Moskwa. Łubianka. Grudzień. Rok 1966.
Pułkownik KGB Siergiej Michajłowicz Orłow wzdycha ciężko i włącza lampkę stojącą na biurku – żarówka na suficie ledwo rozprasza zimową szarówę wdzierającą się do pokoju. Orłow ziewa i otwiera tekturową teczkę z dokumentami. Spogląda na pierwszą stronę, do której przypięto dwa zdjęcia przedstawiające psa i kota. Kiwa głową, a następnie zapala papierosa. Zaciąga się głęboko, wciąż ignorując gościa.
Wreszcie, dmuchając dymem w twarz mężczyzny siedzącego po drugiej stronie biurka, rozpoczyna przesłuchanie.
– Wasz pierwszy przydział to Sergiej Pawłowicz Korolow, zgadza się?
– Zgadza, towarzyszu pułkowniku – odpowiada Paweł Anatoliewicz Wasin, agent operacyjny. Wygląda przy tym, jakby próbował usiąść na baczność. – Początkowo był nim Główny Konstruktor. Przejąłem go zaraz po tym, jak wyszedł z Tupolewskiej szaraszki. Potem, gdy towarzysz Korolow został ulubieńcem pierwszego sekretarza, miałem większe baczenie na Władimira Jazdowskiego z Instytutu Medycyny Lotniczej, czyli Profesora.
Mówi to z dumą i pułkownik krzywi się z niesmakiem.
– Powiedzcie, skąd wziął się kot. I nie mówcie tylko, że to był jakiś Behemot.
– Behemot? – Wasin unosi brwi. – Aaa ten. Nie, no co wy, towarzyszu pułkowniku. Jaki Behemot. To przecież kotka. Nazwaliśmy ją Bradziaga, bo była z niej straszna łazęga. Sama do nas przylazła. Za Kudriawką…
Ręka pułkownika, która dotąd spoczywała na biurku, podpiera wysokie czoło. Orłow przymyka oczy.
– Jaka znów Bradziaga i Kudriawka? W papierach jest Félicette. I co z Łajką? Mówcie jaśniej, Wasin, bo szybko tracę cierpliwość.
– Zaraz wszystko wyjaśnię, towarzyszu pułkowniku. – Duma pryska i Wasin z trudem przełyka ślinę.
Moskwa. Styczeń. Rok 1955.
Śnieg sypie na Leningradzki Prospekt, kryje dachy, układa hałdy po obu stronach ulicy, nielicznym przechodniom wciska się za kołnierze. Nieopodal zejścia do stacji Dinamo kręci się dwóch mężczyzn w wojskowych szynelach i czapkach uszatkach. Trzeci, ubrany po cywilnemu, trzyma się z boku. Oparty plecami o drzwi czarnej pobiedy, tupie nogami i dmucha w dłonie ukryte w wełnianych rękawicach.
– Tu jest jakaś, profesorze! Nada się idealnie. Mówiłem, to dobre miejsce. Tutaj znaleźliśmy kiedyś Dezika. – Jeden z wojskowych zdejmuje skórzaną rękawicę i wyciąga z kieszeni słoninę. Drobna suczka o żółtawej sierści wychyla się z zaułka i niepewnie merdając ogonem, zbliża do klęczącego człowieka.
Profesor podchodzi powoli i zerka mu przez ramię.
– Do auta z nią – decyduje. – To już dwunasta. Wystarczy.
– Czekaj! Jest jeszcze jedna! – krzyczy wojskowy. Zaraz uświadamia sobie pomyłkę, gdy zza węgła wychyla się mały, czarno-biały kot.
– Wy razem? – Mężczyzna wybucha śmiechem. – No to dawaj!
Zaintrygowany profesor kuca obok żołnierza. Kociak wskakuje mu na kolana, ociera pyszczkiem i wciska pod kurtkę.
Z wnętrza pobiedy całe zdarzenie obserwuje kierowca, Paweł Wasin.
Łubianka. Rok 1966.
Pułkownik odpina zdjęcie kota i ogląda z bliska.
– Więc mówicie, Wasin, że ta przybłęda brała udział w naszym programie kosmicznym?
– Ja to wiem, towarzyszu pułkowniku. Przeszła pełny cykl szkoleniowy. Przyzwyczajali ją do ubrania ochronnego i ciasnych pomieszczeń. Przygotowali na hałas, wibracje, przeciążenia i zmianę ciśnienia czy temperatury. Tak samo, jak psiarnię. Nawet żreć to gówno z podajnika nauczyli – kończy z uśmiechem Wasin.
