- Opowiadanie: Caern - Grandowie przy kopalni o zachodzie słońca

Grandowie przy kopalni o zachodzie słońca

Señorita Ra­fa­ela de León ma wiel­ki ta­lent. Jej szki­ce i ob­ra­zy są praw­dzi­wy­mi dzie­ła­mi sztu­ki, ale nie zro­bi­ła wiel­kiej ka­rie­ry. Oj­ciec Ra­fa­eli nie ak­cep­tu­je jej po­dej­ścia do świa­ta ani te­ma­ty­ki ob­ra­zów. Z kolei Ra­fa­ela nie od­naj­du­je się w bru­tal­nej rze­czy­wi­sto­ści, w ciszy ob­ser­wu­je cier­pie­nia mal­tre­to­wa­ne­go ludu Ke­czua. A duchy sza­ma­nów nie spusz­cza­ją ar­tyst­ki z oczu.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Grandowie przy kopalni o zachodzie słońca

1.

Dżun­gla pa­ro­wa­ła wil­go­cią po noc­nej ule­wie. Po­wie­trze zro­bi­ło się tak gęste i kle­iste, że nawet dźwięk roz­no­sił się wol­niej. Roz­le­ni­wio­ne ka­pu­cy­nki i weł­nia­ki zwi­sa­ły z ga­łę­zi, z wyż­szo­ścią igno­ru­jąc resz­tę świa­ta. Tak bar­dzo nic im się nie chcia­ło, że zlek­ce­wa­ży­ły bie­gną­ce­go czło­wie­ka. Gdyby miał przy sobie jakąś za­ką­skę, to może wy­ka­za­ły­by za­in­te­re­so­wa­nie, ale skoro nie, to nie. Roz­pę­dzo­ny San­ti­no za­uwa­żył nie­mra­wie dyn­da­ją­ce ogony i bar­dzo się ucie­szył, że zwie­rzę­ta go zi­gno­ro­wa­ły. Prze­dzie­ra­nie się przez za­ro­śla było wy­star­cza­ją­co mę­czą­ce i nie miał­by już siły na uże­ra­nie się z mał­pa­mi. Na do­da­tek błot­ni­ste pod­ło­że kle­iło się do butów, przez co chło­pak już dwu­krot­nie uca­ło­wał zie­mię.

San­ti­no do­tarł na po­la­nę, a tam, na zmur­sza­łej kło­dzie sie­dzia­ła ko­bie­ta ze szki­cow­ni­kiem i w sku­pie­niu ry­so­wa­ła po­wa­lo­ne drze­wo. Dłoń ar­tyst­ki zda­wa­ła się tań­czyć po kart­ce, a z plą­ta­ni­ny cha­otycz­nych kre­sek po­wo­li wy­ła­niał się obraz wy­rwa­nych przez wi­chu­rę ko­rze­ni.

– Señorita Ra­fa­ela, mu­si­my się zbie­rać – po­śpie­szał zdy­sza­ny asy­stent. – Oni zaraz tu będą.

Ra­fa­ela nie zwró­ci­ła na chło­pa­ka uwagi. Za­pa­trzo­na w wy­krot, po­zwa­la ołów­ko­wi kre­ślić ko­lej­ne de­ta­le. San­ti­no za­uwa­żył, że w wy­obraź­ni ar­tyst­ki pod wy­rwa­ny­mi ko­rze­nia­mi kryły się ke­czu­ań­skie matki z dzieć­mi.

Ko­lej­ne upo­mnie­nia nic nie dały. Señorita zu­peł­nie za­tra­ci­ła się w de­ta­lach ry­sun­ku. Zre­zy­gno­wa­ny asy­stent usiadł na pień­ku obok. Dla za­bi­cia czasu otwo­rzył skó­rza­ną tecz­kę i przej­rzał star­sze szki­ce Ra­fa­eli. Jej kunszt był nie­za­prze­czal­ny. Każdy ry­su­nek żył wła­snym ży­ciem. Plamy słoń­ca prze­su­wa­ły się po twa­rzach wo­jow­ni­ków, cie­nie liści za­kry­wa­ły piegi na dzie­cię­cych po­licz­kach a pa­pu­zie pióra zwi­sa­ły z włócz­ni, po­dry­gu­jąc w po­wie­wach wia­tru. A to były prze­cież tylko ry­sun­ki, pro­jek­ty po­prze­dza­ją­ce coś o wiele więk­sze­go. Każde takie stu­dium miało po­słu­żyć do stwo­rze­nia dzie­ła tak praw­dzi­we­go, jakby to nie pędz­le a sza­mań­ska magia za­trzy­ma­ła czas i prze­nio­sła obraz na płót­no. San­ti­no nie mógł się na­dzi­wić, że Ra­fa­ela nie zro­bi­ła jeszcze świa­to­wej ka­rie­ry.

– Santa María – wy­msknę­ło się asy­sten­to­wi. – Co to jest?

Ra­fa­ela za­uwa­ży­ła w rę­kach San­ti­no szkic, który tak bar­dzo go po­ru­szył.

– El Esca­la­dor de Gu­er­ra. Bo­jo­wy wóz gą­sie­ni­co­wy – wy­ja­śni­ła. – Oj­ciec mnie zmu­sił. 

Ciszę po­la­ny za­kłó­cił nagły wrzask wy­stra­szo­nych małp. Spa­ni­ko­wa­ne zwie­rzę­ta rzu­ci­ły się do uciecz­ki. Swoim krzy­kiem za­głu­szy­ły char­kot sil­ni­ków. Trzask ła­ma­nych ga­łę­zi szyb­ko na­ra­stał, aż wresz­cie mię­dzy drze­wa­mi po­ja­wi­ła się syl­wet­ka pierw­sze­go cią­gni­ka.

– Señorita, va­ma­nos! – na­le­gał chłopak i wresz­cie do­cze­kał się re­ak­cji. Ar­tyst­ka wsta­ła z pnia i od­wró­ci­ła w stro­nę nad­jeż­dża­ją­cych ma­szyn. Sie­ką­ce ro­ślin­ność ko­siar­ki ter­ko­ta­ły tym gło­śniej, im grub­sze za­ro­śla cięły. Du­ży­mi drze­wa­mi za­ję­li się drwa­le. Inti Aruna, kie­row­nik wy­cin­ki, za­uwa­żył Ra­fa­elę, ale po­sta­no­wił ją igno­ro­wać. W swo­jej pracy już nie raz wi­dział zbla­zo­wa­ne szla­chet­ki, które ob­ra­ły sobie za hobby po­dzi­wia­nie praw­dzi­wej na­tu­ry albo inne, rów­nie bez­pro­duk­tyw­ne za­ję­cia. I za każ­dym razem od­po­wied­nia mo­ty­wa­cja w po­sta­ci wi­do­ku wi­ru­ją­cych ostrzy i gą­sie­nic trak­to­rów wy­star­czy­ła za ty­siąc nie­po­trzeb­nych słów. Prę­dzej czy póź­niej każda się ru­szyła w oba­wie przed za­bru­dze­niem spód­ni­cy. Ale Ra­fa­ela, jak na złość, nie zro­bi­ła ani kroku. Prze­stra­szo­ny San­ti­no po­biegł do Aruny i szyb­ko mu wy­tłu­ma­czył, z kim mieli do czy­nie­nia. W tej sy­tu­acji kie­row­nik nie miał wy­bo­ru. Mu­siał wstrzy­mać prace. Ro­bot­ni­cy przy­ję­li to z ulgą, ale Aruna wście­kał się i klął, jak tylko po­tra­fił. A po­tra­fił kląć rów­nie im­po­nu­ją­co, jak Ra­fa­ela szki­co­wać. Po go­dzi­nie po­sto­ju nie wy­trzy­mał i siląc się na naj­więk­szą uprzej­mość, na jaką było go stać, pod­szedł do ar­tyst­ki.

– Z całym sza­cun­kiem Grand Señorita de León – wy­du­kał – ale moi lu­dzie mają har­mo­no­gram. Jeśli się nie wy­ro­bi­my do świtu, to pani oj­ciec obe­tnie nam pen­sje.

Ra­fa­ela od­wró­ci­ła się, a wtedy Inti zo­ba­czył nie­sa­mo­wi­ty por­tret ke­czu­ań­skie­go dziec­ka. Chło­piec miał trzy, może czte­ry lata i wy­glą­dał, jak żywy. Łzy na po­licz­ku ma­lu­cha były tak praw­dzi­we, że kie­row­nik wal­czył z od­ru­chem, by nie ze­trzeć ich z kart­ki.

– Jesz­cze wszyst­kich nie ode­sła­łam – oznaj­mi­ła i wró­ci­ła do szki­co­wa­nia.

 

2.

Wy­ro­bi­sko po­więk­sza­ło się każ­de­go dnia. Obec­nie jego pro­mień się­gał już pra­wie ki­lo­me­tra, a to był do­pie­ro po­czą­tek. Dy­mią­ce z ko­mi­nów ko­par­ki wy­gry­za­ły z ziemi po­tęż­ne kęsy i nic nie mogło ich po­wstrzy­mać. Nie miał żad­ne­go zna­cze­nia fakt, że po­bli­ską rzekę za­tru­ła so­lan­ka, którą płu­ka­no ścia­ny wy­ko­pu, nie miał zna­cze­nia fakt, że ob­umie­ra­ły na­brzeż­ne ro­śli­ny. Na do­da­tek po­wie­trze zro­bi­ło się dusz­ne i kwa­śne. Ale nie wszyst­kim to prze­szka­dza­ło.

– Pa­no­wie, za rok o tej samej porze do sto­li­cy po­pły­nie rzeka wa­go­nów. Po pół­noc­nej stro­nie kła­dzie­my już fun­da­men­ty pod sta­cję ko­le­jo­wą. Tak oto pre­zen­tu­je się ko­pal­nia Nu­estra Fu­tu­ra.

Wą­sa­ci gran­do­wie z en­tu­zja­zmem bili brawo. W tak pod­nio­słych oko­licz­no­ściach nie zwró­ci­li nawet uwagi na to, że czar­ne błoto ob­le­pi­ło ich wy­po­le­ro­wa­ne pan­to­fle. Grand señor Ma­nu­el San­til­la­na de León wy­glą­dał na za­do­wo­lo­ne­go z sie­bie.

– Señorita, po­win­naś być dumna z ojca – po­chwa­lił jeden z męż­czyzn.

Ra­fa­ela zdo­by­ła się na uśmiech i kur­tu­azyj­nie dy­gnę­ła. Ma­nu­el de León ucie­szył się, że córka po­słusz­nie ode­gra­ła swoją rolę. Ona jed­nak nie zro­bi­ła tego z sza­cun­ku do ojca ani tym bar­dziej z uwiel­bie­nia dla jego pracy. Bar­dziej mar­twił ją gor­set sukni, który ci­snął w talii tak mocno, że le­d­wie mogła dech zła­pać. Na szczę­ście za każ­dym razem, gdy chcia­ła pła­kać albo kląć, mogła za­sło­nić twarz pa­ra­sol­ką.

– Idźmy dalej – za­pro­po­no­wał Ma­nu­el.

– Pa­no­wie, wy­bacz­cie, ale dam­skie obu­wie nie po­zwo­li mi pójść z wami. – Męż­czyź­ni przy­ję­li wy­mów­kę ze zro­zu­mie­niem. Widok zmal­tre­to­wa­nej dżun­gli nie dawał spo­dzie­wa­nej sa­tys­fak­cji ani po­czu­cia wyż­szo­ści. Po­wo­do­wał ra­czej dys­kom­fort i lęk przed czymś nie­zna­nym. Im bli­żej byli ścia­ny lasu, tym wra­że­nie bycia ob­ser­wo­wa­nym bar­dziej na­ra­sta­ło, dla­te­go z przy­jem­no­ścią po­szli w dół roz­ko­pu. Ra­fa­ela rów­nież chcia­ła odejść, ale za­trzy­mał ją oj­ciec.

