie żyć! – krzyknął stojący w oknie Padarn. – Radujmy się!
Odebrawszy uzbrojenie i konia, podjechała pod bramę grodu, gdy zatrzymał ją młody żołnierz.
– Komu mamy dziękować? – zapytał młodzian.
Spojrzała na rosnące nieopodal dęby. Lekko się uśmiechnęła i odpowiedziała:
– Morganie Le Fay. – Spięła konia i odjechała.
Mieszkańcy podgrodzia, do których dotarły już dobre nowiny, odprowadzali ją wzrokiem w zdumieniu i zachwycie. Narzuciła kaptur na głowę i zniknęła między drzewami, tuż za mostem. Powinna się radować, że uratowała czyjeś życie, a zmartwień jedynie przybyło.
Jeśli Gwenhwyfar pojawiła się w świecie żywych, to musiała zaangażować jakieś silniejsze demony. Fakt, że ta cudzołożnica była w stanie wniknąć do czyjegoś ciała, sugerowało, że Potępieni rośli w siłę. Zdobycie kontroli nad ludzkim ciałem potrafiło sprawić problemy nawet najgroźniejszym potępieńcom, a co dopiero drugorzędnej cudzołożnicy.
Najgorsze mogło być dopiero przed nami.
Po kilku milach wyjechała wreszcie z lasu i znalazła się na rozległej łące. Słońce chyliło się ku zachodowi, malując nieboskłon czerwienią i kolorem rdzy. Wysokie trawy ocierały się o jej łydki, łaskocząc delikatnie skórę. Nie więcej jak ćwierć mili dalej leżała malutka wioska rybacka. Chłodna bryza kołysała źdźbłami traw w zsynchronizowanym tańcu.
Cata poczuła gęsią skórkę na przedramionach. Wygrzebała z tobołka płaszcz i narzuciła na barki, zarówno dla ocieplenia, jak i ukrycia tożsamości. Wolała uniknąć kolejnego wymuszonego przystanku.
Na wschód od sadyby, na małym wzniesieniu, stała niewielka strażnica. Tarcza słoneczna, już połowicznie schowana, dawała nadzieję, że duch Morgany bądź jej wierzchowca chętniej objawią się Cacie. Noc tworzyła sprzyjające warunki dla spotkań z siłami nadprzyrodzonymi.
Zbliżyła się do wieży. Widziała teraz, że budowla nie cieszyła się popularnością wśród mieszkańców wioski. Zarastała powoli zielenią, w niektórych miejscach kamienne bloki kruszyły się i ustępowały miejsca ptasim gniazdom.
Zajrzała do środka. W samym centrum leżały stare resztki ogniska, przy ścianach ułożone były zmiętolone łachmany i prowizoryczne sienniki. Ewidentnie nie była ani pierwszą, ani ostatnią podróżniczką, która skorzystała z ochrony sędziwej strażnicy.
Schody pozapadały się tu i ówdzie, toteż wolała nie wspinać się na szczyt. Ku jej zadowoleniu udało się wprowadzić wierzchowca do środka. Odetchnęła z ulgą. Wyciągnęła kawałek suszonego mięsa z torby i usiadła pod ścianą. Miała tylko nadzieję, że mieszkańcy nie zainteresują się obecnością nieznajomej w pobliżu wioski.
***
– Cato… – Tajemniczy głos, niczym wiatr, wdzierał się do wieży przez każdą najmniejszą nawet szczelinę w murze.
Chrapnęła.
– Catooo…
Obróciła się na drugi bok i opatuliła płaszczem.
– Cato, moja droga, obudźże się.
Uniosła jedną powiekę, potem drugą. Musiała zasnąć mimowolnie po napełnieniu żołądka. Przeklęła pod nosem własną nieuwagę i rozejrzała się dokoła. Koń spał spokojnie, wszystkie bagaże były na swoim miejscu, a ona, cóż, wciąż żyła. Wymacała leżący przy nodze miecz – też nie zniknął.
– Cato, wyjrzyj w stronę morza.