Pułkownikowi nie jest do śmiechu.
– Wyjaśnijcie zatem, dlaczego ojciec radzieckiej kosmonautyki oraz towarzysze Władimir Jazdowski… – Orłow wyciąga z teczki ściągę i odczytuje kolejno: – …Oleg Guzin, Aleksandr Sieriapin, Natalia Kazakowa, Jelena Dubrowska, krótko mówiąc, cały Instytut, naraził się władzy ludowej, z powodu małego dachowca?
Wasin wzrusza ramionami.
– Bo to była taka piękna przyjaźń, towarzyszu pułkowniku.
– Przyjaźń?
Agent przytakuje.
– Wybrali trzy suczki. Albinę, Muszkę i Kudriawkę. Lecieć miała Albina, najlepsza na testach. Wiecie, czemu nie poleciała?
Orłow gasi papierosa i sięga po następnego.
– Wszyscy to wiedzą. Oszczeniła się i nie chcieli jej rozdzielać z młodymi.
– Dokładnie. A ja myślę, że z tego samego powodu upchali tam tego kota.
Moskwa. Instytut Medycyny Lotniczej. Rok 1957.
Sergiej Korolow przygląda się wirującej centryfudze. Jest zdenerwowany. I ma powody. Albina się oszczeniła, Muszki nie są pewni. A rocznica Rewolucji zbliża się wielkimi krokami. Trzeba będzie wysłać Łajkę, która razem ze swoją kocią towarzyszką stała się ulubienicą personelu. Chyba że posłuchają profesora. Podoba mu się ta myśl, ale wciąż się waha.
Tymczasem wirówka kręci się coraz szybciej. Z wnętrza kabiny dobiega pisk przerażonego zwierzęcia.
Obok, pod ścianą, stoi profesor Jazdowski. Trzyma na rękach kotkę, która prycha i wbija pazury w rękaw białego kitla.
– Martwi się. Tak samo, jak suka o nią – tłumaczy profesor.
Od niedawna personel Instytutu nazywa Kudriawkę Łajką. To dlatego, że ujada jak mała szczekaczka za każdym razem, gdy próbują oddzielić ją od Bradziagi.
Jak w łagrze – myśli Korolow. Masz jednego przyjaciela, z którym dzielisz łańcuch. Życie.
I już wie.
– Wystarczy! – woła.
Profesor pociąga za metalową wajchę i wyłącza maszynę.
Łubianka. Rok 1966.
Orłow odpala kolejnego papierosa. Z zadumą wpatruje się w niebiesko-białe opakowanie, z którego spogląda na niego Łajka. Potrząsa głową.
– Co wy mi tu pierdolicie, Wasin. Widziałem tę całą komorę HKZ. Sklecili ją w miesiąc. Projekt na kolanie rysowali. Przecież wszyscy byli wtedy na urlopach i ściągano ich na gwałt, bo Korolow obiecał coś nieopatrznie pierwszemu sekretarzowi. Małe aluminiowe pudło z podajnikiem jedzenia. Ledwie dziesięć porcji, ostatnia zatruta. Tam poza Łajką nie wcisnęłaby się mysz, a co dopiero kot!
Wasin przytakuje i sięga do kieszeni marynarki. Wyciąga z niej pomiętą, złożoną na czworo kartkę. Rozkłada na stole i wygładza grzbietem dłoni.
– Niezupełnie, towarzyszu pułkowniku. Korolow jeździł na zebrania Prezydium Akademii Nauk dwa lata przed lotem. Już wtedy planowali wysłanie psa na orbitę. Ja to sobie wszystko wyliczyłem. Waga nie ma znaczenia, R-7 to by i słonia wyniosła w kosmos. Ważne jest miejsce, a tego było mało. Taki kot normalnie żre ze sto gramów dziennie. Naszego żelu wystarczy mu nawet z pięćdziesiąt. Albo mniej skoro on tam siedzi bez ruchu. Czyli z półtora kilo na miesiąc. A woda? Żaden zwierzak nie wytrzyma bez wody. Może coś wymontowali?
Orłow unosi dłoń uciszając Wasina. Coś tu się nie zgadza. Olśnienie nadchodzi, gdy agent pokasłuje od dymu.
– Woda jak woda. Ale co z tlenem? – pyta.
– No właśnie. – Wasin składa swoje notatki wyraźnie zawstydzony. Jak mógł zapomnieć o tlenie. Z wodą przecież dobrze pomyślał. Cała robota psu na budę.
