Franc od zawsze uważał się za człowieka urodzonego pod szczęśliwą gwiazdą. Choć, gwoli ścisłości, sam pewnie nie użyłby tak wymyślnego sformułowania. Przy kielichu wódki, z kartami w ręku – gdy kompani zaczynali przysięgać sobie dozgonną przyjaźń, narzekali na pracę u bauera, czy płakali nad słabymi kartami w baśce – Franc, gapiąc się przez otwarte okno, mówił:
– Ze mnie je fest gbur!
W tym miejscu należą się wyjaśnienia. Wbrew pozorom “gbur” to nie człowiek burkliwy i niesympatyczny. Tak dawniej na Kaszubach określano gospodarza – zamożnego, wolnego chłopa pracującego na własnym, dużym gospodarstwie.
Nie można było odmówić Francowi racji. W końcu i praca na gburostwie szła fest i z gospodarza był chłop, że fest! Czarnowłosy, śniadolicy i przystojny zyskał przydomek “Cygan”, choć romskiej krwi w żyłach Franca nie płynęła ani kropla. Podobno na fusze u Niemców za sprawą swej powierzchowności zbałamucił pewną wdowę. Gdy obrzydło mu mieszkanie na koszt bogatej Helgi, wrócił do ojczyzny, a porzucona kobiecina przybyła za kochankiem do Polski i przy użyciu złożonej parasolki wyraziła na plecach Franca swój żal. Ale nie o tym będzie ta historia.
Franc siedział na ławeczce wyrżniętej w zwalonym pniu lipy. Rozkładał na sitach pokrojone kapelusze podgrzybków, co jakiś czas odpowiadając gwizdaniem śpiewającemu gdzieś niedaleko drozdowi. Nagrzany za dnia las oddawał swoje ciepło i chuchał na plecy Franca pachnącym igliwiem powietrzem. Trawy porastające brzeg jeziora szeptały i chichotały, obserwując baraszkujące wśród szuwarów kaczki. Po łące na drugiej stronie jeziora leniwie przechadzały się żurawie. Ptaki te chyba celowo odkładały jesienne pożegnanie się z ojczyzną. Jakby żal im było opuszczać Kaszuby.
– I nie dziwota – westchnął Franc, cisnąwszy do wody przeżarty przez robaki grzybek.
Legenda mówi, że gdy Pan Bóg już skończył pracę nad światem i zadowolony zasiadł na tronie, przyszedł do niego Anioł o imieniu Kaszub. Poskarżył się, że powierzona jego opiece ziemia na północy Polski to jałowe piachy. Pustynia niezdatna do zamieszkania przez ludzi, bez zwierząt, roślin, gór, jezior – okrutna, niczym kara boska. Pan Bóg odchrząknął zakłopotany, podrapał się po wszechwiedzącej głowie. Po krótkim namyśle, wręczył Kaszubowi złoty worek.
– Do tego wora, Kaszubie, wsypałem to, co zostało mi po stworzeniu całej reszty świata – rozbrzmiał głos Stwórcy. – Idź i uczyń twą ziemię przyjazną ludziom, a ja ją będę błogosławić po wieki wieków. Albowiem prosiłeś mnie o ratunek, a ja cię wysłuchałem.
– Jo! – podsumował legendę Franc, podziwiając to, co Kaszub wysypał ze złotego worka. Łagodne góry, jeziora rodzące ryby, lasy pachnące grzybami – „resztki” całego świata spadły tu, na najpiękniejszą część Polski.
Franc wytarł nożyk o bùksë , pozbierał sita i ruszył w stronę chałupy – ona też była fest, bo dzięki zarobionym na robotach pieniądzom Franc nie tylko kupił ziemię, ale i postawił solidny dom. Śpiew drozda odprowadził go aż pod drzwi wychodzące na podwórze. Ledwo je przekroczył, rozbrzmiał inny… świergot.
– Zgłuchłeś do reszty, Franc?! Ile ca można wołać? Przeca drę się i drę, co, jaśnie panu zaproszenie trza posyłać? Mało, że zrobić futer, to jeszczi do gamby włożyć, hę?!
Franc skrzywił się, jakby wciągnął za dużo tabaki. Cóż, jako fest gbur i fest chłop, dzéwczê też mu się trafiło, że fest.
– Cëchò, Marteczko, mój ty słowiku, patrzaj no! Grzëbë żem oprawiał, będziesz mogła zëmą zupa uwarzyć.
– Jô ca zaraz uwarza… I gdzie rzyc składasz?! Wacłôw Buszke do ce przyszedł. Musi o tego kónia iść.
O, szczęśliwa gwiazda na moment skryła się za chmurami.