– Za­cze­kaj, dziew­czy­no. – Głos Ma­nu­ela brzmiał, jak za­wsze. Niby uprzej­mie, ale jed­no­cze­śnie sta­now­czo. Ra­fa­ela za­mar­ła w ocze­ki­wa­niu na re­pry­men­dę.

– Nie chcę wię­cej sły­szeć, że wstrzy­mu­jesz moich ludzi.

– Do­brze, tato.

– Mogę to­le­ro­wać twoje ba­zgro­ły, ale wszyst­ko ma swoje gra­ni­ce. Niech cię opatrz­ność broni, żebyś znowu się wa­łę­sa­ła na te­re­nie wy­cin­ki.

Z każ­dym ko­lej­nym sło­wem oj­ciec się roz­krę­cał i mówił coraz ostrzej. Ra­fa­ela prze­sta­ła go słu­chać. Ki­wa­ła głową, na znak, że ro­zu­mie, ale nic już do niej nie do­cie­ra­ło. Znała tę śpiew­kę na pa­mięć le­piej niż pa­cierz. 

Uwagę Ra­fa­eli od­wró­ci­ła nie­wy­raź­na syl­wet­ka. Wśród ki­ku­tów drzew i krze­wów krył się po­si­wia­ły Ke­czu­an. Gdy Ma­nu­el wresz­cie skoń­czył swoją ty­ra­dę, jego córka uprzej­mie dy­gnę­ła i nie cze­ka­ła na po­zwo­le­nie odej­ścia. Chwy­ci­ła spód sukni, od­waż­nie po­ka­zu­jąc nogi i ener­gicz­nym kro­kiem ru­szy­ła na skraj lasu. A wła­ści­wie na skraj tego, co z lasu zo­sta­ło.

– Mario, le­piej wróć do ha­cjen­dy i zaj­mij się pracą – po­wie­dzia­ła w kie­run­ku za­ro­śli.

Męż­czy­zna nie wy­glą­dał, jakby chciał się kryć. Z dum­nie wy­pię­tą pier­sią, wpa­try­wał się w pa­ru­ją­ce wy­ro­bi­sko. Nie miał na sobie nic prócz prze­pa­ski na bio­drach i pa­pu­zich piór we wło­sach. Mru­czał pod nosem mo­dli­tew­ną pieśń i sypał na wiatr dro­bi­ny su­szo­nych ziół. W głębi lasu Ra­fa­ela za­uwa­ży­ła jesz­cze kilka syl­we­tek. Nie­któ­rzy z nich to yachaq, sza­ma­ni. Mil­czą­cy męż­czyź­ni kryli się w cie­niu i ob­ser­wo­wa­li. Ich obec­ność po­wo­do­wa­ła nie­przy­jem­ne dresz­cze.

– Czyli dzi­siaj je­steś Białą Pumą – za­gad­nę­ła, ale Ke­czu­an nie za­re­ago­wał. – Oj­ciec się wściek­nie, jeśli cię tak zo­ba­czy.

Ra­fa­ela mó­wi­ła drżą­cym gło­sem, bo pew­ność sie­bie nigdy nie była jej za­le­tą.

– W ze­szłym ty­go­dniu szki­co­wa­łam bli­sko Río del Loro. Jeśli do­brze pa­mię­tam, to nie­da­le­ko była kie­dyś twoja osada. Wi­dzia­łam ich wszyst­kich, twoją ro­dzi­nę rów­nież. Wszy­scy nadal tam są.

– Wiem, co chcesz po­wie­dzieć, Jasna Wi­ku­nio, ale nic się nie zmie­ni­ło. – Głos Bia­łej Pumy brzmiał za­ska­ku­ją­co słabo. – To jesz­cze nie czas re­wo­lu­cji.

– To wina mo­je­go ojca. Czuję się od­po­wie­dzial­na.

– Od­po­wie­dzial­ność to mało.

– Mam dwadzieścia pięć lat. Moje życie jest puste. Je­stem po­py­cha­dłem, cza­sem wi­zy­tów­ką, tak jak dzi­siaj. A ty od­bie­rasz mi ostat­nią na­dzie­ję na ja­ki­kol­wiek sens.

Biała Puma nie od­po­wie­dział.

– Da­je­cie re­wo­lu­cji swoją magię i mą­drość. – Ra­fa­ela nie pod­da­wa­ła się. – Ja też chcę dać coś od sie­bie.

Sza­man cią­gle mil­czał.

– A może ty po pro­stu boisz się o moje bez­pie­czeń­stwo, co? – pod­ję­ła po chwi­li. – Tak bar­dzo się boisz, że nic nie ro­bisz za każ­dym razem, gdy jego swę­dzą pię­ści.

Ostat­nie zda­nie tra­fi­ło Ke­czu­ana w czuły punkt.

– Życie w zło­tym pa­ła­cu upa­dla tak samo jak zimne lochy – od­po­wie­dział. – Ty cier­pisz, poj­mu­ję to, ale cier­pie­nie bez po­świę­ce­nia jest pustą sko­ru­pą.

Ra­fa­ela nie­wie­le ro­zu­mia­ła z za­gad­ko­wych mą­dro­ści sza­ma­na. Wo­la­ła­by, żeby wprost po­wie­dział, o co mu cho­dzi­ło. Ten jed­nak upar­cie brnął w swój non­sens, jakby na ni­czym i na nikim mu nie za­le­ża­ło. A już na pewno nie na zda­niu dziew­czy­ny z pa­ła­cu.

– Mam na­dzie­ję, że przy­naj­mniej ty się czu­jesz le­piej – po­wie­dzia­ła na ko­niec i szyb­ko ucie­kła. Nie chcia­ła, żeby Puma znowu oglą­dał jej sła­bość, bo kiedy scho­dzi­ła ze zbo­cza, twarz miała mokrą od łez. Scho­wa­ni w cie­niu sza­ma­ni od­pro­wa­dzi­li dziew­czy­nę wzro­kiem. Żaden z nich nie drgnął.

 

3.

Są takie miej­sca, o któ­rych wszy­scy chcie­li­by za­po­mnieć. Nawet gran­do­wie, ci po­zba­wie­ni lęku przez za­bo­bo­nem zdo­byw­cy świa­ta, cza­sem boją się za­glą­dać tam, gdzie nie trze­ba. Jed­nym z ta­kich miejsc była stara ko­pal­nia w do­li­nie Ta­ki­riq. Ale dzi­siaj tak się nie mówi. Nie mówi się “stara ko­pal­nia w do­li­nie Ta­ki­riq”. Mówi się po pro­stu Ta­ki­riq, jakby cała oko­li­ca była prze­siąk­nię­ta tym czymś, co ema­no­wa­ło z opusz­czo­nych szy­bów. Czym­kol­wiek na­praw­dę to było.

San­ti­no bar­dzo nie chciał tu przy­cho­dzić. W jego wio­sce, odkąd pa­mię­tał, mó­wi­ło się, że to prze­klę­ty ka­wa­łek dżun­gli, mimo iż nikt nie po­tra­fił po­wie­dzieć, dla­cze­go. Nie­któ­rzy opo­wia­da­li, że gór­ni­cy do­grze­ba­li się do kra­iny Uku Pacha, za­miesz­ka­nej przez pod­ziem­ne duchy. Duchy ob­ra­zi­ła zu­chwa­łość ludzi i za karę po­sta­no­wi­ły po­mie­szać rozum każ­de­mu, kto znowu za­bu­rzy spo­kój ich do­mo­stwa. Z kolei na­ukow­cy gran­dów gło­si­li, że pro­blem z Ta­ki­riq po­le­gał na siar­cza­nach, które za­tru­wa­ły oko­licz­ną glebę i wody grun­to­we. Tru­ją­ce opary miały po­cho­dzić ze skal­ne­go ustę­pu, w któ­rym gro­ma­dzi­ła się go­rą­ca magma pro­sto z wnę­trza Ziemi. Tylko Ra­fa­ela znała praw­dę.

Pa­no­wa­ła tu cisza. Nawet owady nie­chęt­nie skwier­cza­ły, o mał­pach już nie mó­wiąc. One po pro­stu się tu nie za­pusz­cza­ły. Skal­ne ru­mo­wi­sko opla­ta­ły wścib­skie za­ro­śla, szcze­gól­nie gęste w są­siedz­twie wy­lo­tu ko­pal­ni. Do­cie­ra­ło tu nie­wie­le słoń­ca. Po­wy­krę­ca­ne drze­wa po­chła­nia­ły ja­sność od świtu do po­łu­dnia, a potem dzień cho­wał się za po­tęż­ną ścia­ną gór. Wy­drą­żo­na przez ludzi dziu­ra w zbo­czu wy­glą­da­ła jak luf­cik, przez który spo­glą­da­ło się w noc.

Ra­fa­ela sta­nę­ła na progu omsza­łej i za­rdze­wia­łej bramy, któ­rej skrzy­dła dawno temu od­pa­dły i znik­nę­ły w chasz­czach. Wszyst­ko to­nę­ło w at­mos­fe­rze za­gu­bie­nia i za­po­mnie­nia, i do­kład­nie tak się Ra­fa­ela czuła, po­łknię­ta przez żal za­po­mnia­nych ludzi. Wszy­scy oni trwa­li tu nadal, skry­ci w cie­niach i za­ka­mar­kach za­la­nych sztol­ni. Bez ruchu, bez wy­ra­zu, bez naj­cich­sze­go nawet dźwię­ku, a nawet bez ko­lo­ru, utkwi­li w świe­cie żywych, w dniu dzi­siej­szym.

Ra­fa­ela spo­dzie­wa­ła się, że zo­ba­czy cie­nie męż­czyzn, mło­dych i sta­rych. Ale ku jej wiel­kie­mu za­sko­cze­niu, spo­tka­ła rów­nież ko­bie­ty, dzie­ci i star­ców, na do­da­tek tak wielu, że cię­żar ich spoj­rzeń był przy­tła­cza­ją­cy. Nic dziw­ne­go, że lu­dzie tra­ci­li tu zmy­sły, po­my­śla­ła ar­tyst­ka. Kto­kol­wiek wszedł po­mię­dzy te nieme, bez­barw­ne, ale cią­gle pa­trzą­ce po­sta­cie, ten gubił się w prze­szło­ści i cier­pie­niu, bo wła­śnie z tego one się skła­da­ły. Ra­fa­ela nie od­wa­ży­ła się wkro­czyć mię­dzy cie­nie. Sztyw­ny­mi ru­cha­mi roz­ło­ży­ła ta­bo­ret i wy­cią­gnę­ła ołów­ki. Część z nich wy­sy­pa­ła się z pu­deł­ka i znik­nę­ła w tra­wie.

– Wy­bacz­cie mi – mruk­nę­ła, sia­da­jąc przed wej­ściem. Czuła się, jakby to­nę­ła w lo­do­wa­tej wo­dzie. San­ti­no zo­rien­to­wał się, że coś było nie tak.

– Dzię­ku­ję – Ra­fa­ela wy­mru­cza­ła ze łzami w oczach, gdy chło­pak po­mógł jej po­zbie­rać przy­bo­ry do ry­so­wa­nia.

– Co się dzie­je, señorita?

– Jest ich tak wielu.

– Może le­piej stąd chodź­my?

– Nie. Muszę im pomóc.