Przetarła oczy i spróbowała uporządkować myśli. Nie była pewna, czy to tylko jej wyobraźnia, czy ktoś naprawdę do niej mówił.
– Wypatruj mnie na plaży.
Przeciągnęła się i wyprostowała nogi. Po chwili wygramoliła się na łąkę, rześkie powietrze rozbudziło nieco Catę. Ruszyła w kierunku wody, z każdym krokiem wyraźniej słyszała szum morskich fal, obmywających piaszczystą plażę. Kojące dźwięki natury prowadziły ją do nawołującego ducha, a ona, niczym zaczarowana, zbliżyła się do wody, uklękła i zanurzyła w niej ręce.
Podniosła wzrok i oto przed jej oczami pojawił się koń. Stał na powierzchni morza, obserwując spokojnie Baśniowczynię. Wodniste ciało nie przypominało skóry żadnego znanego człowiekowi zwierzęcia – jedynie kształt i zachowanie sugerowały, że jest to wierzchowiec. Płynny tors był w nieustannym ruchu, niczym górski strumień, a gdy stworzenie machnęło głową, setki malutkich kropelek opuszczało jego grzywę, lądując w morzu albo we włosach Caty.
Koń zarżał cichutko i nastawił uszy. Pełnym gracji krokiem zbliżył się do zauroczonej kobiety, schylił głowę i zamarł w miejscu. Cata, jakby odruchowo, pogłaskała wierzchowca po pysku. Jej duszę wypełniła nieodparta chęć, aby wsiąść na tajemniczą istotę.
– Cato, możesz jej zaufać.
Objęła szyję Kelpie i jednym ruchem wskoczyła na grzbiet. Duch Baśniowczyni dotknął aury zjawy, obie dusze nawiązały astralny kontakt. Cata wtuliła się w eteryczny wodospad grzywy, zacisnęła mocniej ramiona i wyszeptała:
Zabierz mnie do miejsca,
Gdzie kolory nie istnieją,
W twej grzywie schowam troski,
Ucieknę przed mroku knieją.
Kelpie zerwała się do galopu i pognała na otwarte morze. Włosy Caty unosiły się na wietrze, czuła, jak mgiełka morskiej wody muska delikatnie jej skórę. Stawała się jednością w żywiołem. Niematerialna grzywa wierzchowca była miększa od jakiegokolwiek znanego jej futra, przyjemniejsza w dotyku od najgładszego materiału.
Mogła zapomnieć o wszystkich problemach, o ciążącej na niej odpowiedzialności za ludzkość i obowiązku walczenia o niezmienność historii. W natłoku zrzuconych na nią zadań zapominała o sobie – a w tym momencie liczyła się tylko ona, niesiona na grzbiecie najpiękniejszego wierzchowca, jakiego miała szansę ujrzeć i dosiąść.
Kelpie zanurkowała, serce Caty stanęło na moment. Myślała, że nałyka się wody, jednak mogła wciąż oddychać. Roześmiała się ze szczęścia. Nie przeszkadzało jej morze, nie dręczyły demony. Umysł spowity miała najczystszym i najspokojniejszym snem, jaki przyszło jej przeżywać. Poczuła się jak dziecko w brzuchu matki. Bezwarunkowo bezpiecznie.
***
– Nie mogłabym wyobrazić sobie cudowniejszej podopiecznej. Nawet z blizną na poliku jesteś piękna, niczym kwitnąca jabłoń.
Cata czuła, jakby wiatr gładził ją po głowie. Nie był to zwykły, ludzki dotyk.
– Morgano? Dotarłam do ciebie? – zapytała Baśniowczyni, wciąż zanurzona w półśnie. – Znalazłam cię?
– Jesteś naprawdę silną kobietą – odpowiedział śpiewny głos. Dla Caty brzmiał jak głos matki, której nigdy nie poznała. – Córko Matki Natury.
– Dlaczego odeszłaś?
– Nigdzie nie odeszłam. Wciąż jestem tutaj, obok ciebie.
– Odeszłaś!
