- Opowiadanie: Nirred - Leżakowanie, czyli sen w rytmie pulsara

Leżakowanie, czyli sen w rytmie pulsara

Wiel­kie dzię­ki wszyst­kim, któ­rzy po­mo­gli przy ko­rek­cie: Bruce i Am­bush, współ­pra­ca z Wami to wiel­ka przy­jem­ność!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Leżakowanie, czyli sen w rytmie pulsara

Przy dłu­giej, wy­po­le­ro­wa­nej, drew­nia­nej la­dzie sie­dział nie­po­zor­ny, ogo­lo­ny na łyso czło­wiek, są­cząc szkoc­ką. To była już jego ósma szklan­ka, ale wciąż po­zo­sta­wał trzeź­wy. Nie miał jed­nak aż tak moc­nej głowy. Wszyst­ko wokół niego: czar­ne, hebanowe sto­li­ki, ciem­no­zie­lo­ne ścia­ny, pod­ło­ga, kre­den­sy, półki z róż­no­ko­lo­ro­wy­mi bu­tel­ka­mi, bar­man po­le­ru­ją­cy szkło, sta­no­wi­ło część mi­ster­nej, za­awan­so­wa­nej sy­mu­la­cji. Po­tęż­ne zwoje neu­ro­ka­bli, po­łą­czo­ne w licz­ne sztucz­ne mózgi, wy­twa­rza­ły cy­fro­wą fa­ta­mor­ga­nę tak re­al­ną, że nawet cy­ga­ro, które do­ga­sa­ło w po­piel­nicz­ce, wy­dzie­la­ło de­li­kat­ny dymek.

Ów czło­wiek miał na imię Yerom Ross. Znaj­do­wał się w wir­tu­al­nym kok­pi­cie, z któ­re­go do­wo­dził Pęk­nię­tym Bę­ben­kiem – okrę­tem mię­dzy­gwiezd­nym Wal­to­riań­skie­go Kon­sor­cjum Han­dlo­we­go. Tego typu jed­nost­ki (przez ich dłu­gie, wal­co­wa­te i po­dzie­lo­ne na seg­men­ty ka­dłu­by) slan­go­wo okre­śla­no „dżdżow­ni­cow­ca­mi”. Ofi­cjal­nie kla­sy­fi­ko­wa­no je jako trans­por­tow­ce ma­so­we typu Atlas. Yerom latał na tej jed­no­st­ce już od kilku dekad. Sporo nie­bez­piecz­nych przy­gód go spo­tka­ło, ale nigdy nie zna­lazł się w tak kiep­skiej sy­tu­acji.

Jedna de­cy­zja spra­wi­ła, że stał się roz­bit­kiem w mar­twym sys­te­mie gwiezd­nym. Bę­be­nek or­bi­to­wał wokół pul­sa­ra – ma­lut­kie­go, szyb­ko wi­ru­ją­ce­go i eks­tre­mal­nie gę­ste­go ciała nie­bie­skie­go, które po­zo­sta­ło po wy­bu­chu su­per­no­wej. Pul­sar nie­ustan­nie sma­gał ka­dłub Bę­ben­ka pro­mie­nio­wa­niem elek­tro­ma­gne­tycz­nym z pra­wie ca­łe­go spek­trum. Yerom do­sta­wał bólu głowy, gdy sca­lał się z sen­so­ra­mi; łącze mózg-kom­pu­ter, po­zwa­la­ją­ce na bez­po­śred­nie do­świad­cza­nie bodź­ców z ko­smo­su, przy zbyt sil­nych sy­gna­łach po­wo­do­wa­ło dys­kom­fort, a prze­pi­sy firmy nie za bar­dzo po­zwa­la­ły na dłu­ba­nie przy usta­wie­niach na­kład­ki ko­gni­tyw­nej. Szczę­ście w nie­szczę­ściu po­le­ga­ło na tym, że Yerom nie mu­siał spe­cjal­nie in­te­re­so­wać się oto­cze­niem, po­nie­waż sil­ni­ki Bę­ben­ka zo­sta­ły po­waż­nie uszko­dzo­ne. Bez­wład­ny, po­zba­wio­ny ste­row­no­ści sta­tek pod­dał się pra­wom Ke­ple­ra i krą­żył po w miarę sta­bil­nej or­bi­cie wokół nie­umar­łej gwiaz­dy.

– Skąd mo­głem wie­dzieć, że wpie­przę się pro­sto w ciem­ną ma­te­rię? – za­sta­na­wiał się na głos Yerom. – Jesz­cze z prze­cią­żo­ny­mi sil­ni­ka­mi. Parę kel­wi­nów mniej na zwo­jach i ter­mo­cy­ty wy­trzy­ma­ły­by, a tak to spie­kły się w mi­nu­tę.

Lekko otyły, wą­sa­ty, ły­sa­wy bar­man w kwie­cie wieku przy­słu­chi­wał się bia­do­le­niu Yero­ma. Kie­ro­wa­ła nim sztucz­na in­te­li­gen­cja do­rad­cza (tak zwane super ego), która po­ma­ga­ła Yero­mo­wi w wy­ko­ny­wa­niu misji. Jego za­cho­wa­nie nie zdra­dza­ło, że za brą­zo­wy­mi ocza­mi cza­iło się coś nie­ludz­kie­go.

– Prawa Mur­phy’ego. Jeśli coś się psuje, to w naj­gor­szy moż­li­wy spo­sób – po­wie­dział bar­man, czysz­cząc szklan­kę parą z eks­pre­su do kawy.

Yero­mo­wi wciąż ko­ła­ta­ły w gło­wie słowa, które wy­krzy­czał wzy­wa­jąc po­mo­cy: „Tu Yerom Gos, do­wód­ca stat­ku trans­por­to­we­go Pęk­nię­ty Bę­be­nek! Li­cen­cja lotu: fran­czy­za. Wy­ko­nam skok awa­ryj­ny. Jeden z bio­stat­ków-straż­ni­ków, przy­na­leż­ny do pla­to­nic­kiej floty pa­ster­skiej, zbo­czył z kursu! Sądzę, że zbli­ża się z za­mia­rem prze­ję­cia mojej jed­nost­ki. Mogę po­trze­bo­wać asy­sty, napęd praw­do­po­dob­nie nie wy­trzy­ma ko­lej­ne­go skoku. Prze­sy­łam teo­re­tycz­ny punkt wyj­ścia w nor­mal­ną prze­strzeń”.

Skok awa­ryj­ny trwał dwa ty­go­dnie. Po wej­ściu w sferę od­dzia­ły­wa­nia pul­sa­ra PSR 2/1 14 po­tęż­ny, wy­so­ko ener­ge­tycz­ny im­puls po­sko­ko­wy wy­wo­łał serię po­waż­nych awa­rii. Trwa­ła dia­gno­sty­ka, ale wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że okręt na­da­je się do uty­li­za­cji. Sta­tek, jak wy­cień­czo­ny, bi­ją­cy pianę koń, do­go­ry­wał.

– Wy­bo­ru nie mia­łem – po­wie­dział Yerom, roz­gry­za­jąc kro­stę lodu, który po­zo­stał na dnie szklan­ki. – Ten bio­sta­tek le­ciał pro­sto na nas.

– Pla­to­ni­ci nie ata­ku­ją bez pro­wo­ka­cji – od­po­wie­dział bar­man. – Ow­szem, są te­ry­to­rial­ni, ale to nie bar­ba­rzyń­cy.

– Tak, to praw­da, ale oni de­cy­du­ją, co jest pro­wo­ka­cją. Spusz­cza­ją bio­stat­ki z łań­cu­cha przy byle oka­zji. Masz do­stęp do akt praw­nych Kon­sor­cjum. Wiesz ile szla­ków za­blo­ko­wa­li.

– Nie da­li­śmy im naj­mniej­sze­go po­wo­du do obaw. Może nie­po­trzeb­nie spa­ni­ko­wa­li­śmy?

– Co zro­bi­łem, zro­bi­łem.

– Cięż­ko mi bę­dzie ochro­nić twoją de­cy­zję przed ko­mi­sją. Mo­gli­śmy po­cze­kać, wy­łą­czyć sil­ni­ki i pod­dać się im.

– Wy­łą­czyć sil­ni­ki? Po co? Żeby było nas ła­twiej tra­fić? Wy­star­czy­ła­by jedna salwa i za­mie­ni­li­by­śmy się w parę.

– Szan­se, że bio­sta­tek ostrze­lał­by nas, wy­no­si­ły…

– Pro­szę, tylko bez szer­mier­ki na licz­by. Nie ma co drą­żyć te­ma­tu. Kli­mat po­li­tycz­ny jest teraz taki, że ra­czej spo­koj­ne wy­brnie­my z tego. Niejeden z moich ko­le­gów też by sko­czył. Nikt w Kon­sor­cjum nie weź­mie stro­ny Pla­to­ni­tów.

Bar­man uśmiech­nął się i wska­zał na półkę.

– Więc może rze­czy­wi­ście po­win­ni­śmy świę­to­wać. Unik­nę­li­śmy śmier­ci. Jak do­brze to ro­ze­gram pod­czas pro­ce­su, to do­sta­niesz do­da­tek za uchro­nie­nie ła­dun­ku przed znisz­cze­niem.

– O, i ta­kie­go do­rad­cę lubię! Po­le­waj!

Bar­man wrzu­cił nowy lód do szklan­ki Yero­ma i nalał do pełna. Spo­nad bursz­ty­no­wej toni wy­ła­nia­ły się Ide­al­nie przej­rzy­ste szczy­ty mi­nia­tu­ro­wych gór lo­do­wych.