– O Stolema?
Marteczka tylko machnęła ręką i wylała zimny eintopf z misy Franca do gara.
– Jo. Tera biéj się tłumacz. Ino wróć chùtkò, bo trzeci raz grzała nie będę.
Franc zawahał się, nim nacisnął klamkę drzwi. Cofnął rękę, sięgnął za pazuchę po piersiówkę. Upił jeden łyk dla kurażu. I drugi, żeby przywołać na twarz uśmiech niewiniątka. Dopiero wówczas ruszył na spotkanie czekającego przy furtce Wacława Buszke.
– Franc, ty obmierzły oszuście! – Dudniący bas sołtysa spłoszył uwiązanego do płotu Stolema i dwa inne odpoczywające w stajni konie. – Coś ty mi sprzedał na targu, diable jeden?!
Gbur obejrzał od góry do dołu Stolema, uniósł jedną brew, podrapał się po opalonym policzku.
– Mnie się zdaje, żem opchnął ci kónia – powiedział Franc. – Ale mogę się mylić.
– Ślepego konia! – Sołtys chwycił kantar i wykręcił łeb chabety w stronę Franca. Po poranionym pysku zwierzęcia spływała krew. – Za Brusami wjechałem w las i dałem koniowi po bokach. Wyrżnął pyskiem w pierwsze drzewo! Ty cholerny cwaniaku! Czyli to prawda, że Kaszubie, choć oczy wydłubie, to dupą przejrzy! Zawsze wasze na wierzchu, zawsze musicie wygrać, wsioki jedne. Okłamałeś mnie! Oddawaj geldy!
Franc sam się prosił o kłopoty, sprzedając ślepego konia sołtysowi i zatajając defekt kobyły. Cóż, wystarczyła garść pieprzu wtarta w zadek Stolema, a ospała chabeta zmieniła się w pięknego, silnego ogiera. Koń po tym zabiegu nawet jakoś tak… jakby na moment odzyskał bystrość spojrzenia.
– Jo, jo… Jô kłamcą?! – oburzył się Franc, poprawiając nieco przybrudzoną już westkę. – A pëtałes się, czy Stolem widzi? Ni! A byś spytał, powiedziałbym ca, że ślepy.
Sołtys wydał dźwięk podobny do dławiącego się kością psa. Prawdopodobnie szukał słów podsumowujących Franca jako handlarza. I gdyby miał dość czasu, użyłby tych samych epitetów, których użył Franc, pomstując na Cygana, od którego sam nieszczęsnego, ślepego Stolema kupił.
Tak, Franc miał żyłkę do interesów, ale tylko po trzeźwemu.
– Przeklęty oszust! – Sołtys szarpnął za wodze, próbując odwiązać konia od płotu. – Przeklęty, przeklęty, przeklęty! Niech cię diabeł porwie, Cyganie, niech cię licho! Niech cię czart w dupę rucha, bodaj byś uwiądł! Idź do diabła, idź do DIABŁA! IDŹ! DO! DIABŁA!
Gwałtowny podmuch wiatru połknął ostatni okrzyk sołtysa. Drzewa ugięły się, na leśną drogę runął deszcz odpryskującej z pni kory. Trzasnął zerwany rzemień, spłoszony Stolem z przeraźliwym rżeniem pomknął przed siebie. Nie uciekł daleko – znów wyrżnął pyskiem w gruby jak szwagier Franca pień buku. Aż przysiadł na zadzie, gapiąc się bez zrozumienia przed siebie.
Wacław uskoczył przed spadającym konarem, który zamiast głowy sołtysa zmiażdżył płotek oddzielający włości Franca od wijącej się ku Wielkim Chełmom drogi. Później, podczas reperowania ogrodzenia, Franc doszedł do wniosku, że o wiele mniej żałowałby tej pierwszej straty.
– Apokalipsa! – zawodziła Marteczka, którą wichura odciągnęła od gara z zupą i zwabiła na podwórze. – Apooookalipsaaaa!
Nie trzeba było pieprzu wtartego w tyłek, by sołtys i Franc zgodnie pocwałowali na pomoc niewieście w potrzebie. Potykając się o resztki płotu, ślizgając na opadłych ze śliwy przejrzałych owocach, tratując miotające się w panice gęsi, stanęli u boku zapłakanej Marteczki na brzegu… nie, już nie jeziora, a buzującego zieloną pianą kotła.
– Jezusie Chrystusie, zlituj się nad nami, grzysznemi! – wrzeszczała dalej Marteczka. – To apokalipsa, Franc, zagłaaadaaa!
