- Opowiadanie: surfaceofthesun - Gdyby świnie mogły spoglądać w niebo

Gdyby świnie mogły spoglądać w niebo

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Gdyby świnie mogły spoglądać w niebo

PROLOG

 

Uciekło na długo przed południem, choć przecież miało zostać do późnego  wieczora.

Ale dlaczego, pytali rozczarowani ludzie, przekonani, że dobrych parę godzin spędzą śpiąc na leżakach, wygrzewając się na balkonach, pływając w jeziorach do utraty tchu i schnąc później na ręcznikach pełnych piasku, z ziarenkami wciskającymi się dosłownie wszędzie. Nikt by nie narzekał, bo to w końcu pierwszy TAK ciepły dzień tego roku!

Zamiast tego, słońce lękliwie skryło się za chmurami, które nadciągnęły nie wiadomo skąd – ciężkie i ciemne, ponure i wypełnione po brzegi nieprzyjemnymi, grubymi kroplami zaskakująco zimnego deszczu, kojarząc się z przygnębiającym listopadem, nie roześmianym, tak beztroskim letnią młodością czerwcem.

A przecież nie miało tak być. Musiało stać się coś strasznego – coś na tyle okropnego, że słońce tego dnia wolało na świat nie spoglądać już wcale.

Zatem co? Co słonko widziało?

 

I

 

Wbrew regułom, nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, a od cichego – cichego szumem niepozornego, przecinającego zagajniki strumyka – ziewnięcia lasu położonego blisko jednego z miast, a jednak nieokiełznanego jeszcze przez cywilizację, wolnego od porozrzucanych śmieci, wraków samochodów i plastikowych reklamówek, w których czasem dusiły się zwierzęta.

Przyroda budziła się tam zawsze tak samo. Nocną, pełną napięcia ciszę przebijały coraz to śmielsze trele ptaków, a z nor dobiegały zmęczone postękiwania niezadowolonych drapieżników, kładących się spać z pustym żołądkiem. Z kolei, jeśli tylko minąć strumień i drzewo rozdarte piorunem, z pniem ociekającym żywiczną krwią, można by odnaleźć małą norę – z niej dobiegnie pełne ulgi sapnięcie niedoszłej ofiary.

Dziś ten rytuał zostanie przerwany, zmieni się nieodwracalnie, a las – choć był przecież niemym świadkiem niejednej śmierci, miękkiego ciała rozrywanego szczękami głodnej istoty – dopiero teraz straci swą niewinność.

 

Zanim to nastąpi, na polanę wtargnie młodość, zuchwała i krzykliwa. Impulsywna. Głośna. I nierozważna, i popełniająca błędy, pewnie, ale ma też trzynaście lat i w tym wieku

(roztrzaskane)

błędy można łatwo zamieść pod łóżko,

(wstydliwe)

błędy można podrzucić cichaczem razem z resztą rzeczy do pralki, w końcu

(nieszkodliwe)

błędy nie są na tyle straszne, żeby po wszystkim mama nie pocałowała w czoło i nie powiedziała: „Nie martw się, przecież nic się nie stało!”.

Takie już jest to prawo młodości, takie jest prawo Wojtka i jego dwóch kolegów. Łobuzy, uśmiechnie się pobłażliwie słonko, znów gnają przed siebie szalonym tempem, na złamanie karku, nie patrząc pod nogi. W rękach dzierżą najzwyklejsze patyki, które, nie zdradźcie nikomu, patykami wcale nie są. Andrzej krzyczy: „Tratatata!”. „Aaaaaa!” odpowiada mu Janek, łapie się za serce, spogląda ku niebu, pada na trawę, zupełnie martwy i od razu zrywa się z powrotem na nogi, żywy jak nigdy.

– Rany, ale mokro! I chyba wylądowałem na ślimaku! Obrzydlistwo!

Wojtek prycha i przewraca oczami, dobywa broni.

Pistolety są dla dzieci. Mężczyźni walczą „bronią małą” – usłyszał to w telewizji i uznał za kompletną głupotę, kolejny dziwaczny wymysł dorosłych, no bo dlaczego ktoś na miecze i włócznie mówi „broń mała”?

Czuje się silny, niepokonany, płynnym ruchem ścinając

(głowy zdrajców)

wysokie trawy. Nikt nie występuje przeciwko Wojciechowi i żyje by o tym opowiedzieć!

O nie, nikt nie występuje, lecz ktoś właśnie rzuca wyzwanie jego odwadze i spomiędzy drzew dobiega głuche wycie, pełne smutku tak przejmującego, że na łące przez chwilę robi się zimniej, jakby zaszło słońce, a mróz wygramolił się spod ziemi, uściskał chłopców z całych sił i czmychnął, pozostawiając im na pamiątkę długie, podobne palcom pianisty, sople lodu wbite w serca.

– Słyszeliście?

– Jasne… Co to mogło być?

– Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy, nie?

Ruszyli, krzycząc donośnie, dodając sobie animuszu przed spotkaniem z nieznanym.

 

 

Samochód jeszcze przez chwilę jechał, może siłą rozpędu – mężczyzna wyjął kluczyki ze stacyjki, ale nie pofatygował się, by nacisnąć hamulec; auto zatrzymało się samo, wjeżdżając lewym kołem w niezbyt głęboką dziurę.

Marek patrzył przed siebie, na drogę pozbawioną zakrętów, przecinającą jasnym pasem pole kukurydzy na dwoje. Drogę ciągnącą się poza granicę wzroku, drogę przypominającą dekoracje z „Czarnoksiężnika w krainie Oz”. Marek patrzył, lecz nie widział.

Pustym spojrzeniem, mechanicznymi ruchami – podnieś rękę, opuśc rękę, podnieś, opuść, powtórz – przypominał bezdusznego robota. I tylko krew na zębach, ustach, trochę na brodzie, więcej na palcach, niepokojąco sporo na paznokciach, właściwie ich resztkach, obgryzionych zaciekle do żywego mięsa obwieszczała: to proszę państwa, żadna maszyna, zwykły facet, nie ma tu nic do oglądania.

Mężczyzna spoglądał w pustkę, spoglądał w głąb siebie, gorączkowo próbując znaleźć odpowiedź na podstępnie proste pytanie: „Czy jestem dobrym człowiekiem?”. Pewnie, zdarzało mu się podkradać rzeczy z biura, raz nawet wszedł do toalety z pustą aktówką, a wyszedł z pełną – zmieścił w niej trzy rolki papieru, cztery mydełka (więcej nie było), ręczniki do twarzy zostawił, strach pomyśleć, kto się nimi wycierał. I co? I nic, do cholery, mieli dwa kredyty, oszczędzali na wszystkim, nikt nie ucierpiał, nic się nie stało.

Czasem flirtował z młodą, pulchną dziewczyną z cukierni, gdzie wpadał raz w tygodniu po szarlotkę – nastolatka pachniała ciastkami, uśmiechała się słodko, zachęcająco, piersi mało jej nie wyskakiwały z ciasnych t-shirtów. Parę razy, kiedy kochał się z żoną, zamykał oczy i myślał o Dziewczynie z Cukierni. Zazwyczaj dochodził wtedy szybciej i mocniej. Ale to nic takiego, prawda? Nie karzą jeszcze za myślo-zbrodnie i bardzo dobrze! Pewnie wszystkim facetom się to zdarza, lepszy on niż taki Andrzej, który od trzech lat zastanawia się, jak przyznać się żonie: „Jestem gejem!”.

A jednak, a mimo wszystko…

– Nie jesteś dobrym człowiekiem – wyszeptało coś za nim.

Prawie podskoczył.

– Dobrzy ludzie nie robią takich rzeczy – tym razem Sumienie odezwało się ze środka jego głowy; musiało usadowić się tuż przy oczodole – poczuł intensywny ból w prawej skroni.

Spróbował odpalić samochód, silnik zaprotestował.

„Ty, ty, ty, ty, ty” zakaszlał, jakby wskazywał winnego.

W końcu ruszył.