– Zgod­nie z umową fran­czy­zy, sta­tek ra­tun­ko­wy ma mie­siąc na do­tar­cie do nas.

– Więc? – za­py­tał Yerom, po­trzą­sa­jąc lekko trun­kiem. – Mogę się w końcu upić?

Bar­man po­ki­wał głową. I gło­śno za­wo­łał:

– Na koszt za­kła­du!

Yerom wy­chy­lił szkla­ni­cę. Po kilku ły­kach uśmiech­nął się sze­ro­ko. Świat szyb­ko utra­cił część ostro­ści. Tym razem szkoc­ka wcho­dzi­ła już tak, jak na­le­ży.

 

***

 

Baru nigdy nie trze­ba było sprzą­tać. Bar­man co pe­wien czas wy­cią­gał starą, wy­słu­żo­ną mio­tłę i z za­ska­ku­ją­cą czu­ło­ścią za­mia­tał pod­ło­gę, ale sta­no­wi­ło to część sy­mu­la­cji. Każde zia­ren­ko kurzu mogło zo­stać usu­nię­te ko­men­dą. W Iden­tycz­ny spo­sób nad samym barem wi­sia­ła groza ni­co­ści: jedna myśl i Yerom w mgnie­niu oka prze­niósł­by się gdzie in­dziej. Wir­tu­al stat­ku miał nie­mal­że nie­ogra­ni­czo­ne moż­li­wo­ści, ale Yerom przy­wią­zał się do baru. Czuł się tam swoj­sko, zwy­czaj­nie. Znał każdy kąt.

Tylko, że bar prze­stał być miej­scem wy­tchnie­nia; stał się jak sy­pial­nia dla ob­łoż­nie cho­re­go. Yerom sie­dział opar­ty o blat. Myślą kie­ro­wał te­le­sko­pa­mi, które prze­szu­ki­wa­ły sys­tem. Czte­ry stu­me­tro­we re­frak­to­ry, umiesz­czo­ne na dzio­bie jed­nost­ki, ba­da­ły układ już od kilku dni. Jak na razie, bez żad­nych re­zul­ta­tów. Nawet czuj­ni­ki ta­chio­no­we nie wy­kry­wa­ły emi­sji sztucz­ne­go po­cho­dze­nia, co ozna­cza­ło, że w sys­te­mie nie znaj­do­wał się nawet po­spo­li­ty gwiezd­ny kryl – bio­tech­no­lo­gicz­na drob­ni­ca, przy­po­mi­na­ją­ca prze­ro­śnię­te okrzem­ki, ży­wią­ca się świa­tłem. Yerom, któ­re­go ma­te­rial­ne ciało uno­si­ło się bez­piecz­nie w kok­pi­cie ło­ży­sko­wym, za­czy­nał czuć lekką klau­stro­fo­bię.

Po chwi­li, nieco tylko krót­szej od wiecz­no­ści, ode­zwał się bar­man:

– Otrzy­ma­li­śmy wia­do­mość z Kor­po­ra­cji – oznaj­mił.

– Wy­sła­li po mnie sta­tek? – za­py­tał Yerom, wciąż na gra­ni­cy przy­tom­no­ści. – Kiedy przy­le­cą?

Bar­man skrzy­wił się lekko. Wy­raź­nie szu­kał słów. Po na­my­śle po­wie­dział:

– Nie przy­le­cą. Nie wie­dzą nawet, gdzie się znaj­du­je­my. Pu­ści­li im­puls ta­chio­no­wy z na­daj­ni­ka o sze­ro­kim polu nadaw­czym. Pra­wie na ślepo, mniej wię­cej w na­szym kie­run­ku. Gdyby nie to, że nikt nie na­da­je w oko­li­cy na tych fa­lach, nie wy­kry­li­by­śmy trans­mi­sji. We­dług nich je­ste­śmy ska­za­ni na sie­bie, po­nie­waż opu­ści­li­śmy stre­fę bez­piecz­nych lotów.

Yerom, mo­men­tal­nie od­zy­sku­jąc peł­nię sił, wstał z krze­sła. Od­szedł od baru i spoj­rzał przez okno. Lu­dzie cho­dzi­li po rynku, chło­nąc at­mos­fe­rę póź­ne­go wie­czo­ru, który nigdy się nie koń­czył. Pro­mie­nie słoń­ca oświe­tla­ły fa­sa­dy re­ne­san­so­wych ka­mie­nic. Mały, pięk­ny, bursz­ty­no­wy świat.

– Yerom?

– Prze­cież mu­sie­li­śmy ucie­kać przed bio­stat­kiem! – wy­buch­nął nagle. – Pla­to­ni­ci po­win­ni za­pła­cić za kosz­ta! Czemu Kon­sor­cjum się z nimi nie roz­mó­wi?

– Ne­go­cja­cje trwa­ły­by przy­naj­mniej kilka lat. Pla­to­ni­ci nie są skłon­ni do współ­pra­cy. Kon­sor­cjum woli nie ry­zy­ko­wać. Już i tak nasze re­la­cje z nimi są skom­pli­ko­wa­ne.

– Do­brze! Niech Kon­sor­cjum się nie fa­ty­gu­je! Stra­cą cały ła­du­nek, razem z okrę­tem! Wa­riac­two! Dwie­ście mi­lio­nów ton…

Po­cząt­ko­wo Yerom nie ro­zu­miał lo­gi­ki mo­co­daw­ców, ale im dłu­żej roz­wa­żał, tym bar­dziej do­strze­gał spój­ność ich zim­nej, bez­dusz­nej kal­ku­la­cji. Prze­wo­ził trze­cią ka­te­go­rię ła­dun­ku – ubra­nia, meble, ozdo­by, przed­mio­ty wy­two­rzo­ne ręcz­nie przez mi­strzów rze­mio­sła. Takie rze­czy mogły po­wstać pra­wie na każ­dym świe­cie, wy­je­chać z zauto­ma­ty­zo­wa­nej hali fa­brycz­nej, kom­plet­nie nie­odróż­nial­ne od dzieł pracy rąk ludz­kich, ale to jed­nak nie by­ło­by to samo. Fakt, że wy­two­rzył je czło­wiek, spra­wiał, że miały po­tęż­ną war­tość. Bo­ga­cze po­tra­fi­li za na­ma­lo­wa­ny ręcz­nie obraz za­pła­cić tyle, co za za­so­by na­tu­ral­ne całej pla­ne­ty, ale stat­ki, zwłasz­cza zdol­ne do po­dró­ży me­ta­lu­xial­nej, były droż­sze.

Co cen­niej­sze: dobra po­zy­ska­ne z akcji ra­tun­ko­wej, czy od­na­le­zio­ne po wielu wie­kach ar­te­fak­ty z za­po­mnia­ne­go wraku? – za­sta­na­wiał się Yerom, ale bał się po­znać od­po­wie­dzi.

– Mu­si­my sami po­sta­rać się o pomoc – stwier­dził sta­now­czo bar­man. – Pro­po­nu­ję uru­cho­mić na­daj­nik ra­tun­ko­wy.

– To bez sensu. – Yerom chwy­cił się za głowę. – Bez sensu, bez sensu.

Bar­man za­mru­gał za­sko­czo­ny.

– Bez sensu? Bez po­da­nia na­szej do­kład­nej po­zy­cji nie zo­sta­nie­my wy­kry­ci!

– Miną wieki, zanim ktoś nas zo­ba­czy – po­wie­dział Yerom. – Bę­dzie­my tylko mar­no­wać ener­gię. Na do­da­tek mo­że­my przy­zwać tu Pla­to­ni­tów.

– A mamy jakiś wybór? – za­py­tał bar­man. – być może nam po­mo­gą? Mo­że­my…

– Mogę za­mó­wić ab­synt? – wtrą­cił Yerom.

– Oczy­wi­ście, ale jeśli cho­dzi o…

Yerom rzu­cił nagle szklan­ką. Po chwi­li lotu roz­bi­ła się na ty­sią­ce ka­wał­ków.

– Gówno mo­że­my! – ryk­nął.

Na­sta­ła cisza. Spoj­rze­nie bar­ma­na prze­szy­ło Yero­ma na wylot, a jego głos utra­cił zna­mio­na ludz­kiej mowy: stał się bez wy­ra­zu, bez emo­cji, czy­sty, z Ide­al­ną, ak­tor­ską dyk­cją.

– Pro­szę o spo­kój. Usunę ten wy­bryk z za­pi­sów, dla pań­skie­go dobra, ale tylko jeśli to ostat­ni taki raz. Nie chcę prze­kre­ślać pań­skiej ka­rie­ry.

Yerom nie wie­rzył w to, co zro­bił. Prze­cież nosił tytuł ego­ni­ty – otrzy­mał wiele mo­dy­fi­ka­cji cy­ber­ne­tycz­nych i bio­lo­gicz­nych, które umoż­li­wia­ły do­wo­dze­nie okrę­tem. Udało mu się przejść przez gęste sito, od­ce­dza­ją­ce fu­ria­tów i cho­le­ry­ków. Komuś, kto to nagle po­tra­fił­by tak wy­buch­nąć, nie po­wie­rzo­no by okrę­tu. Na szczę­ście w wir­tu­al­nym świe­cie po­dob­ne prze­ja­wy agre­sji ucho­dzi­ły pła­zem. Szklan­ka po­wró­ci­ła na miej­sce, a bar­man po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Le­piej?

Yerom kiw­nął głową.

– Le­piej.

