Nie tak to miało wyglądać.
Nie taką przyszłość wyobrażałem sobie, gdy przyciskałem jej rozlazłe cielsko do lodówki, gdy zgniatałem palcami pomarszczoną szyję i krzywiłem się ze wstrętem, czując wilgoć pryskających na moją twarz kropelek śliny.
Bóg mi świadkiem, że miałem jak najlepsze intencje, a morderstwo babci Mii było podyktowane koniecznością. Nie mogliśmy dłużej żyć w ten sposób…
– Marten? I co powiedział lekarz? – Przez drzwi przedarł się pełen troski głos Darji. Zamiast odpowiedzieć, spojrzałem w lustro i westchnąłem na widok swoich pustych, zapadniętych oczu, ziemistej cery, sinych warg. Usta wykrzywiły się w fałszywym uśmiechu, gdy Darja, nie mogąc doczekać się odpowiedzi, weszła do środka.
– Marten… Powiedz mi. – Żona przytuliła się do mnie, jej udręczona twarz zniknęła w fałdach mojej koszuli. Jej stopy, odziane w japonki, pokrywały sine plamy. Widziałem to już w Internecie… Wygląda jak… – przeszło mi przez myśl, jednak zmusiłem się, by przestać. W końcu i tak pozostała już tylko nadzieja.
– Cóż mogę ci powiedzieć… Lekarz osłuchał mnie, pobrał krew na badania i odesłał z kwitkiem. Stała gadka, kochanie. Czy wysypia się pan ostatnio? Czy pije pan odpowiednią ilość płynów? Czy suplementuje pan witaminę C? Nie wiedzą, co nam dolega.
– Ale… Nie możemy tak żyć. Mówiłeś o dzieciach?
– O tobie, o dzieciach… Stwierdził, żebyśmy odczekali jeszcze kilka dni i dużo wypoczywali, unikali stresujących sytuacji – roześmiałem się ponuro. – Nie pomogą nam, Darja. Taka choroba podobno nie istnieje i nawet testy genetyczne, które mogłyby rzucić na sprawę trochę światła, nie wpłyną na leczenie. Bo leczenie nie istnieje.
W miarę jak mówiłem, Darja coraz mocniej do mnie przywierała, coraz bardziej drżała. Pogłaskałem ją po głowie, jednak przestałem, gdy przy dociśnięciu palców wyrwałem żonie kępkę włosów.
Darja spojrzała w lustro i z nieodgadnionym wyrazem twarzy dotknęła placka białej skóry. Ścisnęła mnie za rękę, jej palce były trupio zimne.
– Mniejsza z nami… Bardziej martwię się o dzieci. Dlaczego babcia Mia musiała zniknąć? Właśnie teraz, gdy tak bardzo jej potrzebujemy?
– Potrzebujemy? Darja, przecież ona… Zamknęła cię w domu i pomiatała tobą, jakbyś była jej służącą! A przecież tak chciałaś otworzyć salon kosmetyczny… Kochanie, ona krzywdziła nasze dzieci!
– Marten. Czyś ty oszalał? Gdyby nie ona, nie mielibyśmy tego wszystkiego! – Rozpostarła ramiona i obróciła się wokół własnej osi. Przez głowę przemknęła mi myśl, że pomimo wyniszczenia wciąż była zgrabna i piękna. – Och, gdzie jesteś, babciu… Od kiedy odeszłaś, czuję się jakby… część mnie umarła.
Słysząc słowa żony zadrżałem, jednak nie powiedziałem ani słowa. Znałem staruchę lepiej niż ktokolwiek inny – w końcu to ona przygarnęła porzucone przez dwójkę nierozważnych nastolatków dziecko i wychowała na człowieka, którym się stałem.
W najodleglejszych wspomnieniach wciąż widziałem przystań, spokojne wody jeziora Pejpus i uśmiechnięte twarze Estończyków z pobliskich wiosek, które szybko zamieniliśmy na pola i lasy północno-wschodniej Polski.
Dlaczego osiedliliśmy się w Zaboryszkach, mieścinie oddalonej o dwadzieścia kilometrów od Suwałk, nie wiedziałem. Faktem jednak pozostawało, że to tutaj spędziłem dzieciństwo i wszedłem w dorosłość.
To tutaj, również za sprawą babci Mii, poznałem Darję, zakochałem się w niej i pojąłem za żonę. Później, gdy okazało się, że tak ja, jak i Darja, jesteśmy bezpłodni, otrzymałem z rąk staruszki dwoje dzieci – Sandrę i Artjona. Skąd pochodziły bliźnięta, tak naprawdę nie wiedziałem. Podejrzewałem, że podobnie jak ja sam, zostały porzucone.
Co tu ukrywać, zawdzięczałem jej wszystko i z tego też względu szanowałem. Ale nigdy nie kochałem. Ilekroć babcia na mnie patrzyła, w jej oczach dostrzegałem odrazę i nieudolnie skrywany niepokój. W dzieciństwie, w ramach kary, zamykała mnie w pokoju i głodziła. Domagała się posłuszeństwa, które nieraz wymuszała skórzanym pasem. Z czasem krwawe pręgi zblakły, jednak ból pozostał.
Podobnie, jeszcze tydzień temu, biła moje dzieci i Darję. Katowała ich fizycznie, jako że pomimo wieku rękę wciąż miała silną, a także psychicznie. I cóż z tego, że robiła to przede wszystkim podczas moich godzin pracy, skoro jedno spojrzenie zmatowiałych oczu żony mówiło mi więcej niż tysiąc słów? Cóż z tego, skoro widok siniaków na ciałkach dwuletnich ledwie dzieci bolał znacznie bardziej niż zadane przed laty razy?
Nie mogę powiedzieć wam prawdy… – pomyślałem, wciąż tuląc do piersi żonę. – Choć uczyniła wam tyle zła, tęsknicie za nią, jakby była najlepszą osobą na świecie. Dlaczego, Darja…? Dlaczego?
Nie chcąc kontynuować tematu, który nas poróżnił, delikatnie objąłem żonę i wróciliśmy do salonu, do dzieci. Maleństwa bawiły się na dywanie, ich ruchy były powolne i nieprecyzyjne. Plamy opadowe znaczyły stópki, kolanka i rączki. Główki nabrzmiały jak u topielców.
– Z jednej strony jestem przerażona. A z drugiej… nic nie czuję – szepnęła Darja, a mnie pozostało tylko bezradnie skinąć głową. Miałem podobnie, choć gdzieś na dnie serca tlił się jeszcze sprzeciw. Ilekroć przypominałem sobie zimną, bezduszną twarz staruchy, gniew powracał, motywując do działania.
– Artjon, synku… Chodź do tatusia… – Chłopiec z trudem uniósł główkę. Z jego oczu popłynęło kilka łez, rozbijając się na klockach lego. Spróbował wstać, ale upadł. Spróbował raczkować, jednak nie miał dość sił. Sandra szczebiotała bezmyślnie, choć jeszcze przed tygodniem wypowiadała proste słowa.
Darja rozpłakała się; ta scena przelała czarę goryczy. Zauważyłem, że w niej również pozostało niewiele łez.
– Moje maleństwa! – zawyła, tuląc do siebie wiotczejące w oczach bliźnięta.
One umierają – pomyślałem. – One umrą, jeśli nic nie zrobię. One… Niewinne… Nie powinno…
(Nad moją głową krążą mewy, przecinając błękitny nieboskłon, a dookoła rozpościerają się kwiatostany łubinu i wyki, grochu i fasoli. Ich zapach jest dojmujący, tak intensywny, że tracę oddech. A może to z powodu bólu? Leżę na miękkim posłaniu z koniczyny, obracam głowę i widzę teraz zieleń jej listków, fiolet kwiatów. Wypatruję czterolistnej, jednak zamiast tego dostrzegam te wijące się, obłe kształty. Segmentowane ciałka strącające z koniczyny poranną rosę. Dżdżownice. A wśród nich palce. Szukające czegokolwiek – pomocy, pocieszenia, a najlepiej śmierci. Moje palce. Dżdżownice i palce, dżdżownice i palce…)
Przetarłem oczy, przerywając wizję. Tak niewiarygodną, jak przed chwilą rzeczywistą. Wariuję… – pomyślałem, w pełni świadom, że nie pierwszy raz widzę tę łąkę i robactwo. Rok temu udałem się nawet do kliniki psychiatrycznej, jednak lekarz nie potrafił wyjaśnić genezy „widzeń”. – Aż dziwne, że nie zalecił witaminy C…
– Ba-babcia. Gdzie babcia? – szepnęła Sandra, z trudem poruszając ustami. Jej drobna twarzyczka powoli tężała, upodabniając się do maski.
Darja przypadła do bliźniąt i przytuliła je mocno, zanosząc się płaczem. Po chwili dołączyłem do nich i trwaliśmy tak, nieświadomi upływającego czasu, nieszczęśliwi.
(Dżdżownice i palce… Dżdżownice i palce…)
01.
Za oknami zapadł zmrok, a Darja podniosła się z ziemi, biorąc na ręce wiotką Sandrę. Dołączyłem do niej, tuląc do piersi Artjona. Położyliśmy dzieci do łóżek. W drodze coś jeszcze szeptały, najpewniej nawoływały babcię swymi słabnącymi głosikami, jednak przykryte kołdrami zasnęły natychmiast.
Darja udała się do łazienki celem zmycia z siebie trupiego odoru i przywrócenia choć trochę gładkości zmacerowanej skórze, ja w tym czasie zrobiłem kawę. Bardzo mocną, byleby pobudzić bijące z trudem serce. Przed oczami miałem mroczki.
Usiadłem przy stole i oddychałem powoli, póki nie ustały zawroty głowy. Spojrzałem na lodówkę, ponownie przypominając sobie twarz starej Mii. Jej uważne spojrzenie i skrzeczący głos, którym spytała, gdzie, u diabła, podziewa się Darja i dzieciaki. Ostatnie słowa przed śmiercią.
Decyzję podjąłem już dawno temu, jednak od myśli do czynu przeszedłem dopiero ostatnio, gdy dowiedziałem się, że starucha podczas kąpieli Artjona zaczęła wpychać łapy tam, gdzie nie powinna.