Kurz jeszcze długo unosił się na polnej drodze, którą odjechał chyba-dobry-człowiek o rozbudzonym, niespokojnym sumieniu.

 

 

– Wojtek! Wojtek, kurwa mać, gdzieś znowu polazł?! – rozległ się niski, nieprzyjemny głos.

Głos podobny dźwiękowi ostrzenia brzytwy o gruby skórzany pas, którym razy bardzo bolą, zostawiają czerwone, piekące ślady, a nie daj Boże dostać sprzączką – wtedy można zapomnieć o siedzeniu, ale nie o ciosach, bo ciężkie, metalowe sprzączki, to wyrodni rodzice paskudnych, martwo-białych blizn o poszarpanych krawędziach, niemożliwych do opalenia.

– Pierdolony… – przekleństwo wypadło z ust mężczyzny niczym ciężka, żółtawa plwocina nałogowego miłośnika żucia tytoniu – Się szwenda, a jak potrzebny, to nigdzie go nie ma.

Wzruszył ramionami. Trudno, sam się wszystkim zajmie, przynajmniej gnojek nie będzie plątał mu się pod nogami. Bo to piękny dzień. Zajebiście, kurwa, piękny dzień na świnobicie!

Potężny mężczyzna powoli szedł w kierunku chlewa. Nie spieszył się, smakował moment tuż przed. Smakował ciszę przed burzą. Za parę chwil, może się założyć, żona zatka uszy (ona zawsze taka miętka, świętsza od papieża, świeć nad jego duszą, najchętniej by udawała, że mięso rośnie na drzewach) bo świnie przemówią ludzkim wyciem.

Zarechotał. Tak jest, proszę ja was, nie w Wigilię, tylko w Dzień Świniobicia w tym ich krzyku jest coś z mężczyzny, z kobiety. Drą się wniebogłosy, kiedy je zabija, kiedy odcina im łby, durne, drą się nawet wtedy, gdy jedna z nich leży już bez tego łba. Ciało tego nie wie i wciąż przebiera nogami, próbując uciec, uciec daleko z tego ciemnego, cuchnącego pomieszczenia wypełnionego gęstym strachem o smaku soli i w kolorze krwi.

Szedł wolno z jeszcze jednego, dużo bardziej trywialnego powodu – tuszy. Nie był gruby, nie był chorobliwie otyły, balansował raczej pomiędzy „.kolosalnym skurwysynem”, a „monumentalnym kawałem skurwysyna”. Potężne nogi rozpychały nogawki, a brudna koszula – co najmniej rozmiaru XXL  – nie dopinała się od zarania dziejów. Przez to paradował ze swoim ogromnym bebechem na wierzchu, niczym z obrzydliwym trofeum honorującym lata maniakalnego wręcz olewania przykazania tyczącego się umiaru w jedzeniu i piciu.

Za plecami mawiano o nim „Knur” i ze świecą by szukać bardziej adekwatnego przezwiska. Sam Knur nie miał o nim pojęcia – nie znajdziecie śmiałka gotowego zaryzykować zdrowie, a może i życie, nazywając go tak prosto w twarz. Bo Knur miał mocną głowę (do picia, rzecz jasna), lecz  nie mogła się mierzyć z ciężarem jego łapska (do bicia, rzecz jasna). Nie wierzycie, to spytajcie Mateusza, mieszka trzy domy dalej: kawał chłopa, żadne tam chuchro. Siłował się z Knurem na rękę i szło mu naprawdę nieźle, dopóki Knur nie zdecydował, że, kurwa jego mać, koniec tego dobrego, zaparł się i złamał Mateuszowi tę rękę, którą szło mu naprawdę nieźle, a potem przetrącił szczękę – ku przestrodze, na przyszłość.

 

***

 

Czujność Marcela uśpiły sprzeczne sygnały wysyłane przez obcych.

Robili mnóstwo hałasu, co jest złe, co denerwuje, co nie zwiastuje nic dobrego, ale też sporo się śmiali, a to już było lepsze, oznaczało zabawę. Tylko, że nagle zza pleców wyciągnęli kije, zaczęli skakać, szczerzyć zęby i krzyczeć.

– To jakiś brudny kundel!

– Co z nim zrobimy?

– Co chcemy!

Próbował się bronić – zdołał uskoczyć przed drobnymi kamieniami rzucanymi w nos, zdołał nawet odstraszyć tych dwóch mniejszych, ujadając zajadle. Tylko ten trzeci w ogóle się nie bał. Podkradł się od tyłu i mocnym uderzeniem kija (aż pękł, aż pękł na dwoje) przetrącił mu łapy.

Upadł. Zawarczał. Spróbował się podnieść, ale cios musiał być bardzo mocny, bo właściwie całe ciało przestało przyjmować polecenia i leżało żałośnie. Spróbował jeszcze ugryźć jednego w stopę – Wojtek odskoczył, śmiejąc się przy tym donośnie.

Słonko z niedowierzaniem patrzyło na sceny wywleczone z rzeźni, rozgrywające się w lesie – tak nieludzko głośne i tak ludzkie w bezsensownej przemocy.

Tak, Słonko patrzyło. Nie mogło oderwać wzroku.

 

Widziało, jak Wojtek

Swój z drewna miecz unosi,

Jak wbija go pieskowi,

Choć się to nie godzi.

 

Widziało wnętrzności,

Jak na ziemię lecą,

I piesek wtedy skamlał,

By się poddać dzieciom.

 

***

 

Knur nigdy nie chodził do szkoły – szkoły są dla ciot o miękkich ciałach, niezdolnych do normalnej, fizycznej pracy – ale gdyby zjawił się w klasie przynajmniej raz, to skojarzyłby ciszę panującą w chlewie (przerywaną co najwyżej zlęknionymi chrumknięciami świń) z tą, jaka zapada, kiedy rozpoczyna się lekcja, a przed tablicą staje surowy nauczyciel starej daty – jeśli usłyszy choćby szept, przetrąci palce drewnianą linijką.

Żeby uczniowie byli posłuszni, muszą się bać. Zwierzęta też.

(to on znów on znów przyszedł będzie krzywdził zadawał ból schować się milczeć zaraz schwyta zada ból zada ból on zabije zabije znowu zabije i zada ból)

Pluł na nie, bez żadnego powodu. Ot, część rytuału. Potem wołał Wojtka, Wojtek przynosił piłę elektryczną i zaczynał się ból. Ostrze rżnęło skórę, wchodziło w mięśnie, kości – czasem się zsuwało, czasem świni nie paraliżował strach i próbowała walczyć. Pewnie niektóre nawet wierzyły w szansę ucieczki. Pewnie niektóre wierzyły w to nawet wtedy, gdy ich łby trzymały się reszty ciała już tylko grubymi jak sznury ścięgnami. Pewnie niektóre wierzyły, dlatego nie przestawały wyć.

Wyły ściśnięte w kącie – Wojtek mógłby przysiąc, że ich oczy robią się wtedy kompletnie czarne, a w tej czerni coś siedzi, coś, co nie daje spać, bo ta czerń zakrada się nocami do domu i spogląda na niego przez dziurkę od klucza.

 

 

Wojtka nigdzie nie było i cholera wie, gdzie położył piłę.

– Kurwa… Nie myślcie, że się wam uda – Knur pogroził świniom palcem i zarechotał.

Otarł czoło (gorąco tu, kurwa mać, istne piekło) i podszedł do ściany. Dawno temu wbił w nią dwa potężne metalowe haki. Spoczywał na nich topór o szerokim ostrzu, poznaczonym zaschniętymi, ciemnoczerwonymi plamami. Jeszcze parę lat temu Knur korzystał z niego nader często – tylko prawdziwy facet, proszę ja ciebie, może podnieść takie kurestwo! Czas jednak uparcie i bezdusznie parł do przodu – unoszenie topora, odrąbywanie nim łbów robiło się coraz bardziej męczące, mięśnie zaczynały piec żywym ogniem po trzech, czterech zamachach.