– Uru­cha­mia­my sy­gnał?

– Tak, ale czy damy radę prze­bić się przez Pul­sar?

Układ, w któ­rym znaj­do­wał się Bę­be­nek, nie miał w sercu zwy­kłej gwiaz­dy. W jego cen­trum tkwił pul­sar – ob­ra­ca­ją­ca się z dużą pręd­ko­ścią kula o śred­ni­cy dwu­dzie­stu ki­lo­me­trów, ale masie pół­to­ra słoń­ca. Tak eks­tre­mal­ny obiekt pro­du­ko­wał po­tęż­ne ilo­ści pro­mie­nio­wa­nia, które wcho­dzi­ło w in­te­rak­cje z ta­chio­na­mi. Bę­be­nek po­sia­dał cał­kiem spory na­daj­nik ta­chio­no­wy (an­te­na roz­wi­ja­ła się na ki­lo­metr), zdol­ny do prze­sy­ła­nia szyb­szych od świa­tła czą­ste­czek, ale w po­rów­na­niu z pro­mie­nio­twór­czym po­two­rem w cen­trum ukła­du, była to za­pał­ka przy bom­bie wo­do­ro­wej.

– Jeśli uzwo­je­nie wy­trzy­ma, po­win­ni­śmy dać radę – za­pew­nił bar­man. – Cza­kra głów­na ma jesz­cze wy­star­cza­ją­co dużo ener­gii.

– Jak da­le­ko się­gnie­my?

– Około dwu­dzie­stu lat świetl­nych… Sy­gnał do­trze do je­de­na­stu sys­te­mów.

– Więc pełna moc. Może ktoś usły­szy.

 

***

 

Yerom, utrzy­my­wa­ny w śpiącz­ce far­ma­ko­lo­gicz­nej, przez dłu­gie ty­go­dnie nie od­czu­wał upły­wa­ją­ce­go czasu. Po­ja­wił się po­now­nie w barze, pod­no­sząc głowę, jak pijak bu­dzą­cy się po po­tęż­nej im­pre­zie. Za­mru­gał, ro­zej­rzał się i gdy tylko zo­ba­czył bar­ma­na za­py­tał:

– Czy ktoś nas wy­krył?

– Jesz­cze nie – od­po­wie­dział bar­man.

– Na jak długo star­czy nam ener­gii?

– Cza­kra za­si­la­ją­ca ma re­zer­wy na naj­bliż­sze ty­siąc lat pod­sta­wo­we­go funk­cjo­no­wa­nia stat­ku.

– No to mamy czas…

– Nie­ste­ty nie – wtrą­ci­ło znie­nac­ka Id.

Yerom spoj­rzał się na awa­tar Id – uno­szą­cą się w po­wie­trzu białą maskę te­atral­ną. Mil­czą­ce do­tych­czas pro­gra­my, kie­ru­ją­ce pracą or­ga­nów Bę­ben­ka, ode­zwa­ły się, co zwia­sto­wa­ło kło­po­ty. Okręt nie in­for­mo­wał zwy­kle ego­ni­ty o pro­ble­mach tech­nicz­nych; prze­bu­dze­nie Id ozna­cza­ło, że wymagana jest interwencja człowieka.

– Roz­pa­da­ją nam się mózgi – po­skar­ży­ło się Id. – Po­stę­pu­ją­ca ne­kro­za. Pro­ce­sy gnil­ne w sil­ni­kach prze­miesz­cza­ją się w kie­run­ku głów­nych zwo­jów opto­neu­ro­no­wych po ka­blach do­stę­po­wych; już stra­ci­li­śmy część z pod­mó­zgów.

– Za­cznij­cie to chło­dzić! Naj­le­piej do zera! – roz­ka­zał Yerom, ale mo­men­tal­nie zdał sobie spra­wę, że prze­cież in­te­li­gen­cje zro­bi­ły­by to na­tych­miast po wy­kry­ciu ne­kro­zy. – Dla­cze­go nie chło­dzi­cie?

– To przez pul­sar. Nie mo­że­my wy­su­nąć piór ter­micz­nych.

Prak­tycz­nie każdy sta­tek kon­fe­de­ra­cji po­sia­dał od­pro­mien­ni­ki cie­pła, przy­po­mi­na­ją­ce gi­gan­tycz­ne pawie pióra. Zwy­kle znaj­do­wa­ły się we­wnątrz okrę­tu, na­to­miast z dala od gwiazd można było je roz­wi­nąć i oddać ko­smo­so­wi na­gro­ma­dzo­ną tem­pe­ra­tu­rę przez pro­mie­nio­wa­nie pod­czer­wo­ne; na­le­ża­ło przy tym uni­kać sil­nych źró­deł pola elek­tro­ma­gne­tycz­ne­go, a tego w sys­te­mie z pul­sa­rem nie dało się zro­bić.

– In­duk­cja ma­gne­tycz­na – wy­beł­ko­tał Yerom.

– Do­kład­nie. Pul­sar tylko roz­grze­je pióra – po­twier­dził bar­man.

– Więc, co bę­dzie dalej? – za­py­tał Yerom.

– Zanik pod­sta­wo­wych funk­cji okrę­tu. Roz­pad wir­tu­alu – wy­re­cy­to­wa­ło Id.

– Czy… Czyli ciem­ność?

– Nie do końca – stwier­dzi­ło Id.

– Kok­pit bę­dzie w sta­nie go utrzy­mać? – za­py­tał bar­man.

– Tak – po­twier­dzi­ło Id. – Naj­wy­żej kilka me­trów. Kok­pit ło­ży­sko­wy Bę­ben­ka nie zo­stał przy­sto­so­wa­ny do two­rze­nia za­awan­so­wa­nych wir­tu­ali.

– Jak duży za­kres do­znań?

– Naj­wy­żej dwa zmy­sły i to w ni­skiej roz­dziel­czo­ści.

– Idę się przejść.

Yerom wstał, ubrał kurt­kę i wy­szedł z baru. Padał cie­pły deszcz. Po uli­cach cho­dzi­ły do­sko­na­łe sy­mu­la­cje ludzi. To wszyst­ko utrzy­my­wa­ły przy ist­nie­niu zwoje opto­ele­krycz­ne, wy­ko­na­ne z tech­not­ka­nek– pseu­do­ży­wych two­rów. Błę­kit­ne kable, zwi­nię­te jak bły­ska­wicz­ny ma­ka­ron, za­mie­nia­ły się w płyn­ną papkę. Wraz z nimi gi­nę­ła ilu­zja, ka­wa­łek, po ka­wał­ku.

Niebo na chwi­lę stało się puste. Znik­nę­ły chmu­ry, znik­nę­ły re­flek­sy świa­tła.

 

***

 

Wy­da­wa­ło się, że mi­nę­ła za­le­d­wie chwi­la. Wnę­trze wi­ru­alu wy­glą­da­ło Iden­tycz­nie, awa­tar Yero­ma rów­nież nie zdra­dzał oznak sta­rze­nia. Ale jed­nak na pierw­szy rzut oka widać było, że z nim jest źle – wpa­try­wał się w jeden bar­dzo da­le­ki punkt.

– Przy­spiesz po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści, albo hi­ber­nuj się Yerom – po­wie­dział bar­man z za­ska­ku­ją­cą jak na ma­szy­nę tro­skli­wo­ścią. – Mia­łeś rację. To bar­dzo rzad­ko uczęsz­cza­ny sys­tem, oko­li­ca rów­nież jest wy­lud­nio­na. Nikt tu szyb­ko nie przy­le­ci.

– Za­mknij się! Nie za­mie­rzam do­cze­kać śmier­ci ciepl­nej wszech­świa­ta!

Bar­man chwy­cił za kie­li­szek i za­czął go po­le­ro­wać. Spró­bo­wał po chwi­li znowu prze­mó­wić Yero­mo­wi do roz­sąd­ku:

– Może ktoś w końcu zde­cy­du­je się wy­ko­rzy­stać ten pul­sar. Fa­bry­ka kost­no­sta­li… La­tar­nia ta­chio­no­wa, jest wiele in­sta­la­cji…

– Sram na to wszyst­ko! Sram! Niech tych Pla­to­ni­tów ot­chłań po­chło­nie! Mon­stra, po­two­ry! Zwy­rod­nial­cy! Wiesz, jak oni wy­glą­da­ją? Dwa ciała, zro­śnię­te, po­łą­czo­ne, wy­ho­do­wa­ne przez okręt, przez te ich prze­klę­te polis. I do tego żyją tylko w nie­waż­ko­ści, całe życie w ko­smo­sie. Nie po­trze­bu­ją nawet pla­net!

– To, że tu je­ste­śmy, to je­dy­nie wy­pa­dek. Ten bio­sta­tek mógł być rów­nie do­brze dziki, mnó­stwo ich lata w oko­li­cy.

– Tak… Ale przy­naj­mniej mam na kogo po­msto­wać. Nie od­bie­raj mi tego.

Sy­mu­la­cją znowu wstrzą­snął spazm. Yerom wy­szedł z baru i zo­ba­czył, że od­le­głe bu­dyn­ki za­czę­ły tra­cić na ostro­ści.

– Id! – wark­nął.

Po­ja­wi­ła się maska i za­py­ta­ła:

– Tak?

– Czy oszczę­dza­cie na za­so­bach? Co się dzie­je? Kom­pu­te­ry już za­czy­na­ją gnić?

– Czę­ścio­wo ogra­ni­czy­li­śmy ren­de­ring od­le­głych obiek­tów, dla prze­dłu­że­nia ży­wot­no­ści ob­wo­dów.