Marteczka musiała być wieszczką, ponieważ ledwo jej lament wzleciał ku niebu, powierzchnia jeziora rozstąpiła się na dwoje, jak Morze Czerwone na rozkaz Mojżeszowej laski. Cuchnąca mułem gardziel wypluła wstążki wodorostów. Przerażone raki latały w powietrzu niby trzmiele, klekocząc szczypcami. Tajemna siła rzuciła w górę wielkiego karpia, aż żal, że pod ręką nie było żadnego podbieraka. Jezioro oddało też pagaj, który Franc zgubił jakieś pół roku wcześniej.
– Boże, kuniec świata! Booożeee!
Rozchodzące się w przeciwne strony fale wyciągnęły ramiona ku burzowym chmurom. Wtem z plaśnięciem złączyły mokre, zimne dłonie, tworząc arkadę. Z jej dna buchnął dym, a gdy czarna chmura opadła, stojący na podwórku ludzie zobaczyli wychodzącą z jeziora niewysoką istotę w szpiczastym kapeluszu. Przyczepione do ronda blaszki podzwaniały przy każdym kroku. Białą koszulę pstrzyły plamy sadzy, guziki haftowanego wępsu dymiły, jakby kaftan dopiero co wyjęto z bardzo gorącej kąpieli. Osobnik sprężył się, by wskoczyć na piaszczysty brzeg, a gdy już stanął na lądzie, Franc, Marteczka i sołtys zgodnie, jak na dany przez księdza znak, przeżegnali się.
Przybysz nie miał na sobie bùksów. Węps ledwo co okrywał kosmate, kozie dupsko.
– Jezus Maria! – zaskomlała Marteczka, padając na kolana. – Jezus Maria, Jezus Maria…
Diabeł stanął jak wryty. Rozejrzał się dookoła tak szybko, że niemal smagnął po gębach ludzi skołtunionym pędzlem wieńczącym długi ogon. Odetchnął, gdy nie dostrzegł nikogo poza ich czworgiem.
– Nie strasz, kobieto! – Złapał się za serce. – Idąc tu, nie spodziewałem się konkurencji. Państwo pozwolą, że się przedstawię. Purtek, do usług! A że wzywaliście mnie, więc słucham. W czym problem?
Ludzie milczeli, gapiąc się z rozdziawionymi ustami na diabła.
– Państwo pozwolą, że zacytuję. – Purtek wyciągnął zza pazuchy kajecik, przekartkował i zaczął czytać – „Niech cię diabeł porwie, Cyganie, niech cię licho! Niech cię czart w dupę rucha”… Cóż, tę czynność wolałbym pominąć. Więc szybciutko, kto to powiedział?
Ręka Franca sama poderwała się w górę, palec wymierzył oskarżycielsko w sołtysa.
– Òn!
Sołtys pobladł, również padł na kolana, dołączając do Marteczki.
– On mi na targu konia ślepego sprzedał, szubrawiec, ja nic nie zrobił, panie diable, ja stratny, dobry ze mnie człowiek, katolik i Polak, nie Prusak, nie jakiś głupi wsiok, nie kradnę, nie piję, żony nie biję, w każdym razie nie za często, jak zasłuży tylko!
– Dobra, dobra. – Diabeł machnął ręką. – Spowiadaj się tym waszym czarnym frantom. Moje pytanie, który to Cygan?
– On! On! – Sołtys odpłacił Francowi, tyle, że jego palec jakoś tak bardziej drżał.
– Czyli wszystko jasne. Ty, Polak katolik, zabieraj swojego konia i raus stąd!
Purtek schował kajet. Pstryknął palcami i ślepy dotychczas koń odzyskał wzrok. Sołtys wskoczył na grzbiet Stolema i pognał… jakby go diabli gonili.
– Ty, Cygan, też się zbieraj. Czas na nas, mamy umowę do spisania.
Wreszcie i Franc padł na kolana przed obliczem diabła.
– Jô? Dlôcze?!
– Aaa, sporoś w życiu nabroił. Tylko czekałem, aż ktoś wreszcie pośle cię do mnie – westchnął diabeł, unosząc brzeg kapelusza. – Przykro mi, takie są przepisy. Polak trzy razy nazwał cię przeklętym i trzy razy kazał iść do diabła. Ale nie martw się, sowicie ci zapłacę, a duszę zabiorę dopiero po śmierci!
Marteczka w płacz, Franc tylko ściągnął z głowy mùca i mnąc ją w dłoniach, lamentował:
– Jak to, dusza? Diôchle, taki ciężki żëwot mam i jeszczi po śmierci męki piekielne mnie czekajo? Na fuchach u Miemieckich tyrałem, by kupić ten fyrtel zemi, potem leno robòta i robòta. Co żem w żëcu nabroił? Ot, trochi cygaństwa, handlów nieuczciwych, jedna wdówka zbałamucona i czeliszek wódki od czasu do czasu. Roz dałem dziedzicowi kiełbasa z byczych jojec, ale mu smakowała!