Po powrocie z pracy wysłałem rodzinę do sklepu, a sam zaczaiłem się w kuchni, w której jakiś czas później zjawiła się Mia. Przydusiłem staruchę i trwałem tak, cierpliwie znosząc drapiące po ramionach pazury, nienawistne spojrzenia, miotane bezgłośnie klątwy. Czy to właśnie wtedy ta kobieta nas przeklęła?
Jej brzuch, groteskowo wzdęty, kołysał się z każdym ruchem słabnącego ciała, rósł i malał, jakby toczyło się w nim odrębne, równie plugawe życie, jakby umierało wraz z Mią. Coś się w nim przelewało, burczało i jęczało, jakby mój czyn rozgniewał samego diabła.
To właśnie owo brzuszysko było tym, co najbardziej przerażało mnie w babci. Gdy puchło, miałem koszmary. Metamorfoza nadchodziła okresowo i trwała mniej więcej tydzień – przez ten czas starucha przeobrażała się z surowej kobiety w obrzękniętego potwora. W jej trzewiach coś się poruszało, a babcia głaskała wtedy owo brzuszysko i mruczała uspokajające słowa. Wyglądała jak kobieta w patologicznej ciąży, sprawiała wrażenie cierpiącej, jednak na słowa współczucia, które przynajmniej w dzieciństwie wyrażałem, odpowiadała agresją.
Mówiła, że musi się tylko „wypierdzieć” i znikała w swojej samotni. Gdy ją opuszczała, zwykle było już po wszystkim. Do następnego razu.
Gdy dusiłem staruchę, brzuszysko dopiero zaczęło rosnąć, a jednak już wtedy przecinały je grube jak powrozy, granatowe żyły, gdzieniegdzie stwardniałe na podobieństwo guzów. Zacisnąłem palce jeszcze mocniej i kobieta znieruchomiała. Umieściłem jej ciężkie ciało w samochodzie, obok kanistra z benzyną i przewiozłem do pobliskiego lasu, by pożegnać Mię w blasku ognia.
W tej chwili babcia była wspomnieniem, choć tak wypatrywane przeze mnie szczęście wcale nie nadchodziło. Spojrzałem na swoje granatowe paznokcie i podważyłem płytkę, która ze wstrętnym dźwiękiem odlepiła się od palca. Zemdliło mnie, tym bardziej, że w ogóle nie czułem bólu.
Wypiłem kawę. Filiżanka Darji stała obok, w domu panowała cisza. Stanąłem w drzwiach sypialni dzieci i trwałem tak, wpatrując się w obejmujące nasze pociechy ciało żony. Tak zimno… Spoglądałem na nich i z każdą chwilą czułem coraz mniej, moje serce zdawało się gnić, umysł pożerało robactwo.
– Ocalę was – złożyłem obietnicę ciemności. Przeszedłem korytarz, zatrzymując się dopiero przed drzwiami do pokoju babci i ująłem klamkę. Po raz pierwszy od kiedy pamiętam, pomieszczenie stało otworem.
02.
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to panujący w pokoju bałagan. Podłoga zasłana była papierami, trocinami i jakimiś dziwacznymi, przypominającymi zeschłe liście łupinami, z sufitu zwisały girlandy pajęczyn. Barłóg, w którym najpewniej Mia spała, ledwie przypominał łóżko, obok niego spoczywało wiadro ze śmierdzącą zawartością, nad którą krążyły roje much. Zakaszlałem, choć bardziej odruchowo niż z potrzeby. Smród zdawał się przytłumiony, jakby stanowił bardziej wspomnienie fetoru, niż coś organicznego.
Z kątów pokoju wpatrywały się we mnie skundlone maskotki i lalki w porozdzieranych sukienkach. Nie byłem pewien, czy w ich szklanych oczach dostrzegam radość czy smutek, poczułem się jednak bardzo nieswojo.
Wiszące na ścianach fotografie szeleściły na wdzierającym się przez uchylone okno wietrze, jakby poruszone obecnością intruza. Najwięcej ich wisiało nad biurkiem, otoczonym przez puste opakowania po żywności. Najwyraźniej to tutaj moja przeklęta babka spędzała większość swojego czasu. Zbliżyłem się i leżącą na blacie zapalniczką przypaliłem knoty stojących tu świec.
– Zawsze bałem się tego miejsca, wiesz? Wciąż się na mnie gniewałaś, patrzyłaś z takim wstrętem, a później znikałaś w pokoju i… wydawałaś te dźwięki – mruknąłem, przypatrując się wypełniającej śmietnik górze chusteczek. Po raz pierwszy pomyślałem, że dobiegające stąd przez tyle lat jęki mogły być po prostu płaczem babci.
Spojrzałem na czarno-białe fotografie, mrużąc oczy, by w rozedrganych płomieniach świec lepiej dojrzeć szczegóły. Na jednej z nich piękna młoda kobieta wychylała się z okna krytego strzechą domu i machała do stojącego u jego frontu fotografa, „do mnie”. Jej uśmiech, lekka sukienka i ołowiana szarość nieboskłonu wskazywały, że lato trwało w najlepsze.
Na innej, mężczyzna o ufnej twarzy i w okularach z grubymi szkłami z dumą opierał się o obsypane kwieciem drzewo. Gatunku nie rozpoznawałem, jednak miałem dziwną pewność, że zaraz po zrobieniu tego zdjęcia mężczyzna zerwie jeden z kwiatów i wsunie go w blond włosy zanoszącej się śmiechem pani fotograf – machającej z okna dziewczyny. Wiedziałem, że zatopi w tych włosach spracowaną rękę i przysunie jej twarz do swojej własnej. Że za chwilę zacznie scałowywać jej uśmiech, spijać z ust słodki sok wiśni, które dziewczyna dopiero co jadła, a z każdym pocałunkiem i jednego i drugiego będzie coraz więcej.
Nie wiem, skąd to wiedziałem, lecz… nie wątpiłem, że tak właśnie wygląda prawda. Tych dwoje kochało się, co potwierdzały wszystkie obwieszające ściany zdjęcia. Żyli szczęśliwie w swym krytym strzechą domku, pracowali ciężko w pobliskiej wiosce, dbali o ogródek i utrzymywali dobre kontakty z sąsiadami. A jednak było coś jeszcze. Tak jak awersowi zawsze towarzyszy rewers, a po burzy nadchodzi słońce, tak i ta para nie pozostała bez skazy.
Ponownie przypatrzyłem się zdjęciom, szukając jakiegoś wspólnego mianownika. Tyle o nich wiedziałem… Kim byli? Dlaczego wydawali mi się tak znajomi i dlaczego zapomniałem? Jakim cudem pamiętałem ich głosy?
I, przede wszystkim – czego brakowało?
(– Dlaczego tak na mnie patrzysz? Dlaczego nic nie mówisz?
…
Tak teraz, jak i poprzednio, odpowiada mi cisza. Boli.
Czarne kosmyki ruszają się na wietrze, usteczka wygina uśmiech.
Tak strasznie boli…)
– Gdzie ona jest? – rzuciłem gorączkowo i nagle zacząłem trząść się jak w febrze. Zapomniałem o czymś ważnym, czymś strasznym. A teraz, gdy zacząłem sobie przypominać, to coś pokazało kły. Było głodne.
Piękna dziewczyna machała z okna, ale wcale nie do fotografa. Spoglądała nieco bardziej w lewo, prosto na… ścielący się na trawie cień czegoś poza zasięgiem obiektywu. Czy jednak… machała na powitanie czy pożegnanie? A może wcale nie machała, tylko wyciągała tęsknie rękę w kierunku tego obiektu? Czy w jej jasnych oczach nie gościły przypadkiem łzy?
Sympatyczny mężczyzna z dumą opierał się o kwitnące drzewko, czy jednak jego ręka rzeczywiście dotykała pnia? A może raczej sięgała za ten pień, zaciskając palce na kimś tam ukrytym? Czy uśmiech na jego twarzy wyrażał dumę, skoro w spojrzeniu krył się niepokój? Więcej – był skonsternowany. Coś mu się nie podobało, coś go niepokoiło.
Otarłem pot z czoła równie lodowatego co moje palce. Zauważyłem, że od dłuższego czasu już nie oddycham, zaczęło mi się kręcić w głowie. Przysiadłem na krześle i rozgarnąłem zaścielające biurko papierzyska. Listy, notatki… Czego tu nie było. Większość nieczytelna, jednak kilka kartek dałem radę odcyfrować.
Przepraszam, najdroższy. Nie chciałam mogłam inaczej. Bałam się, a czerń Twoich oczu… paraliżowała. Nie wiedziałam, że tak to się skończy. Łzami. Znowu.
Czy w życiu nie może spotkać mnie cokolwiek dobrego?
Patrzę w ich twarze, jednak każda, co do jednej, jest fałszywa. Uratuj mnie, najdroższy. Wybacz mi i wróć. Nie mogę dłużej czekać, nie mogę już na nich patrzeć.
To za bardzo …
Nie ufam im. Ich uśmiechom, słowom, gestom. Ich sercom.
Wiem, że zależy im jedynie na mojej krzywdzie, nienawidzę ich, a jednak… kocham?
Jutro znowu szkoła. Znów będą na mnie patrzeć, znów będą szeptać. Może lepiej umrzeć zachorować? To mniej boli.
Widzę was. Znów podsłuchujecie.
Nowy dom wcale nie jest lepszy. Wcale. Nie wiem, po co tata go wybudował. Tu jest nudno, a sąsiedzi ciągle się gapią i pytają o coś rodziców. O mnie.
Wczoraj, w szkole, zbiłam tę przebrzydłą dziewuchę. Dostała na co zasłużyła, a jednak kiedy wracałam, całe wstrętne Tooni wodziło za mną wzrokiem. Wścibscy ludzie.
Wolę już Saare. Przynajmniej jest blisko wody, w której można utonąć.
Widziałam CIĘ! Dlaczego kryjesz się w kwiatach? Dla mnie? Jesteś tam dla mnie? Jesteś moją małą, cichutką tajemnicą?☺
Ojej, nie wierzę, że spotkało mnie takie szczęście, ojej, jak mi dooooobrze☺
Dlaczego nic nie mówisz, kiedy Mia płacze? Czy już Cię nie obchodzi Twoja Mia? MIA? Wciąż mi nie odpowiedziałeś, najdroższy Martenie, co jest smakołykiem dla dżdżownicy?