Nagle coś sobie przypomina. Uśmiecha się, wyciągając asa z rękawa.
– Ostatni człon rakiety nie odłączył się od sputnika. Tam by wszystko upchali.
Orłow drapie się po szczęce.
– Fakt. Mówili, że awaria była, ale oficjalnie TASS podała, że planowo.
– A jeśli naprawdę planowo?
Obaj intensywnie myślą.
– I wszystko to dla psa i kota? – pyta z niedowierzaniem pułkownik. – Przecież Łajka zdechła kilka godzin po starcie! Prawie się ugotowała!
– Łajka tak.
Orłow marszczy czoło.
– To co? Kot poleciał w kosmos? I przeżył lot?
– Może tak, może nie – odpowiada filozoficznie Wasin. – Podobno koty mają dziewięć żyć.
Zapada cisza. Pułkownik zamyśla się. Wspomina dzieciństwo na wsi, studnię za stodołą, bezzębną babkę i worek z kociętami. Nieprzespane noce z głową pod pierzyną. I przeraźliwe miauczenie pod drewnianą podłogą. Potrząsa głową. W partii nie ma miejsca na zabobony. Wiara w komunizm jest jak tarcza na te wszystkie gusła.
– Co wy opowiadacie. Sputnik spłonął w atmosferze. Cały świat to widział.
– Ano spłonął. Tyle że nie doszczętnie.
– Bzdura!
– Może i bzdura. Ale coś wam opowiem.
Morze Czarne. Kwiecień. Rok 1958.
Ponton odbija od burty lekkiego krążownika „Dzierżyński”, wchodzącego w skład Floty Czarnomorskiej i już po chwili pruje ciemną wodę. Na pokładzie znajduje się dwóch mężczyzn: marynarz i cywilny naukowiec. Ich obecność, misja i współrzędne celu objęte są tajemnicą.
Krótki rejs kończy się w miejscu, gdzie na powierzchni unosi się aluminiowa bańka. Jest rozerwana, powgniatana, ale jakimś cudem nie tonie.
Wojskowy przygląda się bez słowa, gdy pasażer z trudem wciąga obiekt na pokład. Ale kiedy naukowiec zagląda do środka pojemnika ciekawość zwycięża i marynarz przerywa milczenie.
– Jest? Żyje? – woła, przekrzykując wiatr i szum fal.
– Kto? – pyta naukowiec.
– No kto? Łajka!
Naukowiec zaprzecza ruchem głowy, ale na jego twarzy błąka się uśmiech. Zakrywa swój łup brezentowym workiem i ruchem dłoni daje sygnał do powrotu.
Łubianka. Rok 1966.
– Zostawmy te bzdury. Powiedzcie lepiej, co to ma wspólnego z Francuzami.
Wasin znów sięga do kieszeni i kładzie na biurko zdjęcie wyrwane z Paris Match.
– Tuż przed lotem kot Felix uciekł im z laboratorium. Zastąpili go kotką złapaną na ulicy – zaczyna.
Tego było już za wiele. Orłow nerwowo gasi papierosa i wali pięścią w blat. Czuwający za drzwiami strażnik zagląda do środka zaniepokojony i zaraz znika.
– Wystarczy, Wasin! – krzyczy pułkownik. Ale gdy zerka na fotografię z gazety i porównuje ze zdjęciem z akt, uspokaja się.
– Wszystkie uliczne koty wyglądają podobnie. Czarne, łaciate lub w paski – stwierdza.
A Wasin podejmuje opowieść.
– W Paryżu odbył się kongres. Nie było mnie tam. Ale pewien towarzysz, przyjaciel ze szkoły Kirowa w Leningradzie, pracował wtedy w ambasadzie i opowiedział mi ciekawą historię.
Paryż. Wrzesień. Rok 1963
Profesor żałuje, że nie przejdzie się po Polach Elizejskich i nie zwiedzi Luwru, który podobno mógł się równać z Ermitażem. Ale najbardziej, że nie zobaczy „Lamparta” z Claudią Cardinale, wciąż obecnego na ulicznych plakatach.
Spacerując nieopodal hotelu, w którym zakwaterowano go jako nieoficjalnego gościa czternastego Kongresu Międzynarodowej Federacji Astronautycznej, pamięta o zaleceniach przełożonych – pod żadnym pozorem nie oddalać się od kwatery. Oraz o towarzystwie dwóch ponurych mężczyzn w ciemnych płaszczach, którzy nie odstępują go nawet na krok. Oficjalnie, pierwszy z nich, ten z tępą twarzą kirgiskiego pasterza, pełni funkcję attaché kulturalnego, drugi, o poczciwej fizjonomii gruzińskiego górala, to attaché prasowy.