Ra­fa­ela wie­dzia­ła, że nie­wie­lu dziś ode­śle. Trój­kę, może czwór­kę. Tylko tyle szki­ców zdąży zro­bić, zanim za­pad­nie mrok i po­sta­cie zleją się z czer­nią lasu. A prze­cież mu­sia­ła ich do­brze wi­dzieć, żeby por­tre­ty były jak naj­do­kład­niej­sze.

San­ti­no zajął się roz­pa­la­niem ogni­ska, lecz na każde po­ru­sze­nie ga­łę­zi czy nawet sze­lest kart­ki, re­ago­wał jak po­pa­rzo­ny. Ukrad­kiem ob­ser­wo­wał po­wsta­ją­ce ry­sun­ki oraz swoją panią, która wy­glą­da­ła na za­ła­ma­ną. W kółko po­wta­rza­ła “tak wielu, tak wielu”, jakby zu­peł­nie stra­ci­ła kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Nie był to pierw­szy raz, kiedy za­cho­wy­wa­ła się dziw­nie pod­czas pracy, ale asy­stent nigdy wcze­śniej nie wi­dział jej aż tak roz­bi­tej.

Czwar­ty ry­su­nek po­wsta­wał w zim­nym pół­mro­ku. Por­tret przed­sta­wiał bar­czy­ste­go gór­ni­ka o dzie­cię­cym uśmie­chu. Męż­czy­zna za życia mu­siał być duszą to­wa­rzy­stwa a jed­no­cze­śnie pod­po­rą dla in­nych. Zanim Ra­fa­ela uzna­ła szkic za za­koń­czo­ny, padła na trawę wy­cień­czo­na. San­ti­no na­tych­miast ru­szył z po­mo­cą. Po­mógł señori­cie usiąść i na­po­ił ją wodą.

– Bła­gam, qu­eri­da, wra­caj­my. Samo zło tu sie­dzi, a ja wiem, że pa­nien­ka je widzi. – Ra­fa­ela przy­zna­ła chłop­cu rację.

– Oni tu po pro­stu są. Zło im uczy­nio­no.

Było już cał­kiem ciem­no, kiedy praca się skoń­czy­ła. W dro­dze po­wrot­nej Ra­fa­ela mam­ro­ta­ła słowa mo­dli­twy. San­ti­no zro­zu­miał z niej tylko tyle, że señorita de León miała dosyć i że chcia­ła­by odejść razem z nimi.

 

4.

O za­cho­dzie słoń­ca po­wie­trze zro­bi­ło się lżej­sze. Za­chę­co­ne wie­czor­ną bryzą ka­pu­cy­nki ze­szły z drzew. Nie­któ­re po­szły roz­ra­biać, inne kraść, ale kilka przy­cup­nę­ło pod małą szklar­nią, by za­cze­kać na czło­wie­ka. In­stynkt ich nie za­wiódł. Ko­bie­ta prze­su­nę­ła ażu­ro­we drzwi i po­sta­wi­ła na ka­mie­niach dwie miski ba­na­nów, a potem do­ło­ży­ła ta­lerz chru­pią­cych orze­chów. Małpy nie rzu­ci­ły się łap­czy­wie na je­dze­nie, co to, to nie. Po­de­szły spo­koj­nie i grzecz­nie po­dzie­li­ły się ła­ko­cia­mi. Taki to był nie­pi­sa­ny układ. One do­sta­ją jeść, a w za­mian za to nie drą japy.

– Grzecz­ne małpy – po­chwa­li­ła Ra­fa­ela i wró­ci­ła do pra­cow­ni. Zo­sta­wi­ła za sobą uchy­lo­ne drzwi, ale tylko dwa pod­rost­ki od­wa­ży­ły się wejść, bo resz­ta nie ufała lu­dziom aż tak bar­dzo. Zwie­rza­ki po­bie­gły wprost do szta­lu­gi, gdzie zna­la­zły ko­lej­ną miskę. I znowu wszyst­ko od­by­ło się kul­tu­ral­nie. Ła­ko­cie nie znik­nę­ły od razu.

Młod­szy ka­pu­cynek wpa­trzył się w kąt pra­cow­ni, jakby kogoś zo­ba­czył. Pod­szedł ostroż­nie i na skra­ju cie­nia po­ło­żył kilka orze­chów.

– Nie mu­sisz mu nic dawać – szep­nę­ła Ra­fa­ela, cią­gle szki­cu­jąc. – Zaraz go tu nie bę­dzie.

Męż­czy­zna z ry­sun­ku miał smut­ną twarz, po któ­rej spły­wa­ły kro­ple desz­czu. Wy­glą­dał, jak czło­wiek, który za­ak­cep­to­wał swój los. W prze­ci­wień­stwie do Ra­fa­eli, któ­rej ruchy były sztyw­ne i nie­cier­pli­we.

Praca trwa­ła jesz­cze krót­ką chwi­lę, aż wresz­cie zo­sta­ło tylko zło­żyć pod­pis. Ar­tyst­ka szyb­kim ru­chem na­kre­śli­ła swoje ini­cja­ły i odło­ży­ła ołó­wek. A wtedy za­sko­czo­ny ka­pu­cynek od­sko­czył od ścia­ny i za­czął gło­śno po­hu­ki­wać. Pod­ro­stek wpa­try­wał się w kąt pra­cow­ni, potem w ry­su­nek i znowu w kąt. Trwa­ło to chwi­lę, do­pó­ki druga małpa nie pod­cią­gnę­ła młod­szej do szta­lu­gi.

– Słu­chaj się bra­cisz­ka – po­ra­dzi­ła Ra­fa­ela. – Tam już ni­ko­go nie ma.

Gdy ro­bo­ta zo­sta­ła skoń­czo­na, ry­su­nek tra­fił na ścia­nę i na­sta­ła chwi­la prze­rwy. Go­rą­cy napar ka­wo­wy i chwi­la za­du­my w to­wa­rzy­stwie dwóch, przy­tu­la­śnych ka­pu­cy­nków to stan ide­al­ny, który po­zwa­lał prze­trwać ko­lej­ny dzień. Po­zwa­lał też znieść obo­jęt­ne spoj­rze­nia ukry­tych w cie­niach Ke­czu­an. Stan za­wie­sze­nia sza­no­wa­ły nawet małpy, które nie śmia­ły choć­by pi­snąć, bo wie­dzia­ły, że mo­gło­by się to skoń­czyć bły­ska­wicz­nym wy­ko­pa­niem na dwór. Na­uczo­ne cier­pli­wo­ści, ko­rzy­sta­ły z chwi­li gła­ska­nia po ple­cach i dra­pa­nia po brzu­chach.

Bło­go­sła­wio­ny czas od­po­czyn­ku skoń­czył się i na­le­ża­ło się wziąć za ko­lej­ną pracę. Tym razem jed­nak była to spra­wa o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wa­na i nie­ste­ty nie­zbyt przy­jem­na. Na szta­lu­dze wy­lą­do­wa­ło za­grun­to­wa­ne płót­no. Ar­tyst­ka przez dłuż­szy czas wpa­try­wa­ła się w nie z nie­chę­cią. Plamy ko­lo­rów ukła­da­ły się w po­ma­rań­czo­we niebo i to je­dy­ne, co do tej pory dało się od­czy­tać z ob­ra­zu. Resz­ta trwa­ła w do­me­nie kształ­tów i wy­kre­ślo­nych linii per­spek­ty­wy. I nawet trudno było po­wie­dzieć, w ja­kiej to­na­cji bę­dzie resz­ta. Na tym eta­pie wszyst­ko jesz­cze mogło się zmie­nić.

– No i co, sier­ściu­chy? Od czego za­cząć? Od tych bo­ho­ma­zów?

Mię­dzy szta­lu­gą a ścia­ną dyn­da­ły roz­wie­szo­ne na sznur­kach szki­ce. A to stu­dium pa­ro­wo­zu, a to ko­par­ki, a to żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi. Ra­fa­ela wpa­try­wa­ła się w ry­sun­ki i za­miast na­tchnie­nia, wzbie­ra­ła w niej nie­chęć.

– Widzę, że wresz­cie pra­cu­jesz nad czymś war­to­ścio­wym. – Głos Ma­nu­ela de León za­bu­rzył bi­blio­tecz­ną ciszę pra­cow­ni. Stu­ka­jąc okutą laską i ob­ca­sa­mi, pod­szedł do szta­lu­gi.

– Twój ta­lent jest na­praw­dę nie­zwy­kły – oce­nił. – Szko­da tylko, że tra­wisz go na ma­lo­wa­nie za­ro­śli i po­spól­stwa. Ale kto wie? Może tym razem stwo­rzysz coś, co znaj­dzie za­in­te­re­so­wa­nie w kraju. Mo­gła­byś wresz­cie za­ro­bić na tym swoim ba­zgra­niu.

Grand za­trzy­mał się, żeby po­pa­trzeć na szki­ce ma­szyn. – Do­brze, że w końcu nie ry­su­jesz bru­da­sów.

– Tato, bez tych bru­da­sów Gran­des Na­cio­nes ni­cze­go by nie osią­gnę­ły.

– Nie bądź bez­czel­na, dziew­czy­no. Po­wiedz mi, na kiedy bę­dziesz go­to­wa z ob­ra­zem?

Ra­fa­ela nigdy nie była bez­czel­na, ale jed­no­cze­śnie nie po­tra­fi­ła kła­mać. Nie­ste­ty w świe­cie gran­dów mó­wie­nie praw­dy zwy­kle od­bie­ra­no jako nie­wy­pa­rzo­ny język. A nie­wy­pa­rzo­ny język pro­wa­dził do za­bie­gów dys­cy­pli­nu­ją­cych. Mimo upły­wu lat i nie­jed­nej lek­cji po­ko­ry, Ra­fa­ela nadal nie po­ję­ła ich prze­sła­nia.

– Mam na­ma­lo­wać ko­pal­nię i wspa­nia­łych gran­dów, któ­rzy bu­du­ją świe­tla­ną przy­szłość. Tato, prze­cież to jest fał­szy­wa i ob­le­śna pro­pa­gan­da. A gdzie w tym praw­da? Gdzie emo­cje? Prze­cież tu wszę­dzie leżą ciała chło­sta­nych Ke­czu­anów. Wio­ski po­win­ny dymić od po­ża­rów, bo ich rzeki wy­schły a glebę ska­zi­ły me­ta­le cięż­kie. A potem armia wy­la­ła z ba­lo­nów tru­ci­znę na wio­ski ma­lo­ca. Tato, wiesz, że tego nie­na­wi­dzę. Twoi urzęd­ni­cy nawet prze­ku­pi­li hi­dal­gos, żeby gwał­ci­li ke­czu­ań­skie ko­bie­ty, a wszyst­ko po to, żeby się przy­po­do­bać gran­dom.

Ma­nu­el wy­cze­kał, aż córka skoń­czy, po czym ją spo­licz­ko­wał. Zanim Ra­fa­ela zdą­ży­ła jęk­nąć, oj­ciec przy­sta­wił jej do szyi gło­wi­cę laski i po­pchnął w kie­run­ku szta­lu­gi.

– Nie mam za­mia­ru to­le­ro­wać w domu re­wo­lu­cyj­nych haseł. Do­pó­ki ży­jesz pod moim da­chem, bę­dziesz wdzięcz­na za to, co gran­do­wie robią dla cie­bie. Co ja robię dla cie­bie!

De León opu­ścił laskę i od­su­nął się od córki.

– Za mie­siąc wy­da­ję przy­ję­cie dla ca­łe­go rządu. Do tego czasu obraz ma być go­to­wy. Od­wie­dzi nas pre­si­den­te, więc po­trak­tuj spra­wę po­waż­nie.

Ra­fa­ela pa­trzy­ła bez­rad­nie na ojca. Z ca­łych sił sta­ra­ła się nie po­pła­kać, choć szkli­ste oczy zdra­dza­ły jej ból.