Zapisków było zdecydowanie więcej – część miała formę listów, pozostałe wyglądały jak urywki dziennika, wszystkie jednak cechował wszechobecny chaos. Niektóre zostały napisane w optymistycznym tonie, inne zapowiadały samobójstwo bądź pozostawały beznamiętną relacją. Nawet gdybym miał na to czas, nie byłbym w stanie uszeregować ich chronologicznie, jedno jednak nie pozostawiało wątpliwości – zapiski odnosiły się do młodości babci Mii. Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcia i domyśliłem się, że muszą one przedstawiać rodziców staruchy i świeżo wybudowany dom w estońskim Piiri.
Tylko… Kim był Marten? – zastanowiłem się z niepokojem. Treść listów jasno wskazywała, że Mia zakochała się w tym mężczyźnie i najpewniej właśnie po nim nadała mi imię.
Następne pół godziny spędziłem na jałowych rozmyślaniach i przeszukiwaniu pokoju babci. Na półkach znajdowały się nieruszane od lat książki. Pluszaki oraz lalki pokrywał kurz. Spod łóżka wysypywały się łupiny – brązowe i kruche, przypominały te z cebuli, jednak rozmiar niektórych wskazywał, że mogłyby okryć zdecydowanie większe warzywa.
Zawartość kosza wysypałem na podłogę i pogrzebałem w śmieciach, wśród których dominowały chusteczki. Teraz już suche, wcześniej najpewniej wilgotne od łez i smarków.
– Och… – Przerwałem poszukiwania, dostrzegając fragment rozdartej fotografii. Przedstawiał kwitnącą łąkę, skrawek bezchmurnego nieba i ciemny rząd drzew na horyzoncie. Spokój krajobrazu burzyła jedynie ta wystająca z oddartej części zdjęcia RĘKA. Palce zakrzywiały się na podobieństwo szponów, paznokcie były czarne. Podłużne ślady obok podpowiadały, że chwilę wcześniej rozpaczliwie szarpały zielony kobierzec z koniczyny, wydrapując ziemię, z której… wyłaziły dżdżownice.
Poczułem zgrozę, na ciało wystąpiła gęsia skórka.
– O Boże…
(– Cześć, nazywam się Mia. A ty?
– …
– Ojej, dlaczego nic nie mówisz? Powiedzmy, że nazywasz się Marten, co? Jak chłopak z mojego ulubionego serialu. – Zanosi się histerycznym, obłąkanym śmiechem, a ja z trudem przełykam ślinę. Próbuję sięgnąć ku tej młodej, czarnowłosej dziewczynie, jednak palce tylko bezradnie drapią ziemię.
Nagle czuję coś śliskiego i miękkiego, naciskam mocniej, a to coś pęka.
– Nikt mnie nie rozumie, wiesz, Marten? Nie mam nawet z kim pogadać, kurwa. Pierdoleni rodzice, pierdoleni „koledzy” – mówi tymczasem Mia. Wypowiadając ostatnie słowo, wykonuje palcami gest oznaczający cudzysłów. Usadawia się obok, zamyślona i obojętna, a ja wciąż sięgam. Coś znowu pęka.
Spoglądam w bok – wokół mojej ręki kłębią się dżdżownice.
– …)
Drżącymi palcami obróciłem skrawek zdjęcia, z tyłu ktoś, najpewniej moja babcia, napisał:
Najlepsze życzenia z okazji dnia Twojej…
Kochany Martenie! Twoje słodkie oczy…
Twoje słodkie usta już nie zakrzyczą.
Zachowam jednak Twoich pupili jako…
I spróbuję odnaleźć szczęście.
Kocham.
Mia.
!!!KŁAMSTWO!!!
Rozmyślając nad słowami, zajrzałem jeszcze do szuflad, w jednej znajdując album ze zdjęciami. Wypełniały go przede wszystkim kopie, czy raczej oryginały fotografii wiszących na ścianach. Jedna z nich sprawiła, że powziąłem natychmiastową decyzję.
– Muszę tam wrócić. Do Piiri – powiedziałem pustemu pokojowi, szeleszczącym łupinom na podłodze i wpatrzonym we mnie plastikowym oczom zabawek. Nasza choroba, czymkolwiek była, wykraczała poza możliwości lekarzy, a wizje, tak uporczywie mnie nachodzące, jasno wskazywały, że istnieje jakiś związek między mną a tym umierającym człowiekiem na łące, którego młoda Mia nazywała Martenem.
Musiałem poznać prawdę.
03.
Nie zwlekając spakowałem torbę, wrzucając do środka kilka najpotrzebniejszych drobiazgów i album ze zdjęciami z pokoju babci, po czym zajrzałem do sypialni dzieci. Bliźnięta leżały cichutko, Darja westchnęła przez sen. Pochyliłem się nad nią, pocałowałem lekko drżące, sine powieki. Upuściłem na pościel list, w którym wyjaśniałem decyzję podjęcia samotnej wyprawy. Mnóstwo fałszywych, wcale-nie-wiarygodnych powodów, oby Darja uwierzyła w choćby jeden z nich. Nie mogła poznać prawdy, nie mogła zobaczyć zdjęcia opatrzonego tytułem NOWY POCZĄTEK. To by złamało jej ledwie bijące serce. Zresztą, szczerze wątpiłem, czy w aktualnym stanie ona i dzieciaki wytrzymaliby trudy podróży.
Wrzuciłem torbę na siedzenie pasażera i oparłem się o dach samochodu, kryjąc głowę w ramionach. Nocną ciszę przecinała odgrywana przez świerszcze melodia, pohukiwanie sów, piski krążących w ciemnościach nietoperzy. Szelest targanych wiatrem zbóż i skrzypienie drzew. To dziwne – im gorzej się czuję, tym bardziej moje zmysły… nie, stop. To nie kwestia zmysłów. Czuję się, jakbym był bliżej natury.
Wreszcie wsiadłem za kółko i odpaliłem silnik wiekowej toyoty camry. Samochód, którym niemal dwadzieścia lat temu przyjechaliśmy z Estonii wciąż był na chodzie i nadszedł czas, by wrócił na stare włości. Czekała mnie długa droga,
(do domu. Proszę, zabierz mnie do domu… – mówię jej, jednak dziewczynka nie reaguje. Patrzy na mnie tylko swymi ogromnymi, czarnymi oczyma, tak że sam już nie wiem, czy jest człowiekiem, czy aniołem, czy diabłem.)
jednak księżyc dopiero wschodził, a pracą nie musiałem już się przejmować.
Wyjechałem na główną drogę do Szypliszek, otworzyłem na oścież okno i włączyłem radio. Po kabinie toyoty potoczył się głos Maleńczuka, zabębniłem palcami na kierownicy.
– Oby dla mnie nie była to jednak ostatnia nocka. – Usta drgnęły w pozbawionym humoru uśmiechu.
Kwadrans później bez problemu przekroczyłem granicę. Docisnąłem pedał gazu, z rykiem silnika i w rozbłysku długich świateł przebijając się przez mroki Litwy.
Zwolniłem dopiero w Mariampolu, wyławiając z mgły swojskie litewskie domki i szare bryły bloków; zmęczonym wzrokiem wypatrywałem czatującej policji. W moim aktualnym stanie zatrzymanie byłoby tym bardziej ryzykowne. Z radia dobywały się mistyczne dźwięki liry, kobzy i lutni stanowiące tło dla chórowych zaśpiewów, w których rozpoznałem neopogański, kultywujący Słońce zespół Kūlgrinda. Zadrżałem. W obliczu ostatnich wydarzeń muzyka brzmiała szczególnie posępnie.
Nad ranem dojechałem do Kowna i z niepokojem zatrzymałem się na parkingu przydrożnego motelu. Obraz dwoił mi się przed oczami, mruganie sprawiało ból. Wyjąłem z torby butelkę wody i przemyłem twarz. Pomogło, choć nie do końca. Światło poranka wciąż dokuczało.
Założyłem okulary przeciwsłoneczne, wsunąłem dłonie w rękawiczki i z przewieszoną przez ramię torbą wszedłem do motelu. Recepcjonista spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Choroba oczu – wycharczałem łamanym angielskim. Litwin za ladą skrzywił się nieznacznie. – Poproszę pokój na jedną noc. Zapłacę kartą.
– Miłego pobytu – odparł recepcjonista podając mi klucz. Jego oczy błądziły po mojej skrzywionej sylwetce, dlatego czym prędzej schowałem się w windzie.
Wszedłem do pokoju, jednym ledwie spojrzeniem zaszczycając obite boazerią ściany, przysłonięte roletą okno i koślawy stolik w rogu. Rzuciłem się na łóżko i natychmiast zasnąłem. Moje sny wypełniał płacz Artjona i Sandry oraz przekleństwa rzucane przez Dar…, przepraszam, Sofię.
…
Zawstydziłem się – jak mogłem pomylić moją Darję z kimś innym? Przecież moja ukochana miała blond włosy, podczas gdy Sofia była ruda. Tylko że… miały te same oczy. I usta. I nosy. I dołki na policzkach, kiedy się uśmiechały – wiedziałem to, choć w tej chwili żadnej z nich z pewnością nie byłoby do śmiechu.
No tak, pomyłka. O tyle dziwna, że… nie znałem żadnej Sofii.
04.
(– Tylko z tobą można porozmawiać w tym chorym świecie, Mart – mówi ta mała czarnowłosa dziewczynka i siada obok mnie, na kamieniu. Zrywa piękny, fioletowy kwiat łubinu i mechanicznie urywa kolejne płatki. – Dać mu jeść, nie dać. Dać, nie dać. Dać…
Obserwuję krążące nad łąką mewy i cieszę się, że to nie sępy. Wolne i pełne sił, dlaczego dotrzymują towarzystwa rannemu człowiekowi? Dlaczego nie polecą nad wodę? Dlaczego mnie nie zadziobią?
– Nie dać. – Zapada cisza. Wreszcie Mia unosi głowę i uśmiecha się szeroko. – Przykro mi, Marten. Wróżba powiedziała, że dziś również nie mogę cię nakarmić. Ale nie martw się… Jutro też jest dzień!