Cata rozchyliła powieki i jej oczom ukazała się najłagodniejsza kobieca twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Duchowa iteracja Morgany, mieniąca się zielenią i błękitem, była wyjątkowo wyraźna jak na duszę podróżującą po świecie materialnym. Nad głową patronki rozpościerały się gałęzie, a na nich kwitły różowe kwiaty.
– Wiem, że było ci beze mnie trudno – odpowiedziała, po czym przytuliła głowę Caty do miejsca, gdzie niegdyś biło serce. – Przepraszam, Cato, ale miałam moment słabości.
– Jaki moment słabości? – Podniosła się do półsiadu, zdziwiona. – Czyż Niebiosa nie są wymiarem wolnym od ludzkich rozterek?
– Może kiedyś. Może w innych cyklach wszechświata. Tutaj nawet zmarli nie są wolni od smutku i wątpliwości.
Morgana spojrzała okrągłymi, szmaragdowymi oczami na Baśniowczynię. Uśmiechnęła się łagodnie i pocałowała Catę w czoło. Wojowniczka poczuła chłodny dotyk na twarzy, jakby spadła na nią kropla zimnej wody.
– Nie powinnaś być w Avalonie, Morgano?
– Już dawno straciłam nadzieję na jego odnalezienie. – Spojrzała w dal, a w kąciku oka pojawiła się szklana łza. – Okłamano mnie. Jakim Avalonem jest świat, w którym spotykam się z nienawiścią? Nienawiścią, gdyż okazałam się godniejszą tytułu Nieśmiertelnej, niż Gwenhwyfar?
– Ale… kto cię prześladuje? Uczono nas, że Niebiosa są ideal… – Głos Caty się załamał.
Morgana wciąż wpatrywała się w przestrzeń.
– Ludzie. Jedni twierdzą, że byłam wspaniałą czarodziejką, inni zaś mówią, żem pogańską wiedźmą, powstałą z nasienia zła. Zdziwiłabyś się, gdybyś zobaczyła, jak bardzo wpływacie na dusze po drugiej stronie.
Zerwała kwiat białej lilii i wplotła w swoje włosy.
– Tutaj przynajmniej nie docierają do mnie rozterki świata doczesnego. Nie czuję tej ludzkiej zawiści, która męczyła mnie od momentu, kiedy zostałam Nieśmiertelną.
Cata wsłuchiwała się w słowa patronki, czując okraszający wypowiedź Morgany smutek. Każdy dotyk niebiańskiej uzdrowicielki koił jej targane przeciwnościami serce.
– Ale wrócisz? Bez ciebie nie mogę… chronić ludzi. Chronić Niebios.
– W Caerleonie udowodniłaś, że jak najbardziej jesteś w stanie. – Morgana zauważyła zdziwienie na twarzy Caty, więc szybko dodała: – To nie był żaden test. Gwenhwyfar nie mogła opuścić okazji, żeby mnie upokorzyć. A ty skutecznie odesłałaś ją tam, gdzie przynależy. Jestem świadoma, że najchętniej zajęłaby moje miejsce w Niebiosach. Tak samo, jak Kain chętnie zająłby miejsce Abla. Oboje uważają, że im się to należy.
Cata poczuła chłodny, kojący dotyk w miejscu zranionym przez opętaną Callwen. Ledwie odczuwalne swędzenie rozeszło się po skórze i przeszło w uczucie ulgi.
– Jednak wiem, że same egzorcyzmy i zioła nie zawsze będą w stanie ci pomóc – dodała.
Wstała i delikatnie położyła Catę na trawie. Baśniowczyni wstała po chwili podążyła za patronką. Rozejrzała się po skąpanej w świetle księżyca równinie. Woda otaczała ją z każdej strony, a w oddali, z mroku nocy, wyłaniał się brzeg nieznanego jej półwyspu. Baśniowczyni wiedziała, że jest gdzieś pomiędzy światem żywych a zaświatami. Z jednej strony czuła swoje ciało, miała świadomość, że naprawdę istnieje, z drugiej strony w powietrzu unosiła się obca ludziom aura nieśmiertelności.