Dzień wcześniej, przed zaśnięciem, profesor zapoznał się z planem miasta i wie, że szczęśliwym trafem ich hotel znajduje się zaledwie kilka przecznic od budynków Centre d'Enseignement et de Recherches de Médecine Aéronautique, gdzie trwają przygotowania do kolejnego lotu suborbitalnego. Nie ma zatem potrzeby łamania służbowych poleceń.
Profesor przystaje na chwilę przed budką z gazetami i spogląda na odbicie w szybie. Dwaj towarzysze przysiedli na ławeczce i zerkają dyskretnie w tę stronę. A skoro on widzi tylko ich popiersia ponad klombem kwiatów, oni również nie widzą całej jego sylwetki – dedukuje. Sięga więc za pazuchę, zasłaniając ciałem ruch prawej ręki.
Gdy czarno-biała kotka zeskakuje z dłoni na chodnik, profesor schyla się i głaszcze zwierzę za uchem.
– Poradzisz sobie, prawda? Jasne, że sobie poradzisz. Dla ciebie to nie pierwszyzna. Idź, poszukaj przyjaciółki. Widzę jak tęsknisz.
Zwierzę mruczy cicho i ociera się o nogawkę spodni. Po chwili znika za węgłem. Zupełnie jakby magicznym sposobem wracało do miejsca, w którym spotkał je po raz pierwszy.
Profesor kładzie monetę na ladzie i zgarnia z niej gazetę. Odwraca się powoli. Mężczyźni stoją teraz tuż za jego plecami rozglądając się uważnie dookoła.
– Wracamy? – pyta z żalem, a „dyplomaci” przytakują bez słowa.
Tego samego dnia w centrum Paryża dochodzi do zabawnej sytuacji. Niebieski citroen DS hamuje z piskiem, gdy przed maską niespodziewanie pojawia się łaciata kotka. Dwaj pasażerowie w kitlach natychmiast wyskakują na ulicę i zachodzą zwierzę z dwóch stron. Kierowca również wysiada z auta i przysiada na niskiej masce. Przygląda się całej akcji znudzony, popalając gitanesa. Wolałby biełomora, ale nie palił ich od kilku lat.
Kot najwyraźniej nie ma zamiaru uciekać i kieruje się prosto w ręce jednego z pracowników CERMA.
– Niezła z ciebie szczęściara – śmieje się mężczyzna, gdy zwierzę pozwala się złapać.
– Raczej pechowiec – mruczy pod nosem kierowca.
– Czekaj. Ona ma obrożę.
Drugi pracownik rozgląda się wokół i wzrusza ramionami. Podchodzi i przygląda się tabliczce zawieszonej na kociej szyi.
– To chyba po rusku – zauważa ze zdziwieniem. Zerka na kierowcę i puszcza oko. Potem odpina skórzany pasek i chowa do kieszeni kitla.
– Bierzemy.
Kot ląduje w klatce umieszczonej w bagażniku, mężczyźni wskakują do samochodu. Po chwili niski citroen znika wśród innych aut uciekających przed szczytem.
Łubianka. Rok 1966.
– Kiedy zobaczyłem to zdjęcie w dziale prasowym, coś mnie tknęło – Wasin zaczyna spokojnym głosem. Pułkownik siedzi cicho, od czasu do czasu zaciągając się papierosem.
– Ale potem zacząłem szukać i wypytywać. W końcu trafiłem na film, który Francuzi puścili w telewizji. Nie miałem wątpliwości. Wredne spojrzenie, parszywa łaciata morda. To była Bradziaga. Żabojady nazwały ją Félicette, czyli Szczęściara. Nie mieli pojęcia, że to nasz kot kosmonauta.
Wasin już nie jest spokojny. Głos mu się łamie, spocone dłonie trą o spodnie, jakby swędziały.
– Co ty opowiadasz, człowieku – mówi Orłow.
Wasin kiwa głową.
– A jeśli wtedy nie o rozdzielanie zwierząt chodziło? Może to był manifest polityczny? Wiecie, co sekretarz mówił o kocie i musztardzie? Znacie przeszłość Korolowa? Profesor też był niepewny.
– Bzdury Wasin. Nikt o niczym nie wiedział. Po co to wszystko?
– Teraz się dowiedzą! Może o to chodziło?
