– Narysuj mi swój dom – powiedział Adam do skulonego w wielkim fotelu dziecka.
Konkretnie złotowłosej dziewczynki z oczami w kolorze prowansalskiego morza o poranku, ubranej w prostą zieloną sukienkę.
– Narysuj mi swój dom – powtórzyła mała beznamiętnym tonem, niczym ożywiona mechaniczna lalka.
Wziął do ręki ołówek i naszkicował kilkoma pospiesznymi kreskami pałacyk w Villiers.
– To jest mój dom – powiedział bardzo powoli. – A teraz ty narysuj mi swój.
Wielkie, nieruchome oczy wpatrywały się w niego bez cienia emocji. Dorysował obok budynku postać mężczyzny, ubranego mniej więcej tak jak on w tej chwili. Wskazał sylwetkę palcem, przyłożył drugą dłoń do piersi.
– Ja. – Postukał palcem w rysunek pałacyku. – Mój dom. – Kilka pociągnięć ołówkiem i na drugiej kartce pojawiła się postać przypominająca siedzącą naprzeciwko niego dziewczynkę. – Ty. – Przesunął kartkę w kierunku dziecka. – Dorysuj tu swój dom. Jeśli mamy znaleźć twoją rodzinę, musimy coś o tobie wiedzieć.
Nie miał wielkich nadziei, że to się uda. Małą zbadał alienista z marsylskiego szpitala i rozłożył ręce, ponieważ ledwie reagowała na obecność ludzi. Kierowana, przechodziła z pomieszczenia do pomieszczenia, jadła, jeśli ją karmiono, lecz zdawała się nikogo nie dostrzegać. To, że powtarzała słowa, które wypowiadał do niej Adam, stanowiło wielkie osiągnięcie – mina siedzącego w kącie lekarza nie pozostawiała co do tego wątpliwości.
Dziewczynka pojawiła się w Nicei dwa dni wcześniej. Stała na bulwarze wpatrzona w morze, nieruchoma, zdaniem świadków nawet nie przerażona. Nieobecna, jak ktoś, czyje myśli błądzą zupełnie gdzie indziej.
W przeciwieństwie do Kaspara Hausera, chłopca-zagadki sprzed ponad dwudziestu lat, z którym natychmiast porównała ją prasa, nie miała przy sobie listów. Ani wartościowych przedmiotów. Poza ubraniem – porządnym, choć niczym się niewyróżniającym – nie miała nic.
Z opowieści lekarza Adam wiedział, że unikała kontaktu fizycznego z ludźmi, kuliła się i zamykała w sobie, jeśli ktokolwiek ją dotykał. Nie odzywała się, nawet zagadywana. Nie wydawała żadnych dźwięków. Nie pozwoliła służącej zmienić sobie ubrania. Mimo to zaryzykował i wyciągnął ku niej dłoń…
Ołówek upadł z lekkim stukotem na blat, a palce małej powolnym, płynnym ruchem zacisnęły się w piąstki. „Jak zamykające się kwiaty” – przemknęło przez myśl Adamowi. Bezwiednie dorysował na kartce łodygę, płatki…
– Róża – powiedział – mogę nazywać cię Różą?
W ogromnych błękitno-zielonych oczach nie wyczytał ani potaknięcia, ani zaprzeczenia.
Po dłuższej chwili dziewczynka uniosła nieznacznie głowę, wbiła wzrok w Adama i powtórzyła imię.
– Róża.
Nie odwracając spojrzenia uniosła dłonie i złożyła je tak, że utworzyły kielich. Adam zerknął w bok i mógłby przysiąc, że doktor z trudem stłumił okrzyk zdumienia.
***
Na tle wyzłoconego promieniami zachodzącego słońca morza, widocznego za wielkimi szklanymi oknami willi, odcinała się ciemna sylwetka Róży. Dziewczynka stała nieruchomo.
– Jest pan cudotwórcą, mój znakomity kolega się nie pomylił – powiedział cicho doktor, jakby nie chciał zburzyć spokoju tej chwili. – Co za szczęście, że był pan akurat w pobliżu.
Adam pokręcił głową. Do przyjrzenia się tej sprawie nakłonił go telegram od słynnego paryskiego alienisty, z którym niedawno współpracował. A że akurat załatwiał w okolicy sprawy swojej protektorki, zaprosił doktora z podopieczną do willi hrabiny. Niemniej jakkolwiek czuł, że między Różą a nim coś się wydarzyło, nie miał przekonania, że dokonał się przełom w sprawie.
– Obawiam się, że niewiele pomogłem.