Powietrze było rześkie, nigdy wcześniej oddychanie nie sprawiało jej takiej przyjemności. Wszędzie rozchodziła się urzekająca woń porastających łąkę kwiatów. Cudne skupiska tworzyły wymyślne kształty, wykraczające poza ziemskie możliwości.
Morgana zaczęła iść w kierunku centrum wyspy. Jej długa, zdobiona kwiatowymi wzorami suknia unosiła się delikatnie na wietrze. Uzdrowicielka wręcz płynęła przez przestrzeń, wszak była wolną duszą. Tam, gdzie jej stopy dotknęły trawy, wyrastały niezapominajki, przeplatające się z krokusami i irysami.
Na samym środku łąki stał ołtarz. Prosty, drewniany, bez żadnych zdobień, poza triskelionem wyrytym w blacie. Morgana zbliżyła się do świętego stołu, dotknęła go, a wzór trysnął błękitnym blaskiem. Gdy wzrok Caty powrócił do pełnej sprawności, zauważyła, że w miejscu symbolu pojawił się nowy przedmiot.
Frankijski miecz.
– Iachawr. – Morgana pogładziła ostrze wierzchem dłoni. – Symbol twojej profesji i życiowej ścieżki. Lepiej wpasuje się w otoczenie… Z tym gladiusem wyglądasz, jakbyś przybyła z innej epoki. – Uśmiechnęła się. – Proszę, weź go.
Cata zbliżyła się niepewnie i zacisnęła palce na rękojeści miecza. Wtem poczuła, jak oręż wplata swoje korzenie w jej duszę. Wykuty został dla niej, tylko dla niej. Od tego momentu stał się jednością z Baśniowczynią. Był przedłużeniem jej ręki, nieodłączną częścią ciała.
– Ma w sobie cząstkę mojego serca – dodała Morgana i jej oczy rozpromieniły się matczyną dumą. – Chcę, żebyś wiedziała, że nawet jak wrócę do Niebios, to zawsze będę przy tobie. Będę z tobą. Będę tobą. – Zbliżyła się do Baśniowczyni i objęła ją rodzicielskim uściskiem. – Pamiętaj, żeby podążać za głosem duszy. Wykorzystaj ten dar do naprawy naszych światów.
– Morgano… czy to wszystko… to spotkanie… nie łamie naszych zasad?
– To twoje serce jest wyznacznikiem tego, gdzie powinnaś stawiać granice.
Powiedziawszy to, odeszła na krok i położyła chłodną dłoń na sercu Baśniowczyni. Cata jeszcze raz spojrzała w oczy patronki.
– Dziękuję, Matko Zza Morza.
Duch rozpłynął się w powietrzu, a krajobraz zaczął tracić pierwotny kształt. Świat stał się wirem wodnym, łąki wyparowały, morze w jednym miejscu zniknęło, a w innym wyodrębniło się z otoczenia. Opuszczała nieśmiertelną krainę, lecz nie czuła niepokoju.
Teraz stała na szczycie strażnicy. Widziała plażę, na której jeszcze chwilę temu głaskała Kelpie. Bezkres wód, przez które prowadził ją koń Morgany, mienił się kolorami wstającego słońca, kończącego właśnie swój sen. Świat na nowo nabierał wyrazistych barw.
Poczuła, że w prawej ręce trzyma miecz, lecz nie był on starym gladiusem jeszcze z czasów Budyki. Na ostrzu widniało wygrawerowane ręką sprawnego rzemieślnika słowo – Iachawr.
Z nadzieją wyszeptała modlitwę błogosławiącą. Ostrze wpierw zamigotało, a po chwili rozpaliło się błękitnym, niebiańskim blaskiem. Poczuła w duszy bicie serca Morgany.
– Uzdrowiciel – wyszeptała, podnosząc oczy na budzący się świat.
***
I odjechała w stronę wschodzącego słońca. Na karym koniu, którego na cześć klaczy duchowej matki nazwała Kelpie. Żałuję, że nie mogłem z nią odwiedzić Caerleonu. Ale może to nawet lepiej. Niektóre przygody najlepiej przeżyć samotnie.
Lucius