I tak biadolił Franc, kajał się, prosił i błagał, całując Purtka w rąbek kaftana, aż czarne serce diabła na moment przestało buchać smrodliwą siarką i okazało krztynę współczucia. Franc zaprosił Purtka do chałupy, zasiedli w izbie przy wódce i zaczęli się targować. Gbur nie odpuszczał, żal było mu duszy. Purtek, straszny służbista, również wytrwale bronił interesów piekła, lecz z każdym kolejnym kielichem jego upór słabł. A że tęgi łeb Kaszuba, wszyscy to wiedzą, w końcu diabeł trzęsącą się od pijaństwa ręką nakreślił swój podpis pod cyrografem stwierdzającym, iż:
“Franciszek Szczepansczi, syn Franciszka Antoniego i Franciszki, zachowa pośmiertnie duszę na wyłączność i postara się za życia odpokutować za swoje grzechy.
Diabeł Purtek, syn diabła Smętka i kozy starej Borowiakowej, w ramach rekompensaty kupuje od Franciszka prawa do jego ziemi za symboliczne dwadzieścia fenigów.
Diabeł Purtek umożliwi Franciszkowi i jego rodzinie zajmowanie dwuizbowej, krytej strzechą chałupy na dotychczasowych zasadach.
Franciszek zobowiązuje się nie utrudniać prowadzonej przez Diabła Purtka działalności, polegającej na zakopywaniu we wspomnianej w punkcie drugim ziemi pieniędzy zdobytych na handlu duszami oraz ich suszeniu i czyszczeniu w co siódmą wigilię Świętego Jana”.
A że gościna u kaszubskiego gbura nad wyraz spodobała się diabłu, został Purtek jeszcze na kolację i drugą flaszkę wódki. Tylko Marteczka, niespecjalnie zadowolona z piekielnego towarzystwa, klęczała na progu chałupy, trzęsąc się z zimna i mamrocząc różaniec.
Po trzeciej butelce, gdy księżyc przeglądał pyzatą buzię w lustrze jeziora, a sowy plotkowały gdzieś w lesie, Purtek wytoczył się z chałupy, wyjąc wniebogłosy hymn na cześć Szatana. Porwał pogrążoną w modlitwie Marteczkę do kosedera, gubiąc w tańcu kapelusz. A że kopytka mu się plątały, prawie runęli oboje na ziemię.
– Szepraszam szanowną, śliszną panią – wysyczał diabeł zdrętwiałym od gorzały językiem, gdy żona Franca cudem, chyba za sprawą klepanych wcześniej modlitw, nie nadziała się na zakrzywiony róg.
– Fraaaanc! – zawołała w stronę chałupy.
Nieco pewniej na nogach z domu wyszedł Franc. Zgarnął kapelusz Purtka, zgarnął bełkoczącego diabła i podpierając się wzajemnie, ruszyli w stronę jeziora.
– Franc… Psszyjacielu. Jah ja cię ssszanuję… – Płakał wzruszony swą miłością diabeł. – I wiesz co?! Wiesz ssso… Dam ci prezent, jo? Ale to… za chwilę.
Purtek zgiął się wpół i rzygnął w jałowiec. Krzak momentalnie stanął w ogniu, osmalając diabłu wąsiska.
– Dam ci presssent – ciągnął diabeł, ocierając usta. – Zrobię cię bogaczem! Also… Bęziesz miał tyle pieniędzy, że… Że aż tyle! Wszyscy we wsi… wszyscy… będą cię zwać bogatym von Szczepańskim! I twoje dzieci będą bogate… i wnuki… i prawnuki…
Wyliczanka urwała się, gdy diabeł zasnął na stojąco, wtulony w kark Franca. A że Purtek – jak sama nazwa wskazuje – śmierdział niemiłosiernie, Franc przyspieszył, byle szybciej pozbyć się gościa. Rzucił chrapiącego pijaka na taflę jeziora i patrzył, jak dymiące ciało odpływa od brzegu. Gdzieś blisko środka zbiornika wytworzył się wir i wciągnął Purtka z powrotem do piekła.
– Zaś udany targ – mruknął Franc, sypiąc tabaki pomiędzy grube jak liny ścięgna lewego kciuka. Niuchnął solidnie, a gdy odrobinę pojaśniało mu w głowie, wyciągnął z kieszeni westki jedną dwudziestofenigówkę, za którą diabeł kupił prawa do jego ziemi. – Jo, udany…
* * *
Szczęście Franca nie trwało długo. Raptem trzy dni.