Próbuję poruszyć nogami, te jednak są jak dwie spróchniałe kłody. Spoglądam na ręce, lecz palce nie chcą już drapać ziemi, nie chcą sięgnąć do czarnowłosej dziewczynki. Nagle do ust wpełza mi dżdżownica, a ja wciągam ją zachłannie, gryzę, duszę się, sapię, plujęjęczęchrząkamwyjęwciągamsokiadżdżownicjestcorazwięcejcoraz…)
Otworzyłem oczy i spróbowałem krzyknąć, jednak gardło opuścił tylko cichy, zduszony jęk. Chciałem złapać się za szyję, lecz ciało miałem tak zesztywniałe, że ledwie uniosłem z pościeli ręce, zaraz utraciłem strzępy odzyskanych dzięki wypoczynkowi sił i opadłem bezradnie. Moje mięśnie przypominały grudy zmrożonego śniegu; dopiero po kwadransie udało się wpompować w nie trochę ciepła.
– Masakra, ale zesztywniałem… – W całym pokoju śmierdziało zgnilizną, która najwyraźniej ogarniała moje ciało w coraz większym stopniu. Przetarłem zaropiałe oko i z przerażeniem zauważyłem, że jego resztki zostały na opuszkach sinych palców. Nawet nie zabolało.
– Darja… – Imię żony dodało mi trochę sił, więc wstałem i udałem się do łazienki. Prysznic niewiele zmienił, wciąż śmierdziałem. Spryskałem się obficie perfumami i wyszedłem z motelu, kryjąc pod kapturem zniekształconą od poduszki głowę z wyłupanym okiem.
To postępuje szybciej, niż się spodziewałem. Cholera, mogę nie dać rady tam dojechać. Kurwa, kurwa, kurwa… Co ja mam zrobić?
Głodu nie odczuwałem, więc nie tracąc czasu wsiadłem do toyoty i z trudem przekręciłem klucz w stacyjce. Radio zagrzmiało muzyką, jednak moje uszy ledwie już odbierały dźwięki. Z ponurą determinacją postanowiłem, że nie wolno mi ponownie zasnąć. Moje ciało powoli gniło, a bezruch z pewnością przyspieszał rozkład.
Zapragnąłem porozmawiać z żoną, która do tego czasu z pewnością musiała przeczytać tajemniczy, pełen wykrętów liścik. O dziwo nie dzwoniła, choć w głowie przygotowałem nawet odpowiedni monolog.
Wyciągnąłem telefon i uruchomiłem go drżącym palcem. Zero połączeń nieodebranych, zero wiadomości. BRAK SIECI.
No tak, nie mam roamingu… – pomyślałem, przez chwilę czując najprawdziwszy żal. Schowałem telefon i zapaliłem silnik. Otworzyłem na oścież okna i wyjechałem na drogę, byleby tylko o niej nie myśleć. Nie tęsknić.
Z czasem życie wróciło do zaciśniętych na kierownicy palców i wciskających pedały stóp. Do Dyneburga miałem około trzech godzin drogi, zanim jednak tam dotrę, musiałem przekroczyć granicę litewsko-łotewską w Ēģipte.
Jadąc, zastanawiałem się, co słychać u Artjona i Sandry – czy dzieciaki mogą się jeszcze bawić? Czy w ogóle wychodzą z łóżek? Przekląłem się w myślach za zbyt dużą zwłokę. Gdybym tylko wcześniej zrozumiał, że nasz stan po śmierci Mii nie jest czymś naturalnym, gdybym wcześniej wszedł do jej pokoju i zobaczył te zdjęcia, a w szczególności NOWY POCZĄTEK… Niestety.
Przypomniałem sobie senny koszmar i wpełzające do ust dżdżownice. Pamiętałem spojrzenie młodej Mii, jakby to właśnie na mnie wtedy patrzyła i zaśmiewała się, widząc moją udrękę… Stop. Nie moją, tylko tego faceta, Martena. Ciekawe, że listy babci również dotyczyły mężczyzny o tym imieniu. Czyżby to była ta sama osoba? W takim razie dlaczego nawiedzają mnie te obrazy z przeszłości?
Ani się obejrzałem, krajobraz Litwy wzbogaciły granatowe stawy i wartko płynące rzeczułki, nad którymi coraz częściej przejeżdżałem. Dojechałem do Jeziorosów, przez okno podziwiając malownicze jezioro Zarazas. Nad błyszczącą w świetle księżyca taflą wody rozciągały się podniebne chodniki, po których w dzień spacerowały zapewne rzesze Litwinów, podziwiając piękny krajobraz.
Granicę w Ēģipte przekroczyłem nie niepokojony przez nikogo, co wlało trochę optymizmu w moje niebijące od nocy w Kownie serce. Odetchnąłem z ulgą i mocniej wcisnąłem pedał gazu.
W Dyneburgu, drugim co do wielkości mieście Łotwy, w którym większość mieszkańców stanowili Rosjanie, Białorusini i Polacy, zdecydowanie wypierając rdzenną łotewską ludność, zatrzymałem się na stacji i dotankowałem toyotę. Ekspedient Paweł, jak informowała plakietka na uniformie, spojrzał na mnie podejrzliwie, jednak widząc kartę płatniczą i słysząc polskie pozdrowienie wyraźnie się uspokoił.
Pogadaliśmy chwilę o życiu w Polsce i na Łotwie (stan mojego głosu wyjaśniłem operacją krtani), po czym wróciłem do samochodu i odjechałem w nieco lepszym humorze, pokrzepiony rozmową ze zwykłym człowiekiem.
Widząc rozświetlone bloki i roześmianych ludzi na ulicach, przez chwilę rozważałem spędzenie reszty nocy w Dyneburgu, jednak entuzjazm szybko opadł. Gdyby ktokolwiek zorientował się, że moje ciało ulega rozpadowi, z pewnością do śmierci nie opuściłbym łotewskiej kliniki. Albo jednostki wojskowej.
W Rzeżycy, do której dojechałem godzinę później, mój stan gwałtownie się pogorszył. Zatrzymałem się na poboczu i powstrzymałem targające żołądkiem torsje. Wolałem nie wiedzieć, co tak usilnie próbuje wydostać się z mojego organizmu.
05.
Z trudem wcisnąłem pedał gazu, podświadomie godząc się z myślą, że dalej już toyotą nie pojadę. Resztę drogi będę musiał przebyć w inny sposób.
Rzeżyca lśniła w blasku księżyca – osypujące się mury zamków krzyżackich, strzeliste wieżyce kościołów, pomniki bohaterów i powykręcane kształty hali koncertowej przykuwały mój wzrok, jednak myśli krążyły wokół babci Mii i umierającego w moich wizjach człowieka.
(Zawsze utożsamiałem śmierć z czernią, z brakiem światła. A jednak… tutaj jest tyle kolorów. Tyle… odcieni. I tylko ty jesteś ciemnością.)
Często bełkotał bez sensu, wył, a czasem… zdawał się mówić wprost do mnie. Spoglądał wtedy swymi czarnymi oczami
(skąd wiedziałem, że są czarne? Czyżby dlatego, że i moje oczy…?!)
w niebo, w którym zdawał się dostrzegać coś więcej – moją umęczoną twarz. Krzywił się, jakby to nie śmiech młodej Mii, a dźwięk dławiącego się silnika tak mu dokuczał. Po chwili dołączył chrobot wyłamywanych z dziąseł zębów, gdy nieopatrznie zacisnąłem szczęki.
Silnik zgasł, a ja, korzystając już tylko z siły rozpędu, zająłem miejsce parkingowe przed jasnym, schludnym budynkiem rzeżyckiego dworca. Skrzywiłem się i wyplułem kilka zębów. Żołądek ponownie podszedł mi do gardła.
Zapaliłem światło w kabinie i przetrząsnąłem torbę. Mój wzrok prześlizgnął się po albumie ze zdjęciami, jednak powstrzymałem podszytą strachem ciekawość i zamiast tego wyciągnąłem dezodorant.
Cygański prysznic… – Z ponurą determinacją opryskałem szaro-sine ciało. Obejrzałem się w lusterku, przestraszony i nieszczęśliwy. – Artjon, Sandra… Darja… Kocham was. Błagam, żyjcie, wytrwajcie… Ocalę was.
Ostrożnie, by niczego sobie nie uszkodzić, wyszedłem z samochodu, zarzuciłem torbę na ramię i chwilę postałem przy toyocie z ręką na jej dachu. Nie wrócisz do domu, przyjaciółko… Nie jestem już w stanie tobą kierować – pomyślałem, nieoczekiwanie poruszony.
(Przyjaciele to kłamstwo. Bezinteresowność to kłamstwo! Nadzieja to kłamstwo!!!)
– Zamknij się, martwy czubku – wyrzęziłem, a głowę znów wypełniło mi wycie.
Powłóczywszy nogami dotarłem na dworzec i u przysypiającej kasjerki kupiłem bilet do Tartu w Estonii. Konwersacja na szczęście nie trwała długo – kobieta pokazała mi jedynie na schemacie, że trasa obejmuje przesiadkę w rosyjskim Pskowie, po czym zainkasowała należność i przekazała bilet. Los mi chyba sprzyjał – pociąg odjeżdżał za niecałe dwie godziny.
Wyszedłem na peron i przysiadłem na ławce, odruchowo otulając się płaszczem. Noc sprawiała wrażenie chłodnej, wiatr targał koronami rosnących nieopodal drzew. Poza tym panowała cisza.
06.
(Wiem, że w jakiś dziwaczny, popieprzony sposób, ona naprawdę mnie kocha. Gdy tak siedzi na kamieniu obok i skubie płatki kwiatów, jej twarz rozjaśnia uśmiech. Początkowo delikatny, wręcz bojaźliwy, później coraz śmielszy. Jest bardzo nieszczęśliwą osobą…)
– Nie tłumacz jej, nie zasługuje na to. Nic nie zmieni faktu, że patrzyła jak umierasz i nic nie zrobiła.
(…a jednak nie potrafi zrozumieć, że wystarczy trochę otwartości, by znaleźć przyjaciół. Trochę zaufania, by dać się pokochać rodzicom. Trochę…)
– …litości, by pozwolić ci umrzeć albo wezwać pomoc. Ale to Mia, Martenie. Całe życie miała serce z kamienia – odparłem, nagle dostrzegając przerażone oczy staruszki z fotela naprzeciwko. Zamilkłem, po czym wydusiłem, zmieszany: – Przepraszam. Jestem chory.
Kobieta oczywiście mnie nie zrozumiała. Zbladła jeszcze bardziej, wstała i opuściła przedział. Znów zostałem sam.