– Tylko prawdziwy facet używa piły mechanicznej! – stwierdził kiedyś Knur dopijając piwo, a jego żona pokiwała głową, bo oczywiście miał rację (Co mówi się kobiecie z podbitym okiem? Nic, już raz się jej powiedziało, ha, ha, ha!)

I tak topór powędrował na ścianę – smutne, złowieszcze wspomnienie czasów brutalnej siły.

 

Zapomniał już, jaki był ciężki.

Lekko się zasapał, gdy go zdejmował – upał, wszystko przez ten upał. Wysiłek szybko zastąpiło przyjemne mrowienie, kiedy grube, przypominające parówki palce odnalazły znajome miejsca na rękojeści. Zamknął oczy. Upajał się poczuciem siły, płynącej z niej władzy, próbując jednocześnie nie zważać na promieniujące rwącym bólem protesty mięśni, które odwykły od trzymania w jednej pozycji takiego ciężaru.

W chlewie wciąż było cicho, gdy postawił topór przy nodze i splunął w dłonie.

– Do roboty, kurwa! – Ryknął.

Ostrze przecięło powietrze piskliwym świstem. W jednej chwili cisza się skończyła tak nagle, tak bardzo brutalnie, że wydawało się, iż Knur rozpłatał ją na dwoje razem z karkiem świni spoczywającej teraz u jego stóp. Puścił topór, kiedy ten utknął w kości. Knur zatoczył się i upadł pomiędzy świnie stłoczone w kącie, spoglądające na jedną z nich, miotającą się we własnej krwi, odchodach i krzyku.

– Kurwa – wymamrotał, próbując się podnieść.

Prawie nic nie widział. Przetarł twarz, lecz spoconą ręką zdołał jedynie rozmazać błoto. Nagle coś z całych sił uderzyło go w plecy – zaskoczony, nie zamknął ust i przez kilka sekund czuł rozmokłą ziemię wdzierającą mu się do gardła, jakby ożyła i próbowała go udusić. A potem zaczęło się najgorsze. Poczuł szczęki świń zaciskające się na ramionach, na łydkach, na nim, o Boże, one chcą mnie zeżreć, o kurwa, o kurwa, Jezu Chryste, umieram, moje serce.

Dyszał ciężko, potężna klatka piersiowa unosiła się i opadała, unosiła i opadała. Opadła.

Chlew gdzieś zniknął, zniknęło wątłe światło wpadające do środka przez brudne okna i w końcu w przytłaczającej gorącem ciemności, przepadło wszystko prócz jednej rzeczy – na początku rozmytej, o obłych kształtach, ale coraz to wyraźniejszej, tak bezwzględnie ostrej, że wycięła z umysłu Knura każdą myśl i każde wspomnienie, jakie kiedykolwiek tam istniały, by w końcu rozbić jaźń na milion błyszczących szaleństwem kawałków, a w nich utrwalić jeden, ostatni obraz – świń o ludzkich oczach pożerających jego twarz.

 

II

 

Śnił mu się wypadek samochodowy.

Coś wyskoczyło przed maskę.

Szarpnął kierownicą w prawo, odbił w lewo, zjechał z drogi i… Nie wiedział, czy dachował, zanim auto wpadło do jeziora. Opadał na dno powoli, niemal dostojnie, co zupełnie nie przystawało do jego chaotycznych ruchów, kiedy w panice łapał za klamkę, próbując otworzyć drzwi, za chwilę szarpał pas, uderzał łokciem o szybę. Oddech więził mu w gardle szloch i już teraz czuł, że się topi.

Woda wypełniała wnętrze. Zamknął oczy, gdzieś w umyśle próbując odszukać spokój, obrazy, jakie chciałby zachować w duszy na zawsze, jeśli po drugiej stronie coś jednak jest. Żona, syn. Pierwsze wakacje z rodzicami nad morzem. Najbardziej błękitne niebo świata. Letnia miłość – pierwsza, druga, dziesiąta, dwudziesta, każda tak samo ważna, największa, jedyna taka na sto lat, po wsze czasy. Beztroska. I nawet zdołał się uśmiechnąć, gdy otworzył usta, by wciągnąć wodę do płuc i umrzeć.

Zamiast tego obudził się. Gwałtownie.

Na chwilę umilkł, a później uświadomił sobie, że nie widzi, że oślepł i krzyknął. Drżącymi rękami dotknął twarzy, palcami przesunął po powiekach – poczuł pod opuszkami mięsistą, zastygłą substancję. Szybko zamrugał – pękła z cichym klaśnięciem. Starł ją z twarzy, prychając z obrzydzeniem: przypominała ogromne pajęczyny tych paskudnych, wielkich pająków, które można spotkać chyba tylko w Australii.

Rozejrzał się dookoła. Musiał znajdować się pod ziemią, w tunelu albo jaskini. Było ciemno, lecz ściany zdawały jarzyć się ponurą czerwienią. Pewnie fosforyzujący mech, czytał kiedyś o takim. Schylił się i dotknął miękkiego, ciepłego podłoża. Dałby głowę, że lekko falowało.

– Chryste, gdzie ja jestem?

Jego głos popłynął szeptem wśród czarno-czerwonych cieni, odbił się od ścian słabym echem i zniknął. Marek stał bez ruchu, sparaliżowany – sarna wpatrująca się w światła nadjeżdżającego pojazdu. To sen, to musi być sen, myślał, bo nie chciał już mówić, bo bał się mówić, bo nie chciał znowu usłyszeć siebie, tak innego, tak przerażonego.

Wtedy z ciemności dobiegło jęknięcie. Marek drgnął. Przesłyszał się? Nie, na pewno nie. Przez chwilę chciał popędzić przed siebie, z zamkniętymi oczami, ale dźwięk rozległ się ponownie i nie wyczuł w nim nic złowieszczego, żadnego zagrożenia, żadnej śmiertelnej pułapki.

Jęk zdawał się… Jęk był wręcz ludzki.

Niewiele myśląc ruszył w jego kierunku. Czego miał się bać?

Złe rzeczy w snach dzieją się przecież tylko na niby.

 

 

Obiecał, że będzie przy niej podczas porodu

– Naprawdę? Jesteś kochany – Kasia pocałowała go w policzek i uśmiechnęła się.

– No jasne! Słoneczko, nie mogę się już doczekać!

Nie mógł się doczekać tak bardzo, że zaczął szperać po Internecie w poszukiwaniu nagrań z porodów – taka już jego natura, nie lubił niespodzianek, lubił być przygotowany. Na wszystko.

Tylko nie na to.O Boże, na pewno nie na to! Cud narodzin, dobre sobie. Wytrzymał trzy filmy, nim pobiegł do łazienki zwymiotować. Nachylony nad muszlą, z resztkami obiadu przyklejonymi do kącików ust, wyobrażał sobie jak ze środka, wprost z muszli, wypływa szare, wyglądające jak martwe, obłe, miękkie, obrzydliwe ciało, oblepione gęstym, pozbawionym koloru śluzem.

Wbrew sobie próbuje je wyciągnąć, TO cały czas krzyczy, nie chce się zamknąć, a pępowina nie chce się skończyć. Ile już jej wyciągnął? Pięć metrów, więcej?

Nie pojawił się na sali. Kasia była zła, ale szybko mu wybaczyła. W kochających się małżeństwach wybacza się szybko, a teraz przecież najważniejsze było dziecko, a teraz przecież…

 

… koszmar Marka powrócił.

Spoglądał na coś organicznego, drgającego w równomiernych skurczach, niczym bijące serce, pokryte ciemnoczerwonymi żyłkami oplatającymi żółtawoszare łożysko. Albo kokon. Bo w tym czymś, cokolwiek to było, coś tkwiło. Nie musiał się nachylać – i wcale nie chciał – by usłyszeć chrapliwy oddech. I jęk, który nie wydawał się już ludzki. I jeszcze…

– Poooomoooocy! Jezus Maria, niech mi ktoś pomoooooże! – dobiegło z kokonu.

Odskoczył.