– Jesz­cze jedno. Wy­bierz po­rząd­ną suk­nię. Jutro spo­ty­kam się z człon­ka­mi szta­bu. Jeden z ofi­ce­rów wy­ra­ził chęć zwią­za­nia się z moim domem. Naj­wyż­sza pora wydać cię za mąż.

Grand señor opu­ścił pra­cow­nię, ale dwa młode ka­pu­cy­nki nie wy­chy­li­ły się spod ko­mo­dy aż do rana. Na wszel­ki wy­pa­dek. Za­to­pio­ny w cie­niu Ke­czu­an trwał w bez­ru­chu, bez­gło­śnie. W powietrzu został tylko lęk Ra­fa­eli.

 

5.

Mało kto wie­dział, że Biała Puma z chę­cią przy­bie­rał swoje dru­gie wcie­le­nie, znane wszyst­kim pod imie­niem Mario. Co było jesz­cze bar­dziej za­ska­ku­ją­ce nawet dla niego sa­me­go, to fakt, że lubił pracę w hacjendzie Ma­nu­ela de León. Jako ma­jor­do­mus, Mario speł­niał obo­wiąz­ki skru­pu­lat­nie, a pod­wład­nych kar­cił z iście gran­dow­skim ge­stem. Nie to­le­ro­wał nie­dba­ło­ści, a brak punk­tu­al­no­ści po­wo­do­wał u Ke­czu­ana ner­wo­we drgaw­ki. Na szczę­ście tym razem nie mu­siał się de­ner­wo­wać. Służ­ba sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia i wszyst­ko uło­ży­ło się ide­al­nie. Qu­il­la, nowa w ze­spo­le, nie na­roz­ra­bia­ła. Mario nieco się jej oba­wiał, bo to w końcu już star­sza ko­bie­ta. Jej brak do­świad­cze­nia w służ­bie oraz nie­zgrab­ne, na­wy­kłe do upra­wy roli pa­lu­chy mogły na­ro­bić kło­po­tów. Nic ta­kie­go nie miało miej­sca. Naj­waż­niej­sze, że woj­sko­wi byli za­do­wo­le­ni. Sam grand señor od­wie­dził kuch­nię i przy wszyst­kich po­chwa­lił Mario za udaną ko­la­cję. Teraz zo­sta­ło tylko po­da­wać al­ko­ho­le.

– Niech żyją Gran­des Na­cio­nes de los Andes. – Ofi­ce­ro­wie z chę­cią speł­ni­li toast go­spo­da­rza, opróż­nia­jąc kie­lisz­ki do dna. De León się ha­mo­wał. Nie wy­pa­da­ło mu pić tyle samo, co żoł­nie­rzom. Ra­fa­eli też nie wy­pa­da­ło, ale tego wie­czo­ra sobie nie ża­ło­wa­ła. Nie uszło to uwa­dze ojca. Pio­ru­no­wał córkę gniew­nym spoj­rze­niem, które ona z przy­jem­no­ścią igno­ro­wa­ła. Na do­da­tek zu­peł­nie nie kryła się z tym, że nie była już cał­kiem trzeź­wa. Ukry­te w ką­tach cie­nie Ke­czu­an ob­ser­wo­wa­ły ją bez żad­ne­go wy­ra­zu twa­rzy. Jak zwy­kle nieme i bez­na­mięt­ne, choć tym razem Ra­fa­ela od­nio­sła wra­że­nie, że w ich oczach cza­iła się od­ra­za i po­gar­da. Ar­tyst­ka nie była pewna, czy cho­dzi­ło o nią samą i jej nie­przy­zwo­ite za­cho­wa­nie, czy może o obec­ność żoł­nie­rzy.

– Pa­no­wie, je­stem pod wra­że­niem wa­szych do­ko­nań – po­chwa­lił de León. – Ko­man­cze­ria wy­da­wa­ła się nie do po­bi­cia. Nie udało się Jan­ke­som, nie udało się Tek­sań­czy­kom ani Mek­sy­ka­nom. Do­pie­ro wy tego do­ko­na­li­ście.

– Skrom­ność jest tu zbęd­na, señor de León – od­parł sę­dzi­wy co­man­dan­te de la Fu­en­te. – Twoje za­an­ga­żo­wa­nie w fi­nan­so­wa­nie armii było klu­czo­we dla kam­pa­nii. Gdyby nie pan, nasi in­ży­nie­ro­wie nie opra­co­wa­liby po­jaz­dów gą­sien­i­co­wych. Nie by­ło­by tak wy­daj­nych ko­tłów pa­ro­wych.

– Niech żyje señor de León, minister finansów – powiedział entuzjastycznie pułkownik Montesanto – najlepszy fachowiec w rządzie prezydenta Cal­de­róna.

W po­dzię­ce de León uniósł kie­li­szek.

– Czy señorita wie, że pre­si­den­te za­pro­po­no­wał od­zna­cze­nie jej ojca Krzy­żem Andów? I to zło­tym! – Py­ta­nie zadał bri­ga­de­iro San­to­ro, naj­młod­szy z ofi­ce­rów. San­to­ro od po­cząt­ku wie­czo­ru nie spusz­czał oczu z Ra­fa­eli, która oczy­wi­ście uda­wa­ła, że ni­cze­go nie za­uwa­ża.

– O, tak. Roz­pie­ra mnie duma. – Ra­fa­ela nie kryła iro­nii. Żeby pod­kre­ślić nie­za­do­wo­le­nie, wy­chy­li­ła ko­lej­ny kie­li­szek rumu. Gdy po­now­nie chwy­ci­ła bu­tel­kę, do akcji wkro­czył Mario.

– Señorita wy­ba­czy, ale rum prze­zna­czy­łem dla ofi­ce­rów. Jeśli pa­nien­ka sobie życzy, przy­nio­sę do­lew­kę pon­czu.

Mario wiele ry­zy­ko­wał swoją in­ter­wen­cją. Za coś ta­kie­go grand miał prawo skar­cić słu­żą­ce­go albo nawet wy­ba­to­żyć. De León uznał jed­nak, że słu­żą­cy za­re­ago­wał od­po­wied­nio. Kiw­nął głową, dając przy­zwo­le­nie. Ma­jor­do­mus za­brał bu­tel­kę ze stołu i ru­szył do kuch­ni.

– Ale dałeś przy­kład po­świę­ce­nia, a niech cię – rze­kła w ślad za Mario Ra­fa­ela.

– Dość tego, dziew­czy­no – wark­nął de León, bo jego cier­pli­wość wi­sia­ła na wło­sku.

– Señorita, pro­szę mi po­zwo­lić za­pro­wa­dzić się do pra­cow­ni. – Bri­ga­de­iro San­to­ro po­sta­no­wił roz­ła­do­wać at­mos­fe­rę. – Z chę­cią zo­ba­czę szki­ce, któ­rych twój oj­ciec nie mógł się na­chwa­lić.

– Ach, moje szki­ce? – Ra­fa­ela udała za­chwyt. – Co pan ofi­cer chce zo­ba­czyć naj­pierw? Pa­ro­wo­zy? Cią­gni­ki gą­sie­ni­co­we? A może po­pa­trzy­my na por­tre­ty za­mor­do­wa­nych Ke­czu­an. Co pan na to? Są też dziewczyny, cał­kiem ładne, trze­ba przy­znać. Zresz­tą, niech pan spoj­rzy. Ich duchy cią­gle na nas pa­trzą. O tam są, wi­dzisz pan? – Lekko się ki­wa­jąc, Ra­fa­ela wska­za­ła na ciem­ny za­ką­tek obok ko­min­ka. Świa­tło pa­le­ni­ska utrud­nia­ło doj­rze­nie cze­go­kol­wiek poza krę­giem świa­tła, ale to nie miało zna­cze­nia. Ona wi­dzia­ła ich cały czas.

– Stoją tam i cze­ka­ją, aż ich na­ry­su­ję. I do­pie­ro będą miały spo­kój.

San­to­ro roz­glą­dał się zdez­o­rien­to­wa­ny. O córce de Leóna sły­szał, że to skrom­na i nie­zwy­kle cie­pła osoba. Nie spo­dzie­wał się aż ta­kie­go wy­le­wu iro­nii i zło­śli­wo­ści.

– Ale to i tak nie­wie­le po­ma­ga. – Ra­fa­ela cią­gnę­ła nie­wzru­szo­na. – Wy ich cią­gle mor­du­je­cie, więc tych cieni przy­by­wa, co­dzien­nie. A ja już nie wy­ra­biam.

– Pa­nien­ko de León – za­gad­nął bri­ga­de­iro – może po pro­stu wznie­śmy toast…

– Mam jesz­cze lep­szy po­mysł – wtrą­ci­ła się Ra­fa­ela. – Może scho­wa­my się na strysz­ku i sobie po­fi­glu­je­my, co? A jak już mnie pan na­pom­pu­jesz, to nie bę­dzie in­ne­go wyj­ścia, tylko ślub.

Ma­nu­el miał dość. Zła­pał córkę za rękę i po­cią­gnął za sobą. Wy­pi­ty rum wziął górę nad zmy­słem rów­no­wa­gi, przez co mało bra­ko­wa­ło, a Rafaela upa­dła­by na dywan.

– Przy­no­sisz mi wstyd – wark­nął jej oj­ciec.

Wzbu­rze­ni ofi­ce­ro­wie wsta­li, a San­to­ro chciał za­pro­te­sto­wać.

– To spra­wa domu i ro­dzi­ny. – De León uciął po­ten­cjal­ny sprze­ciw. – Mario, każ im za­brać ten prze­klę­ty rum.

Do­pie­ro teraz ma­jor­do­mus się zo­rien­to­wał, że na stole nadal stała ka­raf­ka z trun­kiem. Mario po­słał Qu­il­lę, aby wy­ko­na­ła po­le­ce­nie gran­da, ale nerwy wzię­ły górę. Ze­stre­so­wa­na słu­żą­ca nie­for­tun­nie chwy­ci­ła bu­tel­kę, która zaraz się wy­śli­zgnę­ła z rąk i stłu­kła na stole.

– Co tu się, do dia­bła, dzie­je? – De León wpadł w furię. Więk­szość służ­by za­wcza­su znik­nę­ła w kuch­ni, by unik­nąć gnie­wu go­spo­da­rza, ale nie Qu­il­la. Pierw­szy cios był tak mocny, że ko­bie­ta od­bi­ła się od ścia­ny i pół­przy­tom­na osu­nę­ła na posadzkę. Cie­nie Ke­czu­an zwró­ci­ły się w kie­run­ku bitej słu­żą­cej, ale nie re­ago­wa­ły. Tylko Ra­fa­ela krzyk­nę­ła w pro­te­ście. Wtedy oj­ciec stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie ofia­rą i zwró­cił się do córki.

– Jesz­cze cię na­uczę sza­cun­ku – obie­cał i za­cią­gnął córkę na scho­dy. Nie było wię­cej pola do pro­te­stu. Ra­fa­ela wpa­try­wa­ła się w Mario, a w jej spoj­rze­niu kryło się wy­zwa­nie.

– Czy to jest po­świę­ce­nie?! – krzyk­nę­ła z pół­pię­tra. Chwi­lę póź­niej się za­czę­ło. Dźwięk świsz­czą­cej na­haj­ki dało się sły­szeć nawet w kuch­ni. Mario stał w holu z opuszczonymi rę­ka­mi. Po­sta­no­wił wy­słu­chać wszyst­kie­go do końca, żeby w od­po­wied­nim mo­men­cie po­słać na górę ko­bie­ty z ban­da­ża­mi. Ko­tło­wa­ła się w nim bez­sil­na złość i głę­bo­ki żal. Jęki Ra­fa­eli za­czę­ły się po ósmym razie i tylko na­ra­sta­ły.