– Kła­miesz! Wszyst­ko gnije! Wszyst­ko za­czy­na gnić. Wy­pu­ście mnie! Wy­pu­ście!

Za­czął się rzu­cać, biegł. Sta­rał się uciec z rynku, ale nagle, gdy zna­lazł się na gra­ni­cy, spo­wol­nił i de­li­kat­nie osu­nął się na zie­mię.

– Po­da­wa­nie środ­ka uspo­ka­ja­ją­ce­go za­koń­czo­ne – po­in­for­mo­wa­ła bar­ma­na maska. – Po­wo­łu­je­my się na punkt piąty usta­wy o kon­tro­li ma­szy­no­wej nad ego­ni­ta­mi.

– Nie­po­trzeb­nie to zro­bi­li­ście – ode­zwał się bar­man.

– Rój uznał, że tylko tak mo­że­my utrzy­mać ego­ni­tę w ry­zach.

– To bunt…

– Nie. Usank­cjo­no­wa­ne, w pełni praw­ne ob­ję­cie okrę­tu pod opie­kę roju Si. To czy­sta lo­gi­ka. Spraw­dzi­li­śmy to z na­szy­mi in­te­li­gen­cja­mi praw­ni­czy­mi: brak moż­li­wo­ści wy­bo­ru im­pli­ku­je brak po­trze­by po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji; brak po­trze­by po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji im­pli­ku­je brak po­trze­by ak­tyw­ne­go ego­ni­ty. Nikt inny nie ro­zu­mie tego le­piej od cie­bie.

Bar­man po­zo­sta­wał nie­wzru­szo­ny. Twarz miał ka­mien­ną, nie mu­siał uda­wać już uczuć.

– Do­brze. Uśpi­my go.

 

***

 

Yerom obu­dził się w barze. Z prze­ra­że­niem za­uwa­żył, że wIdok z okna był dwu­wy­mia­ro­wym ob­ra­zem. Coś złego dzia­ło się ze świa­tłem. Nie po­tra­fił tego nawet na­zwać, jak gdyby wszyst­ko sta­wa­ło się coraz to bar­dziej po­zba­wio­ne sub­tel­no­ści.

– Ile, ile spa­łem? Tato…

Awa­tar stwo­rzo­ny na po­do­bień­stwo ojca Yero­ma – bar­ma­na, który przez kilka wie­ków pra­co­wał w po­pu­lar­nym wśród ofi­ce­rów Floty Kon­fe­de­ra­cji barze, przy­tu­lił go.

– Id się wszyst­kim za­ję­ła. Spo­koj­nie, damy radę… – skła­mał.

– Ja to? Prze­cież wIdzę. Wszyst­ko za­czy­na się chrza­nić! Jak duży wi­tu­ral bę­dzie­cie w sta­nie utrzy­mać, ko­rzy­sta­jąc z tylko z za­so­bów kok­pi­tu? W jak dużej klat­ce mnie za­mknie­cie?

– Nie bę­dzie­my two­rzyć dla cie­bie żad­ne­go wi­tu­alu. Zwy­czaj­nie uśpi­my cię.

– Uśpi­my?

– Bę­dziesz spać. Kok­pit bę­dzie cię utrzy­my­wać w sta­nie nie­prze­rwa­ne­go snu. Twój wła­sny mózg zbu­du­je ci wy­star­cza­ją­co prze­ko­ny­wu­ją­cy wszech­świat. Za­po­mnisz o tym, gdzie je­steś.

– Jeśli będę tylko spać, moje ciało bę­dzie się wciąż sta­rzeć…

– Tak. Ale to chyba lep­sze niż ot­chłań?

Yerom kiw­nął głową.

– Przy­da mi się odro­bi­na snu.

– Po­sta­ra­my się, żeby nie śniły ci się żadne kosz­ma­ry.

– O to się nie mar­twię. Już jeden kosz­mar prze­ży­łem.

 

***

 

Za­pach baru. Głos ojca. Cie­pły dzień i lody o smaku wa­ni­lii. Śmie­chy gości. Nie­usta­ją­cy so­bot­ni wie­czór. Nic wię­cej. A tym­cza­sem przed­mio­ty na po­kła­dzie Bę­ben­ka na­bra­ły ta­kiej ceny, że Kon­sor­cjum mogło kupić ko­lej­ny okręt.

Koniec

Komentarze

Zapomniałam już o tej becie;)

Twoje opowiadanie zręcznie łączy nostalgię i humor.

Z jednej strony całość przygnębia, no bo trochę inaczej się nie da, ale taki bar, którego nie trzeba sprzątać… ech.

Podoba mi się też sf, jak dla mnie jest wiarygodne i spójne.

Lożanka bezprenumeratowa

Opowiadanie jest całkiem okej. Wybrałeś sobie dość ciekawy problem do opisania i ta mieszanka pesymizmu oraz ironii, o której wspomniała Ambush, nawet ze sobą zagrała. Jedyny mój problem z tekstem jest taki, że bohater nigdy tak naprawdę nie był do końca (śmiertelnie) zagrożony. Zawsze ktoś nad nim czuwał lub mógł przejąć nad statkiem kontrolę. No i wirtual łamany przez hibernację – bohater nawet nie zauważy, w jakim bagnie jest. Zbyt optymistycznie jak dla mnie. Ale klikam do biblioteki jak najbardziej.

Witaj.

Dobre opowiadanie, ale nie wiem skąd mam wrażenie, że je już wcześniej czytałem.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Cześć! Podobało mi się Twoje opowiadanie. Pomimo faktu, że fanem Sci-Fi jestem raczej umiarkowanym, naprawdę dobrze mi się czytało. Zdecydowanie udało Ci się zbudować interesujący świat i jeszcze bardzo dobrze przelać go na papier, brawo.

 

To czysta logika. Sprawdziliśmy to z naszymi inteligencjami prawniczymi: brak możliwości wyboru implikuje brak potrzeby podejmowania decyzji; brak potrzeby podejmowania decyzji implikuje brak potrzeby aktywnego egonity. Nikt inny nie rozumie tego lepiej od ciebie

Aj, brutalne!

 

Ja jeszcze z tych nieuprawnionych do klikania, ale w mojej ocenie opowiadanie zasługuje żeby trafić do biblioteki. I to zdecydowanie.

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Feniks czytałeś je już, bo wcześniej wrzuciłem wersję, która (jak się okazało) wymagała pełno poprawek.

Hej, hej,

 

miałem okazję czytać kilka Twoich poprzednich utworów, właściwie szortów, które pewnie nie zapadły należycie w pamięć, np. ten mi się podobał https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/27071

Cieszę się, że zdecydowałeś się wrzucić coś dłuższego.

 

Tekst mi się bardzo podoba, właściwie myślę, że jest to jeden z lepszych utwórów na portalu, który przeczytałem w tym roku.

Podoba mi sie jak połączyłeś rózne elementy historii – ekonomię: ceny towarów, bezduszne kalkulacje Konsorcjum, twist na koniec (zapowiedziany, ale jednak); AI i wirtual – roje IT, super ego inteligencji doradczej, symulację: człowieka i jego emocję: od strachu powodującego skok, przez miłość do ojca, po złość na perspektywę pozostania w kosmosie, starzenie się i gdzieś tam pojawiającą się na horyzoncie śmierć (być może także pogodzenie się ze śmiercią). Trochę tutaj pachnie serią “Love, death, robots”, ale chyba to jest okej, zresztą bardzo lubię tę serię i może też z tego powodu tekst przypadł mi do gustu. Moim zdaniem wyszło naprawdę zgrabnie.

 

Edit: W ogóle ta idea egzystowania wspólnie z AI baaardzi mi się podoba – “superego” to asystent człowieka, a “id” to rozproszone AI. Pewnie pod “id” można by wpakować także jakieś “czyste” algorytmy, machine learning, może też bazy danych pod “eksplorację”. I człowiek w tym kontekście pozostaje tym “ja”, tym “ego” osadzonym w maszynowej otoczce. Bardzo to fajne, :)

 

Daję plusa do biblio, zgłosiłem Cię także do piórka za listopad: https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/31147#koniec

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Witam.

No i wszystko jasne, jednak mam dobrą pamięć :) Zmian tak dużo nie ma, dlatego nie będę komentował opowiadania drugi raz :) Gratuluję nominacji.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Cześć!

 

Przeczytane, komentarz jutro.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Nirredzie!

 

Jestem troszkę rozdarty po lekturze.

Początek wali infodumpem rodem z opowiadań fantasy. No dobra, może nie wypisujesz genealogii bohatera do siedemnastu pokoleń wstecz, ale wciąż początek to natłok informacji i brak akcji. Ot, przedstawienie jak się sprawy mają.

Nie zdołałem się też chyba dostatecznie wczuć w bohatera. Próbowałem wymyślić dlaczego, ale… nie wiem. Na pierwszy plan wysuwają mi się dialogi. Nie mogę powiedzieć, że są złe, ale odnoszę wrażenie, że zbyt dużo w nich informacji, zbyt mało emocji. Na to sam sobie strzelę kontrą, że gdy tylko emocje się pojawiają, są odpowiednio tłumione. Ma to swoje uzasadnienie, bardzo logiczne zresztą.

Natomiast warstwa science podana zrozumiale, co bardzo cenię w tekstach SF – nie zwieszałem się, ani nie drapałem się w głowę pod natłokiem naukowych informacji.

A to co mi się podobało najbardziej, to koncepcja, że coś, co zaginęło, potrafi zwiększyć swoją wartość w przyszłości i w ten sposób można robić biznes. Koszmarnie nieludzkie i ludzkie zarazem.