Wtedy placenta (zabawne, pamiętam właśnie to słowo właśnie w takim momencie – jaźń Marka zdawała się trzymać rzeczywistości już na ostatnich, wątłych nitkach) pękła, a z jej środka wygramolił się potwór skąpany w czerwonej mazi. Przez chwilę stał na czterech łapach, wpatrując się w ziemię. Krople cieczy skapywały na nią i wsiąkały w zwolnionym tempie. I nagle ktoś, może Bóg, musiał nacisnąć fast forward – stwór podniósł głowę, spojrzał na Marka oczami o bardzo jasnych źrenicach, sapnął i rzucił się na niego.

Przygniatał Marka swoim ciężarem, łapami miażdżył krtań, wyciskając z niego powietrze, a wraz z nim życie.

– Gdzie ja jestem, kurwa, gdzie ja jestem, co mi zrobiłeś?! – wydarło się monstrum.

Zamiast odpowiedzi usłyszało rzężenie i dopiero wtedy zwolniło uchwyt.

Marek przewrócił się na bok. Kaszlał, łapczywie wciągał powietrze, znów kaszlał.

– Kim… Kim jesteś? – zapytał w końcu.

Już nie potwór, a mężczyzna, Chryste Panie, najzwyklejszy mężczyzna, po prostu cały skąpany w tym gównie wypełniającym kokon, spróbował wstać, poślizgnął się,w końcu zrezygnował.

Wyglądał teraz jak wyrośnięte dziecko, nawet trochę żałosne, kiedy tak siedział z rozłożonymi nogami, ze zbyt dużym brzuchem niemal dotykającym ziemi, z opuszczoną głową i palcami próbującymi niezdarnie pozbyć się z ciała gęstej mazi.

– Ja…Ja… Kurwa, nie pamiętam.

– Nie pamiętasz?

– Ja… – zająknął się.

– Wiesz cokolwiek? Pamiętasz… – Marek urwał w pół zdania.

Uświadomił sobie, że sam nie pamięta, ba, nie wie prawie nic. Nazywa się Marek, ma żonę, ma syna, śnił mu się wypadek, teraz śni mu się to, a wcześniej? Co było wcześniej? Czy to na pewno sen? Jeden z tych tak realistycznych, tak prawdziwych, wręcz namacalnych?

– Knur.

– Co?

– Tak na mnie mówią.

– Knur?

– Ja… Nie przypominam sobie nic innego, kurwa mać.

Zapadła cisza.

Knur zaczął węszyć – uniósł głowę i intensywnie poruszał wielkim nosem. Marek musiał przyznać, że nie słyszał nigdy bardziej adekwatnego przezwiska. Albo imienia, cholera wie, w snach wszystko jest możliwe.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał Knur.

– Nie mam pojęcia. To jakiś tunel, jaskinia…

– Nie… – przerwał mu Knur, klasnął w dłonie i, o dziwo, tym razem zdołał wstać bez żadnych problemów.

– Nie? Skąd… – zamilkł.

Knur nachylił się ku jednej ze ścian, przywarł do niej całym sobą, zaczął ją wąchać, obmacywać, w końcu polizał.

– Nie poznajesz tego smrodu? Kurwa mać… To niemożliwe. Kurwa mać.

– Co jest? – spytał Marek, odsuwając się przy tym o parę kroków od swojego dziwnego towarzysza.

Nie uzyskał odpowiedzi.

Zamiast tego Knur zaczął się śmiać, wręcz wyć tak głośno, na ile tylko pozwalały mu płuca – może próbując zagłuszyć to, co właśnie odkrył. Trzymał się za swoje potężne, trzęsące się brzuszysko, gdy podszedł do Marka i położył mu po przyjacielsku dłoń na ramieniu, zupełnie jakby zapomniał, że jeszcze parę minut temu próbował zmiażdżyć mu krtań. Stał tak dobrą chwilę nim przestał rechotać. Wtedy podniósł głowę i spojrzał Markowi prosto w oczy.

– Chyba nie jesteś jednym z tych, co to wpierdalają same roślinki?

– Że co? We… Wegetarianinem?

Wesre. To jak?

– Nie, Boże, nie. Jem mięso. O co ci chodzi?

– Skoro jesz mięso… To jak możesz go nie czuć?

Chciał zaprzeczyć, naprawdę chciał, chciał odepchnąć Knura, wyzwać go od wariatów, od pomylonych, a najbardziej pragnął przytulić żonę i syna, ale to wszystko mogło zdarzyć się w innym świecie, bo w tym teraz, tym tutaj, tym jedynym prawdziwym Marek po prostu stał, a Knur miał rację.

Znajdowali się w jaskini stworzonej z mięsa i Marek zastanawiał się, jak to możliwe, że wcześniej nie czuł smrodu wnętrzności, nie dostrzegał półprzezroczystych, wypełnionych krwią żył na ścianach zbudowanych z mięśni i chrząstek. Zwymiotował. Upadł. Poczuł puls, życie, żywe ciepło, ziemię unoszącą się w krótkich, regularnych odstępach czasu, niczym gigantyczna klatka piersiowa. Jaskinia oddycha pełną piersią, pomyślał i zachichotał nerwowo. Potem znów zwymiotował.

– To przecież niemożliwe.

Knur dyszał ciężko.

– Kim jesteś? – syknął przez zaciśnięte zęby.

– Chryste, ja też nic nie pamiętam, w porządku? Też nic nie pamiętam. Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem, nie mam pojęcia, dlaczego tu jestem! Słuchaj, musimy…

– Jacy my?! Jacy, kurwa, my?! Wyglądasz mi na inteligencika, chłopie. Jednego z tych profesorków, co dostają kupę kasy na popierdolone badania. To jakiś wasz… Wasz zasrany ekstetyment?!

– Nie! Jezus Maria, człowieku, nie wiem, skąd się tu wziąłem, nie wiem, skąd ty się tu wziąłeś. Pomyślmy, jak się stąd wydostać? Dobrze?

Nie miał pojęcia, czy Knur go zrozumiał. Nie miał pojęcia, czy za chwilę nie machnie tą swoją wielką, ogromną łapą i nie wbije mu nosa wprost do czaszki. Na razie Knur stał, pięści trzymał zaciśnięte. Zrobił niepewny krok, zatrzymał się i kiwnął głową do Marka.

– Słyszałeś?

– Tak.

Dobiegło ich szczekanie psa – odległe, stłumione, lecz na tyle wyraźne, by nie uznać go za zwykły omam słuchowy.

– Brzmi… Kurwa, brzmi przyjaźnie, nie?

– Zamknij się! – syknął Marek, zapominając nagle o strachu.

Zamknął oczy i nasłuchiwał. Podniósł rękę, pobłądził palcem to w lewo, to w prawo, jakby badając skąd wieje wiatr, aż w końcu wskazał kierunek.

– Tam… – wyszeptał.

 

III

 

Szli ramię w ramię, czujnie rozglądając się dookoła, próbując dostrzec potencjalne niebezpieczeństwa w najciemniejszych miejscach jaskini, których wątła, rdzawa poświata nie zdołała wydobyć z mroku. Knura bolały nogi – od godziny, może stu lat, przedzierali się przez korytarz wypełniony substancją przypominającą gęste błoto, lecz o wiele cieplejszą. Żywą.

Marek za to miał ochotę po prostu usiąść i tak zostać, siedzieć dopóki nie zaśnie. I śnić na tyle długo, by sen stał się rzeczywistością, a jaskinia z mięsa tylko nocną marą. A mimo to szedł, bo czuł – choć nie wspomniał o tym Knurowi ani słowem – że rozpoznaje szczekanie, którego śladem ruszyli. Czasem milkło niemal zupełnie, czasem zdawało się rozbrzmiewać echem głośniejszym od gromu, czasem słyszeli coś jeszcze, coś podobnego do chaotycznej, rwanej melodii dobywającej się z tysięcy wprawionych w ruch grzechotek.

 

 

Zostawiła syna tylko na chwilę – bawił się w dużym pokoju, kiedy poszła do kuchni, żeby wyciągnąć z piekarnika pieczeń i wszystko wydawało się być w porządku.