Spojrzałem przez okno, na zostające w tyle pola i lasy wschodniej Łotwy. Sądząc po wykazie stacji, niedługo przekroczymy granicę z Rosją, a mój stan zdawał się coraz gorszy. Dezodorant i perfumy ledwie maskowały woń umierającego ciała. Skóra rąk i stóp dawno spełzła, odsłaniając budyniowatą tkankę gnijącego mięsa. Naczynia popękały, ich światło wypełniały kruszące się skrzepy czarnej krwi, teraz zaścielające większość foteli mojego przedziału. Strawiony przez bakterie gnilne nos odwinął się do góry i częściowo odpadł, upodabniając nozdrza do świńskiego ryjka.
W Rzeżycy wszedłem do przedziału wraz z młodą Łotyszką i dwójką jej synów, gdy jednak dzieci zaczęły płakać, a kobieta poczuła dobywający się ode mnie fetor, szybko przeniosła się na inne miejsca, żegnając mnie pogardliwym spojrzeniem. Choć niewiele już czułem, zrobiło mi się przeraźliwie smutno.
Byłem mordercą, lecz nadal uważałem się za dobrego człowieka. Stanąłem w obronie własnej rodziny, swym czynem przynosząc im zgubę.
(Przynajmniej masz rodzinę. Ja mam tylko te łubiny i koniczynę, i groch, i fasolę, i Mię, i dżdżownice, i dżdżowniceidżdżowniceidżdżowniceidżdżown…)
Po raz nie wiadomo który spojrzałem na bezużyteczny telefon – 0 nowych wiadomości. Schowałem komórkę do kieszeni z płonną nadzieją, że jeszcze kiedyś się przyda.
Czy skoro wciąż żyję… moja dusza gnije razem z moim ciałem? – Niechciana myśl prześlizgnęła się przez głowę, zagłuszając nawet skowyczącego Martena.
Sięgnąłem do torby, wyciągając z niej album ze zdjęciami. Wagon podskakiwał na szynach, koła turkotały miarowo, a ja zagłębiłem się w babcinych wspomnieniach, które, czym dłużej analizowane, tym bardziej zdawały się również moimi własnymi…
Pożarłam je. Pożarłam je w…
Smakowały OKROPNIE.
Obyś mi to wynagrodził, dr…
bo inaczej pogniewam się n…
Powyższymi słowami została opatrzona na odwrocie kolejna fotografia. Tym razem cała, jednak pewien jej fragment znaczyła plama czegoś czarnego i lepkiego, przysłaniającego brakujące słowa. Spojrzałem na zdjęcie – przedstawiało łąkę i porośnięty bądź pokryty koniczyną kopiec, na który padał cień fotografa. Domyślałem się, co skrywa świeża gleba…
Kolejne zdjęcie – żARłOCZNOść – sprawiło, że przez dłuższy czas nie mogłem zebrać myśli. Moje jedyne, zmętniałe oko obserwowało wylewający się z niego mrok. Ty podła babo… Coś ty zrobiła…
Kobieta i mężczyzna na fotografii, w których rozpoznałem rodziców Mii, leżeli w łóżku zjednoczeni w miłosnym uścisku. Ich usta, niczym na obrazie Klimta, zbliżały się do siebie, by w momencie, w którym fotograf opuści aparat, złączyć się w pocałunku.
Ale. Ale…
(Dżdżownice, dżdżownicedżdżownicedżdżownice – chcę krzyczeć, ale milczę. A ona stoi nade mną, to pewne. I wreszcie mówi – opowiada mi o swoim smutnym życiu, swoim żalu, frustracji. Ale ja nie widzę jej łez – dżdżownice pożarły mi oczy. Nie słyszę też jej szlochów – dżdżownice pożarły mi uszy. Nie… czu-ję nic.)
…podobnie jak na poprzednim zdjęciu, cień pada na ich nagie ciała. Co znaczy, że w pokoju jest jasno, a przecież nikt nie śpi przy zapalonym świetle. Nie, kiedy kołdra jest rozkopana, kiedy się kochasz z umiłowaną osobą, a w pokoju obok śpi dziecko.
Ich ręce wcale nie obejmują ciała partnera – one zakleszczyły się w jakimś dziwacznym paroksyzmie strachu bądź bólu. Palce wygięły się niczym szpony i szarpały skórę, usta rozwarły się w okrzyku, który nie przedarł się przez zaciśniętą krtań. Było cicho. Tak strasznie cicho.
Z tyłu fotografię znaczyła bezsensowna bazgranina i krótki wierszyk:
Tak tu leżąc, moi mali,
Moi rrrodzice kochani.
Tak się cieszą wasze buzie,
Te uśmiechy taaaakie duzie.
Mia puści wszystko płazem.
I będziemy od dziś razem.
Schowałem zdjęcie i przerzuciłem kolejne kilka stron w albumie, oglądając codzienne życie Mii. Zdjęcia, które zrobiła jej matka lub ojciec. Było ich wiele, lecz na żadnym nie widziałem samej babci. Co najwyżej jej cień, kilka razy ramię bądź nogę, kosmyk czarnych włosów…
Dziewczynka znajdowała się na jednym tylko zdjęciu, na NOWYM POCZĄTKU. Zatrzasnąłem album, zanim do niego dotarłem. Nie zniósłbym ponownego wejrzenia w ten koszmar.
W Pskowie pociąg zatrzymał się późnym porankiem. Na głowę, z której zaczęły osypywać się włosy, nasunąłem kaptur, oczy ukryłem za szkłami okularów. Rosyjskie niebo przysłaniały ciężkie ołowiane chmury, ale światło i tak raziło.
Mówienie sprawiało mi coraz większą trudność, zaszedłem więc do sklepu i kupiłem zeszyt oraz marker. Spojrzenia otaczających mnie ludzi przepełniał wstręt, odraza, strach. Nienawidzili mnie za sam fakt, jak wyglądałem, jak cierpiałem. Fakt, że potrafiłem kochać i nie chciałem uczynić im krzywdy, nie miał żadnego znaczenia.
Przysiadłem na ławce, zapamiętale gryzmoląc w zeszycie. Musiałem się przygotować, pomyśleć o wszystkim. Niewykluczone, że za kilka godzin nie będę mógł już mówić, a może i stawiać liter.
07.
(Nie wiem, czego oczekiwałem, ale nie widzę światełka w tunelu. Minione życie nie przelatuje mi przed oczami, nie ginie w blasku. Po prostu przymykam powieki, a gdy je rozwieram, życie staje się inne. Nie widzę już nieba, mew, koniczyny, czarnowłosej dziewczynki… Widzę za to całą otaczającą mnie materię, a przede wszystkim własne ciało – martwe, a jednak ruchome od kłębiących się dżdżownic.
I tylko jej śmiech uświadamia mi, że to wszystko pozostaje przeraźliwie realne.)
Tym razem już nikt nie chciał się do mnie dosiąść. Do przedziału zawitał tylko przerażony konduktor, który skasował mój bilet i czym prędzej wyszedł. Zapewne najchętniej wyprowadziłby mnie z pociągu, jednak kartka, którą zawiesiłem sobie na szyi korzystając ze sznurowadeł, skutecznie go zniechęciła. W tym rejonie świata nie każdy rozumiał napisane po angielsku słowa, jednak ich znaczenie z każdą minutą podróży docierało do coraz większej ilości pasażerów. Byłem bezpieczny.
CHORUJĘ NA TRĄD. JADĘ DO KLINIKI, KTÓRA OCALI MOJE ŻYCIE. PROSZĘ ZACHOWAĆ DYSTANS – NIE CHCĘ NIKOGO ZARAZIĆ.
Choć to bolesne, informacja okazała się nad wyraz skuteczna – nikt nie wchodził mi w drogę, nikt nie zawracał z obranej trasy. Kłamstwo, gdyby bliżej mu się przyjrzeć, szybko wyszłoby na jaw, jednak oblicze trędowatego skutecznie zniechęcało do rozważań. Lepiej było po prostu zejść mi z oczu.
Coraz częściej łapałem się na tym, że zapominam o doczesności, zamiast tego skupiając się na ostatnich chwilach dogorywającego na łące Martena. Jego wspomnienia mieszały się i mieniły, zachodziły na siebie, a jednak zmierzały do jednego nieuniknionego końca – do śmierci. Widziałem, jak dżdżownice pożerają moje ciało i zastanawiałem się, jak to możliwe. Nie trzeba było doktoratu z biologii, by wiedzieć, że nie są mięsożercami.
Za oknem rozpościerały się pola, łąki i las, horyzont skrywał odległe jezioro Pejpus, ku któremu tak uparcie zmierzałem. Niepokoiłem się – każda chwila zdawała się przybliżać mnie do śmierci, a jednak pociąg, zamiast jechać bezpośrednio ku Tartu, na trasie miał jeszcze dłuższy postój w estońskiej Valdze. Całe szczęście, że nie musiałem zmieniać pociągu – zesztywniałe stawy ledwie pozwalały mi przemieszczać gnijące ciało.
Wpadłem w dziwny, przypominający śmierć stupor, z którego otrząsnąłem się dopiero po sześciu godzinach, gdy przeciągły gwizd oznajmił przybycie pociągu na dworzec w Tartu.
Zebrałem się w sobie i opuściłem wagon czując, że torba z każdym krokiem coraz bardziej kruszy mój obojczyk. Pokrywające go tkanki zniknęły już wiele godzin wcześniej.
08.
Informującą o trądzie kartkę wyrzuciłem do śmietnika – jeśli nawet w Estonii znajdowała się klinika zdolna mi pomóc, z pewnością nie postawiono jej w Mehikoormie, do której musiałem się teraz dostać.
W pobliskim kiosku kupiłem mapę prowincji Tartu oraz wyciągnąłem karteczkę z odpowiednim pytaniem. Tym razem napisaną po estońsku – pomimo wielu lat z dala od ojczyzny, babcia dbała, bym nie zapomniał rodzimego języka.
Tak przygotowany poszedłem do informacji, gdzie otyła, żująca gumę Estonka wskazała mi drogę do autobusu. Była tak niezmiernie znudzona, że nawet mój stan nie zrobił na niej żadnego wrażenia.
Pokrzepiony tym faktem ruszyłem na sztywnych nogach ku wyjściu. Kroki stawiałem nieznośnie powoli, a każdy z nich groził upadkiem. Starannie wyperfumowany, wydzielałem drażniącą, mdłą woń. Wolałem nie myśleć, jakie wrażenie zrobię na ludziach w autobusie.