– Nawiązał pan kontakt, ona pana zauważyła. To bardzo dużo w stosunku do tego, co my tu zdołaliśmy osiągnąć. – Lekarz skrzywił się. – A raczej: nie zdołaliśmy.
Niebo pociemniało i nie było to spokojne przejście od późnego dnia w zmierzch. Gwałtowny podmuch zatrząsł szybami, wdarł się przez szpary do salonu. Na zewnątrz mistral podrywał całe łachy piasku, burzył fale. Obaj mężczyźni odruchowo rzucili się ku wyjściu na taras, ale zatrzymali się w pół kroku: drobniutka postać stała nieruchomo, jakby wicher nie robił na niej najmniejszego wrażenia.
Z licznych pobytów w Prowansji Adam wiedział doskonale, że ten wiatr jest w stanie przygiąć do ziemi silnego mężczyznę. Kim – albo czym – była dziewczynka?
Po tym, jak powtórzyła nadane jej pod wpływem impulsu imię, odwróciła się i wyszła z pokoju. Przez chwilę stała na tarasie, wpatrzona w krzewy przekwitłych róż, a następnie powoli, ostrożnie, na sztywnych nogach, podeszła aż na skraj ogrodu, gdzie niewysoki żywopłot odgradzał trawnik od piaszczystej plaży. Potem zerwał się wiatr.
Niepewny, czy dobrze robi, Adam dał ręką znak doktorowi, żeby zaczekał, i otworzył szklane drzwi. Uderzenie lodowatego powietrza omal nie zwaliło go z nóg. Róża odwróciła głowę, a jej spojrzenie napotkało wzrok mężczyzny. Między tą dwójką powietrze jakby się wygładziło; Cardelli miał wrażenie, że znalazł się w bańce odgrodzonej od podmuchów.
Zatoczył się, kiedy wyobrażone ściany tej bańki zafalowały i za nieistniejącymi szybami ukazały się krajobrazy z całą pewnością niebędące plażą pod Niceą. Ani żadnym innym miejscem, które by znał albo przynajmniej był w stanie sobie wyobrazić. W rozbłyskach czerwieni usiłował dostrzegać znany z obrazów i rodzinnych opowieści wybuch Wezuwiusza, w lazurowych falach korsykańskie morze, w wachlarzach zieleni lasy Pirenejów, a w oślepiającej bieli alpejskie lodowce. Tylko że szybko orientował się, że ogniem rozbłyska biel, a morze faluje czerwienią, wśród kolorów zaś nie był w stanie dostrzec, rozpoznać kształtów. Jakby szalony malarz rzucał farbę na płótno w płonnej nadziei, że z plam wyłoni się krajobraz.
A potem wszystko skupiło się w jednym punkcie – twarzy stojącej naprzeciwko Adama dziewczynki, w jej oczach, mających teraz kolor malachitu.
– Usiłowałaś mi pokazać swój dom? – wyszeptał.
Podszedł do niej korytarzem bezruchu pośrodku szalejącej wichury i bardzo delikatnie dotknął jej ramienia.
Nie drgnęła; dopiero po chwili osunęła się na ziemię.
Otaczająca ich bańka prysła. Mistral omal nie przewrócił Adama, który z trudem wziął dziecko na ręce i zaniósł do willi.
Chwilę później wiatr ustał, choć zdawało się, że zdołał przeniknąć w każdą szparę w domu i wysuwał stamtąd lodowate macki.
***
Adam zamierzał czuwać przy Róży, czekać, czy się przebudzi.
Ułożona w pokoju gościnnym, znajdującym się w bocznym skrzydle willi, dziewczynka oddychała płytko, tętno miała ledwie wyczuwalne, lekarz jednak nie znalazł żadnych niepokojących objawów. Służąca zdołała rozebrać ją, umyć, ubrać w świeżą sukienkę – dziecko nie reagowało.
Kiedy tylko zostali sami, Adam poczuł na sobie wzrok, choć powieki Róży nie drgnęły.
Wzrok, w którym była ciekawość. Okruch strachu, ale głównie ciekawość.
Rozejrzał się po pomieszczeniu: znał dobrze dom, w którym się zatrzymał, należący do matki jego najlepszego przyjaciela, więc wystarczył mu płomyk świecy, żeby stwierdzić, że w żadnym z kątów nie kryje się inny człowiek. Cieni nie było więcej niż mogły rzucać ustawione w pokoju meble.
Zwrócił się z powrotem ku leżącej na łóżku dziewczynce. Pozostawała nieruchoma. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął chłodnego czoła. I zamrugał, bo miał wrażenie, że wokół palców snują się smużki mroku – równie ciekawskie jak wzrok, który wciąż czuł na sobie.