Dokładnie tyle zajęło Purtkowi wytrzeźwienie.
– Franc, ty oszuście! – Diabeł wypadł z kipieli jeziora czerwony na twarzy, w przekrzywionym kapeluszu i rozchełstanej koszuli. Wciąż śmierdział przetrawioną wódką. Musiał ciężko chorować po targach z Kaszubem. – Coś ty mi zrobił?! Gdzie moja dusza?!
Trzasnęły drzwi – to Marteczka uciekła, nie chcąc być świadkiem kolejnej awantury z udziałem diabła. Jej mąż za to okazał wyjątkowy spokój. Dalej skubał pióra z zaszlachtowanej przed chwilą gęsi.
– Ni wiem, gdzie tvòja dusza, Purt. – Wzruszył ramionami. – Le wiem, gdzie môja.
Franc popukał się w pierś, posyłając diabłu ten swój czarujący, zawadiacki uśmiech.
– Twoja, moja, jeden diabeł! – pieklił się Purtek, wymachując w powietrzu cyrografem. – Na co mi twoja ziemia? Ten przeklęty las, przeklęte jezioro, ta krzywa chałupa?! Oddawaj duszę! Jesteś diabeł, nie człowiek! Zdrajca! Oszust!
Kaszubska krew zawrzała w żyłach Franca. Zerwał się z ruczka, aż przewrócił koślawy stołek. Cisnął na wpół oskubaną gęsią w diabła, doskoczył doń i wyrwał pergamin z pieczęcią Piekła.
– Słowò rzecz święta! – huknął, rozwijając cyrograf. – Môja dusza, rzecz święta. A nade wszëtkò ta zemia, Purt! To dobrô, kaszëbsczi zemia. Święta zemia, bo rãką Bòga stwòrzona! I tylko Òn je ji włôscëcélem. Òn ma ji prawa, nie jô! Also, kùsznji mje w rzyć i raus stąd! Wracaj do piekła i zapamiętaj se. Më, Kaszëbi, nie w ciemię bite! Ani dusza Franca tvòja, ani ta zemia!
Kaszubski gbur rzucił diabłu pod nogi dwadzieścia fenigów. Przegrany Purtek zaś zabrał swój cyrograf, oddał Francowi gęś i złorzecząc pod nosem coś o mękach piekielnych, poszedł w stronę jeziora.
– Franc! Të jeś sprytny jak lis.
Franc obejrzał się. Na progu chałupy stała Marteczka tuląca do piersi szkaplerz. Podziw dla wyczynu męża dodał jej oczom takiego blasku, że znów wydawała się Francowi najpiękniejszą dziewczyną na caluśkich Kaszubach.
Zaraz jednak złudzenie prysło, gdy Marteczka splunęła przez ramię i trzy razy przeżegnała się.
– Wërzuc ta ganś, jo? Przeca diôbéł ją tykał, jeszczi się potrujem, Franc! – Wróciła do chałupy, szykować obiad.
Franc jednak nie posłuchał. Ruszył biegiem za diabłem, choć ten już prawie cały zanurzył się w wodach jeziora i zawołał:
– A mòj prezent? Miałeś zrobić mie bògatim! Obiecałeś! A słowò…
– …święte, tak? – Skrzywił się Purtek. – Czekaj, Franc, jeszcze ty będziesz bogaty!
Srebrna fala nakryła szpiczasty kapelusz, jezioro połknęło diabła. Zaszumiały tataraki, gdzieś za chałupą zaćwierkał drozd, jakby pytał, czy już po wszystkim.
– No, jo – westchnął Franc.
Wtem gęś, którą ściskał pod pachą, podniosła wiotki dotychczas łeb. Czarne ślepka wbiły spojrzenie w Kaszuba.
– Gęg?? – zapytał ptak z jakże ludzkim zdziwieniem.
– Chryste Panie! – Śniade policzki Franca pobladły. – Ki czort?
Oskubana gęś uderzyła skrzydłami, wyskoczyła z ramion człowieka. Chwilę biegła ogłupiała, potem po prostu zaczęła grzebać w trawie.
– Jô coś czuł, żeś słabo po łbie dostała – mruknął Franc. – Ino durno terô wyjzdrzysz z tą łysą dupą.
Franc machnął ręką i poszedł do stajni, gwiżdżąc jakąś skoczną melodię.
Gdyby się obejrzał, zobaczyłby, jak gęś podnosi łeb. W dziobie trzymała błyszczącą, nowiutką fenigówkę. Po chwili wahania ptak rozwarł dziób. Moneta wpadła do gardła, a stamtąd do brzucha, który ledwo co uniknął przerobienia na pieczeń.