Ale teraz wył. Brytfanna wypadła jej z rąk, mięso wylądowało na podłodze. Nie przejęła się tym, pobiegła z powrotem do salonu. Chłopiec wpatrywał się w ścianę i zanosił płaczem. Twarz miał siną, jakby nie mógł złapać powietrza.

– Kochanie, co się stało? – Przytuliła go mocno.

– Gdzie… Gdzie jest tata?

– Jeszcze nie wrócił. Nie martw się, napisał mi smsa, że wkrótce będzie – skłamała.

– Widziałem go – wychlipiał chłopiec.

– Widziałeś? Gdzie?

– Ja… Ja… Nagle go zobaczyłem. Tam – wskazał ścianę. – Stał tam i mówił, że nie wróci, że nie może wrócić, bo nie mają już gdzie iść, bo drogę blokuje im…

 

Ściana.

Tunel po prostu się skończył, pozostał za to dźwięk grzechotek, teraz dużo wyraźniejszy, dobiegający z drugiej strony. Marek spojrzał zrezygnowany na Knura.

– Co teraz?

– Odsuń się – wysapał Knur i podszedł do ściany.

Przybrał postawę bokserską, splunął w dłonie i uderzył najpierw prawą, potem lewą pięścią w mięso – Marek pomyślał: tymi uderzeniami mógłby bez problemu kogoś zabić. Mógłby mnie zabić. Lecz teraz jego pierwotna witalność, zwierzęcy zmysł przetrwania, mogły im pomóc. Mogły ich uratować.

Knur ryczał wściekle i jego bojowe okrzyki zdawały się jeszcze wzmagać potworną siłę, z jaką przebijał się przez ścianę. A kiedy zobaczył światło – jasne, prawdziwe, inne od tego, które towarzyszyło im w jaskini – przyspieszył.

Otwór powiększał się, a Knur przypominał ostatniego wojownika ocalałego z Apokalipsy; skąpanego we krwi, z mięśniami pęczniejącymi od wysiłku, z zębami zaciśniętymi tak mocno, że aż dziw, że jeszcze nie pękły.

Pękła za to ściana. Marek i Knur odruchowo zamknęli przyzwyczajone do mroku oczy, teraz podrażnione ostrym, sztucznym światłem jarzeniówek. Dźwięk przypominający grzechotki zatakował ich uszy, bezwzględnie wwiercając się nieprzyjemnym jazgotem wprost do wnętrza czaszki.

Gdy w końcu przyzwyczaili się do jasności, zajrzeli do środka.

Zamarli.

 

Klatki.

Tysiące ciasnych, podłużnych klatek ustawionych jedna na drugiej, niczym posępna parodia wieżowców. Marek nie potrafiłby ich zliczyć, nie potrafił też ocenić wysokości hali w jakiej się znaleźli. Zdawała się być rozmiarów co najmniej sporego stadionu piłkarskiego, wraz z bieżnią i trybunami. Ponure pomieszczenie o ścianach z mięsa oświetlały stare, wciąż migające jarzeniówki. Bzyczały podobnie do roju owadów – budzący niepokój akompaniament do wycia zwierząt próbujących wydostać się ze swoich więzień.

– Kurwa mać… To rzeźnia… – wymamrotał Knur.

Marek nie odpowiedział.

Spoglądał w kierunku klatek. Co się w nich kryło? Ustawione ciasno grube pręty uniemożliwiały dokładnie przyjrzenie się uwięzionym, wciąż pozostającym w ruchu zwierzętom. Lub potworom.

Pogrążył się w myślach, zatem nie zauważył tego, co Knur. Sto, może sto pięćdziesiąt metrów od nich, zza rogu wychynęły dwie postacie w białych, jednoczęściowych kombinezonach, chroniących ciało od stóp aż po czubek głowy. Nie sposób było dostrzec ich twarzy, czy choćby oczu.

– Spójrz… – powiedział Knur , a kiedy Marek nie zareagował, uderzył go pięścią w ramię.

– Co?

– Ludzie. To ludzie, nie? Nie jacyś, kurwa, pierdoleni kosmici? Wyglądają na ludzi, nie? Kurwa mać, tu są ludzie, muszą nam pomóc, nie?

– Myślę… Myślę, że powinniśmy być ostrożni – wyszeptał Marek i przykucnął przy jednej z klatek.

Zwierzę leżące w kącie, skryte pod brudnymi szmatami, zawarczało cicho.

– Co ty pierdolisz… Poza tym spójrz na nich, to jakieś wypierdki, chudsi od ciebie. Damy im radę, jakby co, a jak nie, to wyciągniemy z nich jak stąd spierdolić, dobry pomysł, nie? – Rzucił i, nie oglądając się na Marka, zaczął iść w ich kierunku.

Pochylił się, napiął mięśnie barków. Szedł, powarkując cicho, nie zdając sobie z tego sprawy. Może to miejsce go zmieniało. Może zmieniało go w to, czym był zawsze – w zwierzę.W tym samym czasie Marek nabrał trochę jedzenia leżącego przed klatką i zagwizdał cicho. Odpowiedział mu cichy skowyt.

– No chodź, zobacz, co tu dla ciebie mam – szepnął.

Stwór znów zawył.

Tym razem ciszej. Łagodniej.

– Chodź, jesteś głodny, prawda? Chodź, zjedz coś – zachęcał.

Skutecznie.

TO wygramoliło się spod szmaty i podpełzł do drzwiczek klatki. Marek prawie krzyknął: na szczęście zdołał zatkać sobie usta. Zwierzę było w okropnym stanie: pokryte robakami leniwie błądzącymi po ciele, wchodzącymi i wychodzącymi z ropiejących ran, niczym mrówki krzątające się w mrowisku. Przyglądało się Markowi w milczeniu, kiedy nagle zebrało w sobie siły i z zapadniętej piersi zdołało wydobyć wrzask.

– Pomóż mi! – kobieta chwyciła pręty chudymi, kościstymi palcami i zaczęła potrząsać drzwiami klatki.

 

Knur obejrzał się za siebie.

– To piekło, kurwa mać, jebane piekło, wszyscy są tu popierdoleni – mruknął tylko i zaczął biec.

Nie zwalniał kroku, przyspieszał, nie spoglądał w kierunku klatek, w kierunku mężczyzn, kobiet, dzieci wypełzających spod brudnych koców, wyjących w agonii, wzywających pomocy.

– Hej! – krzyczał w kierunku ubranych na biało postaci. – Hej! Co to wszystko… Co to jest, kurwa?!

Nie dostał odpowiedzi, dostał cios pałką elektryczną. Niespodziewanie, zaskakująco. Prawie nie poczuł, jak przestaje panować nad własnym ciałem i bezwładnie upada na podłogę. Na spodniach wykwitła mu ciemna plama moczu zmieszanego z krwią. Mężczyzna w białym kombinezonie uderzył go raz jeszcze. Knur zadygotał, oczy uciekły mu w głąb czaszki.

Zemdlał.

 

Marek wycofał się na czworakach za klatki, położył sobie dłonie na uszach, zacisnął powieki (robił tak, kiedy był mały, kiedy tata kłócił się z mamą, kiedy talerze roztrzaskiwały się o podłogę) i czekał aż kobieta przestanie krzyczeć, aż wszyscy przestaną krzyczeć.

Jazgot trwał, wzmagał się. Marek wyjrzał zza rogu i dostrzegł postać w białym skafandrze, przechadzającą się koło klatek i niedbałym, prawie beztroskim ruchem, wbijającą elektryczną pałkę pomiędzy pręty. To nie było takie straszne, jak to, że postać się zbliżała do Marka i pewnie zaraz go znajdzie, a wtedy…

Wtedy znów pojawiło się znajome szczekanie.

Marek ostrożnie, znów na czworakach, ruszył w jego kierunku.Przemykał między klatkami, patrząc w ziemię, bojąc się tego, co mógłby zobaczyć. Bojąc się tego, że mógłby zobaczyć kogoś, kogo znał. Nie wiedział dokąd prowadzi go pies – byle jak najdalej stąd, byle uciec stąd raz na zawsze.