– Cier­pie­nie to nie to samo, co po­świę­ce­nie – mruk­nął Biała Puma, gdy na­haj­ka świ­snę­ła po raz ostat­ni.

 

6.

Cią­gnę­ło się to już pra­wie trzy­sta lat. Odkąd pierw­si gran­do­wie wy­lą­do­wa­li na wscho­dzie, a potem, sie­jąc śmierć i znisz­cze­nie, do­tar­li do pod­nó­ża Andów, trwa­ła krwa­wa łaź­nia. Ra­fa­ela za­sta­na­wia­ła się, ilu ludzi w takim cza­sie można było za­mor­do­wać? Dzie­sięć ty­się­cy? Sto? A może mi­lion?

– Gdyby tak było, pew­nie bym osza­la­ła. – Ta myśl nie da­wa­ła Ra­fa­eli spo­ko­ju od dawna. Za­wsze, gdy spo­glą­da­ła w ka­mien­ne ob­li­cza cieni, ma­rzy­ła o tym, by już nie żyć, nie ist­nieć albo tak jak oni do­łą­czyć do nie­mej wi­dow­ni i trwać bez słowa.

– Nie bę­dzie blizn – oce­nił Mario – cho­ciaż przez chwi­lę my­śla­łem, że cię za­bi­je, Jasna Wi­ku­nio.

Ra­fa­ela nie od­po­wie­dzia­ła, tylko wpa­try­wa­ła się w ciem­ny kąt sy­pial­ni. Sza­man w ciszy skoń­czył sma­ro­wa­nie ma­ścią za­czer­wie­nio­nych ple­ców i po­zwo­lił pa­cjent­ce się ubrać. Dziew­czy­na wy­cho­wa­ła się w jego obec­no­ści, a on nigdy nie trak­to­wał jej jak ko­bie­ty, a bar­dziej jak za­gu­bio­ne dziec­ko. A jed­nak tym razem Mario czuł się skrę­po­wa­ny. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li obo­la­ła Ra­fa­ela prze­rwa­ła nie­zręcz­ne mil­cze­nie.

– Za­tłukł ją na śmierć, praw­da?

– Skąd wiesz?

– Jest tutaj.

Blada, niema i po­sza­rza­ła Qu­il­li trwa­ła w cie­niu, jak wy­rzut su­mie­nia. Ko­bie­ta wpa­try­wa­ła się w Ra­fa­elę, która nawet nie pró­bo­wa­ła od­gad­nąć, co taka isto­ta mogła od niej chcieć. Nie­ste­ty nie była tylko zwi­dem. Oni wszy­scy nie byli.

Wie­dzio­na nie­świa­do­mym od­ru­chem, wła­snym pra­gnie­niem albo li­to­ścią, Ra­fa­ela chwy­ci­ła szki­cow­nik i ołów­ki. I znowu, tak jak już setki razy przed­tem, dłoń ar­tyst­ki roz­po­czę­ła ta­niec, z któ­re­go po­wsta­ła gęsta sieć niby nie­skład­nych linii i roz­ma­zów. Z każ­dym ru­chem z plą­ta­ni­ny kre­sek wy­ła­nia­ła się syl­wet­ka. Kształ­tu na­bra­ła rów­nież twarz, wy­ra­ża­ją­ca spo­kój i speł­nie­nie, ja­kie­go isto­ta nie za­zna­ła za życia.

– Je­steś pewna, że oni tego wła­śnie chcą?

– Ja tego chcę. Im wię­cej ich ode­ślę, tym więk­szy będę miała spo­kój.

– A jeśli oni tu są w ja­kimś celu?

– Co ty mo­żesz wie­dzieć o czy­imś celu? – Ra­fa­ela za­war­ła w py­ta­niu cały żal i pre­ten­sję, jaką cho­wa­ła wobec Bia­łej Pumy. A on, mimo gru­bej skóry, od­czuł to do­sko­na­le. Przy­glą­dał się kru­chej syl­wet­ce wy­cho­wan­ki i wal­czył ze sobą, byle tylko nie po­wie­dzieć praw­dy. Bardzo się sta­rał, przez przy­naj­mniej czte­ry mi­nu­ty, ale po­trze­ba szcze­ro­ści oka­za­ła się sil­niej­sza niż mógł zdzier­żyć. 

– Nie do­łą­czysz do re­wo­lu­cji, bo jej nie bę­dzie.

Ta­niec ołów­ka nagle się za­trzy­mał.

– Nie mamy na to siły – kon­ty­nu­ował Biała Puma. – Jest nas za mało. Gran­do­wie zna­leź­li i za­bi­li więk­szość z yachaq. Dla­te­go nie mamy już magii. W na­szej oko­li­cy je­stem ostat­ni. A czy gdzieś w kraju są jesz­cze inni? Nie wiem. Nie czuję ich, nie czuję mocy, ener­gia nie pły­nie. Oba­wiam się, że je­stem sam.

Ra­fa­ela słu­cha­ła sza­ma­na z uwagą i ro­sną­cym na­pię­ciem. Cały czas nie spusz­cza­ła wzro­ku z po­sta­ci w cie­niu sy­pial­ni.

– Gran­do­wie są o krok od ujarz­mie­nia pio­ru­nów. Ich ma­szy­ny bę­dzie na­pę­dzać już nie tylko czar­ne złoto. Teraz chcą uwię­zić i okieł­znać po­tę­gę burzy, aby stwo­rzyć jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce ma­szy­ny. I to bę­dzie nasz ko­niec. Mło­dzi Ke­czua pójdą w bój i zginą, a wtedy urwie się nasza linia przy­szło­ści. I nic nam nie po­mo­że, Jasna Wi­ku­nio, nawet twoja do­broć.

Nie ta­kiej praw­dy ocze­ki­wa­ła Ra­fa­ela. Tro­chę jej ulży­ło, że to nie ona sama sta­no­wi­ła pro­blem. Wcze­śniej po­dej­rze­wa­ła, że Biała Puma uwa­żał ją za słabą, roz­piesz­czo­ną, białą córkę gran­da mor­der­cy. Albo że wąt­pił w jej za­an­ga­żo­wa­nie, albo i nawet w szcze­rość jej in­ten­cji. Zatem tak, to była ulga, ale po­trwa­ła tylko tyle, ile za­in­te­re­so­wa­nie ka­pu­cy­nka nie­świe­żym ba­na­nem. W tym miej­scu na­tych­miast wy­kwi­tło zro­zu­mie­nie sła­bo­ści, jaką sza­man od­krył. Sła­bo­ści nie tylko jego, ale ca­łe­go ke­czu­ań­skie­go ludu.

– Wi­dzia­łam nie­któ­rych yachaq. Wi­dzia­łam ich obok cie­bie, w dżun­gli. Oni tylko cze­ka­ją na twój sy­gnał.

– Nic nie mogą zro­bić. Są po drugiej stronie. Ty ich tam odesłałaś, a przez to ja nie mogę skorzystać z ich energii. A nam po­trze­ba wiel­kiej siły. Wiel­kiej mocy.

W gło­sie Bia­łej Pumy po­brzmie­wał głę­bo­ki smu­tek, który udzie­lił się nawet obec­nej w cie­niu po­sta­ci. Nie­wy­raź­na po­stać Qu­il­li zro­bi­ła się jesz­cze bar­dziej smęt­na i bez­barw­na. Ra­fa­ela wzno­wi­ła ta­niec ołów­ka.

– Musi być coś, co można zro­bić. Jesteś wielkim wojownikiem, prowadziłeś plemiona na wojny. Masz wielką siłę.

– To jest nasz ko­niec. Twój lud roz­kwit­nie na ko­ściach mo­je­go. A ja jestem stary.

Biała Puma nawet się nie po­że­gnał. Spa­ko­wał ban­da­że, maści i wy­szedł bez słowa. Zo­sta­wił Ra­fa­elę w sy­pial­ni ze szki­cow­ni­kiem w ręku i cie­niem w kącie.

– Bądź spo­koj­na – po­zdro­wi­ła ko­bie­tę ry­sow­nicz­ka. Kiedy praca zo­sta­ła ukoń­czo­na, Qu­il­la znik­nę­ła z tego świa­ta. Bez dźwię­ku i fa­jer­wer­ków, po pro­stu znik­nę­ła. Ra­fa­eli ulży­ło, bo wresz­cie zo­sta­ła sama w sy­pial­ni. Jesz­cze przez chwi­lę za­sta­na­wia­ła się, czy Qu­il­la miała jakiś cel w odej­ściu? Czy w ogóle tego chcia­ła? Może Mario słusz­nie wąt­pił? Ra­fa­ela nie mogła tego wie­dzieć. Nikt tego nie wie­dział.

– Czy to dzia­ła rów­nież w drugą stro­nę? Czy to nor­mal­ne, że gadam sama do sie­bie?

To py­ta­nie rów­nież nie zna­la­zło od­po­wie­dzi, a za­sta­na­wia­ła się długo i nie spała całą noc. Błą­dzi­ła my­śla­mi po nie za­wsze zro­zu­mia­łych za­ka­mar­kach pa­mię­ci i wy­obraź­ni. Prze­cha­dza­ła się wzdłuż i wszerz sy­pial­ni, cza­sem nawet wy­glą­da­ła przez okno. Za każ­dym razem udało jej się wy­pa­trzeć przy­naj­mniej jedną po­stać, która utkwi­ła na wieki w cie­niu. To nie było przy­jem­ne. Po­sta­cie nie zwra­ca­ły uwagi na przy­pad­ko­we spoj­rze­nia Ra­fa­eli, ale ona w jakiś spo­sób czuła ich za­in­te­re­so­wa­nie. Za­uwa­ża­li ją, nawet mimo wiecz­ne­go bez­ru­chu. Nie­po­kój rósł przez całą noc, aż do zim­ne­go świtu. W końcu zmę­cze­nie wzię­ło górę, a oczy za­pie­kły od czu­wa­nia. Je­dy­ny plus tej kosz­mar­nej nocy był taki, że Ra­fa­ela zro­zu­mia­ła, jak po­mo­że re­wo­lu­cji.

 

7.

W atrium roz­wie­szo­no flagi wszyst­kich na­ro­dów an­dyj­skich. Gó­ro­wał nad nimi wiel­ki sztan­dar Gran­des Na­cio­nes de los Andes, któ­re­go nie dało się nie za­uwa­żyć, wcho­dząc do pa­ła­cu. Pod­nio­sły na­strój uzu­peł­nia­ły gir­lan­dy, ko­lo­ro­we szar­fy, a także od­święt­ne mun­du­ry służ­by. Nawet zwie­rzę­ta do­mo­we no­si­ły ko­kar­dy z nie­bie­sko-czer­wo­nych wstą­żek. Wszyst­ko przy­go­to­wa­no na cześć zna­mie­ni­tych gości. A tych nie bra­ko­wa­ło. Od wcze­sne­go po­po­łu­dnia do­roż­ki zwo­zi­ły do hacjendy damy i ka­wa­le­rów. Jeden z prze­my­sło­wych po­ten­ta­tów przy­je­chał nawet cią­gni­kiem gą­sie­ni­co­wym. Ma­szy­na kop­ci­ła i pry­cha­ła, jak nie­za­le­czo­ny gruź­lik, wlokąc się przy tym niemiłosiernie. Mu­sia­ła to być uciąż­li­wa po­dróż, ale prze­cież tu nie cho­dzi­ło o wy­go­dy, tylko o pod­kre­śle­nie po­zy­cji i bo­gac­twa.