Racjonalna część umysłu mówiła mu – właściwie krzyczała – że powinien cofnąć rękę, może nawet wybiec z pokoju, uciec.
„Zabrać Różę, ratować ją”. Ta nagląca myśl przesłoniła wszystko. Nachylił się nad łóżkiem i chciał wziąć dziecko w ramiona, lecz poczuł się tak, jakby uderzenie mistrala znów przygięło go do ziemi. Dziewczynka, którą parę godzin temu bez trudu wniósł do domu z ogrodu, sprawiała teraz wrażenie, jakby była marmurową rzeźbą, dużo za ciężką, by ją choćby unieść.
Poczuł, że zapada się wraz z nią w rozbłyskującą mrocznymi iskierkami i rozbrzmiewającą niezrozumiałymi odgłosami ciemność. A potem wokół zamknęła się bańka, podobna do tej, która osłoniła go wcześniej przed mroźnym wichrem.
Zza jej niby-szklanej ścianki spoglądały na Adama oczy. Wiele par oczu… Nie, nie par, po prostu oczu. Nie potrafił ich przypisać do twarzy, bo twarzy nie było. Tak naprawdę, uzmysłowił sobie, nie było też oczu. Miał jednak absolutną pewność, że to, co czai się na zewnątrz bańki, obserwuje go, że rozbłyski barwnych plam, pozbawionych kolorów, które byłby w stanie nazwać lub z czymkolwiek skojarzyć, wpatrują się w niego z zaciekawieniem. Nieufnością. Przestrachem.
A potem, bardzo, bardzo powoli, zaczął rozróżniać kształty. A może jego umysł, nienadążający za tym, co naprawdę oglądały oczy, zamieniał to na znajome formy?
Wokół siebie miał ogród albo las, pełen niepokojąco pięknych roślin. Nie. Nie roślin, nie zwierząt, nie osób. Kielichy kwiatów nie kwiatów przytykały płatki nie płatki, twarze nie twarze do bańki, chłonęły obcą obecność, feerią przejrzystych barw przyprawiały Adama o zawrót głowy.
Wśród kolorów snuły się języczki mroku, wpełzając między wijące się strugi światła, które je pożerały, unicestwiały.
Pośrodku ogrodu nie ogrodu stała Róża, lecz jej postać rozpływała się w meduzowate kształty i bezcielesność, to znów skupiała w jednym punkcie, przypominającym koralik z nieznanego ludzkiemu oku kamienia.
Bańka powoli rozciągała się w tunel i teraz na jego końcu widniała wyraźnie znajoma sylwetka dziewczynki w zielonej sukience – tej samej, w której pojawiła się na nicejskim bulwarze. Róża uniosła powoli rękę w zapraszającym geście. W jej ruchach było coś nieuchwytnie nienaturalnego, co znów przywiodło na myśl skojarzenia z mechanicznymi lalkami, i Adam wzdrygnął się na wspomnienie fantastycznych opowieści pana Hoffmanna, którymi zaczytywał się z rodzeństwem we wczesnej młodości.
Niepewnie, ostrożnie, ruszył ku niej. Wokół rozwijał się teraz krajobraz przypominający bagniste tereny Poitou; znad wody unosiły się kształty ledwie uchwytne wzrokiem. Ptaki o pąkach piór rozwijających się w kwiaty przysiadały na drzewach, które rozpościerały przejrzyste parasole ogromnych liści nad oczkami gęstej od mchu wody – kształty zmieniały się niczym w kalejdoskopie, jakby wzrok nie nadążał za tym światem lub wyobraźnią pokazującego to wszystko Adamowi dziecka.
– Próbujesz mi pokazać swój dom? – wyszeptał, kiedy znalazł się na wyciągnięcie ręki od Róży.
W tej samej chwili potknął się o twardy kamień, ściany bańki zaczęły pękać, a przez szczeliny wdarł się lodowaty wiatr, przypominający mistral. Zamiast zapachu morza niósł jednak na swych skrzydłach odór zgnilizny, od którego Adam zgiął się wpół, jakby oberwał pięścią w brzuch. A potem z tej mdlącej czarnej chmury wyszedł człowiek.
Róża zamarła, jej kształt się rozmazał, po czym zaczęła się rozrastać w kłujący krzak. Usiłowała dosięgnąć kolcami mężczyzny, stojącego naprzeciwko Adama z pistoletem w wyciągniętej ręce. Mroźny wiatr spętał ruchy Cardellego. Bańka pękała, rośliny nie rośliny rozpadały się w mrok. Róża pokryła się szronem i tylko oczy nie oczy wyglądały błagalnie ku Adamowi spośród płatków.