 

Nagle, w miejscu, gdzie kończyły się klatki, a zaczynała ściana, dostrzegł tunel, mniejszy od tego, którym przyszli. Przypominał norę z książki z dzieciństwa – do takiej nory wpadła Alicja.

Przy dziurze stał kundelek. Przysiadł na tylnych łapach i przechylił głowę, z zainteresowaniem spoglądając na Marka poruszającego się w pozycji zarezerwowanej przecież dla czworonożnych.

– Dobry piesek – powiedział Marek i pogłaskał psa po głowie.

Ten odwzajemnił mu się liźnięciem i energicznym machnięciem ogona.

Marek przytulił się do niego. Czuł szybkie bicie zwierzęcego serca, czuł ciepło, czuł się – w końcu – bezpieczny. Pogłaskał psa po karku – pod palcami wyczuł przetartą sierść, jakby ktoś zbyt ciasno założył obrożę.

 

I nagle Marek wszystko sobie przypomniał.

– Marcel…

 

IV

 

Hak wbito umiejętnie.

Przechodził bezpośrednio pod żebrami, ale nie uszkadzał żadnych ważnych organów wewnętrznych. Przy najlżejszym nawet oddechu jego ostry koniec lekko zmieniał pozycję, ocierając się o wrażliwe, odsłonięte mięśnie. Knur płakał bezgłośnie: łzy spływały mu do ust, gdzie mieszały się z krwią.

Ręce miał skrępowane z tyłu. Zupełnie, jak Janosik, myślał sobie, próbując uciec do czasów dzieciństwa, gdy wszystko było prostsze – mógł oglądać telewizję ile chciał i jeść też ile chciał, bo babcia uważała, że wnuczek jest kompletnie zagłodzony, mimo iż w wieku piętnastu lat ważył ponad osiemdziesiąt pięć kilogramów i mierzył niemal metr dziewięćdziesiąt wzrostu.

Może mam, kurwa, piętnaście lat, może to głupi sen po tej głupiej szałwii. Może…

 

Nie dokończył myśli – zniknęła gdzieś w wybuchu bólu. Hak poruszył się razem z liną, do której był przymocowany. Operował nią jeden z ludzi w białym kombinezonie – bez słowa stanął za czymś, co musiało być panelem kontrolnym, wcisnął parę przycisków, przesunął – nie bez kłopotów – sporą dźwignię i teraz pod Knurem rozsunęła się podłoga, a hak zaczął się opuszczać.

– Nie, nie, nie – powtarzał cicho.

Świat zwolnił, kiedy jego stopy zanurzyły się we wrzącej wodzie i pokryły je bąble.

Nie zdołał krzyknąć, błagać o litość – zaledwie parę sekund później wrzątek spalił mu wargi i wdarł się do przełyku. Przez chwilę, w błysku świadomości Knur pomyślał, że to wszystko nareszcie się skończy.

Czuł żar, czuł, jak tkanka pęka pod wpływem gorąca, jak nerwy histerycznie przesyłają do mózgu informacje o obrażeniach zagrażających życiu, o ranach kończących życie.

Ale życie się nie kończyło. I, o dziwo, Knur wciąż widział.

 

Biała postać ściąga kaptur z głowy.

Z łba. To nie jest człowiek, o kurwa, to nie jest człowiek, to diabeł, to diabeł, chodzi na dwóch nogach, choć pewnie ma kopyta, dlaczego ma nie mieć, skoro ma łeb świni. Ma ryj, potężne kły i malutkie oczka przepełnione nienawiścią. I w tych ślepiach Knur wyczytuje swój los.

 

Umarł tam, w chlewie, zjedzony przez świnie.

Tu żyć będzie wiecznie.

 

EPILOG

 

– Kochanie, to fantastycznie! – krzyknęła i przytuliła męża.

– Prawda? – Uśmiechnął się.

– Co jest fantastyczne? – Zapytał syn, przerywając oglądanie kreskówki w dużym pokoju.

– Tata dostał awans. Wyjeżdżamy do Włoch!

– O rany, tato, naprawdę?! Naprawdę?!

Zaczęli tańczyć w kuchni, każdy w rytm, który grał mu w sercu.

 

 

– Co zrobimy z psem?

– Nie możemy go zostawić u moich rodziców, przecież wiesz… Tata ma uczulenie, mama dostałaby zawału…

– Schronisko?

– Żartujesz? Nie pojadę do schroniska, patrzyliby na mnie, jak na potwora.

– Zatem co?

– Nie martw się… Zajmę się tym.

Nie martwiła się.

Przecież Marek zawsze miał rację. Założył psu smycz, a ten zaczął machać ogonem, szczęśliwy, bo to oznaczało spacer. Ona nalała sobie ginu, wyjęła butelkę toniku, schowała ją i dolała jeszcze ginu. Później usiadła w salonie, puściła muzykę bardzo głośno i udawała, że nie wie, co Marek chce zrobić.

 

***

 

Zatrzymał się na drodze przecinającej na pół pole kukurydzy.

Marcel ochoczo wyskoczył z tylniego siedzenia, zaszczekał wesoło, jakby chciał zachęcić Marka do wspólnej zabawy. Ten uśmiechnął się i założył Marcelowi smycz – ruszyli w kierunku pobliskiego lasu. Dzień zapowiadał się na wyjątkowo słoneczny, o tej porze wciąż jeszcze przyjemny letnim ciepłem, nie męczący bezlitosnym upałem. Marcel obwąchiwał drzewa, dziury, puszczał się pędem za ptakami zrywającymi się pospiesznie z gałęzi. Był tak szczęśliwy, jak tylko szczęśliwy może być pies żyjący w blokach, który nagle, nieoczekiwanie jest puszczony samopas po lesie pełnym nieznanych woni, drzew i przestrzeni tak wielkiej w porównaniu do parku, że chyba ciągnącej się w nieskończoność.

Tak minęło im dziesięć minut, dwadzieścia, pewnie minęłoby jeszcze sto razy tyle, gdyby nie wiadomość od żony Marka: „Co z tobą? Wrócisz dzisiaj?”.

Wróci.

 

Marek przywiązuje smycz Marcela do jednego z drzew (specjalnie wybiera możliwie najgrubszą gałąź, bo jeśli pies zdołałby ją złamać i popędziłby za nim, to… To nie wiedziałby, co zrobić) głaszcze go po głowie.

– Nie martw się, druhu – mówi cicho.

I ucieka.

Na początku to zaledwie trucht, później marsz, w końcu bieg – świst powietrza gra mu w uszach, zagłuszając nieco szczekanie Marcela, który kompletnie nie rozumie tej nowej, bardzo dziwnej zabawy.

Marek wybiega z lasu, wbiega w pole kukurydzy, odwraca się jeszcze i widzi…

 

… upragnione światło!

Zamrugał oczami, potoczył wzrokiem dookoła.

Nie przypomina sobie. Nie potrafi sobie przypomnieć, jak wydostał się z tunelu, stamtąd, z piekła, ale udało mu się, bo wyraźnie czuje pod sobą trawę, promienie słońca, które go obudziły. I powietrze, świeże, pozbawione w końcu smrodu rozkładającego się mięsa. Zapomniał już, że powietrze może tak pachnieć. Kompletnie zapomniał.

Wziął głęboki oddech. Wspaniale.

– Chryste, która godzina? Kasia pewnie zamartwia się na śmierć, muszę…

Spróbował się podnieść – poczuł krótki, bardzo intensywny ból w szyi. Zacharczał i opadł na trawę.

– Co jest?! – Pod palcami wyczuł coś metalowego, z tępo zakończonymi kolcami skierowanymi wprost w skórę szyi.

Nagle sobie uświadomił, że jest nagi.

Gdzieś zniknęły wszystkiego jego ubrania. Gorączkowo rozglądał się dookoła, lecz niczego nie widział. Oprócz smyczy ciągnącej się od kolczatki na jego szyi aż do grubej gałęzi. Oprócz smyczy przywiązanej do grubego pnia.