Następnego ranka, gdy blade, wciąż rozespane słońce podniosło głowę z pierzyny mgieł, Franc zabrał wiklinowy kosz, zabrał motykę, zabrał swój zawsze pogodny nastrój i już miał podreptać na pole, by wykopać bùlwy, kiedy coś zamigotało tuż pod jego chodakami. Gbur schylił się.
U jego stóp leżały dwie monety.
Franc podskoczył wystraszony, gdy spod studni rozległ się gęgot na wpół oskubanej gęsi. Przemieniony w słup soli patrzył, jak ptak podchodzi do monet, pożera obie i wraca do stodoły, poplątać się pod kopytami koni.
– Święty Józefku!
Cichaczem gospodarz podreptał za gęsią. Zaczaił się w drzwiach stodoły. Zapomniał o wykopkach, o dniu targowym, a co gorsza, o śniadaniu. Nawet Marteczka przestała odciągać męża od obserwacji gęsi. Biadoliła tylko, że już od rana Franc zagląda do kielicha – skoro tak dziwnie się zachowuje, wytłumaczenie musiało być jedno. Ale Franc był wyjątkowo trzeźwy. I wyjątkowo cierpliwy.
Tuż przed obiadem gęś wytoczyła się ze stajni. Strzepnęła skrzydłami, zagęgała, pokręciła łysym kuperkiem i…
– Pffrrr…
Z miłym dla ucha brzęknięciem na ziemię spadły cztery monety.
Fest gbur miał i fest rozum – czego żadnemu Kaszubowi odmówić nie można – więc rychło pojął, jaki prezent podarował mu na odchodnym diabeł Purtek.
* * *
Las powoli zrzucał z ramion szeleszczący, złoty płaszcz, szykując się do przywdziania śnieżnego kożucha. Już i dzikie gęsi odleciały i ostatnie żurawie pożegnały Kaszuby. Raki zagrzebywały się w dnie jeziora, zbierając się do zimowego snu i ryby jakoś tak niechętnie podpływały w pobliże sieci. Praca na polach kończyła się, ludzie dopychali do ziemianek i piwniczek ostatnie zapasy.
Tylko Franc pozostał nad wyraz aktywny.
Marteczka cerowała skarpety, zerkając z niepokojem na drzwi stajni. Franc przesiadywał tam podejrzanie długo. Co robił – nie chciał zdradzić. Mówił tylko: „Martuś, jeszczi będziem bògate, jeszczi będziem dziedzice!”. Poza tym… jakoś podejrzanie głęboko zaprzyjaźnił się z gęsią, którą miał zabić w dzień drugich odwiedzin Purtka.
Na wspomnienie diabła Marteczka przeżegnała się i zmówiła trzy zdrowaśki.
I Franc wspomniał swojego niegdysiejszego towarzysza od flaszki. Tyle, że on błogosławił diabła na wszystkie sposoby, dziękując Bogu za to, że sołtys swoimi przekleństwami sprowadził gburowi na głowę wysłannika piekieł.
– Jo, jo, mała, wcinaj! – Zaśmiał się Franc, wpychając gęsi do dzioba kolejne fenigi.
Z czterech dwudziestofenigówek szybko zrobiło się osiem, z ośmiu szesnaście, a po szesnastu… gęś dostała rozwolnienia i srała rdzawym błotem. Po serii prób i błędów okazało się, że idealną liczbą monet, podaną gęsi do przetrawienia, było dwanaście. Nie powodowały rozwolnienia i w miarę szybko przetrawiały się, podwajając swoją liczbę.
Przez całą zimę kiszki zaczarowanego ptaszyska pracowały pełną parą, a majątek Franca powiększał się powoli, acz systematycznie. Co dziwne, gęś nie trawiła innej waluty. Korony wywoływały u niej czkawkę, ruble zwracała, a marki papierowe – po bolesnych, kilkudniowych zatwardzeniach – rozmieniała i tak na fenigi (pewnego poranka Franc podał gęsi dokładnie pięć dwudziestofenigowych monet licząc, że ptak zamieni je na całą markę. Eksperyment nie wypalił).
Z pełnej kiesy zrobiła się torba, z torby worek. Wiosną, gdy inni ruszali do prac w polu, Franc sprzedał ziemię, sprzedał dom i przeniósł się w głąb lasu, by tam w lichej, krytej słomą chacie potajemnie pomnażać przy użyciu gęsi pieniądze uzyskane i ze sprzedaży majątku.