***
– Musimy porozmawiać – odezwał się mężczyzna chłodnym, beznamiętnym głosem, nie opuszczając ręki z pistoletem. – Myślę, że ma pan coś, co do mnie należy. Moją, że tak powiem, zgubę.
Umysł Adama bardzo powoli rejestrował okoliczności. Pokój, znajomy, jedna z sypialni w nicejskiej willi hrabiny Camerata. On sam leżący na podłodze, jakby spadł z fotela czy łóżka, i ten nieznajomy o twarzy skrytej w mroku nierozświetlanym przez pojedynczą, stojącą w kącie świecę. Górujący nad Adamem z bronią wycelowaną prosto w jego twarz. I czyjaś jeszcze obecność w pokoju. Adam nie mógł spaść z łóżka, bo w łóżku… w łóżku jest ktoś inny, ktoś, kogo miał pilnować, strzec.
W miejscu częściowo rozsuniętych zasłon ujrzał żywopłot z delikatnych niczym pajęcza nić kolczastych gałązek. Za nimi wyobrażał sobie bardziej niż widział śpiącą Różę. Miał nadzieję, że jest tam bezpieczna.
Odwrócił wzrok od łóżka, żeby nie zwracać na nie uwagi. Instynkt podpowiadał mu, że jeśli nawet dziewczynka nie jest zgubą, o której wspomniał mężczyzna, to jego wtargnięcie tu ma z nią coś wspólnego.
– Wiem, że ona tam jest – powiedział nieproszony gość, nachylając się, jakby odgadł myśli. W jego wzroku dał się dostrzec ten charakterystyczny wyraz głodu, który Adam widywał u opiumistów. – Odda mi ją pan po dobroci albo… – Głos nieznajomego nieznacznie się załamał, w spojrzenie wdarł się cień niepewności. – Ryzykuje pan życiem, baronie. – Ostatnie słowo wycedził przez zęby z nieskrywaną pogardą dla arystokracji cesarstwa.
Nadzieja Adama na to, że jest dla grożącego mu mężczyzny kimś anonimowym, zgasła. Zarazem pojawiła się inna: z postawy nieznajomego, z drobnych oznak niepewności domyślał się, że wyglądająca tak delikatnie zasłona ukrywająca Różę stanowiła dla niego przeszkodę. Gdyby tak nie było – czy ten człowiek nie rozdarłby jej już, nie sięgnął po zdobycz, nie przejmując się bezbronnym, leżącym na ziemi przeciwnikiem? Nawet gdyby zadrżała mu ręka przed zabójstwem z zimną krwią człowieka znanego na dworze i współpracownika policji, porwanie Róży z niestrzeżonej willi nie powinno stanowić żadnego problemu.
A jednak ten człowiek liczył na to, że Adam wyda mu dziewczynkę. Nie był w stanie sam do niej dotrzeć.
– Niech pan odłoży broń. – Cardelli zaryzykował poruszenie się i usiadł na podłodze. Tamten przestąpił nerwowo z nogi na nogę, odbezpieczona broń pozostała jednak wycelowana w twarz Adama. – Porozmawiajmy.
Odpowiedział mu głuchy śmiech.
– Dziecko, które uważa pan za swoją zgubę, jest pod moją opieką, a zatem pod opieką cesarskiej policji.
Mężczyzna nie przestawał się śmiać.
– Policji do spraw specjalnych, tak, wiem. Pan natomiast nie wie, baronie Cardelli, w co się pan pakuje.
Adam wstał. Ręka nieznajomego powędrowała w górę. Lufa pistoletu znajdowała się nieprzyjemnie blisko.
– Kim ona jest?
W oczach tamtego na jedno uderzenie serca pojawiło się wahanie.
– Moją córką.
– Będzie pan to musiał udowodnić w sądzie.
Stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzajemnie spojrzeniem. Dopiero teraz Adam miał możliwość przyjrzeć się twarzy przeciwnika. Był to mężczyzna nieco starszy od niego, w tym szczególnym typie, który nie posiada wystarczająco dużo cech charakterystycznych, by go zapamiętać. Ktoś, kto bez kłopotu posługuje się paszportami innych ludzi, bo pasuje do niego wiele opisów. Tylko w oczach płonął ogień – chciwości? Głodu? Nie, to było jeszcze coś innego, nieuchwytnego. Rozczarowanie, żal, może nawet rozpacz. I strach.
W końcu mężczyzna opuścił rękę i zwolnił kurek. Położył broń na stoliku i opadł na fotel, w którym chwilę wcześniej drzemał Cardelli.