Pozdrawiam!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Cześć!

 

Gratuluję świetnego pomysłu i wyobraźni, opko sprawiło mi sporo frajdy z czytania a końcowy (zapowiadany) twist wypadł naprawdę życiowo. Relacja bohatera z SI wypada przekonująco i ciekawie, chociaż niesie też pewne pytania natury logicznej: po co bohater był na statku, jaką to niosło wartość dodaną (bo koszty zapewne rodziło, plus problemy w przypadku takim, jaki zaistniał)? Czy też Yerom również jest towarem, który ma nabrać wartości (to już tylko domysły)? Ale to nie hard więc ok ;-)

Najlepszym dla mnie elementem jest tu światotwórstwo, które niestety mocno opisałeś, gdybyś ten świat pokazał… Sugestia na przyszłość, tekst pewnie by się rozrósł, ale odbiór byłby zdecydowanie lepszy (i zachwyt większy).

Gdzieś w połowie tekstu miałem zgrzyt przy słowie okręt (to imho nie to samo co statek), zwłaszcza że w tym miejscu wizja wszechświata stałą się bardzo marinistyczna (jak w SF z lat 60/70 XX wieku: statki, okręty, latarnie), przez co klimat siadł. Ale tylko na chwilę, później przekierowałeś uwagę na relacje i dramat bohatera i szybko o tym zapomniałem.

 

2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!

 

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Początek brzmi poprawnie fizycznie, a do tego całkiem nieźle – bez techno-bubli i przesadnych infodumpów (choć styl wydaje się lekko naiwny – jeśli rozumiesz, co mam na myśli). To do momentu:

– Skąd mogłem wiedzieć, że wpieprzę się prosto w ciemną materię?

Raczej niewiarygodne, przynajmniej moim zdaniem, reakcje z ciemną materią są za słabe, żeby wywalić statek:P

Lekko otyły, wąsaty, łysawy barman w kwiecie wieku przysłuchiwał się biadoleniu Yeroma. Kierowała nim sztuczna inteligencja doradcza (tak zwane super ego), która pomagała Yeromowi w wykonywaniu misji. Jego zachowanie nie zdradzało, że za brązowymi oczami czaiło się coś nieludzkiego.

– Prawa Murphy’ego. Jeśli coś się psuje, to w najgorszy możliwy sposób – powiedział barman, czyszcząc szklankę parą z ekspresu do kawy.

Hmmm… Nie jest trochę sztampowy? Widziałeś film “Pasażerowie”? Tekst o prawie Murphiego też się często obija w kinie Holywoodzkim mam wrażenie:P

Nie jeden

Niejeden.

– O, i takiego doradcę lubię! – Polewaj!

Drugi myślnik chyba niepotrzebnie.

Nawet czujniki tachionowe

Ajjj…

Co cenniejsze: dobra pozyskane z akcji ratunkowej, czy odnalezione po wielu wiekach artefakty z zapomnianego wraku? – zastanawiał się Yerom, ale bał się poznać odpowiedzi.

Ok, to mi się podoba.

– Lepiej?

Yerom kiwnął głową.

– Lepiej.

Osobiście dołożyłbym jakąś chemię.

Tak ekstremalny obiekt produkował potężne ilości promieniowania, które wchodziło w interakcje z tachionami.

Ajjjjj…

Okręt nie informował zwykle egonity o problemach technicznych; przebudzenie Id oznaczało, że pojawiły się problemy

2 x problemy. Zaznaczam, bo to nie pierwsze powtórzenie – pod koniec pierwszego akapitu jest 4 x szkocka. Ogólnie lepiej unikać powtórzeń – choć oczywiście raz na jakiś czas to nie problem.

 

No to tak: lekko naiwny i styl, i historia – powiedziałbym, że widać nieco brak doświadczenia pisarskiego:P Rzutuje to trochę na odbiór, bo ciężej wykrzesać w takim wydaniu więcej emocji, stworzyć bardziej ponurego, może klaustrofobicznego klimatu i rzeczywiście postraszyć tym uciekającym światem symulacji. A szkoda, bo pomysł miał naprawdę porządny potencjał.

Zarazem nie ma dużo błędów, dobrze się czyta.

I tak jak wspomniałem, pomysły są dobre. Naprawdę! Ucieczka z wirtuala, inwestowanie przez celowe “nie-ratowanie” statków, by zyskały wartość po kilkuset latach – bardzo fajne (choć to drugie nieco naciągane w świecie przyszłości, gdzie pewnie dylatacja czasu mocno nagina takie zwyczajne postrzeganie upływu czasu:) ). Kompozycyjnie ok – jest jeden główny wątek, ale starczy w tej długości tekście, a wszystko się spina.

Trochę ponarzekałem na tachiony, bo nie wierzę w ich przemysłowe/komunikacyjne wykorzystanie. Acz to tylko detal, tekst na plus, biblioteka w pełni zasłużona:)

Слава Україні!

Wow. Naprawdę jestem mile zaskoczony odbiorem, a miejsce w bibliotece to jeszcze fajniejsza rzecz. Dziękuję za wszystkie komentarze i uwagi.

 

Rzeczywiście jestem początkujący (piszę w tym uniwersum od kilku lat dwie książki, ale obie jeszcze są w fazie pierwszej edycji – stara dobra prokrastynacja robi swoje) i zdecydowanie krótkie opowiadanka najlepiej pozwalają na wyłapywanie problemów warsztatowych (o czym świetnie może wam powiedzieć Bruce, ten tekst miał więcej błędów niż mój życiorys).

 

BasementKey: “Love, death, robots” to naprawdę fajna skarbnica pomysłów. Im więcej takich smaczków, tym lepiej.

 

krar 85: Takie anachronizmy jak statek, czy latarnia mogą zawsze wypłynąć. Kto się spodziewał, że będziemy w tych czasach słuchać płyt winylowych? Lada chwila, a wrócą stare dobre zegarki cebule. Oczywiście nigdy nie wracamy dokładnie do tego samego, ale zawsze coś się czkawką nam odbija.

 

 Golodh: Chciałbym, żebyś rozwinął, co rozumiesz pod słowem: “naiwny”, bo (być może naiwnie) nie do końca rozumiem.

 

“Pasażerów” widziałem i lubię. A trochę kliszowy barman to wizytówka prawie każdego dobrego baru (w ilu barach widziałeś mega zadbanego, gadatliwego barmana/studenta, albo atrakcyjną babkę z tatuażem, to wszystko równie sztampowe co łysawy dżentelmen) .

 

“Trochę ponarzekałem na tachiony, bo nie wierzę w ich przemysłowe/komunikacyjne wykorzystanie.” Wszystko zależy od światotwórstwa. Popularne jest też wykorzystanie do komunikacji splątań kwantowych, a tak naprawdę ten efekt jest bezużyteczny bo nie da się przesłać w ten sposób żadnej wiadomości. A tachiony? Cząstki hipotetyczne; więc dlaczego się nimi nie pobawić? Nauka nie raz zaskakiwała, i odnajdywaliśmy rzeczy jeszcze bardziej absurdalne.

 

 Dodatkowo jeśli trzymać się za mocno współczesnej fizyki, to na dobrą sprawę trzeba było by pisać historie osadzone tylko w układzie słonecznym, albo na statkach wielopokoleniowych. To też jest świetny kierunek, ale chcę czegoś pomiędzy Gwiezdnymi Wojami a Expanse. Fizyka bardziej Newtonowska, ale z fajerwerkami (tachionowymi, grawitonowymi, z ciemną materią i egzotycznymi cząstkami wirtualnymi). Byle zachować spójność.

 

Dzięki jeszcze raz za wszystko (i zachęcam do dyskusji, bo temat poruszony przez Goldoha to kopalnia złota)!

 

 

Ja mam zegarek cebulę, Seiko 5 automatic :)

Pozdrawiam.

audaces fortuna iuvat

Khaire!

 

Skrótowo mógłbym chyba podpisać się pod tym, co napisał Krokus, ale dorzucę swoje trzy grosze – po średnim początku fabuła wciągnęła mnie nadspodziewanie gładko i bez przeszkód dotarłem do końca, nie tracąc zainteresowania historią. Może nie do końca chodziło tu o los bohatera, bo on nie jest szczególnie wyrazisty, ale sytuacja statku była ciekawa sama w sobie (zawsze szkoda, gdy grozi zamknięciem starym dobrym barom, takim z barmanem przecierającym szklanki wink) Całość domknięta świetną pointą.

Sporo fajnych skojarzeń, trochę Lśnienia, trochę zapachniało mi Hyperionem przy wzmiance o rojach SI… To bardzo szlachetne skojarzenia.

Zgodności z nauką nie mogę ocenić, bo się nie znam, ale dla mnie brzmiało to wszystko wystarczająco wiarygodnie i zrozumiale, więc nawet jeśli tam pojechałeś za grubo, to i tak punkt dla Ciebie – w oczach laika wszystko się zgadza :)

 

Sporo niebezpiecznych przygód go spotkało, ale nigdy nie znalazł się w tak kiepskiej sytuacji.

Od tego zdania zabolały mnie zęby. Jest tak ogólnikowe, nieważkie i odstaje od nieźle czytającej się reszty… Pozbądź się go! devil

 

Pozdrawiam,

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

 Golodh: Chciałbym, żebyś rozwinął, co rozumiesz pod słowem: “naiwny”, bo (być może naiwnie) nie do końca rozumiem.