(specjalnie wybiera możliwie najgrubszą gałąź, bo jeśli pies zdołałby ją złamać…)

– O kurwa, patrzcie!

Pojawił się jeden, za nim jeszcze dwóch – podobni do siebie, chudzi i wysocy, o brudnych twarzach i szczupłych ramionach, w dłoniach ściskali patyki, zupełnie, jakby trzymali broń. Ale to przynajmnniej byli ludzie, prawdziwi ludzie.

– Chryste, całe szczęście, że ktoś sie zjawił. Proszę, chłopcy, odwiążcie to – Marek nigdy w życiu nie czuł jeszcze takiej ulgi. Zapomniał o nagości, liczył się ratunek, liczyło się to, że wkrótce znowu zobaczy najbliższych. Zobaczy syna – obiecał mu przecież wypad do kina w weekend, zobaczy żonę – obiecał jej przecież romantyczny wieczór.

 

Chłopcy spojrzeli na siebie i znów na Marka.

– To jakiś brudny kundel!

– Co z nim zrobimy?

– Co chcemy!

 

 

Koniec

Komentarze

NZatem npływa szare, wyglądające,ie pojawił się na sali.  – coś się tutaj pomieszało 

 

Horroru w tym nie widzę, nic mnie nie wystraszyło. Wręcz nawet, pomimo paru obrzydliwości, czytałam z satysfakcją. Gdyby taki los mógł spotkać każdego dręczyciela zwierząt…

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Podobnie jak śniąca, horroru w tym nie widzę. Niestety, nie widzę również nic specjalnie interesującego, porywającego czy też satysfakcjonującego mnie, jako czytelnika.

Wtedy placenta (zabawne, pamiętam właśnie to słowo właśnie w takim momencie (…) pękła.

oj, chyba coś źle zapamiętał :D. Poza tym – dlaczego użyłeś łaciny/angielskiego? Przecież jest polska nazwa (łożysko).

Hmm... Dlaczego?

Ucieszyłem się, widząc Twój tekst. Kończąc lekturę, poczułem się dość, hm, dziwnie. To nie było takie, jakiego się po Tobie spodziewałem. Skłaniający się ku bizzaro protest song prozą na pewno nie jest horrorem. Dla bohaterów – może i tak, dla czytelnika – nie.

Inna sprawa, że Twoje pióro, Twój styl nie pozwala przerwać czytania…

piękny dzień na świnobicie

świniobicie

 

w kierunku chlewa

Chlewa to chyba starsza forma, ale nie będę się upierał, że niepoprawna ;P Osobiście na pewno zdecydowałbym się na “chlewu”, analogicznie do innych wyrazów o podobnej budowie. Poza tym słowo pada w narracji, a nie w dialogu.

 

honorującym lata maniakalnego wręcz olewania przykazania tyczącego się umiaru w jedzeniu i piciu.

Zastanawiam się czy można maniakalnie olewać, skoro olewanie zakłada, że o coś nie dbamy, a przymiotnik maniakalny wskazuje raczej na coś innego : > a poza tym, jakie to przykazanie, o umiarze w jedzeniu i piciu? Zawsze mi się kojarzyło, że nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu to grzech główny w katolicyzmie.

 

Wcale mnie nie zaskoczyło, że Knura zjadły świnie, ale nie potraktowałem tego jako wady tekstu. Ująłeś mnie plastycznością opisów i umiejętnym zniechęceniem czytelników do (anty)bohaterów. Mimo infernalnego nastroju, ocierającego się o surrealizm, udało Ci się zachować spójność tekstu, dość wyraźne ramy, konkretne przesłanie. Bardzo spodobało mi się skontrastowanie dziecięcego wierszyka z tematyką tekstu i jego powiązanie z tytułem. Jestem zadowolony z lektury.  

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dość sprzeczne uczucia nawiedziły mnie w trakcie czytania i towarzyszyły aż do ostatniej kropki. Sprzeczne w tym sensie, że choć poruszasz sprawy raczej niemiłe i mało estetyczne, to piszesz o nich w taki sposób, że czytałam opowiadanie z prawdziwą przyjemnością.

Mam nadzieję, że na kolejne opowiadanie nie będziemy musieli czekać ponad dwa lata. ;-)

 

pod­nieś rękę, opuśc rękę, pod­nieś, opuść, po­wtórz– Literówka.

 

ba­lan­so­wał ra­czej po­mię­dzy „.ko­lo­sal­nym skur­wy­sy­nem”… – Co robi kropka po otwarciu cudzysłowu?

 

kiedy w pa­ni­ce łapał za klam­kę, pró­bu­jąc otwo­rzyć drzwi… – …kiedy w pa­ni­ce łapał klam­kę, pró­bu­jąc otwo­rzyć drzwi

 

ob­ra­zy, jakie chciał­by za­cho­wać w duszy na za­wsze… – …ob­ra­zy, które chciał­by za­cho­wać w duszy na za­wsze

 

Tylko nie na to.O Boże, na pewno nie na to! – Brak spacji po kropce.

 

… kosz­mar Marka po­wró­cił. – Zbędna spacja po wielokropku.

 

po­śli­zgnął się,w końcu zre­zy­gno­wał. – Brak spacji po przecinku.

 

– Ja…Ja… Kurwa, nie pa­mię­tam. – Brak spacji po pierwszym wielokropku.

 

Dźwięk przy­po­mi­na­ją­cy grze­chot­ki za­ta­ko­wał ich uszy… – Dźwięk przy­po­mi­na­ją­cy grze­chot­ki zaa­ta­ko­wał ich uszy

 

nie po­tra­fił też oce­nić wy­so­ko­ści hali w ja­kiej się zna­leź­li. – …nie po­tra­fił też oce­nić wy­so­ko­ści hali,której się zna­leź­li.

 

zza rogu wy­chy­nę­ły dwie po­sta­cie w bia­łych, jed­no­czę­ścio­wych kom­bi­ne­zo­nach… – Masło maślane. Kombinezon jest jednoczęściowy z definicji.

 

w zwie­rzę.W tym samym cza­sie Marek… – Brak spacji po kropce.

 

ru­szył w jego kierunku.Przemykał mię­dzy klat­ka­mi… – Brak spacji po kropce.

 

Mar­cel ocho­czo wy­sko­czył z tyl­nie­go sie­dze­nia… – Mar­cel ocho­czo wy­sko­czył z tyl­ne­go sie­dze­nia

 

Wziął głę­bo­ki od­dech. – Oddech to wdech i wydech. Można głęboko oddychać, można głęboko nabrać powietrza, można wykonać głęboki wdech, ale nie można wziąć głębokiego oddechu.

 

Gdzieś znik­nę­ły wszyst­kie­go jego ubra­nia.Gdzieś znik­nę­ło całe jego ubra­nie.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie, to ubranie.

 

Ale to przy­najmn­niej byli lu­dzie, praw­dzi­wi lu­dzie. – Literówka.

 

– Chry­ste, całe szczę­ście, że ktoś sie zja­wił. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Napisane sprawnie, z plastycznymi opisami i paskudnymi w swej zwyczajności antybohaterami. Przestraszyć nie przestraszyło, ale doceniam, że mimo ciążenia ku bizzaro udało zachować się logikę i przesłanie tekstu.

Co mi nie pasowało:

– zdziwił mnie sposób uboju świń, pierwszy raz słyszę, żeby ktoś ucinał łeb bez poprzedniego ogłuszenia obuchem lub pałką. Niby ok, ludzkie okrucieństwo i głupota nie znają granic, może się zdarzyć, ale Knur wydał mi się zbyt pragmatyczny na coś takiego.