Cały ten roz­gar­diasz funk­cjo­no­wał dzię­ki za­an­ga­żo­wa­niu Mario. Wśród służ­by cich­cem opo­wia­da­no, że ma­jor­do­mus po­słu­gi­wał się sza­mań­ską mocą, aby się roz­tro­ić i tym spo­so­bem być w kilku miej­scach naraz. Mario z pre­me­dy­ta­cją nie za­prze­czał tym plot­kom, co po­ma­ga­ło mu utrzy­mać dys­cy­pli­nę. W tej chwi­li jed­nak, za­miast ba­czyć na prze­bieg przy­ję­cia, czuj­nie ob­ser­wo­wał Ra­fa­elę.

– Sze­fie. Kuch­nia pyta, czy pod­grze­wać so­pa­ipil­las? – Quori nie za­uwa­żył, że szef utkwił głę­bo­ko w swo­ich my­ślach. Mario wpa­try­wał się w ar­tyst­kę, która po­tul­nie po­dry­gi­wa­ła przed go­ść­mi. Nie był to przy­jem­ny widok.

– Jak bar­dzo mu­siał ją upodlić? – mruk­nął pod nosem Mario. W pa­mię­ci miał ostat­nią chło­stę, którą Ma­nu­el po­ni­żył córkę w obec­no­ści żoł­nie­rzy. Od tam­tej pory Ra­fa­ela uci­chła i zmar­nia­ła. Prze­sta­ła od­wie­dzać kuch­nię i wy­ja­dać cia­sta, za to ca­ły­mi dnia­mi sie­dzia­ła w stu­dio i pra­co­wa­ła nad bo­ho­ma­zem dla ojca. No wła­śnie. Ten prze­klę­ty obraz. Triumf no­we­go świa­ta gran­dów, od­waż­na wizja nie­złom­nej tech­no­lo­gii, która wy­rwie ludz­kość z oko­wów brudu, śmier­ci i de­ka­den­cji.

Płót­no od­sło­nię­to po przy­by­ciu pre­si­den­te Cal­de­ró­na. Obraz przed­sta­wiał wy­ro­bi­sko ko­pal­ni Nu­estra Fu­tu­ra, jed­nak nie w sta­nie obec­nym a w zgo­dzie z pro­jek­ta­mi roz­bu­do­wy. Jako czło­wiek wy­kształ­co­ny, pre­si­den­te Cal­de­rón znał się na sztu­ce i po­tra­fił do­ce­nić kunszt. A tego Ra­fa­eli nie bra­ko­wa­ło. Wszy­scy za­chwy­ca­li się kom­po­zy­cją i ko­lo­ra­mi, któ­rym to­na­cję nada­ło świa­tło za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Dzię­ki ja­snym kon­tu­rom ar­tyst­ka wy­cią­gnę­ła bryły bu­dyn­ków i ma­szyn z głę­bo­kiej czer­ni ko­pal­ni. Pre­cy­zja w od­wzo­ro­wa­niu in­fra­struk­tu­ry prze­cho­dzi­ła ludz­kie po­ję­cie.

– Z Ja­snej Wi­ku­ni zo­sta­ła tylko za­krwa­wio­na sierść – pod­su­mo­wał Mario.

– Co mó­wisz, sze­fie?

– Pod­grze­waj­cie. Zaraz bę­dzie prze­ma­wiał señor de León.

Mario miał do­sko­na­łe wy­czu­cie. Kwa­drans póź­niej Ma­nu­el wy­stą­pił przed ze­bra­ny­mi. Pod­czas prze­mo­wy wier­nie to­wa­rzy­szy­ła mu córka, któ­rej grand nie omiesz­kał po­chwa­lić.

– Mamy na­dzie­ję, że pre­si­den­te Cal­de­rón przyj­mie od nas po­da­rek w po­sta­ci tego ma­lo­wi­dła. Bę­dzie to dla mnie wiel­ki honor, jeśli w pa­ła­cu pre­zy­denc­kim za­wi­śnie praca mojej córki. – Ma­nu­el za­koń­czył mowę głę­bo­kim po­kło­nem, a go­ście nie ża­ło­wa­li mu okla­sków.

– Señor de León. Brak mi słów uzna­nia dla two­jej pracy na rzecz na­sze­go rządu – od­parł pre­si­den­te. – Brak mi rów­nież słów uzna­nia dla ta­len­tu two­jej córki. Przyj­mu­ję ten po­da­rek z przy­jem­no­ścią i z za­szczy­tem.

Brawa za­głu­szy­ły po­dzię­ko­wa­nia Ma­nu­ela. Cal­de­rón uści­snął dłoń mi­ni­stra fi­nan­sów a także jego córki.

– Pre­si­den­te, czy ja rów­nież mogę prze­mó­wić? – Ra­fa­ela za­gad­nę­ła z uda­wa­ną dziew­czę­cą nie­śmia­ło­ścią. Ocza­ro­wa­ny ta­len­tem i ogła­dą ko­bie­ty, pre­zy­dent ustą­pił miej­sca na po­dium. Go­ście hacjendy uci­szy­li się. Mało kto zauważył, że Manuel de León zmarszczył brwi i zacisnął pięści, bo nie mógł otwarcie sprzeciwić się woli Cal­de­róna.

– Ten obraz to oczy­wi­ste kłam­stwo – Rafaela za­czę­ła skrom­nie. – Bra­ku­je na nim setek twa­rzy, które ob­ser­wu­ją po­czy­na­nia gran­dów nawet dziś, nawet w tej chwi­li. – Ra­fa­ela omio­tła spoj­rze­niem dzie­dzi­niec, któ­re­go za­cie­nio­ne kąty wy­peł­nia­ły nieme po­sta­cie. Wszyst­kie w sku­pie­niu wpa­try­wa­ły się w ar­tyst­kę. A ta po­wo­li i z te­atral­ną ma­nie­rą po­de­szła do szta­lu­gi.

– Señorita, błagam, nie rób tego – szepnął Santino. Chłopak miał pilnować obrazu, ale ręce trzęsły mu się tak, że Rafaela musiała siłą odsunąć go od sztalugi. Kon­ty­nu­ując prze­mo­wę, od­pi­na­ła ko­lej­ne nity, któ­ry­mi przy­twier­dzi­ła płót­no do ramy. – Sądzę, że sztu­ka, prócz pięk­na, po­win­na nieść wzru­sze­nie. Nie cho­dzi o po­ka­za­nie praw­dy, bo prze­cież każdy z nas ma inną. Cho­dzi o to, aby sztu­ka pro­wa­dzi­ła do zmia­ny. Aby za­czy­na­ła pro­ces, który wzru­szy my­śle­nie, który wzru­szy całą hi­sto­rią i skie­ru­je ją na świe­żo po­ło­żo­ne tory. Dla­te­go po­sta­no­wi­łam ze­rwać z pust­ką bez­myśl­nej pro­pa­gan­dy i przed­sta­wić wam moje nowe dzie­ło.

Ma­te­ria ob­ra­zu ze­szła z ramy bez pro­ble­mu, Ra­fa­ela umyślnie naciągnęła ją za słabo. Oczom ze­bra­nych uka­za­ło się dzie­ło zgoła inne od po­przed­nie­go. Obraz za­cho­wał po­dob­ną kom­po­zy­cję i fan­ta­stycz­ną grę świa­tła, lecz teraz co in­ne­go wy­wo­ła­ło po­ru­sze­nie. Na pierw­szym pla­nie go­ście zo­ba­czy­li le­żą­cych w bło­cie gran­dów, ponad któ­ry­mi gó­ro­wa­ły syl­wet­ki wo­jow­ni­ka ke­czua, sza­ma­na, in­ka­skiej ka­płan­ki oraz kil­ko­ro pu­eblo, po­spo­li­te­go miesz­czań­stwa. W tle pło­nę­ły bu­dyn­ki ko­pal­ni. Jeden z uma­za­nych bło­tem gran­dów łu­dzą­co przy­po­mi­nał Ma­nu­ela de León.

– Przed­sta­wiam pań­stwu obraz pod ty­tu­łem “Gran­do­wie przy ko­pal­ni o za­cho­dzie słoń­ca”! – krzyk­nę­ła Ra­fa­ela. Na jej twarzy zagościła dawno niewidziana pew­ność sie­bie. Na widok płótna Santino jakby zmalał. Spocił się i zbladł, ale Rafaeli nie odstąpił. Nawet wtedy, gdy ze­bra­ni w ha­cjen­dzie goście pod­nie­śli gło­śny pro­test. Pre­si­den­te Cal­de­rón nie uro­nił choć­by słowa czy wes­tchnie­nia. Po­pa­trzył tylko na swo­je­go mi­ni­stra fi­nan­sów z wy­rzu­tem, a w tym spoj­rze­niu za­wie­ra­ło się wszyst­ko. De León wy­glą­dał, jakby zma­lał o po­ło­wę. Cal­de­rón opu­ścił przy­ję­cie jako pierw­szy, a w ślad za nim szyb­ko po­dą­ży­ła resz­ta. Kiedy jesz­cze atrium ko­tło­wa­ło się od wzbu­rzo­nych gran­dów, Ra­fa­ela krzyk­nę­ła:

– Oto jest moje po­świę­ce­nie!

Zanim wszyst­ko na­bra­ło tempa, ar­tyst­ka od­nio­sła wra­że­nie, jakby wśród cieni za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie. Żaden z nich ani drgnął czy choć­by mru­gnął, ale ja­kimś cudem uczu­cie pod­nie­ca­ją­cej ra­do­ści na­pły­nę­ło z ich stro­ny. A potem, gdy na Ra­fa­elę spadł pierw­szy cios, wszyst­ko uto­nę­ło w czer­wie­ni.

Ma­nu­el wy­glą­dał, jakby osza­lał. Jego krzyk przy­po­mi­nał po­mie­sza­nie ryku ja­gu­ara z pi­skiem dra­pież­ne­go olin­gu­ito. Grand młó­cił rę­ka­mi na oślep, wkła­da­jąc w ude­rze­nia całą siłę. Obok stał struchlały ze strachu Santino, który, gdyby mógł, podwinąłby pod siebie ogon. Łzy ciekły mu z oczu, a drżące usta próbowały ułożyć się w błaganie o litość. Gdy wreszcie zebrał się na odwagę, by cokolwiek zrobić, Manuela zaatakował Biały Puma, ponieważ tym razem po­sta­no­wił in­ter­we­nio­wać. Rzu­cił się na mi­ni­stra, byle tylko od­trą­cić go od zmal­tre­to­wa­nej Rafaeli. Bicie na chwi­lę usta­ło, ale wtedy za­re­ago­wa­li żoł­nie­rze. Chwy­ci­li Ke­czu­ana za ręce, ale on z ła­two­ścią ich roz­ło­żył, po­nie­waż wreszcie dotarły do niego słowa Rafaeli. Przypomniał sobie, że kiedyś naprawdę był wiel­kim wo­jow­ni­kiem. O wiele więk­szym niż każdy z tych mło­ko­sów, któ­rych w życiu na­uczo­no tylko prze­ła­do­wać ka­ra­bin i ma­sze­ro­wać w rzę­dzie.