– Moskwa, Tiuratam, Morze Czarne, Paryż i Sahara? Kosmos? Jeden kot? Niemożliwe.
– Przecież chodzą własnymi drogami…
– Kto niby? – pyta Orłow, odganiając w myślach natrętne miauczenie spod podłogi.
– No koty, a kto?
Pułkownik wstaje i obchodzi biurko. Kładzie rękę na ramieniu agenta. Nawet mu żal tego człowieka.
– Ja wam powiem tak. Macie tydzień wolnego. Idźcie do domu, napijcie się. Przemyślcie to. Zaraz będzie Małanka, a po niej rocznica śmierci wielkiego człowieka radzieckiego Sergieja Pawłowicza Korolowa. Naprawdę chcecie teraz bruździć władzy ludowej?
Wasin podnosi się wolno. Przytakuje. Składa swoje notatki i zerka na teczkę leżącą na biurku.
– Zostawcie – mówi Orłow. W oczach agenta pojawia się iskra nadziei. Potem wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Najciszej jak potrafi.
Pułkownik jeszcze długo wpatruje się w zamknięte drzwi. Patrzy i duma. Duma i zaczyna się martwić. Przecież nie przekaże przewodniczącemu takich bzdur. Mogłoby się to źle skończyć nie tylko dla Wasina. Żadnego kota nie było – decyduje. Trzeba wracać do domu. Późno już, Tamara i dzieci na pewno nie czekały z kolacją.
Jeszcze tylko jeden telefon. Podnosi słuchawkę i wykręca numer, znany wyłącznie oficerom KGB od pułkownika w górę.
– Właśnie idzie do siebie. – Orłow zerka w papiery rozrzucone na biurku. – Stary Arbat trzynaście. Tak. Dziękuję. Dobrej nocy.
Zgarnia dokumenty do teczki i chowa ją do szuflady. Gasi lampkę, potem żarówkę. Cicho zamyka drzwi na klucz.
Na korytarzu wpada na strażnika. Przygląda mu się dłuższą chwilę i zastanawia. Tamten nawet nie drgnie.
– Spokojnej nocy, żołnierzu – mówi wreszcie.
– Spokojnej nocy, towarzyszu pułkowniku.
Orłow kiwa głową, ale wie, że nie będzie spokojna. Po tej opowieści te małe sukinsyny na pewno przylezą – myśli wędrując długim korytarzem wysłanym czerwoną wykładziną.
Wiara w partię może nie wystarczyć, po drodze trzeba będzie dokupić spirytusu.
Sahara. Kosmodrom Hammaguir. Październik. Rok 1963.
Pustynia wstrzymuje gorący oddech. W popłochu uciekają zwinne scynki i biczogony. Powietrze drży i drży spękana ziemia, gdy smukła Veronique unosi się na słupie ognia.
Silniki karmione mieszanką kwasu azotowego i terpentyny pchają rakietę i jej pasażera w górę. Wciąż wyżej, daleko poza linię Kármána.
Tam, gdzie kończy się niebo i zaczyna niebyt.
Bradziaga stroszy sierść i napina mięśnie. Podczas startu kadłubem rakiety mocno trzęsie.
Z czasem kotka uspokaja się i tuli łepek do obudowy przenośnego pojemnika. Między uszami, na czubku kociej główki, niczym korona cierniowa, sterczą elektrody podłączone wprost do mózgu. Każdy jego impuls wysyłany jest na Ziemię, gdzie precyzyjne urządzenia rejestrują kocie fale mózgowe. Naukowcy analizują wykresy, porównują odczyty.
Ale nie mogą zajrzeć głębiej.
Tam, gdzie we wspomnieniach o moskiewskiej ulicy, mała Bradziaga kuli się ze strachu i zimna do ciepłego, psiego boku. Przytula pyszczek do uśmiechniętej psiej mordy, która liże mokrym językiem, gdy trzeba dodać otuchy.
Nie rejestrują też innych obrazów pojawiających się w kocich myślach. Wspomnienia ciasnej i dusznej komory, wyniesionej w kosmos na nosie wielkiej rakiety. Przerażonej psiej mordy, która tuli się do kociego pyszczka. Gorącego psiego boku, który unosi się i opada poruszany krótkim, szarpanym oddechem umierającego w cierpieniu zwierzęcia.
Bradziaga przymyka oczy i przywołuje jeszcze inny widok przyjaciółki – rozszczekanej i pełnej życia Kudriawki biegającej po korytarzach moskiewskiego Instytutu.
Wspomina i czeka.