Rok później z worka zrobiła się beczka. A gdy kolejny rok minął i gbur wtoczył do domu drugą bekę, nie mógł już dalej zwodzić Marteczki. Podniósł wieko tej pełnej, zdjął położone na wierzchu dla niepoznaki suszone ryby i pokazał żonie pieniądze.
– Ò mój Boże, Franc… – Marteczka aż musiała przytrzymać się beczki, by nie upaść. – Kogo żeś obrabował? Të je rabùsznik? Jo, a mëmka mi gadała, nie bierz so starszëgo, òn jak Cygan wyjzdży, będziesz të płakać, Martuś, będziesz!
Franc pokazał żonie gęś, razem ją nakarmili, razem czekali, aż ptak ulży kiszkom. Strach Marty przed piekielnymi czarami przegrał jednak z pragnieniem dostatniego życia i od tej pory małżonkowie razem, wyjątkowo zgodnie, rachowali monety. Marteczka – sprytna, prawdziwa Kaszubka – co siódmy liczony pieniążek wsuwała ukradkiem do kieszeni, powątpiewając w męża smykałkę do interesów, gromadząc kapitał na cięższe czasy.
Wreszcie nie tylko druga, ale i trzecia beczka błyszczała polerowaną stalą aż po brzegi. Wówczas to Franc powiedział sobie: basta. Pora odkupić ojcowiznę, postawić pałac, zatrudnić służbę. Żyć jak dziedzic, być bogatym, nic nie robić do końca życia, tylko cieszyć się światem! Wtoczył więc na furmankę trzy beczki, połechtał konie batem i pojechał do miasta. Siedział na koźle dumnie, jak sułtan na słoniu, pozdrawiał każdego mijanego człowieka. Nawet sołtysowi się ukłonił, choć Wacław na jego widok nakreślił znak krzyża, mamrocząc coś o diablim pomiocie.
Spływające potem konie parsknęły z ulgi, gdy Franc wstrzymał je przed pięknym gmachem ratusza. Gbur poprawił swój niedzielny węps, strzepnął źdźbło słomy z bùksów, zdjął nabożnie mùcę i wszedł do urzędu. Chwilę odczekał, lecz nikt w podskokach nie przybiegł, by obsłużyć przyszłego krezusa Kaszub. Zniecierpliwiony, wparował do pierwszego z brzegu pokoju.
– Ich bin Franc von Szczepansczi – zawołał z estymą, starając się nie popełnić żadnego błędu. – Ich bin gekommen, um das Dorf Dużé Chełmë zu kaufen! Ich bitte auch um Erlaubnis, einen steinernen, mehrstöckigen Palast zu errichten.
Urzędnik westchnął z ubolewaniem. Kolejny pijany Kaszub.
– Panie Franciszku, może pan po polsku mówić. Teraz urzędy polskie, nie ma już Niemców. – Zmierzył Franca od stóp po czarnowłosy łeb. – Więc, chce pan kupić wieś i postawić na jej terenach murowany, piętrowy pałac. A za co pan chce kupić te Wielkie Chełmy?
Na to Franc tylko czekał. Chwyciwszy urzędnika za fraki, wyciągnął zza biurka i powlókł przed ratusz. Wskazał na wóz.
– Wóz i dwa konie, tak? – mruknął urzędnik, mrużąc oczy w ostrym słońcu. – Trochę mało warte.
– Òbacz, niby gryzipiórek, a taci głupsi!
Kaszub wskoczył na wóz, zdjął dekiel z beczki i nabrał monet w garść. Brzęk mamony jakby obudził znudzonego urzędnika. Chłopina wskoczył na wóz, zajrzał do beczki i…
– Fenigi?
Franc pokiwał głową. Wsadził na łeb mùcę, zanurzył obie dłonie w swoim skarbie.
– Jo! Masz, knapie, jako zachęta. – Wsypał pracownikowi ratusza dwie garści fenigów do kieszeni. – To jak? Będę mieć ten Palast, czy ni?
Wbrew oczekiwaniom Franca urzędnik wcale nie pobiegł w poskokach załatwiać aktów własności i zezwoleń. Mężczyzna oparł się o burtę wozu i tylko kręcił z niedowierzaniem głową.
– Fenigi?!
– No, przeca fenigi. Bryle na nosu ma, a ślepy i tak.
– Trzy beczki fenigów? Marek? I to pewnie jeszcze niemieckich…
Franc zdenerwował się.
– Jak nie bierzeta, to jô tam srom na was, pójdę gdzie indziej! Dylaj mnie tu z furmanki, dydku, bo mnie zara kto okradnie.