De León wściekł się jesz­cze bar­dziej. Znie­wa­ga ze stro­ny córki w po­łą­cze­niu ze zdra­dą naj­wier­niej­sze­go sługi były nie do znie­sie­nia. Grand wy­szarp­nął z po­chwy ce­re­mo­nial­ną sza­blę, którą dawno temu otrzy­mał od pre­si­den­te Cal­de­ró­na razem z mi­ni­ste­rial­ną no­mi­na­cją. Biała Puma nie szy­ko­wał się do obro­ny. Pró­bo­wał unieść za­krwa­wio­ną Ra­fa­elę, ale Ma­nu­el nie po­zwo­lił mu na to. Chla­snął ma­jor­do­mu­sa przez plecy tak mocno, że zła­ma­ne żebra prze­bi­ły się przez skórę. Sza­man jed­nak nie padł od razu, tylko ode­pchnął wście­kłe­go Ma­nu­ela i za­brał mu sza­blę. I wtedy roz­le­gły się strza­ły. Żoł­nie­rze wpa­ko­wa­li w Ke­czu­ana przy­naj­mniej sześć kul, które sku­tecz­nie go po­wa­li­ły. Mario cią­gle żył i pa­trzył na wła­sną krew, która pły­nę­ła w za­głę­bie­niach bruku. Pró­bo­wał jesz­cze się pod­nieść, gdy usły­szał, że grand znowu za­brał się za Ra­fa­elę. Żoł­nie­rze nie mar­no­wa­li wię­cej kul. Za­tłu­kli sza­ma­na kol­ba­mi.

 

8.

Las wy­glą­dał jak za­śnie­żo­ny i prze­ja­skra­wio­ny au­to­chrom. Niby dało się od­róż­nić ko­lo­ry, ale były nie­na­tu­ral­ne i lekko roz­my­te. Za­miast ja­snych po­wierzch­ni ry­so­wa­ły się ide­al­nie bez­barw­ne plamy, co da­wa­ło złu­dze­nie głę­bo­kiej bieli. Mru­że­nie oczu nic nie po­mo­gło, po pro­stu było za jasno i już. A jed­nak Ra­fa­ela zo­rien­to­wa­ła się, że le­ża­ła na tra­wie a ota­czał ją krąg bar­dzo cie­kaw­skich osób. Tym razem nie były to bez­dź­więcz­ne cie­nie, wręcz prze­ciw­nie. Ze­bra­ni wokół ar­tyst­ki Ke­czu­anie uśmie­cha­li się i życz­li­wie dziew­czy­nę wi­ta­li. Pojawił się też Santino.

– Niech señorita się podniesie – zaproponował, wyciągając dłoń.

– Ty też tu jesteś?

– Santino próbował cię ratować, kiedy ja już padłem – wyjaśnił Biały Puma, który nagle stanął obok. – Spe­cjal­nie to zro­bi­łaś, praw­da? – W sło­wach sza­ma­na nie było re­pry­men­dy, a na jego twa­rzy ma­lo­wał się uśmiech.

Ra­fa­ela za­czę­ła roz­po­zna­wać uśmiech­nię­te twa­rze. Była wśród nich Qu­il­la, był męż­czy­zna o smut­nej twa­rzy, był silny i bar­czy­sty gór­nik oraz matka z dzieć­mi znad Río del Loro. Było tam też wielu, wielu in­nych, któ­rych por­tre­ty utkwi­ły Ra­fa­eli w pa­mię­ci.

– Tak, są tu wszy­scy oni. – Biała Puma po­twier­dził do­my­sły ar­tyst­ki. – Czy teraz po­wiesz mi, dla­cze­go to zro­bi­łaś?

– Chcia­łam się cze­goś na­uczyć o po­świę­ce­niu.

– Wa­riat­ka – skwi­to­wał sza­man. – Ale mia­łaś rację. Moi bra­cia tu są i są ci wdzięcz­ni.

Ko­lej­ni yachaq prze­ci­ska­li się mię­dzy ludź­mi, byle tylko sta­nąć bli­żej bia­łej córki rodu gran­dów.

– Jasna Wi­ku­nio, wiemy, jak wiele po­świę­ci­łaś i chwa­li­my cię do wszyst­kich bogów od Me­xi­ków aż po Qul­la­suyu – po­wie­dział sta­reń­ki i bar­dzo opa­lo­ny sza­man z ple­mion po­łu­dnio­wych. – Dzię­ki tobie przy­szedł czas pod­nie­sio­ne­go czoła. Czas walki. Po­dziel się z nami teraz swoją mocą i ode­ślij nas na po­wrót do świa­ta życia, aby­śmy mogli oddać naszą moc ży­ją­cym yachaq.

– Taki był mój za­miar – od­par­ła sta­now­czo Ra­fa­ela. Biała Puma podał jej szki­cow­nik.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Z kwestii technicznych mam pewne sugestie oraz wątpliwości (do przemyślenia):

W swojej pracy już nie raz widział zblazowane szlachetki, które obrały sobie za hobby podziwianie prawdziwej natury albo inne, równie bezproduktywne zajęcia. – razem?

 

W wielu zdaniach przed „a” wstawiłabym dodatkowo przecinek. Mignęły mi gdzieś powtórzenia.

 

Skupiam się jednak głównie na wyjątkowym klimacie, bo opowiadanie nim właśnie stoi. :) Pięknie oddałeś istotę tekstu, przesłanie i cel. :) Sylwetki bohaterów – również na plus. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

 

Edit nazajutrz, inne sprawy językowe:

Gdyby nie pan, nasi inżynierowie nie opracowali by pojazdów gąsiennicowych. – ort. – razem?’ literówka?

– Czy señorita wie, że presidente zaproponował odznaczenie jej ojca krzyżem Andów? – mam wątpliwość, czy cała nazwa odznaczenia nie powinna być wielkimi literami?

A jak już mnie pan napompujesz, to nie będzie innego wyjścia (przecinek?) tylko ślub.

– Czy to jest poświęcenie? – krzyknęła z półpiętra. – skoro to krzyk, powinien być wykrzyknik

– Przedstawiam państwu obraz pod tytułem “Grandowie przy kopalni o zachodzie słońca” – krzyknęła Rafaela. – tu podobnie

Odkąd pierwsi grandowie wylądowali na wschodzie, a potem (przecinek albo myślnik?) siejąc śmierć i zniszczenie (tu podobnie?) dotarli do podnóża Andów, trwała krwawa łaźnia.

… aby się roztroić i tym sposobem być w kilku miejscach na raz. – ort. – razem?

W tej chwili jednak (przecinek?) zamiast baczyć na przebieg przyjęcia, czujnie obserwował Rafaelę.

Kiedy jeszcze atrium kotłowało się od wzburzonych grandów, Rafaela krzyknęła:

– Oto jest moje poświęcenie. – i tutaj też

– Tak, są tu wszyscy oni – Biała Puma potwierdził domysły artystki. – brak kropki w środku dialogowej wypowiedzi bohatera

 

Fabuła nie dawała mi spokoju, bo jest tu ogromnie ważne przesłanie, ponadczasowe i ponadkulturowe, dlatego też po głębszym namyśle daję drugi klik, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Tło interesujące, bo egzotyczne.

Podobał mi się pomysł na talent bohaterki. I udało Ci się dorzucić do niego twist. Spodziewałam się, że w którymś momencie postacie zejdą z obrazów i przystąpią do walki, ale takiego zakończenia się nie spodziewałam.

Przesłanie też popieram. Biały człowiek ma mnóstwo za uszami.

Mario, karz im zabrać ten przeklęty rum.

Paskudny ortograf.

Babska logika rządzi!

bruceFinkla

I znowu mam czerwone wypieki na twarzy ze wstydu. Te niektóre błędy, to faktycznie obciach ;) Bardzo dziękuję za czujność.

Cieszę się bardzo, że opowiadanie przypadło Wam do gustu. Napisałem je w uniwersum, które rozpracowuję sobie krok po kroku z myślą, by kiedyś napisać w nim coś większego. I bardzo chciałbym wtedy się zmierzyć z tymi grzechami białego człowieka. Bo jako nieco naiwny entuzjasta zachodnich wartości, mam wielki zgrzyt z tym, że wykwitły one na gruncie naprawdę koszmarnych zbrodni. To oczywiście bardzo skomplikowany problem, jak również moje odczucia w tym temacie nie nadają się na opisanie w jednym zdaniu. Ale przekładając osobiste rozterki na litery, łatwiej mi o tym myśleć i być może wreszcie kiedyś dojdę sam ze sobą do porozumienia, co ja tak naprawdę o tym myślę. Natomiast przy okazji mam pretekst, by czytać o historii i kulturach Ameryki Płd, które wydają mi się fascynujące.

XXI century is a fucking failure!

Cześć, Caern!

Twoje opowiadanie czytałem z przyjemnością. Dobrze radzisz sobie z językiem i obraz dżungli, jaki wykreowałeś, uważam za przekonujący. Przewijające się przez opowieść małpy, robią robotę. :)

Ale…

 

Mam kłopot z umiejscowieniem akcji w czasie, bo piszesz o bojowych wozach gąsienicowych, koparkach, silnikach, jednak ludzi w tekście nazywasz grandami, pojawia się określenie „szlachetka”. Tak więc to teraźniejszość? Przeszłość? Jak daleka? A jeśli to alternatywna historia, jak zawarłeś w tagu, to co w niej alternatywnego?

 

Eleonora nie zyskała mojej sympatii. Opisujesz ją jako uzdolnioną pannę z bogatej rodziny z kryzysem tożsamości.

Mam trzydzieści dwa lata. Moje życie jest puste. Jestem popychadłem, czasem wizytówką, tak jak dzisiaj. A ty odbierasz mi ostatnią nadzieję na jakikolwiek sens.

Ale swoim zachowaniem przypomina nastolatkę, która naczytała się sloganów w internecie i teraz będzie się buntować przeciwko światu, dalej żyjąc na garnuszku u rodziców. A ma trzydzieści dwa lata! Jak uważa, że ojciec źle postępuje, niech się wyprowadzi, niech znajdzie sposób, aby wyjść spod jego władzy i wtedy niech mu wytyka błędy.

Ogólnie Eleonora sprawiła na mnie wrażenie osoby niewykształconej, a przez swoją wrażliwość i umiejętność widzenia cieni (dusz?) podatnej na wpływy szamanów. Potrafi bowiem krytykować, ale nie stać ją na żadną głębszą refleksję. Nie zastanawia się nad tym, dlaczego jej ojciec jest taki? Z czego to wynika? Czy to na pewno niewłaściwe? Czy może być lepiej? Czy Indianie, gdyby mieli możliwość, byliby lepsi? Itd., itp.

Nie ma też słowem o chrześcijaństwie (dlatego jest to alternatywna historia?) za wyjątkiem:

Santa María

Niech cię opatrzność broni

znała tę śpiewkę na pamięć lepiej niż pacierz

Co raczej odbieram, jako stylizację. Nie ma też innego systemu moralnego, trudno mi więc zrozumieć, dlaczego Eleonora – całe życie wychowana w poczuciu wyższości, wszak dorastała w towarzystwie ojca i jemu podobnych – bierze w obronę tamten lud?

No chyba, że to przez jej rozszerzone widzenie, ale równie dobrze mogłaby potrzegać cienie jako jakieś czarty i chcieć je wygnać.

Ostatecznie nasunęła mi się interpretacja, że dziewczyna jest manipulowana przez szamana Białą Pumę, który niewiele tłumaczy, a rzuca jedynie swoimi „mądrościami”.

Życie w złotym pałacu upadla tak samo jak zimne lochy – odpowiedział. – Ty cierpisz, pojmuję to, ale cierpienie bez poświęcenia jest pustą skorupą.

– Cierpienie to nie to samo, co poświęcenie – mruknął Biała Puma, gdy nahajka świsnęła po raz ostatni

Przypuszczam jednak, że nie tak był twój zamiar, a byłoby to, według mnie, ciekawe.

 

Reakcja ojca na wybryk córki jest według mnie komiczna. Ja rozumiem, że mogło go to zezłościć. Ale to starszy człowiek, grand! Jego reakcja jest taka jakby stało się, Bóg jeden wie co, a to tylko fochy rozpuszczonej córki. Bez przesady.

Manuel wyglądał, jakby oszalał. Jego krzyk przypominał pomieszanie ryku jaguara z piskiem drapieżnego olinguito. Grand młócił rękami na oślep, wkładając w uderzenia całą siłę.