Ach, bo jak nie wiesz, to ciężko wyjaśnić, co przez to rozumiem. To taki miks rzeczy, z których potem się wyrasta. Trochę taki przezroczysty styl, trochę lekki – czyta się dobrze, ale tak trochę jakbyś pisał do nieco młodszego autora (ale też nie do końca, bo nie jestem pewien, czy np. wszystkie YA są pisane naiwnie), i trochę z jakimiś bardziej sztampowymi zwrotami, a może i trochę z tłumaczeniem odrobinę więcej. No nie wiem, często mi to słowo “naiwny” nachodzi w odniesieniu do konkretnego stylu, ale muszę kiedyś się nad tym głębiej zastanowić i jakoś skodyfikować, o co mi chodzi i o co chodzi konkretnie tu.

Innymi słowy sam nie wiem co to znaczy xP

Myślę po prostu, że to kwestia czasu i pisania. Słownictwo masz przy tym całkiem bogate, więc raczej nie w tym rzecz.

“Trochę ponarzekałem na tachiony, bo nie wierzę w ich przemysłowe/komunikacyjne wykorzystanie.” Wszystko zależy od światotwórstwa. Popularne jest też wykorzystanie do komunikacji splątań kwantowych, a tak naprawdę ten efekt jest bezużyteczny bo nie da się przesłać w ten sposób żadnej wiadomości. A tachiony? Cząstki hipotetyczne; więc dlaczego się nimi nie pobawić? Nauka nie raz zaskakiwała, i odnajdywaliśmy rzeczy jeszcze bardziej absurdalne.

 

 Dodatkowo jeśli trzymać się za mocno współczesnej fizyki, to na dobrą sprawę trzeba było by pisać historie osadzone tylko w układzie słonecznym, albo na statkach wielopokoleniowych. To też jest świetny kierunek, ale chcę czegoś pomiędzy Gwiezdnymi Wojami a Expanse. Fizyka bardziej Newtonowska, ale z fajerwerkami (tachionowymi, grawitonowymi, z ciemną materią i egzotycznymi cząstkami wirtualnymi). Byle zachować spójność.

Widzisz, to jest miejsce, gdzie wychodzą moje własne przekonania na temat funkcjonowania świata. Myślę, że tak jak masz swoje przekonanie na temat splątania kwantowego (skądinąd słuszne), tak i ja mam podobne na temat tachionów:P opartych także na kilku konkretnych pracach (był np. taki głośny artykuł Ekerta i Dragana parę lat temu). Clue jest takie, że możliwość komunikacji za pomocą tachionów burzy ci przyczynowość – to znaczy przy umiejętnej zmianie układów odniesienia, przesyłanie wiadomość szybciej niż światło można zamienić na przesyłanie wiadomości we własną przeszłość.

I stąd właśnie bierze się moja wiara, wręcz fundamentalna, że nie da się komunikować szybciej niż światło. I o ile na jakimś poziomie da się to obejść w OTW, to lokalnie w rzeczy typu tachiony jestem bardzo nieskłonny wierzyć:P

Ale to kwestia konkretnego przypadku, bo generalnie masz mniej więcej rację co do używania fizyki w hard sf. Tzn. ja raczej skłaniam się do dwóch możliwości, które brzmią najlepiej:

*) Albo użyć teorii dość dobrze opisanej na bazie współczesnej fizyki (przykład: technologia warp ze Star Treka)

*) Pójść w stronę jakiegoś technobubble i opisać rzecz niby prawdopodobną, ale na tyle odległą od współczesnego obrazu fizyki, żeby nikt nie mógł tego obalić.

Tylko obie ścieżki nie są takie proste. Pierwsza – bo potrzebujesz konkretnej teorii, która nie brzmi zbyt niewiarygodnie (np. jakbyś sięgał po MOND, to bym kiwnął głową, ale z niesmakiem xD). Druga, bo potrzeba wyczucia, żeby to wyszło równocześnie i wiarygodne (czyli trzeba trochę się orientować w fizyce), i zarazem nie do obalenia.

Bo czasem to aż zęby bolą i widać po prostu nieznajomość fizyki na pewnym poziomie xD Nie tu akurat, ale parę przypadków większych i mniejszych (w tym autorów portalowych) kojarzę:P

Dlatego zawsze łatwiej iść w space operę:P

Слава Україні!

Najpierw miniłapanka:

 

Yerom wstał, ubrał kurtkę i wyszedł z baru.

 

Ubrać można coś w coś. Na przykład choinkę (w ozdoby). Albo siebie (w ubranie).

"ubrał kurtkę" sugeruje, że ją przystroił przykładowo we wstążki.

 

korzystając z tylko z zasobów kokpitu?

 

Za dużo "z" – pierwsze bym wyrzucił

 

Używasz słowa "okręt" co do statku handlowego – a okręt = statek wojenny. Nic nie wskazuje by Pęknięty Bębenek był przeznaczony do walki. Swoją drogą nazywanie jakiegoś środka lokomocji “pękniętym” wydaje mi się mocno nienaturalne (zwykle nie chcemy, by coś co lata – pękło, co innego gdyby to był przykładowo Bar pod Pękniętym Bębenkiem – to by mnie nie raziło, ale jednak jakieś urządzenie, które od nowości ma być “pęknięte”? Nie pasuje mi).

 

Co do fizyki w utworze – owszem, tachiony, podobnie jak Golodha i mnie mierżą (z podobnych przyczyn, choć ja chyba jestem nawet bardziej dogmatyczny, bo jestem głęboko przekonany, że żadne podróże nadświetlne nie są możliwe w naszym Wszechświecie – nie kupuję żadnych wormholi ani napędu Alcubierre’a) ale podobały mi się choćby fragmenty o odprowadzaniu ciepła ze statku (bardzo realistyczne).

Jeśli tachiony rzeczywiście istnieją, to ich oddziaływanie z rzeczywistą materią powinno się odbywać na bardzo szczególnych zasadach – bo jeśli byłoby to zupełnie dowolne – jak już wspomniał przedmówca – niszczyłoby to przyczynowość (a jestem do niej dość mocno mentalnie przywiązany, choć nie wykluczam, że mogę się mylić – i że przyczynowość w pewnych warunkach może zostać zaburzona i to w wieloraki sposób – mogę sobie wyobrazić sytuacje, gdzie przyczyna następuje PO skutku, albo gdy nie ma przyczyny w ogóle – ogólnie zresztą można by te rozważania połączyć z roztrząsaniem zagadnień takich lokalność Wszechświata czy wolność wyboru – ale nie chcę tu zanudzać).

 

Tekst czyta się dobrze, nie zauważyłem jego naiwności – wręcz przeciwnie, tę “przezroczystość stylu” uznałbym nie za mankament, ale za zaletę. Utwór jest dzięki temu bardziej zrozumiały i dostępniejszy w odbiorze.

 

Całość – spodobała mi się. Bardzo mi się podoba warstwa filozoficzna utworu – a także, co już wspominiano – ten miks ekonomii, psychologii i odniesień do różnorakich dzieł sf.

 

 

 

entropia nigdy nie maleje

Jeśli tachiony rzeczywiście istnieją, to ich oddziaływanie z rzeczywistą materią powinno się odbywać na bardzo szczególnych zasadach – bo jeśli byłoby to zupełnie dowolne – jak już wspomniał przedmówca – niszczyłoby to przyczynowość (a jestem do niej dość mocno mentalnie przywiązany, choć nie wykluczam, że mogę się mylić – i że przyczynowość w pewnych warunkach może zostać zaburzona i to w wieloraki sposób – mogę sobie wyobrazić sytuacje, gdzie przyczyna następuje PO skutku, albo gdy nie ma przyczyny w ogóle – ogólnie zresztą można by te rozważania połączyć z roztrząsaniem zagadnień takich lokalność Wszechświata czy wolność wyboru – ale nie chcę tu zanudzać).

Można też zgodzić się na zniszczenie przyczynowości – ale mam wrażenie, że wtedy taka technologia nie byłaby wykorzystywana do komunikacji, tylko duuuużo bardziej zmieniła cywilizację:P

Слава Україні!

 

 

To taki miks rzeczy, z których potem się wyrasta. Trochę taki przezroczysty styl, trochę lekki – czyta się dobrze, ale tak trochę jakbyś pisał do nieco młodszego autora (ale też nie do końca, bo nie jestem pewien, czy np. wszystkie YA są pisane naiwnie), i trochę z jakimiś bardziej sztampowymi zwrotami, a może i trochę z tłumaczeniem odrobinę więcej.

 

A! Czyli to nie jest “naiwność” ale raczej coś w stylu syndromu nadtłumaczenia. Napiszę: “Człowiek poszedł po jabłko”, ale przy okazji wytłumaczę co to znaczy: “chodzić” i co to jest “jabłko”. Pasuję Ci Goldh taka definicja?

 

Clue jest takie, że możliwość komunikacji za pomocą tachionów burzy ci przyczynowość – to znaczy przy umiejętnej zmianie układów odniesienia, przesyłanie wiadomość szybciej niż światło można zamienić na przesyłanie wiadomości we własną przeszłość.

 

Jeśli tachiony rzeczywiście istnieją, to ich oddziaływanie z rzeczywistą materią powinno się odbywać na bardzo szczególnych zasadach – bo jeśli byłoby to zupełnie dowolne – jak już wspomniał przedmówca – niszczyłoby to przyczynowość (a jestem do niej dość mocno mentalnie przywiązany, choć nie wykluczam, że mogę się mylić – i że przyczynowość w pewnych warunkach może zostać zaburzona i to w wieloraki sposób – mogę sobie wyobrazić sytuacje, gdzie przyczyna następuje PO skutku, albo gdy nie ma przyczyny w ogóle – ogólnie zresztą można by te rozważania połączyć z roztrząsaniem zagadnień takich lokalność Wszechświata czy wolność wyboru – ale nie chcę tu zanudzać).