– Pan nie ma pojęcia, z czym ma pan do czynienia. Ona jest śmiertelnie niebezpieczna. Musi mi ją pan oddać.
– Kim ona jest?
– Moją córką.
Adam pokręcił głową. Starał się zachować spokój i kamienną twarz. Miał pewność, że ten mężczyzna kłamie, czuł jednak, że w kłamstwie ukryte jest ziarno prawdy.
– Kim pan jest?
Tamten zamyślił się, zmrużył oczy. Bębnił przez chwilę palcami w stół, potem zaczął obracać pistolet na blacie stoliczka.
– Ona się przed panem ukryła – powiedział Adam z naciskiem. – Co to za ojciec, przed którym ucieka własne dziecko?
Z współpracy z policją wiedział, że tacy istnieją, ten człowiek jednak ich nie przypominał.
– Kim ona jest? Gdzie jest jej dom? Jak ma na imię?
„Jak ma na imię moja Róża?”
Nieznajomy wciąż milczał, tylko lekko przesuwając lufę pistoletu to w lewo, to w prawo.
– Z tego, co mi powiedziała, pochodzi z Poitou.
To było ryzykowne, ale najwyraźniej zadziałało. Mężczyzna uniósł gwałtownie głowę, w jego oczach tym razem czaiła się panika.
– Ona do pana mówiła?
– Co pan powie na szczerość za szczerość?
Chwila wahania. Po czym skinienie głową.
– Dobrze.
Adam przysunął drugi fotel i ustawił go tak, by znaleźć się jak najbliżej pajęczej sieci kolczastych wici, za którymi Róża ukryła się przed światem. Czuł, bardziej niż słyszał, jej niespokojny oddech i szum krwi w żyłach. Miał wrażenie, że przypominające płatki dłonie układają się w błagalny gest. Wiedział jedno: dziewczynka nie chciała odejść z tym mężczyzną. Pozostawało tylko pytanie, dlaczego. I co ich łączyło.
– Pan pierwszy, panie baronie.
Z głosu, w który wkradła się rezygnacja, znikła pogarda.
– Ona nie mówiła, ale to, co mi pokazała… – Adam uświadomił sobie, że nie ma pewności, czy wizje pochodziły od Róży, coś jednak mu podpowiadało, że tak. – Ze wszystkich znanych miejsc najbardziej przypominało mi mokradła Poitevin.
Miejsce magiczne, krainę Meluzyny. Uświadomił sobie to dopiero teraz. A jednak… coś mówiło mu, że to, co widział, nie było żadnym znanym mu krajobrazem. Ani żadnym miejscem, w które mógłby się udać.
Rozmówca milczał, czekał.
– Ona jest fée?
Znów ten głuchy śmiech.
– Można tak to określić.
– Szczerość za szczerość – przypomniał Adam. – Kim pan jest i co pana z nią łączy?
Śmiech powoli zamarł.
– Może mnie pan nazwać uczniem czarnoksiężnika.
– Któremu spod kontroli wymknęła się magiczna istota?
– Można to tak określić. – Ten, który nazwał się uczniem czarnoksiężnika skinął powoli głową. – A teraz pan mi ją odda. Przekona, żeby ze mną poszła.
Adam wykorzystał chwilę, kiedy jego rozmówca odwrócił głowę ku łóżku i spowijającej je najeżonej kolcami sieci. Szybkim ruchem nachylił się i chwycił pistolet.
– Szczerość, uczniu czarnoksiężnika – zażądał.
Odciągnął kurek i wycelował w mężczyznę.
Tamten skulił się w przestrachu. Nie był to tylko lęk przed wymierzoną w niego bronią czy gniewem pana Cardellego. Ten mężczyzna bał się zupełnie czegoś innego. Bał się tak, że w tej chwili byłby zdolny wić się po podłodze i błagać o litość.
– Skoro ty jesteś uczniem – wycedził Adam – to masz jakiegoś mistrza. Opowiedz mi o nim.
W odpowiedzi usłyszał jęk. Z butnego napastnika, który zaskoczył go w ogrodzie Róży, nie pozostało nic.
– Nie, nie – mamrotał ten człowiek, cofając się pod ścianę. – Nie ma nikogo poza mną, nie ma. Nie.
Adam zrobił krok do przodu. Położył palec na spuście.
– Byłem uczonym – wybełkotał uczeń czarnoksiężnika – uczonym, tak, badałem skały, jeździłem daleko, szukałem ciekawych kamieni, tak, szukałem skamielin. I wtedy on mnie znalazł, ale ja tylko szukałem skamielin. Ja nie chciałem… To on, to jego pomysł.