Idąc ulicami Tartu odliczałem kolejne kroki i modliłem się. Budynki, samochody i ludzie zlali się w jedną, bezosobową masę, w której wypatrywałem jedynie przystanku. Szept w głowie nie cichł – teraz należał nie tylko do Martena, ale i samej babci, która uparcie powtarzała nasze imię i prosiła o coś bełkotliwym głosem. Chyba o to, bym wrócił.
(Jak to możliwe, że chodzisz? Czujesz? Myślisz?)
Trup z estońskiej łąki obrzucił mnie pytaniami, na które mogłem odpowiedzieć co najwyżej wzruszeniem ramion. Próbowałem sformułować jakąś myśl, jednak przychodziło mi to z coraz większym trudem. Przeszłość zaczęła zlewać się z przyszłością, koszmarami i widzeniami. Mózg – moje ostatnie sanktuarium – umierał wraz z resztą ciała.
Jak przez sen pamiętam podjeżdżający autobus i malujące się na twarzach kierowców przerażenie. Kaptur, okulary i zawinięty wokół ust szalik nie ukrywały ropiejącego nosa i dziurawych policzków, a szczelnie zapięty płaszcz wisiał na mnie jak na szkielecie. Spodnie były pełne czegoś, w czym dopatrywałem się własnych… tkanek.
Wyciągnąłem przed siebie odpowiednią kartkę, na której informowałem, że jadę do Piirissaare, by tam umrzeć wśród rodziny. Że jestem chory paliatywnie i nie ma już dla mnie ratunku. Że nikogo nie zarażę. Do karteczki dołączyłem historię choroby z polskiego SOR-u, której, zgodnie z moimi oczekiwaniami, estońscy kierowcy nie potrafili odcyfrować. Ale, co najważniejsze, uwierzyli.
Usiadłem przy oknie na końcu autobusu i zapatrzyłem się w mijany po drodze pejzaż Estonii. Chciało mi się płakać. Tęskniłem.
09.
(Nie widzę już nieba. Nie widzę mew. Nie widzę nawet tej łąki, na której powoli umierałem. Widzę tylko Mię. Jest wszędzie, a zarazem nigdzie… Nie rozumiem, czy jest we mnie, czy to ja tkwię w niej.
…
Mia za mną tęskni. Dużo przeklina. Cieeeekawe… Naszła mnie właśnie taka dziwna myśl – czy jestem dżdżownicą?
…
Dzisiaj Mia nie przeklina, dzisiaj śpiewa. Właśnie miał miejsce nowy początek, dom lśni już czystością. Zrobiło się jakby ciaśniej, choć zarazem weselej. Poznałem rodziców Mii, poznałem Sofię, rudowłosą pokojówkę, która raz w tygodniu przychodziła sprzątać dom.
…
Przepraszam, jaka rudowłosa? Widział kto rudowłosą dżdżownicę?)
10.
Ocknąłem się, gdy silnik autobusu zgasł. Wyjrzałem przez okno i kilkoma szybkimi mrugnięciami pozbyłem się powidoków; myśli Martena zniknęły sprzed oka, ustępując przystankowi, domkom Mehikoormy oraz granatowemu bezmiarowi jeziora Pejpus. Przy drewnianej kei kołysało się kilka łódeczek. Uśmiech wykrzywił strzęp, będący niegdyś moją twarzą.
– Palun härra, võtka veidi vett. – Właściwie byłem już głuchy, gdy jednak znajome dźwięki estońskiego języka rozbrzmiały w uszach, ze zdumieniem spojrzałem na chłopca, wyciągającego w moim kierunku butelkę wody. Na jego zarumienionej twarzy nie dostrzegłem śladu strachu. Odruchowo przyjąłem prezent i zamarłem, boleśnie świadom, że nie przygotowałem stosownej karteczki. Ostatnie, czego się spodziewałem, to ludzka życzliwość.
– Aitäh… – wyrzęziłem, jednak chłopiec już wrócił do rodziców, którzy uśmiechnęli się do mnie uprzejmie. Mężczyzna o szerokiej, ufnej twarzy potarmosił syna po włosach.
(Nad moją głową krążą mewy, przecinając błękitny…)
Zamknij się, to już dawno nieprawda – pomyślałem, a Marten o dziwo posłuchał. Silnik autobusu zawarczał, a latarnia morska w Mehikoormie zaczęła się powoli oddalać. Miejscowość była tylko przystankiem na drodze do Laaksaare Sadam, gdzie znajdował się terminal promowy. Moja podróż nieubłaganie zmierzała ku końcowi. Pozostawało pytanie, czy została jeszcze jakakolwiek nadzieja? Darja i dzieciaki znajdują się pewnie w podobnym stanie co ja sam.
11.
Dzięki uprzejmości Estończyka, którego syn wręczył mi butelkę wody, ledwie dotarliśmy do celu, ja miałem w ręku bilet i czekałem jako pierwszy w kolejce na nadpływający prom. Historyjka, którą przedstawiłem kierowcy, rozeszła się po autobusie i wywarła efekt, którego w ogóle się nie spodziewałem. Wszyscy mi współczuli, wspierali mnie. Pewien starszy, choć wciąż postawny Estończyk pomógł nieść torbę, jasnowłosa kobieta wsparła mnie podczas uciążliwej drogi po pokładzie. Kilkoro dzieci wskazało ławkę, na której po chwili spocząłem. Zmęczony, ale i szczęśliwy, podziękowałem gestem. Na szczęście wszyscy zrozumieli.
Kiedy zostałem już sam, a prom odbił od brzegu, po raz kolejny sięgnąłem do torby. Nieporadnymi ruchami otworzyłem ją i wyjąłem album.
Był pamiątką, którą babcia postanowiła zabrać z domku na Piirissaare i zawierał przede wszystkim te dobre wspomnienia. Okruchy pamięci, przedstawiające roześmianych rodziców, rozkwitającą przyrodę i oczywiście… ciało Martena. Nieraz podczas tej podróży zastanawiałem się, kim on właściwie jest i dlaczego umiera na łące. Został ugryziony przez węża, którego jad działał paraliżująco? Ta hipoteza zdawała się najbardziej trafna, ale tak czy inaczej – nie wiedziałem.
Pozostawało jeszcze zdjęcie żARłOCZNOść, ukazujące umierających rodziców, no i oczywiście NOWY POCZĄTEK. Czysta zgroza, której moja racjonalność zadawała kłam, a jednak… podświadomie wierzyłem w realność obrazu. Pozostawał dla mnie jedyną nadzieją, dlatego otworzyłem album na odpowiedniej stronie i wlepiłem oko w bluźnierczą fotografię.
Na pierwszym planie znajdowała się Mia. Całkiem ładna, czarnowłosa dziewczynka, z której oczu wyzierało szaleństwo. Uśmiechała się z dziką radością, rozpostartymi ramionami obejmując dwa potwory.
Po raz kolejny przyjrzałem się zmacerowanej, jakby żółwiej skórze, która lśniła w blasku lamp. Zapadłym, pustym oczom. Wiotkim kończynom. Bezkształtnym czaszkom. Stwory siedziały, gdyż ich nogi nie mogły utrzymać ciężaru ciała.
Po prawej znajdowała się jeszcze czwarta postać, w której rozpoznałem Sofię, po lewej spoczywała sterta ciemnych, jajowatych pojemników. Nie wiedziałem, co mogłyby zawierać, jednak pewna mrożąca krew w żyłach myśl podpowiadała mi, że…
Uśmiech Mii, tak piękny i szczery… Po części wywołała go obecność tych zniekształconych ludzi, jednak domyślałem się, że głównym adresatem była osoba fotografa. Piąty człowiek w tym domu.
…
Ja.
12.
Babciu, co ty zrobiłaś? Moje wspomnienia, żARłOCZNOść… Wszystko wskazuje na to, że ich zabiłaś, a jednak… odżyli. Co się wydarzyło w tym domu i dlaczego nie zawarłaś tego w albumie? Choćbyś mnie prześladowała do śmierci, odkryję prawdę i ocalę swoich bliskich – pomyślałem płomiennie, a serce zabiło kilka razy, po czym na powrót zamilkło.
Pokazałem ostatnią z przygotowanych zawczasu kartek, jednocześnie dziękując otaczającym mnie Estończykom skinieniem głowy. Gdy zostałem już sam, przysiadłem na ławce i wpatrzyłem się w błękitne niebo nad Piirissaare Sadam. Mewy przecinały lazur, dookoła szumiał wiatr potrząsając koronami drzew, falując łąkami. Właściwie tego miejsca nie pamiętałem, a jednak jedno spojrzenie na zabudowania pobliskiego Tooni uświadomiło mi, że bez problemu odnajdę drogę do celu. Pod warunkiem, że ciało nie odmówi posłuszeństwa.
Odrzuciłem niepotrzebną już torbę, zdjąłem okulary i szalik, następnie płaszcz oraz spodnie, zostawiając sobie tylko telefon. Tkanki spłynęły z moich ramion i nóg, z brzucha wylała się rzeka jelit.
Poczułem się nagle lekki i świeży, strzępy mięśni opornie wprawiały w ruch stawy. Spojrzałem na swoje kościotrupie dłonie, na stopy, wciąż ukryte w butach. Ich akurat wolałem nie ściągać – byłoby to ryzykowne. Mój nieżywy umysł nie był już w stanie odczuwać strachu czy zgrozy, więc po prostu poszedłem przed siebie.
13.
Piiri sprawiało wrażenie miasteczka zamrożonego w czasie; przechodząc wciąż widziałem te same domki, sklepy, ten sam biały masyw prawosławnego kościoła. Nawet ludzkie twarze wydawały się takie same, z tą różnicą, że teraz wykrzywiał je nie uśmiech, a przerażenie. Śledzili mój powolny marsz z chodników i okien – nikt mi nie pomógł, ale i nikt nie przeszkodził. Niektórzy szeptali między sobą.
Drogę, która powinna mi zająć góra kwadrans, przebyłem dopiero po godzinie. Zaniedbane, rozpadające się domostwa zastąpiły pola i łąki, a jezdnia zmieniła się w klepisko, wciąż jednak prowadziła do celu. Zarastające ją chwasty zdawały się sugerować to, co podejrzewałem – po naszej wyprowadzce w domu Mii nikt nie zamieszkał.