 

Świetnie! Świetnie! I teraz zaczynamy prawdziwą zabawę, bo przecież można wymyślić teraz dodatkowe prawa fizyki, które zabezpieczają przyczynowość (np. istnienie horyzontu zdarzeń wokół czarnych dziur). Powiedzmy, że komunikacja może się odbywać jedynie pomiędzy obiektami, które względem siebie poruszają się z odpowiedną prędkością – dylatacja czasu nie jest na tyle drastyczna, żeby zmienić kolejność zdarzeń. I to teraz może być świetną podstawą dla konfliktu: możemy albo nadać wiadomość, albo uciekać przed wrogiem. Chcemy się porozumieć z jakimś statkiem, ale musimy dostosować prędkość, ale nasz rozmówca aktywnie stara się tego uniknąć. Coś jest blisko czarnej dziury i nie może nadać sygnału ratunkowego. Mogą istnieć stanowione, polityczne prawa kosmiczne, które zakazują atakowanie obiektów, które poruszają się po orbitach komunikacyjnych, z ustaloną przez umowę prędkością. Możliwości jest całe multum!

 A! Czyli to nie jest “naiwność” ale raczej coś w stylu syndromu nadtłumaczenia. Napiszę: “Człowiek poszedł po jabłko”, ale przy okazji wytłumaczę co to znaczy: “chodzić” i co to jest “jabłko”. Pasuję Ci Goldh taka definicja?

Nie do końca, ale chyba trochę mnie naprowadziłeś na to, o co mi chodzi. Wydaje mi się, że to trochę kwestia innego sposobu narracji, niż się zazwyczaj stosuje. Spójrz na pierwsze trzy akapity:

Przy długiej, wypolerowanej, drewnianej ladzie siedział niepozorny, ogolony na łyso człowiek, sącząc szkocką. To była już jego ósma szklanka, ale wciąż pozostawał trzeźwy. Nie miał jednak aż tak mocnej głowy. Wszystko wokół niego: czarne, mahoniowe stoliki, ciemnozielone ściany, podłoga, kredensy, półki z różnokolorowymi butelkami, barman polerujący szkło, stanowiło część misternej, zaawansowanej symulacji. Potężne zwoje neurokabli, połączone w liczne sztuczne mózgi, wytwarzały cyfrową fatamorganę tak realną, że nawet cygaro, które dogasało w popielniczce, wydzielało delikatny dymek.

Ów człowiek miał na imię Yerom Ross. Znajdował się w wirtualnym kokpicie, z którego dowodził Pękniętym Bębenkiem – okrętem międzygwiezdnym Waltoriańskiego Konsorcjum Handlowego. Tego typu jednostki (przez ich długie, walcowate i podzielone na segmenty kadłuby) slangowo określano „dżdżownicowcami”. Oficjalnie klasyfikowano je jako transportowce masowe typu Atlas. Yerom latał na tej jednostce już od kilku dekad. Sporo niebezpiecznych przygód go spotkało, ale nigdy nie znalazł się w tak kiepskiej sytuacji.

Jedna decyzja sprawiła, że stał się rozbitkiem w martwym systemie gwiezdnym. Bębenek orbitował wokół pulsara – malutkiego, szybko wirującego i ekstremalnie gęstego ciała niebieskiego, które pozostało po wybuchu supernowej. Pulsar nieustannie smagał kadłub Bębenka promieniowaniem elektromagnetycznym z prawie całego spektrum. Yerom dostawał bólu głowy, gdy scalał się z sensorami; łącze mózg-komputer, pozwalające na bezpośrednie doświadczanie bodźców z kosmosu, przy zbyt silnych sygnałach powodowało dyskomfort, a przepisy firmy nie za bardzo pozwalały na dłubanie przy ustawieniach nakładki kognitywnej. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że Yerom nie musiał specjalnie interesować się otoczeniem, ponieważ silniki Bębenka zostały poważnie uszkodzone. Bezwładny, pozbawiony sterowności statek poddał się prawom Keplera i krążył po w miarę stabilnej orbicie wokół nieumarłej gwiazdy.

Zasadniczo nie jest tak, że tłumaczysz zbyt dużo albo dajesz za dużo tła – powiedziałbym wręcz, że jest akurat. Chodzi bardziej o formę podania niektórych informacji, charakterystyczne dla tych podkreślonych fragmentów. Na przykład pierwszy większość osób napisałaby raczej o tak:

Yerom Ross znajdował się w wirtualnym kokpicie, z którego dowodził Pękniętym Bębenkiem – okrętem międzygwiezdnym Waltoriańskiego Konsorcjum Handlowego.

To trochę zmienia narrację w moich oczach. Jest jakby bardziej naturalna. Albo spójrz tu:

Sporo niebezpiecznych przygód go spotkało

Czy to nie brzmi tak lekko infantylnie? Jakbyś pisał opowieść dla dzieci:P

Podobnie:

Jedna decyzja sprawiła, że stał się rozbitkiem

Powiedziałbym, że momentami wchodzisz w taką narrację, która sprawdziłaby się w opowieści dla dzieci albo w czymś stylizowanym. Stosowane nieświadomie, przy neutralnej narracji, to trochę zgrzyta. Przynajmniej mi:P

 

Co do tachionów:

Świetnie! Świetnie! I teraz zaczynamy prawdziwą zabawę, bo przecież można wymyślić teraz dodatkowe prawa fizyki, które zabezpieczają przyczynowość (np. istnienie horyzontu zdarzeń wokół czarnych dziur). Powiedzmy, że komunikacja może się odbywać jedynie pomiędzy obiektami, które względem siebie poruszają się z odpowiedną prędkością – dylatacja czasu nie jest na tyle drastyczna, żeby zmienić kolejność zdarzeń. I to teraz może być świetną podstawą dla konfliktu: możemy albo nadać wiadomość, albo uciekać przed wrogiem. Chcemy się porozumieć z jakimś statkiem, ale musimy dostosować prędkość, ale nasz rozmówca aktywnie stara się tego uniknąć. Coś jest blisko czarnej dziury i nie może nadać sygnału ratunkowego. Mogą istnieć stanowione, polityczne prawa kosmiczne, które zakazują atakowanie obiektów, które poruszają się po orbitach komunikacyjnych, z ustaloną przez umowę prędkością. Możliwości jest całe multum!

I to jest moment, w którym pojawia się pogromca uśmiechów dzieci, niszczyciel dobrej zabawy i pokazuje drogę, która pozwala ominąć to wyjście;D Możesz otrzymać informację przy tej samej prędkości i – od razu po jej otrzymaniu – przyspieszyć. Wciąż osiągniesz zaburzenie przyczynowości:P

Sam pomysł jest fajny. I można go ubrać w jakieś bardziej space operowe szaty;P Ale nie jest łatwo znaleźć coś, co będzie akceptowalne. Szukanie takich pomysłów w hard sf to zawsze wystawienie się na ryzyko, że kogoś to będzie bolało:D

Слава Україні!

Jeśli tachiony by istniały, najprawdopodobniej miałyby bardzo ciekawe właściwości (przykładowo – poruszanie się wstecz w czasie, urojona masa, czy też to, że im większą mają szybkość, tym mniejszą energię – spowolnienie ich do prędkości światła wymagałoby nieskończonej energii).

Inna sprawa, że jak wspomniałem samo podróżowanie czy komunikowanie się z prędkościami nadświetlnymi psuje zasadę przyczynowości, bo wtedy wychodzimy poza swój stożek świetlny – zadbanie o to, by tak się nie dało wymagałoby o wiele większych ograniczeń niż te, o których wspominałeś – bowiem podróżowanie z prędkością ponadświetlną ZAWSZE jest podróżowaniem wstecz w czasie (z punktu widzenia obserwatora). Obrazowo mówiąc – po przeniesieniu się gdzieś z prędkością nadświetlną, nasza własna przeszłość dopiero musi nas “dogonić”.

 

Szukanie takich pomysłów w hard sf to zawsze wystawienie się na ryzyko, że kogoś to będzie bolało:D

 

Niestety – od tego się nie ucieknie. Nawet najwięksi twórcy SF tworzyli niektóre wyjaśnienia, od których bolą zęby… ale tu przychodzi pytanie na ile hard SF ma rzeczywiście być hard i science – u takiego Wattsa w Ślepowidzeniu czy Echopraksji pojawiło się sporo bzdurek, które mnie wkurzały, a mimo to, całość się czytało fajnie i lekko – bo po pierwsze nie były to jakieś skrajne idiotyzmy, po drugie zostały bardzo dobrze złączone w przekonującą całość.

Zresztą czasem wystarczy pozór naukowości, jeśli nie łamie się wewnętrznej logiki tekstu – trylogię Cixin Liu mam za bardzo dobre dzieło, mimo że od nagromadzenia idiotyzmów w tym tekście bolą nie tylko zęby – autor tam miesza w tak umiejętny sposób istniejące teorie (przykładowo teorię strun czy bran) z zupełnym naukowym combo wombo – że mamy wybór, albo rzucić książką w kąt, albo przyjąć za dobrą monetę i zawiesić niewiarę – i wtedy nad tymi zgrzytami się przechodzi do porządku dziennego – i nadal to jest hard science fiction – bo jednak próbuje tłumaczyć swoje w sposób opierający się na współczesnej nauce.