***
Pół godziny później bijący północ zegar w salonie uświadomił Adamowi, że nieznajomy skończył mówić i od chwili panuje milczenie.
Opowieść była bardziej zdumiewająca niż się spodziewał, a zarazem nie pozostawiała wątpliwości, że zabrakło w niej kluczowego elementu. Jednego drobnego kamyczka szczerości, bez którego mozaika nie była kompletna.
Jednego był pewny: kiedy w wizję pokazywaną mu przez Różę wdarł się lodowaty podmuch i rozbił stworzoną przez nią bańkę, nie było to tylko pojawienie się ucznia czarnoksiężnika w willi. To było również wspomnienie zagłady jej świata, wygnania w lodowatą pustkę, w której ona i jej podobni dryfowali przez eony, uciekając przed prześladowcami. Po to tylko, by znów dostać się w niewolę.
– Nie oddam jej panu.
Tamten nawet nie drgnął.
– Popełnia pan niewybaczalny błąd.
„Może” – pomyślał Adam.
– Nie zdoła jej pan ustrzec.
– Może – odpowiedział. – Zaryzykuję.
Uczeń czarnoksiężnika, jej stwórca czy ojciec, napomknął w opowieści, że Róża jest wybrakowana, niebezpieczna. Adam wyczuwał w niej zagrożenie, choć jednocześnie wszystko w nim tęskniło za tym niepojętym światem, który mu pokazała. Jakby coś ukrytego głęboko w nim odpowiadało na wezwanie.
– Czemu ona mnie widzi, a innych ludzi nie? Czemu do mnie mówi? – wymknęło mu się, choć nie chciał zadawać tych pytań.
Odpowiedziało mu pełne napięcia milczenie. Nieproszony gość najwyraźniej nie potrafił udzielić wyjaśnień. Albo nie chciał.
– Jeśli pan ją zatrzyma, mój mistrz was znajdzie, a on w przeciwieństwie do mnie nie będzie się z panem cackał. Nie będzie się przejmował pańskim tytułem, koneksjami na dworze czy w policji. On jest ponad tym wszystkim. – Na twarzy mężczyzny malował się nabożny lęk. – Ja chcę tylko odzyskać to, co przez moją nieuwagę wymknęło się spod kontroli, zanim on się zorientuje. Potem będzie za późno.
– Zaryzykuję. Niech pan odejdzie. Niech pan nie wraca do swojego mistrza. Pan jest porządnym człowiekiem. Mimo wszystko.
Jedno mgnienie oka, jeden zduszony krzyk i Adam zrozumiał swój błąd. Albo błąd rozmówcy.
Przez pokój przebiegł lodowaty podmuch, ale tym razem nie był to mistral. Na środku pomieszczenia, z kryształków lodu wirujących w powietrzu, zaczęła się formować postać. Uczeń czarnoksiężnika padł na ziemię, bełkocząc i tocząc pianę z ust. Lód nabrał barw, a widmowy człowiek wycelował palec w Adama. Cardelli poczuł znów zaciskające się wokół ciała mroźne więzy, tym razem jednak wiedział, że ten, który go spętał, nie uwolni go. Uczeń miał rację: w mistrzu nie było ani cienia współczucia, wyłącznie żądza władzy i żelazna wola, której wszystko musiało się podporządkować.
W lodowym ciele odbijała się historia opowiedziana przed chwilą nieskładnie przez ucznia. Opowieść o człowieku, który odnalazł klucz do potęgi i pragnął stworzyć armię posłusznych sobie istot noszących ziarno tego, co Adamowi pokazała Róża. Pod przejrzystą skórą mistrza wiły się kształty podobne do tych zza ściany bańki stworzonej przez dziewczynkę. Tylko że skażone nasionami czerni zatruwającej wszystko wokół, zawierające w sobie coś, co przyniosło zagładę światu Róży i pragnęło zawłaszczyć następny.
– Różo – wyszeptał Adam ostatkiem sił. – Uciekaj…
Mróz przenikał jego ciało, szron pokrywał ściany pokoju. Lodowy człowiek skierował teraz rękę na pajęczynę zasłaniającą niszę z łóżkiem. Nagle wszystko eksplodowało w jednym rozbłysku światła i Adam poczuł, jak igiełki lodu wbijają mu się w każdy centymetr skóry. Otwarł usta w niemym krzyku, a potem nastała ciemność.
***
Leżał w mroku, cały poraniony, lecz mróz zniknął. Poruszył się; ból był nie do zniesienia. Bardzo powoli zaczął zrywać krępujące go wciąż więzy i omal nie krzyknął z zaskoczenia – była to pajęcza nić Róży. Sieć wbiła się niezliczonymi kolcami w jego skórę.