(Nie-nie-nie-nie-nie. Nie! To nie ja, czy tego nie widzisz, czy tego nie rozumiesz? MIA! Nie-nie-nie-nie. Skończ z tym, przestań! Nie wchodź tam, to cię tylko zasmuci, tylko zrani, a w niczym nie pomoże, nic nie wskórasz patrząc, nicnieosiągniesznicnie…)
Z każdym przybliżającym mnie do domostwa krokiem, głos stawał się coraz głośniejszy i bardziej rozpaczliwy. Nie byłem nawet pewien, czy zwraca się do mojej babci, czy do mnie.
Gdy przystanąłem, ucichł. Wiatr potrząsnął stojącym w ogródku strachem na wróble, który skłonił głowę w ironicznym pozdrowieniu. Dom POŻERAŁ MNIE czernią pustych okien. Wyglądał na zamieszkały, choć spodziewałem się zastać ruderę z powybijanymi szybami.
(Nie wchodź tam.)
Zrobiłem kolejny krok, a drzwi wejściowe uchyliły się bezgłośnie. Albo po prostu nie usłyszałem skrzypienia nieoliwionych od lat zawiasów.
(Znajdziesz tam tylko smutek.)
– Mis on elu, kui mitte kurbus? – szepnąłem po estońsku, nie będąc tego do końca świadom. A może raczej pomyślałem, skoro moje gardło nie przewodziło już dźwięków, a pokruszone płuca wysypywały się przez szczeliny między żebrami.
(Lepszy mniejszy smutek, niż większy. Mia to zrozumiała. Dlatego odeszła.)
Jaki ty nagle zrobiłeś się rozmowny – pomyślałem ironicznie i nic sobie nie robiąc ze słów nieboszczyka, przekroczyłem próg. Odruchowo spojrzałem w wiszące nad szafką z butami lustro. Nie przypominałem już Martena, którym niegdyś byłem. Co więcej, w ogóle nie przypominałem człowieka.
W domu panowała cisza, choć przemożne uczucie, że ktoś mnie obserwuje, nie ustępowało. Po podłodze walały się te same dziwaczne łupiny, co w babcinym pokoju w Zaboryszkach, choć sądząc po usypanych przy ścianach kupkach, ktoś próbował zaprowadzić tu porządek.
Dźwięk tykającego zegara przywiódł mnie do kuchni – szuflady i półki zapełnione były typowym wyposażeniem, w chlebaku leżało spleśniałe pieczywo. Otworzyłem drzwi lodówki i pobieżnie przejrzałem zawartość. Nic ciekawego. Nic godnego uwagi
(O BOŻEBOŻEBOŻE, TRZYMALI TO, TRZYMALITRZYMALITRZY…)
poza
(Tyle lat! To niemożliwe, to nie powinno…)
jajkami. Wziąłem jedno z nich do ręki – miało dziwaczną, elastyczną skorupkę, a barwą przypominało cytrynę. Nabrałem dziwnego przekonania, że gdybym jeszcze żył, w tej chwili mdłości zgięłyby mnie w pół. W tym jajku było coś dziwnego. Nienaturalnego.
Nie mam czasu – uświadomiłem sobie nagle i zamknąłem lodówkę. Mając w pamięci rozkład pokoi, wszedłem po schodach na piętro i zajrzałem do pokoju Mii. Meble i podłogę zaścielała gruba warstwa kurzu – w przeciwieństwie do kuchni czy salonu, wyglądał na opuszczony od wielu lat.
W pierwszej kolejności zajrzałem do biurka, jednak między przyborami szkolnymi i zapomnianymi pamiątkami nie znalazłem niczego interesującego. Więcej szczęścia miałem przetrząsając szafę. W jednym z kartonów znalazłem zapełnione pismem Mii zeszyty, więc podekscytowany wysunąłem pojemnik i jęknąłem cicho, gdy nagle lewa ręka oderwała się od ciała z nieprzyjemnym, zaskakująco głośnym mlaśnięciem.
Moja ręka… – Nie dowierzając, że naprawdę mnie to spotkało, spojrzałem na wyrwaną ze stawu barkowego kończynę. Otrząsnąłem się i wyjąłem pierwszy zeszyt. Usiadłem na podłodze i zacząłem czytać. Kilka godzin później wszystko było już jasne.
(Większy smutek… Mówiłem, że to tylko większy smutek…)
14.
Tęsknię za Tobą, ukochany. Martenie, Marti. Smakuję Twe imię i czekam, aż wrócisz. Czy naprawdę nie rozumiesz, JAK BARDZO CIĘ KOCHAM?
Na tym okropnym świecie tylko Ty okazałeś mi zrozumienie, potrafiłeś wysłuchać… Może czasem byłam zbyt oschła zbyt SAMOLUBNA? ale myślałam, że jesteśmy świadomi łączących nas uczuć…
Hihi! Wciąż pamiętam, jak jadłeś dżdżownice! ♥ To było takie zabawne! ♥ A później te dżdżownice zaczęły jeść CIEBIE! To było jeszcze zabawniejsze – taka ZEMSTA, nie?☺
Swoją drogą, wczoraj na biologii dowiedziałam się, dlaczego na łące żyje tyle tych robaczków. Ponoć to przez rośliny motylkowate, takie jak łubin, wyka, koniczyna. Pani nauczycielka mówiła, że robaki bardzo lubią się tym żywić, nie zna jednak całej prawdy☺
Niech pozostanie naszą słodką tajemnicą, co jest PRAWDZIWYM smakołykiem dla dżdżownicy, dobrze, Martenie? Ukochani muszą mieć swoje tajemnice☺
…
Ta kurwa znowu to zrobiła. Nienawidzę jej. Nienawidzę suki. Zapraszała mnie na jakąś imprezę ale wiem że zrobiła to tylko po to żeby się ze mnie śmiać widzę to w jej oczach.
Na chuj w ogóle o tym piszę
Gdzie jesteś?
…
Marten?
…
Kochany?
…
Przepraszam. Źle Cię traktowałam, to dlatego te cholerne pierdolone robaki Cię zjadły. To dlatego, prawda???
Dziś ksiądz na religii powiedział: „Z prochu powstajesz, w proch się obrócisz”.☺
Tak więc sobie myślę… może to dobrze, że odszedłeś właśnie na TEJ ŁĄCE?
…
Ojej, wciąż czuję ten dreszczyk emocji, najdroższy, wciąż go czuję!☺
Wyzbierałam wszystkie dżdżownice i zamknęłam je w słoiku. Zerwałam też koniczyny z Twojej mogiły – te same, na których konałeś!☺
Siedzę sobie teraz przy biurku, patrzę na robaczki i popijam herbatkę. Czasem wypuszczam jedną czy dwie i pozwalam, by po mnie pełzły. Mmm… Gdy zamykam oczy, mam wrażenie, jakbyś to Ty…
Jedną nawet wsadziłam TAM. Do mojego zakątka miłości. Ojej, jak ona się wierciła! Jaka była śliska! Teraz chyba rozumiem dlaczego tak jęczałeś, gdy wchodziły Ci do buzi. Też to czułeś, prawda? ♥♥
O rany, jakie to głupie, co ja tu pisałam???
Przekreślenie, jak i dopisek, najwyraźniej pojawiły się później. Babcia użyła innego długopisu.
…
Siedzę w łóżku i z trudem panuję nad żołądkiem. Nie mogę rzygać. Nie mogę, nie mogę, nie mogę! Jaka ja jestem naiwna… Nooo, głuptas!
Znowu wspominałam słowa księdza, myślałam też o tym, co mówiła ostatnio pani z biologii na temat obiegu materii w przyrodzie. Jeśli ich słowa są prawdą, to znaczy, że w tych dżdżownicach naprawdę jesteś Ty, Martenie, TY! Mieszkasz tam sobie cichutko i nic nie mówisz swojej Mii…
Okrutny jesteś, wiesz?
Ale Cię kocham i na dowód tej miłości ZJADŁAM JE. Wszystkie, co do jednej, większość połykałam. Przyjmę Cię W SIEBIE, najdroższy. Już na zawsze będziemy razem☺
…
To wszystko było prawdą, och jej, wszystko, KAŻDE SŁOWO! ♥
Słyszę Cię w mojej głowie. Słyszę, jak do mnie mówisz.
W najśmielszych marzeniach nie spodziewałam się, że dżdżownice zjedzą również Twoją umiłowaną, piękną duszę. I wszystkie Twoje uśmiechy. Widzę je, jak zamknę oczy, Mart.
…
Dzisiaj znowu mnie wkurwiła ta szmata. Co ona wie? Po co szkoła? Sama wiem, co dla mnie dobre, niech się odwali.
Dlaczego wciąż zagląda !! do mojego pokoju !! gapi się !! Kurwa niech idzie sobie stąd!!
znacznie lepiej jakby byli posłuszni. tak ja Ty, Martenie ♥ ZNACZNIE
LEPIEJ.
Wiem, wiem, wiemwiemwiem co zrobię!☺ już na zawsze będziemy razem!
…
Ale ładnie mi wyszło.
Nawet zrobiłam dla Ciebie zdjęcie, najdroższy. Nazywa się „Żarłoczność”! ♥
Jeszcze tylko ich porąbię (całe szczęście, że mamusia kupiła taki duuuzi tasak☺) i zaniosę na łąkę. Będzie więcej smakołyku dla dżdżownicy☺
…
Ledwo to wytrzymałam, ale nie rzygałam.
Dzisiaj odwiedziła nas kochana Sofia i była zdzwiona, gdy powiedziałam, że rodzice chcą się z nią widzieć na łące. Jak zwykle próbowała być dla mnie miła. Nawet ją lubię.
Nie wiem, czy robię dobrze, ale XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX Musi być dobrze. Na pewno.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX (Cokolwiek było tu napisane, babcia starannie to zamazała.)
Rozrzucałam ich daleko od Twojego MIEJSCA SPOCZYNKU, najdroższy. Od „Ołtarza naszego uczucia”. Nie chcę, by je kalali. Mam nadzieję, że
…
Jestem słońcem.
Świecę tak jasno, promienieję szczęściem, a jednak…
…jestem sama na tym niebie.
Niebie? A może raczej – w PIEKLE? Tam bywam znacznie częściej…
Tu jest tak smutno, tak cicho…
Zjadłam więcej dżdżownic. Na łące jest ich teraz naprawdę dużo, szczególnie że ostatnio non stop pada deszcz. Boli mnie brzusio.