– mam poważne wątpliwości co do przebierania nogami przez świnię po dekapitacji. W trakcie – ok, u gadów i ptaków – jasne. Ale u ssaka? Domownik będący nieraz przy świniobiciu też nie potwierdza, u ludzi (a w sumie od świnek nie tak wiele nas różni) się nie zdarza. Chętnie poznałabym fachową opinię Drewian:)

– to wyłażenie z łożyska trochę mnie bawiło, ale właściwie koszmary nie muszą liczyć się z realizmem:)

 

Dodaj tagi, to klepnę Bibliotekę.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Tagi oraz fragment reprezentatywny.

Nie mogłam się oderwać. Mocne. Przerażające. Skłaniające do refleksji. Naprawdę świetne.

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Podobnie jak Aleks mam wątpliwości co do przebierania nogami – zdaje mi się, że u świń jak i u człowieka “punkt” ruchu znajduje się w odcinku szyjnym kręgosłupa, więc dekapitacja powoduje odcięcie impulsów “ruchowych/czuciowych” – mogą być drgawki nerwowe. 

 

Dobrze mi się czytało.

F.S

Pewnie wszystkim facetom się to zdarza, lepszy on niż taki Andrzej, który od trzech lat zastanawia się, jak przyznać się żonie: „Jestem gejem!”.

Może: “jak wyznać żonie”?

 

Co by było, gdyby Jigsaw wychował się na Folwarku Zwierzęcym…?

Bardzo mi się podobało. Mocne, brudne, odpowiednio obrzydliwe i przede wszystkim świetnie napisane. Dopracowany, piękny styl całkiem mnie urzekł, nie mogłam się oderwać od lektury. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

 Dziękuję wszystkim za komentarze – zawsze miło, kiedy ktoś ma ochotę napisać te kilka słów.

 

@AdamKB:

Fajnie Cię zobaczyć, poczułem się jak w domu po długiej nieobecności :).

 

@regulatorzy:

Oko snajpera, a myślałem, że wszystko posprawdzane i zapięte na ostatni guzik! Dziękuję!

 

Co do tagów/fragmentu – nie wiem, czy dobrze powstawiałem, czy to tak ma wyglądać. Pozmieniało się tu od mojej ostatniej wizyty!

 

Cieszę się, że mogłam pomóc.

Mam nadzieję, że przyzwyczaisz się do nowości, polubisz je i będziesz bywać tu częściej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciebie też fajnie było zobaczyć po długiej przerwie. Rozeznaj się w zmianach,  bo są na lepsze, i “poczęstuj” nas kolejną nowością, bo, jak pisze regulatorzy, czy temat milusi, czy przeciwnie, piszesz charakterystycznie i “bagniście” – wdepnie się w tekst i bul bul, wciągnęło…

Jedno z lepszych.

Ignorancja to cnota.

@Katastrof

Dziękuję!

 

@AdamKB & @AlexFagus

Dodałem (chyba) te tagi & fragment reprezentatywny. Działa to :)?

 

A ja cały czas miałam nadzieję, że finał jednak będzie inny niż ten, ku któremu – jak mi się wydawało – tekst będzie zmierzał. Tak się nie stało, więc pozostaje mi napisać, że bizzaro bizzarem, to mi nie przeszkadza, ale przesadna dydaktyka już niestety trochę tak.

Co nie zmienia faktu, że opowiadanie napisałeś tak, że wciąga i pozwala cieszyć się każdym kolejnym zdaniem.

@AdamKB & @AlexFagus

Dodałem (chyba) te tagi & fragment reprezentatywny. Działa to :)?

Tagi ok, a fragment reprezentacyjny po piątym głosie do Biblioteki (zdaje się, że od ochy?) możesz podziwiać na stronie głównej. Wcześniej widzi go tylko autor przy edycji, a jeśli wstawi się go dopiero po dodaniu tekstu do Biblioteki, to d… znaczy się zupa zimna – zajawka bibliotecznego tekstu na głównej nie wyskakuje.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Jak doszłam sceny świniobicia, to przypomniałam sobie niestety scenkę z dzieciństwa, gdy ojciec zabijał kurę na obiad. To biegające po podwórzu, bezgłowe ciało… Wolałabym nie pamiętać ;(

Natomiast sam tekst w mojej opinii świetnie napisany. Nie potrafiłam oderwać się od ekranu. Jak już wspomniał Nevaz, mi także spodobało się kontrast pomiędzy wierszykiem, a tematyką tekstu.

Cóż, zasłużyli.

Tekst wciągający, chociaż obrzydliwy – i w opisach, i w tematyce.

Też miałam wątpliwości co do uboju świń. Ale inaczej by nie zażarło…

Babska logika rządzi!

No proszę, kolejne arcydzieło, mistrzu Surface ;D

Świetna historia, mocny finał, te charakterystyczne dla Ciebie wstawki dotyczące odczuć bohaterów… No, super.

Opowieść nieco inna niż wcześniejsze, fantastyka taka bardziej metafizyczna, dotycząca piekła, kary za grzechy, jednak równie interesująca… Horroru, jak zauważył Adam, nieco mniej, jednak rekompensujesz to atmosferą. Szkoda, że nie rozpisałeś się bardziej w scenie świniobicia, to mogło być interesujące.

Przez chwilę wątpiłem po cóż tak skupiłeś się na postaci Wojtka, jednak końcówka wszystko wyjaśniła, zamknęła w spójną całość.

Heh, no i tytuł… Jak zawsze u Ciebie – rewelacja.

Generalnie, jestem więc wielce usatysfakcjonowany lekturą i czekam na kolejne opowiadania – zbyt długie to milczenie! ;)

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Może nie zabrzmi to zbyt dobrze, biorąc pod uwagę treść, ale podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Pod koniec miałem nadzieję, że dostanie drugą szansę, zawróci i odwiąże psa. Jak dla mnie, świetnie napisane, zazdroszczę umiejętności.

Czy sprawiedliwość powinna być utożsamiana z dobrem?

I pomyśleć, że ten tekst nie został nawet nominowany… A przecież zasługuje na znacznie więcej niż piórko. Godne epitafium Surface’a – kto nie zna, polecam przeczytać!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Ja też :)

Przynoszę radość :)

@CountPrimagen

Aż się wzruszyłem tym epitafium. Dziękuję za miłe słowo, przyjacielu, aż się wzruszyłem :).

EDIT: :Powtórzenie kulawe 

(bardzo kulawe)

acz zamierzone.

Jestem zdziwiony, że wcześniej na Ciebie nie trafiłem, robię czasem wycieczki po archiwum. Niemniej szóstka od Counta to bardzo dobra rekomendacja, więc na pewno przeczytam, na razie zostawiam tu sobie kontrolny komentarz.

@Darcon

Będzie mi bardzo miło jeśli przejrzysz inne opowiadania, te które darzą największym uczuciem to:

– Motyle Marysi nie potrzebują skrzydeł,

– Dzieci to lubią.

 

Aż chciałbym napisać coś nowego, ale wątpię, że utrzymałbym poziom (to nie jest fishing for likes, a zwykłe stwierdzenie faktu).

Spróbuj, przeczytamy, ocenimy :)

Sufaceofthesunie, skoro aż Ci się chce napisać coś nowego, pisz! I wyzbądź się wątpliwości, bo pewnie są nieuzasadnione. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dawno już przeczytałem, kilka lat temu i chyba nie wiedziałem, co powiedzieć, bo nie skomentowałem i zostawiłem w kolejce. Cały ten czas później… kojarzyłem tytuł. Zdziwiłem się, że wciąż jest na liście, bo byłbym przysiągł… Gdy zacząłem czytać, od razu powróciła puenta (choć zapomniałem, że “bohaterów” było dwóch). Ale większość jednak wyparłem.

Myślę, że tu absolutnie nie ma czego się czepiać. To znakomity tekst, ale w stylu, którego nie lubię. Z fabułą, za jaką nie przepadam. Dlatego szybko o nim zapomniałem i raczej bym z przekonaniem nie polecił. Ale doskonale rozumiem, że jeśli ktoś takie teksty lubi, to warsztat w pełni profesjonalny, żadnych zgrzytów, akcenty prawidłowe, majstersztyk.

Jeśli ktoś lubi.

Nowa Fantastyka