Poczuł ukłucie żalu, rozczarowania, rozpaczy. Istota, którą chciał ocalić przed niewolą wśród ludzi, zdradziła go. Po policzku spłynęła lodowata łza. Nie chciał się podnosić, nie chciał stanąć twarzą w twarz z własną porażką. Nie chciał oglądać pustego łóżka, z którego mistrz zabrał Różę.
– Nie zdołałem cię ustrzec – wyszeptał. – Bo nie chciałaś, bym cię bronił.
Wyczuwał w niej zagrożenie, ale je zlekceważył. Miał wrażenie, że z podłogi podnoszą się znów smugi mroku, by opleść jego dłonie, uśpić ciało.
Zamrugał. W kącie pokoju dopalała się świeca i to światełko, które nie poddało się lodowatej obecności mistrza, jego ucznia i ich stworzenia, przywróciło Adamowi jasność myśli.
I wtedy zobaczył.
Na łóżku leżała biała niczym śnieg postać w jasnozielonej sukience. Z kącika jej ust spływały kropelki krwi.
Adam poderwał się i chwycił dziewczynkę w ramiona. Była teraz lekka jak piórko, choć wyglądała jak wykuta z marmuru. Ciałem Cardellego wstrząsnął szloch.
Nie wiedział, jak długo siedział, kołysząc w rękach martwe ciało. Za oknem powoli szarzało, kiedy poczuł na sobie wzrok, mimo że powieki Róży pozostawały zamknięte i trupio blade. Pierś pod sukienką podniosła się nieznacznie. Adam krzyknął, tym razem z zaskoczenia i radości.
Płatki dłoni zacisnęły się na nadgarstku, twarz dziewczynki była jednak nadal nieruchoma i martwa. Tylko spojrzenie spoza zamkniętych powiek przewiercało go na wylot.
Zamknął oczy i dał się poprowadzić na powrót w tunel wśród roślin nie roślin, nachylających się teraz ku niemu bez ochronnych ścian bańki, dotykających jego skóry pajęczymi wiciami, oplatającymi go cieniutkimi smużkami mroku. Wiedział, że w ich żyłach płynie sok skażony tym, co je powoli zabija, a co wypełza spod ziemi, by zatruwać świat, czuł jednak również, że bez nich ludzkość nie zdoła walczyć z siłą, którą w swym obłąkanym planie pragnął podporządkować sobie mistrz, tworząc hybrydy ludzi i tego, co wedle opowieści jego ucznia odkryli w starej studni na dalekiej północy. Żywą skamielinę, pożądającą jedności z człowiekiem, dającą mu moc i zdrowie.
Róża… Róża była wytworem tego związku, chimerą, potworem.
Ona jest wybrakowana – przypomniały mu się słowa ucznia czarnoksiężnika. Teraz zrozumiał.
– Jesteś wybrakowana – szepnął – ponieważ wprawdzie nie potrafisz mówić i zachowywać się jak człowiek, ale za to czujesz jak my. Jesteś odwrotnością tego, co oni chcą osiągnąć. Dlatego uciekłaś.
Płatki kwiatów nie kwiatów nachyliły się ku niemu szepcząc tak tak tak tak.
– Uratowałaś mnie przed nim. Zapłaciłaś za to życiem.
Poczuł muśnięcie zimnego powiewu, lecz bajeczne kolory roślin nie roślin przemieniły je w ciepłą bryzę, rozgarniającą wici, liście, płatki, tworzącą ścieżkę. Na jej końcu stała Róża, której postać to rozpływała się w bezcielesne kształty nie kształty, to przemieniała się w malachitowo zielony kamień nie kamień oczu dziewczynki. Po czym zastygała na powrót w ciele dziecka o złotych włosach i udręczonym spojrzeniu w kolorze prowansalskiej wiosny.
Adam otworzył powieki. Na jego kolanach leżało bezwładne ciało, wstrząsane raz po raz spazmatycznym oddechem. Tylko że to nie był oddech, uświadomił sobie. To istota uwięziona w ciele Róży nie Róży ożywiała martwe członki.
– Pozwól mi odejść – mówił wzrok zza zamkniętych powiek.
– Jak? – zapytał Adam, czując, że do oczu znów napływają mu łzy, ponieważ wiedział.
Wiedział też, że nie może nikogo poprosić o pomoc.
Spojrzał na swoje poranione ręce, potargane ubranie. Omiótł wzrokiem połamane meble, topniejące kawałki lodu i ciało ucznia czarnoksiężnika leżące bez życia na podłodze. Nikt nie będzie miał wątpliwości, że to, co opowie, jest prawdą.