…
Ten szum jest męczący. Jest. Cały. Czas. A. Ja. Nic. Nie. Mogę. Zrobić.
Brzuch mi rośnie, chociaż nie jem. CUD. JAKIŚ. ???
Martenie, chcę się do Ciebie przytulić. Nigdy nie miałam okazji i szalenie tego żałuję.
…
☺☺
☺
Nie wierzę. To nie może być prawda.
☺
Trochę to straszne.
…
Trzymam je w cieple, choć chyba tego nie potrzebują. Rosną w oczach, jest ich tak dużo, tak strasznie dużo. Moje małe żółte połyskliwe delikatne jajeczka. Musiały rosnąć mi w brzuszku przez cały ten czas☺
Wyglądają jak jajeczka dżdżownicy, tyle że większe. Największe urosło już do rozmiarów komody! A najmniejsze przypomina jajo kury.
„Urodziłam” je wczoraj wieczorem, po długim pobycie w toalecie. Nie spodziewałam się czegoś takiego; chyba dobrze, że łykałam te dżdżownice w całości.
Nie będę się zdradzać z nadziejami, ale są WIELKIE☺
Czyżby moje życzenie miało się spełnić? ZNOWU CIĘ UJRZĘ? ♥
To psychopatka… To… To niemożliwe – pomyślałem skonfundowany, odkładając na bok kolejną kartkę. Przypomniałem sobie skorupki w pokoju babci i okresowo wzdęty brzuch. Jej ciężar, gdy niosłem ciało do samochodu. Ileż jajek musiało w niej wtedy być…
(Większy smutek… Nic, tylko większy smutek…)
Zignorowałem głos w głowie i czytałem dalej. Gdybym nie był głuchy, usłyszałbym zapewne dochodzące z pokoju obok sapanie.
…
Jest ich coraz więcej, a pierwsze już się „wykluły”☺
Och… Martenie. Spełnia się moje życzenie ♥
Choć w najśmielszych snach tego nie oczekiwałam, ON ma Twoje oczy. Ma też niestety włosy tatusia i jego ręce. I… Sama nie wiem. To dziwne.
Są jak dzieci. Nawet te, które rodzą się dorosłe. Biegają po domu, oddychają, żyją. I sama nie wiem, co do nich czuję. Przecież to nie są ludzie?
Ostatnio urodziło się też kilka tych najmniejszych. Postacie wielkości plastusia, hihi☺
Od razu pomarły, więc wyrzuciłam je do śmietnika.
Brzuch znowu puchnie.
…
Niech się odpierdolą. Jest ich za dużo.
A żaden nie jest TOBĄ, najdroższy.
…
Nienawidzę ich, nienawidzęnienawidzę…
Ja naprawdę jestem w piekle.
…
XXXXXwypierXXXXX XXXXogląXXXXX (Ten fragment, zajmujący kilkanaście linijek, babcia starannie zamazała. Po fragmentach słów wywnioskowałem, że zawierał głównie bluzgi.)
!!!!!!!
Pasożyty. Szkodniki. Robaki.
Żaden z nich nie jest Tobą, ukochany. Wciąż słyszę Twój głos, głosy mamusi i tatusia, Sofii… Ale te chodzące kukły, to nie wy. To tylko pozbawione duszy skorupy, dzieci dżdżownic. Dusze…
…zostały we mnie. Zatroszczę się o nie. Obiecuję.
…
Próbowałam zacząć nowe życie z kilkorgiem z nich. Wybrałam tych, którzy zdawali się najmądrzejsi, którzy najbardziej przypominali WAS. Rodzinne spotkanie uwieczniłam zdjęciem (mam nadzieję, że kiedyś je zobaczysz; nazywa się „Nowy Początek”).
Ale, powiem Ci skrycie, Martenie – jestem nieszczęśliwa. Minęło kilka długich lat, trochę się uspokoiłam… Żałuję tego wszystkiego. Coś we mnie umarło od kiedy zamordowałam pierwsze z nich, pierwsze z moich dzieci.
Zostawiłam tylko jedno jajeczko, resztę niszczę zaraz po „złożeniu”.
…
Muszę odejść. To nie ma już sensu.
Mały Marten jest takim wesołym chłopcem i przypomina Cię jak nikt wcześniej, najdroższy. Okazało się, że po nasmarowaniu skóry oliwką nabiera ona prawidłowej barwy, więc nikt nie będzie postrzegał go jako potwora☺
Mimo wszystko „moją rodzinę” postanowiłam zamknąć w piwnicy. Nie dopuszczę, by mały Marten ich zobaczył, by poznał prawdę. To zniszczy jego dzieciństwo.
…
Spróbuję po raz ostatni. Czuję, że ON może wyrosnąć na CIEBIE.
Zaufam.
Wyjadę stąd (może do Polski? Jest dostatecznie daleko?), a moja rodzina niech sobie żyje. Zostawię te ZŁE rzeczy za sobą, wezmę tylko album, który będzie mi przypominał o Tobie i o tych lepszych czasach.
A Martena zabiorę ze sobą. Starzeję się, nie wyglądam już tak dobrze jak kiedyś, ale czyż miłość zna granice? Gdy chłopiec podrośnie… Wierzę, że ujrzy we mnie dziewczynę, która siedziała przy Tobie, gdy konałeś. Dziewczynę, którą kochałeś.
Reszta strony pełna była fantazyjnych rysunków, uśmiechów i zakreśleń. Znalazło się również kilka cytatów, których jednak nie rozpoznałem.
15.
Na tym kończyły się zapiski babci. Odłożyłem ostatnią kartkę i wpatrzyłem się bezrozumnie w kąt pokoju. Głosy umilkły, choć czułem, że Marten obserwuje mnie z zainteresowaniem. Czy raczej wspomnienie Martena. Jakaś jego część, którą wchłonęły dżdżownicę, a która za pośrednictwem babci została przekazana mnie.
Dalsza część historii była już jasna – przyjechaliśmy do Zaboryszek, ja chodziłem do szkoły, a babcia pracowała. Najwyraźniej z czasem zobaczyła, że w człowieku, na którego wyrosłem, nie było jednak wiele „tamtego” Martena. Wcale jej nie pokochałem.
Dlaczego więc postanowiła „urodzić” jeszcze kilka jajeczek? Dlaczego dała mi Darję, a później, gdy dowiedziała się, że jesteśmy bezpłodni, również Sandrę i Artjona? Tego nie wiedziałem, choć podświadomie liczyłem, że ostała się w niej jeszcze jakaś ludzka cząstka. Że po prostu chciała dla nas dobrze.
(Chciała dla was dobrze…)
Głos jak echo powtórzył moje myśli. Nie wiedziałem już, do kogo właściwie należał. Do Martena, który zmarł na łące? A może do osoby, która naprawdę kochała Mię – jej ojca?
Zabiłem was, kochani – pomyślałem rozpaczliwie. – Zabijając tę kobietę, skazałem na zagładę całą naszą rodzinę… O Boże, Boże… Ja… Nie chciałem tego…
Czymkolwiek były zamieszkujące łąkę dżdżownice, nie pozostawiało wątpliwości, że w jakiś sposób musiały przetrwać w ciele babci i zapewniać życie bytom, które rodziła. Paląc Mię, spaliłem również to, co stanowiło istotę mojej witalności.
16.
Słońce zaszło nad miasteczkiem Piiri, ustępując miejsca sierpowi księżyca i niezliczonym paciorkom gwiazd. Wiatr ucichł, a zamiast mew w niebo nad Piirissaare wzleciały sowy i nietoperze. Świerszcze cykały wśród traw, a do sapania z pokoju obok dołączyły jęki. Nie usłyszałem ich. Ale zobaczyłem.
Po nie wiadomo jak długim czasie podniosłem się z kolan i wzdrygnąłem, gdy drugie ramię odpadło od tułowia. Nie miało to już żadnego znaczenia, moja misja zakończyła się fiaskiem.
Wyszedłem z pokoju Mii i zatrzymałem się w korytarzu, dostrzegając poruszenie w sypialni obok. Wszedłem tam akurat by zobaczyć, jak cztery skotłowane na łóżku ciała umierają, sporadycznie poruszając kościotrupimi, gnijącymi kończynami. Nie miały już oczu, a ich twarze wyglądały jak rozpływające się maski, jednak widok rudych kobiecych włosów, okularów, a przede wszystkim jakże znajomej sylwetki, którą przez tyle lat widziałem w lustrze uświadomił mi, że patrzę na drugą rodzinę Mii. Tę, której dała życie i go nie odebrała. Tym zająłem się dopiero ja sam.
Przepraszam… – pomyślałem, wychodząc. I na mnie najwyższy czas…
Byłem już bardzo zmęczony. Oko zasnuła mgła, przez którą ledwie dostrzegałem rzeczywistość. Planowałem się położyć w salonie i spokojnie odejść, gdy nagle mój martwy umysł wpadł na ostatni niosący nadzieję pomysł.
Darjo… Artjonie… Sandro… Jeśli to wszystko, co napisała babcia jest prawdą i dla was jest jeszcze szansa. Jesteście przecież również… we mnie.
Nie pozwalając ulecieć tej myśli, wyszedłem z domu i korzystając ze wspomnień Martena-nieboszczyka zagłębiłem się w gąszczu przydomowego boru. Czułem, że moje nogi, ledwie trzymane przez więzadła, niedługo odmówią posłuszeństwa. Na szczęście łąka nie była daleko.
Dotarłem do miejsca, w którym już kiedyś, wiele lat temu, leżałem i spoglądałem w bezchmurne niebo. Obok stał obrośnięty mchem kamień, na którym tak lubiła przesiadywać Mia. Wokół kłębiły się dżdżownice.
Rośliny motylkowate, co? Łubin, wyka, koniczyna… Ale również groch i fasola. Jak mówił ksiądz, babciu? Ach, no tak… „W proch się obróciłeś, z prochu powstaniesz”. Jeśli tylko ktoś się skusi na warzywa. Jeśli kiedyś, za wiele lat, zbierze plon naszych wspomnień i, być może, zostanie nową Mią.
…
A gdy tak się stanie, przetrwa też…
(…nasza pamięć. Rozkwitnie jak kwiaty na wiosnę, wzniesie się jak mewy, zaszumi niczym drzewa…
Jeszcze się zobaczymy.)