Urzędnik zdjął okulary, przetarł twarz. Chwilę zbierał myśli, wreszcie rzekł cicho:
– Nikt ich panu, panie Franciszku, nie ukradnie. Marki wyszły z obiegu w zeszłym roku. Teraz wszyscy płacimy w złotówkach. W dwudziestym czwartym roku rząd przeprowadził reformę monety. Nie wiem, w jakich borach się pan zaszył, ale przegapił pan przewalutowanie. Przykro mi.
Prawda ukryta w słowach urzędnika bardzo późno przedarła się do świadomości Franca. Nie będzie pałacu. Nie będzie wsi. Nie będzie nawet chałupki nad jeziorem, którą Franc sprzedał, by mieć czym gęś futrować. Bieda. Tylko bieda…
Bieda i trzy beczki złomu.
* * *
Jeszcze tego samego dnia Franc wrócił na swoje dawne włości. Usiadł na ławeczce, zignorował wściekłe szczekanie psa nowego właściciela jego dawnego domu. W ręku ściskał jedną dwudziestofenigówkę, a oczy wlepiał w gładką, spokojną taflę jeziora.
– Purtku, bądźże spjeklony, spjeklony, spjeklony! – Przeklął diabła po trzykroć Franc. – Idź do diôbła, idź do diôbła, idź do diôbła!
Jezioro wciąż leniwie przeciągało się pod błękitnym niebem, obserwując przeganiane przez wiatr baranki z chmur. Diabeł nie przyszedł. Zasada trzykrotnego przeklęcia najwidoczniej działała tylko na ludzi, nie na rezydentów piekła. W pewnym momencie Franc usłyszał chichotanie, ale czy to złośliwy Purtek, czy wodne ptactwo kpiło z biednego Kaszuba, nie sposób orzec.
Kaszub wycofał wóz pod sam brzeg jeziora, sturlał doń wszystkie trzy beczki. Wszedł do wody i pchał każdą z nich, aż stracił grunt pod nogami. Wówczas otworzył wieka i oddał diabłu cały majątek. Będzie miał Purtek co suszyć.
Gdy Franc wrócił do domu, jedno spojrzenie na dziwnie ponurą twarz kaszubskiego gbura starczyło, by Marteczka domyśliła się fiaska targów. Nie widziała ani teczki z aktami własności, ani beczek pełnych monet. Nie pytała, co się stało. Nie pytała nawet, po co Francowi siekiera.
Pozwoliła sobie na komentarz dopiero wieczorem, gdy oboje zasiedli do kolacji.
– Siedzim w byle chëczy, psiniądze z gansiej dupy znikły, a jemy jak grafy. Tyle to môsz z tëch twòjich targów z diôbłem. Purtka chciał të oszukać?! Sam głupiś jak ta ganś. Terô to jeś prawdziwy bogaty Franc von Szczepansczi!
Kaszubski gbur nie odpowiedział. Coś chrupnęło mu w ustach, zabolało fest. Wypluł trochę przeżutej pieczeni z gęsi, wypluł ukruszony ząb. Wypluł i gorącą jak pieczoną na ogniu piekielnym fenigówkę.
– Jo – westchnął tylko, zgadzając się z żoną.
I tak Franc klepał biedę, pomstując na diabła Purtka i własną głupotę. Lata minęły nim ponownie stanął na nogi, lecz ludzie wciąż wołali nań: „bogaty von Szczepansczi” – urzędnik ani myślał zachować dla siebie odwiedzin Kaszuby z trzema beczkami starych, nieważnych monet. Przydomek odziedziczyły jego dzieci, niekiedy i wnuki musiały się tłumaczyć, czy pochodzą od „tego” Franca Szczepanscziego. A prawnuki… cóż, coś tam słyszały o pradziadku Francu, ale mało je to obchodziło. Wolały słuchać obcych historii zza oceanu, opowiadanych przez wrzeszczący, kolorowy ekran telewizora. I giną te stare opowieści, zasypiają kaszubskie klechdy, bo wstyd, bo nuda, to takie to nienowoczesne i niepoprawne…
…tylko gdzieś w głębi Kaszub, w pachnącym igliwiem lesie, obok ruin drewnianej chałupy srebrne jezioro co jakiś czas wypluwa pokryte mułem fenigi. Jeśli będziesz miał szczęście, znajdziesz to miejsce. Gdzieś pomiędzy Brusami a Wielkimi Chełmami. Poczekasz cierpliwie, a może wzbogacisz się o kilka starych, bezwartościowych monet. Tylko będąc tam, nie wypowiadaj po trzykroć imienia śmierdzącego, kaszubskiego diabła.
Dobrze ci radzę ja.
Prawnuczka bogatego Franca von Sczepanscziego.