***
Kiedy niedługo po świcie do sypialni weszła służąca z tacą i przyborami toaletowymi, upuściła wszystko z brzękiem na ziemię, lecz Adam siedział nadal nieruchomo, trzymając kurczowo w ramionach bezwładne, tym razem naprawdę martwe ciało. Czerwona strużka w kąciku ust zaschła, a rana w sercu powoli przestawała krwawić. Pistolet leżał na podłodze, z przestrzelonej poduszki opadało na posadzkę pierze niczym śnieg.
– Monsieur Cardelli – szepnęła przerażona kobieta. – Co się tu stało? Co się stało?
Jej głos powoli przechodził w histeryczny krzyk. Chwilę później do pokoju wpadł lekarz, któremu wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć.
Tylko Adam wiedział, że nawet doktor nigdy nie dowie się prawdy. Zacisnął palce na gładkim kawałku malachitu nie malachitu, w który zamieniła się krew spływająca na jego dłoń z rozdartego przez kulę serca. To, co się tu wydarzyło, pozostanie jego tajemnicą. Jeśli mistrz odnajdzie grób, będzie w nim tylko zwykłe ludzkie ciało.
***
– „Occulta occulto occisa est” – kamieniarz zmarszczył brwi. – Mam nadzieję, że to żadne herezje. Data. Trzy dni temu. – Pokiwał głową. – I rzeźbiona róża. Jak sobie jaśnie pan życzy. – Wzruszył ramionami. – Zmarła była dla pana kimś ważnym? To ta znajda, co ją wczoraj pochowali w bezimiennym grobie? Słyszałem, że jakiś wariat ją zadźgał. Szkoda dziecka, ale ponoć to dzikie było, jak nie ludzkie. Tak napisali w gazecie.
– Była dla mnie jak córka – odparł Adam cicho. – Tak, była dla mnie bardzo ważna – dodał głośniej. – I nie, to nie żadne herezje.
Nie potrafił pozbyć się myśli, że między historią sprzed prawie ćwierci wieku a tym, co wydarzyło się w Nicei w ostatnich dniach, istnieje związek. A może to tylko umysł łączył niepowiązane ze sobą fakty.
Kilkanaście godzin później wysiadł z pociągu na dworcu Saint-Lazare w Paryżu i skinąwszy na dorożkę, kazał się zawieźć do Villiers, gdzie stanął przed bramą, wpatrzony w pałacyk. W kieszeni miał kartkę, na której cztery dni temu narysował Róży swój dom i naszkicował jej portret. Jedyny, jaki mu pozostał. W tej samej kieszeni spoczywało też srebrne puzderko – schował w nim malachitowy kwiat, w który przemienił się niekształtny z początku kamyk.
Przeszedł przez bramę i udał się powolnym krokiem na tył budynku, nie zważając na gderającego przy wyładunku kufrów fiakra. Ktoś: valet, kucharka, sekretarz, wyjdzie z domu i się tym zajmie. Adam potrzebował ciszy i samotności.
Przysiadł na schodkach tarasu, wsparty o urnę z begoniami. Chwilę później usłyszał szmer na ścianie nad sobą. Zmierzchało już, ale nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że to mały oswojony maszkaron zsunął się po murze i za chwilę wpełznie mu do kieszeni.
– Nie martw się. – Usłyszał za sobą głos. – Ona odeszła, ale nie odeszła.
Adam zacisnął palce na malachitowej nie malachitowej róży. Czy była to tylko gra wyobraźni i nadziei, umysł, który sam siebie oszukiwał, czy też wyczuł wewnątrz kamienia delikatne pulsowanie?
– Widzisz ją? – zapytał kamiennego stworzenia, nie odwracając wzroku od ciemniejącego ogrodu, gdzie w mroku majaczyły sylwetki różanych krzewów.
– Zamknij oczy. Wtedy zobaczysz.
Posłuchał. Zacisnął powieki. Na końcu ścieżki otwierającej się wśród olśniewająco różnobarwnych kształtów stała Róża. Nie, nie stała, bo nie krępowało jej już ludzkie ciało, którego nie umiała nosić. Była. Niewidoczna dla oczu, a mimo to Adam widział doskonale jej cień nie cień, kształt nie kształt.
Widział też mrok wpełzający w roztaczający się przed jego wzrokiem umarły świat; mrok warzący barwy i zatruwający wodę. Mistrz zapewne uciekł, odrodzi się i znajdzie nowych uczniów. Do tego czasu jednak Adam zdoła zrozumieć, co mówi do niego Róża, a wtedy razem zdołają stawić czoła potworowi i kroczącej za nim czerni.