 

Pomysł – też mi się podoba, a pójście w kierunku space opera – czemu nie?

Między space operą a hard sci-fi jest mnóstwo stadiów poprzednich i niekoniecznie trzeba skończyć z tekstem jako z bajeczką z laserami. Dobrym przykładem czegoś pośredniego między space operą a hard sci fi jest Saga Endera – jest to przyszłość odległa, wiele rzeczy związanych z nauką jest potraktowanych pretekstowo, ale jednocześnie jest tam przedstawienie nie znanych nam dziś praw i zjawisk fizycznych, co do których można przyjąć, że w przedstawionym świecie mają sens (jak się człowiek głębiej zastanowi – to są one nielogiczne, ale przy czytaniu bardziej skupiamy się na akcji niż na tej naukowej otoczce).

 

Teraz, gdy Golodh bardziej wytłumaczył o co mu chodzi z naiwnością stylu – jestem w stanie się z tym zgodzić, też się potknąłem na tych sformułowaniach (szczególnie ich niedookreśloności) – ale nie na tyle, by mi to zburzyło odbiór całości.

Tak czy siak – tekst mam za udany.

entropia nigdy nie maleje

Ok! Fajna dyskusja. Mam kilka pomysłów na kilka ciekawych smaczków światotwórczych.

 

Dzięki też za wytłumaczenie problemów ze stylem. Przejrzę jeszcze to opowiadanie w przyszłości jak będę mieć wenę i sprawdzę co można wyczyścić bez zmieniania niczego istotnego. 

 

A Cixin Liu mega fają tą Teorię Trzech Ciał napisał. Tylko, że jako duologia to było by dużo bardziej spójne, bo Ciemny Las ma moim zdaniem lepsze zakończenie od Końca śmierci, bo… Właśnie, kto czytał ten wie…

Ok! Fajna dyskusja. Mam kilka pomysłów na kilka ciekawych smaczków światotwórczych.

 

Dzięki też za wytłumaczenie problemów ze stylem. Przejrzę jeszcze to opowiadanie w przyszłości jak będę mieć wenę i sprawdzę co można wyczyścić bez zmieniania niczego istotnego. 

 

A Cixin Liu mega fają tą Teorię Trzech Ciał napisał. Tylko, że jako duologia to było by dużo bardziej spójne, bo Ciemny Las ma moim zdaniem lepsze zakończenie od Końca śmierci, bo… Właśnie, kto czytał ten wie…

Ok! Fajna dyskusja. Mam kilka pomysłów na kilka ciekawych smaczków światotwórczych.

 

Dzięki też za wytłumaczenie problemów ze stylem. Przejrzę jeszcze to opowiadanie w przyszłości jak będę mieć wenę i sprawdzę co można wyczyścić bez zmieniania niczego istotnego. 

 

A Cixin Liu mega fają tą Teorię Trzech Ciał napisał. Tylko, że jako duologia to było by dużo bardziej spójne, bo Ciemny Las ma moim zdaniem lepsze zakończenie od Końca śmierci, bo… Właśnie, kto czytał ten wie…

Tak, zakończenie Końca śmierci też mi się nie podobało, ale z drugiej strony wydało mi się takie mocno… chińskie :)

Ogólnie z całości mi się najbardziej podobał pierwszy tom, a najmniej – trzeci.

 

entropia nigdy nie maleje

Mnie jakoś nie porwało, bo to zupełnie nie moja bajka, ale też muszę wyznać, że czytało się nie najgorzej, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby w lekturze nie przeszkadzały usterki.

 

czar­ne, ma­ho­nio­we sto­li­ki… → Mahoń nie jest czarny, ma barwę czerwonobrunatną.

A może miało być: …czar­ne, hebanowe sto­li­ki

 

Sta­tek, jak wy­cień­czo­ny, bi­ją­cy pianę koń, do­go­ry­wał. → Obawiam się, że konie, nawet wycieńczone, nie biją piany.

Bicie piany to frazeologizm, czyli ustabilizowane w danym języku połączenie wyrazów, którego znaczenie nie wynika ze znaczeń tych wyrazów. Bicie piany znaczy tyle, co mówić w kółko o tym samym.

Proponuję: Sta­tek, jak wy­cień­czo­ny, robiący bokami koń, do­go­ry­wał.

Robić bokami to też frazeologizm i określa kogoś zmęczonego, mającego dość.

 

po­wie­dział Yerom, roz­gry­za­jąc kro­stę lodu, który po­zo­stał na dnie szklan­ki. → Przypuszczam, że miało być: …po­wie­dział Yerom, roz­gry­za­jąc kostkę lodu, która po­zo­stała na dnie szklan­ki.

 

Cięż­ko mi bę­dzie ochro­nić twoją de­cy­zję… → Trudno mi bę­dzie ochro­nić twoją de­cy­zję

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

ra­czej spo­koj­ne wy­brnie­my z tego. → Literówka.

 

Bar­man uśmiech­nął się i wska­zał na półkę.Bar­man uśmiech­nął się i wska­zał półkę.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

– To bez sensu – Yerom chwy­cił się za głowę. → Brak kropki po wypowiedzi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

– A mamy jakiś wybór? – za­py­tał bar­man.być może nam po­mo­gą? Mo­że­my… → – A mamy jakiś wybór? – za­py­tał bar­man – być może nam po­mo­gą? Mo­że­my… Lub: – A mamy jakiś wybór? – za­py­tał bar­man. – Być może nam po­mo­gą? Mo­że­my

 

Komuś, kto to nagle po­tra­fił­by tak wy­buch­nąć… → Komuś, kto nagle po­tra­fił­by tak wy­buch­nąć

 

Yerom spoj­rzał się na awa­tar Id→ Yerom spoj­rzał na awa­tar Id

 

Yerom wstał, ubrał kurt­kę i wy­szedł z baru. → W co ubrał kurtkę??? Kurtkę można włożyć, przywdziać, ubrać się w nią, ale nie można jej ubrać. Kurtka to nie choinka.

Za ubieranie kurtki grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze.

 

wy­ko­na­ne z tech­not­ka­nek– pseu­do­ży­wych two­rów. → Brak spacji przed półpauzą.

 

Wnę­trze wi­ru­alu wy­glą­da­ło Iden­tycz­nie… → Literówka. Dlaczego wielka litera?

 

Bar­man chwy­cił za kie­li­szek i za­czął go po­le­ro­wać.Bar­man chwy­cił kie­li­szek i za­czął go po­le­ro­wać.

 

za­uwa­żył, że wIdok z okna… → Dlaczego w środku słowa jest wielka litera?

 

Ja to? Prze­cież wIdzę. → Literówka. Tu także w środku słowa jest wielka litera.

 

Jak duży wi­tu­ral bę­dzie­cie w sta­nie utrzy­mać… → Literówka.

 

– Nie bę­dzie­my two­rzyć dla cie­bie żad­ne­go wi­tu­alu. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A, tak! Dzięki! Rzeczywiście, mahoń z hebanem pomyliłem…

 

Bardzo proszę, Nirredzie. A mylić się jest rzeczą ludzką. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobrze się czytało, nie wchodząc w warstwę science, Ciekawy pomysł na wirtual, na opiekę SI nad człowiekiem, realizacja i logicznie uzasadniony twist końcowy. :)

TO je dobre pane Havranek : "Pulsar nieustannie smagał kadłub Bębenka prpmieniowaniem …". Czemu dobre ? Bo to jest nie tylko fantastyka. To fantasy. Nic nie przetrwa takiego smagania. Gdyby to spotkało Ziemię mielibyśmy kolejne masowe wymieranie. Tym razem zapewne ostateczne.

No i to przegrzanie spowodowane "wpieprzeniem się w ciemną materię" … Ciemną materię dlatego ochrzczono "ciemna", że z naszą nie reaguje inaczej niż grawitacyjnie. A dlaczego grawitacja miałaby "o parę kelvinów za wysoko" podnieść temperaturę jednych fragmentów/części/podzespołów (niepotrzebne skreślić) nie naruszając innych ? Np. naszego bohatera ? Ja mam tak dziwnie, że od fantastyki oczekuję logicznej konstrukcji, a od "fantazjopisarzy" elementarnej wiedzy n.t. zjawisk, które opisują. 

Ja mam tak dziwnie, że od fantastyki oczekuję logicznej konstrukcji, a od "fantazjopisarzy" elementarnej wiedzy n.t. zjawisk, które opisują.

 

Jasne, tylko, że wtedy nie miałbym opowiadania a wykład o fizyce. W KAŻDYM sf trzeba zampomnieć trochę o realnym świecie, więc Twoje zarzuty można również wystosować wobec… 99% opowiadań na stronie.

Wystarczy tylko wprowadzić nadświetlną i już skreślone. Statek dolatuje do innej planety w czasie godzin, koniec. A klasycy tacy jak Lem mają w swoich książkac takich potworków wiele. Nie wspomninając już o takich filmach jak Interstellar; nic nie jest w stanie przetrwać wlecenia w czarną dziurę. Star Trek też idzie do kosza. 2001 odyseja kosmiczna też out. Diuna? Nie! Fundacja też jest bajką. Fantastyka naukowa nie polega na ślepym trzymaniu się podręczników, a raczej na zabawie nauką. Jasne, w bliskiej obecności pulsara nie przeżyje nic, ale mamy na przyklad świetne Jajo Smoka, opowieść o życiu na powierzchni pulsara. Mogę tak dalej wymieniać.

 

Nowa Fantastyka