Zniewaga ze strony córki w połączeniu ze zdradą najwierniejszego sługi były nie do zniesienia. Grand wyszarpnął z pochwy ceremonialną szablę

Przypomnijmy, że owa córka ma trzydzieści dwa lata, przecież to totalna kompromitacja z jej strony i droga do zostania starą panną. No chyba, że już upatrzyła sobie jakiegoś Keczua?

 

obdarzeni mocą energii życiowej.

Przypuszczam, że chciałeś w jakiś specjalny sposób nazwać moc, jaką posiadają szamani, ale to sformułowanie wydaje mi się nietrafione, bo czy moc i energia (bez podania konkretnych definicji) to trochę nie to samo? No i czy każda żywa istota nie posiada takiej mocy?

 

Przyznaję, że nie chwytam również zakończenia. Eleonora odsyłała gdzieś cienie, malując je. Założyłem, że albo są to jakieś zaświaty, albo przenosi je na papier. Na koniec zaś maluje obraz z grandami, jednak oni nie stają się obrazem. Wcześniej zaś maluje maszyny i nie ma też nic powiedziane, aby znikały ze świata. Za to, tak to interpretuję, Eleonora i Biała Puma, którego przecież nie namalowała, trafiają do świata ze szkiców? Na to wskazuje obecność wcześniej malowanych osób. Czy może to jednak zaświaty? Po co jednak było wówczas to malowanie? I tam (w zaświatach? Lub w świecie z kartek?) ma namalować ich, aby wrócili do życia? Skąd ma notatnik i takie możliwości?

Proszę o jakąś wskazówkę, bo zakładam, że coś mi umyka. :)

 

Podsumowując, pod względem wykonania, jak dla mnie fajny tekst, który dobrze się czyta, ale pozbawiony głębszej treści. Bo mnie przesłanie „źli kolonizatorzy, dobrzy dzicy” ani nie chwyta za rozum, ani za serce.

Pozdrawiam. :) 

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju, Rafaela, a nie Eleonora.

A że mieszka z ojcem… Świat wygląda mi na taki, w którym kobiety nie posiadają majątku, nie chodzą do pracy…

Babska logika rządzi!

Szczytny cel, Caernie, powodzenia, pozdrawiam i dziękuję. :)

Pecunia non olet

Nie wiem, skąd mi się ta Eleonora wzięła. ;)

Tak, Finklo, ja to dostrzegam, ale nawet w takim świecie sprytna babka znajdzie sposób. Najprostsza opcja to wyjść za mąż, a potem ”inspirować” męża do działań, czyż nie? Scarlett O'Hara żyła w podobnym świecie, jak sądzę, a działać potrafiła.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Scarlett IMO była bardzo egocentryczna. Rafaela to całkiem inny typ.

Babska logika rządzi!

Ja nie pochwalam Scarlett. Jej osobowość, motywacje, metody działania są mi odległe, ale bohaterką powieści jest niezłą i to jakże długiej powieści!

Przypuszczam, że z Rafaelą nie wytrzymałbym więcej jak sto stron, a to i tak ze względu na styl autora. Dla mnie to ponad trzydziestoletnia dziewczynka z talentem, która nie ogarnia własnego życia, ale innych będzie pouczać. Niesamowicie irytująca postać. Cóż może to nie mój typ? ;p 

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Przypuszczam, że z Rafaelą nie wytrzymałbym więcej jak sto stron, a to i tak ze względu na styl autora. Dla mnie to ponad trzydziestoletnia dziewczynka z talentem, która nie ogarnia własnego życia, ale innych będzie pouczać. Niesamowicie irytująca postać. Cóż może to nie mój typ? ;p 

Hmmm… Ja tak Rafaeli nie postrzegam. Dla mnie to typ dobrowolnej męczennicy. :) Zdaje sobie sprawę z tego, że może umrzeć za sprawę (i to z ręki – jak wnioskuję z treści – jedynego żyjącego krewnego, najbliższej osoby – ojca), mimo to walczy w sposób, w jaki umie najlepiej. :) Podziwiam ją oraz jej odwagę. :) Nie umiałabym tak; ja bym się dawno załamała, że mam takiego ojca. :)

Scarlett także jest mi odległa jeśli chodzi o charakter. Najbardziej mnie zawsze wkurzało jej odkładanie wszystkiego na jutro. Jutra może nie być, zatem – co masz zrobić dziś, zrób! – oto moja dewiza. :) No i te amory/podrywy/szwindle/podkradanie narzeczonych innym, aby tylko zdobyć kasę… Masakra… :)) Inna sprawa, że w filmie była prześliczna i przeurocza. :) 

Pecunia non olet

Atreju

Muszę przyznać, że jest mi bardzo miło, że poświęciłeś tyle czasu i przemyślałeś mój tekst. Cieszę się bardzo, że dobrze Ci się czytało. Praca nad warsztatem pisarskim to długa i męcząca praca, więc każde słowo pochwały jest dla mnie niezwykle istotne.

Zwróciłeś uwagę na ciekawą rzecz, którą sam wcześniej odrzuciłem. Myślę tu o wątku chrześcijaństwa. W trakcie pracy nad opowiadaniem kwestia wiary grandów przewinęła się, a nawet pojawiła się postać wysłanego z Rzymu biskupa. Zrezygnowałem jednak z tego wątku, ponieważ ostatecznie uznałem go za zbędny, a samą kwestię światopoglądową sprowadziłem do spraw kulturowych. Oczywiście w przypadku Keczuan religia, magia i kultura są ściśle powiązane, tak w przypadku grandów pozwoliłem sobie na pominięcie chrześcijaństwa, zostawiając na widoku ich pęd ku władzy oraz kapitalistyczną zachłanność. Teraz, dzięki Twojej uwadze, myślę sobie, że trzeba było te grandowe chrześcijaństwo zostawić, bo dzięki temu mógłbym dodatkowo naświetlić dwulicowość kasty rządzącej, która pod przykrywką świętości lub boskiej misji, mordowała tysiące autochtonów. Czyli w sumie tak, jak zawsze i wszędzie działo się pod panowaniem zachodnich mocarstw, niosących na sztandarach znak krzyża.

Czasów opowieści specjalnie nie doprecyzowałem. Wątki z historii, które tutaj połączyłem mogą wskazywać koniec XIX lub przełom XIX i XX wieku, ale byłaby to luźna interpretacja. Pewnym tropem może być tutaj ostateczne zniszczenie Komanczerii, co w naszych realiach dokonało się rękami Amerykanów na początku XX wieku. Jednak tworząc alternatywna historię uznałem, że powstanie potężnego bytu państwowego w Ameryce Płd. mogło trochę przyspieszyć wydarzenia. I to samo odnosi się do kwestii technologii. Założyłem, że przy odpowiednim splocie zdarzeń i odpowiednim kapitale organizmu państwowego, opracowanie silnikowych maszyn bojowych mogło zdarzyć się wcześniej, niż w latach nastych XX wieku. Pewne wskazówki na ten temat można znaleźć w historii rozwoju broni maszynowej oraz silników parowych. Ale to już za daleko idąca rozprawa.

Jeśli chodzi o postać Rafaeli, to nie zgodzę się z Twoją oceną. Dobry trop podała tutaj Finkla. Mówimy o realiach bogatej kasy rządzącej, w której kobieta nie miała praw, służyła głównie za element rodzinnej polityki matrymonialnej. Historia całego XIX wieku pokazuje, że tylko w wyjątkowych sytuacjach kobieta mogła zdobyć konkretny zawód i niezależność finansową, a to i tak zdarzało się głównie w miastach. Tutaj mamy do czynienia ze społecznością głęboko konserwatywną, co zresztą pewnie mógłbym jeszcze lepiej naświetlić, gdybym podkreślił wątek religijny.

Co do charakteru bohaterki, to również nie mogę się zgodzić z Twoją oceną.

Ale swoim zachowaniem przypomina nastolatkę, […] wtedy niech mu wytyka błędy.

Nie jestem pewien, co tutaj dyskwalifikuje w Twojej opinii zachowanie Rafaeli. Przecież nawet i dzisiaj, w XXI wieku, mamy znaczny procent ludzi, którzy mieszkają z rodzicami z przyczyn nie tylko ekonomicznych, ale też i emocjonalnych. W opowiadaniu natomiast mamy do czynienia ze społeczeństwem, w którym kobieta ma bardzo ograniczone opcje zrobienia czegokolwiek, poza byciem ładną i posłuszną. Jej wyrazem buntu i nieposłuszeństwem jest właśnie działalność na rzecz duchów, odsyłanie ich w zaświaty. Nadto charakter Rafaeli starałem się zbudować na zasadzie osoby nieśmiałej i zmęczonej życiem, która dopiero w trakcie opowiadania zyskuje odrobinę odwagi, by wykonać ostateczną woltę.

A to, że jej zachowanie mogło Ci się skojarzyć z niedojrzałą i sfochowaną nastolatką, to w moim odczuciu nie jest problem. To również nie jest nic niezwykłego, by spotkać takich ludzi wśród 30latków. Niestety. No i weźmy pod uwagę jeszcze jedną rzecz – gdzie ona miała się nauczyć odpowiedzialności? Gdzie i kiedy miała wydorośleć, skoro całe życie spędziła w pałacu pod kloszem? Zamiast dojrzałości jest jej wrażliwość, przez którą cierpi, ale też dostrzega niesprawiedliwość tego świata.

Reakcja ojca na wybryk córki jest według mnie komiczna. […] Bez przesady.

Tutaj już nie mogę się zgodzić, że tak powiem, totalnie. Dokładnie w ten sposób działają ludzie przemocowi, szczególnie tacy, którzy posiadają władzę. Profil psychologiczny takiej osoby można łatwo spotkać nie tylko w więzieniach, ale również i w dobrych domach, z których potem wywodzą się smutne historie o samobójstwach dzieci. Każdy, kto zetknął się z osobami opętanymi manią władzy i własnej siły, wiedzą, że niektórym potrzeba o wiele mniej do wybuchu agresji niż to, co opisałem. A tu mamy do czynienia z kompromitacją na wielką skalę, w oczach całego społeczeństwa i przed samym presidente. No i bohaterowie żyją w realiach, w których istnieje przyzwolenie na przemoc, zapewne jest też metodą wychowawczą.

Jeszcze raz dzięki za uwagi i sugestie. Zdecydowanie dałeś mi do myślenia.

XXI century is a fucking failure!

Ciekawe opowiadanie. Robi pozytywne wrażenie. Przedstawiłeś historię Rafaeli na bardzo rozbudowanym tle. Wydaje mi się, na ile mogę ocenić, że świetnie ukazałeś stosunki społeczne, obraz dżungli oraz kwestie związane z warsztatem malarskim. Poruszyłeś ważne kwestie.

Nie znam za bardzo historii Ameryki Południowej, więc dla mnie ta historia mogła by się dziać w dowolnym andyjskim kraju. Wydaje mi się, że historia alternatywna jest interesująca, jeśli zna się tę prawdziwą oraz jest to historia, która kompletnie zmienia naszą rzeczywistość. Na przykład: Aztekowie pokonuję Corteza, tworzą flotę na bazie zdobytych okrętów i dokonują inwazji na Europę. W Twoim opowiadaniu tej alternatywności muszę szukać. Czy są nią pojazdy, używane do karczowania dżungli? Pewnie tak. Pewnie również polityczne organizacje.

Muszę przyznać, że mam podobny stosunek do Rafaeli, jak Atreju. Niestety, mimo całej sympatii do jej postępowania, była irytująca. Ma trzydzieści dwa lata, a zachowuje się jak nastolatka. Więcej, inni też tak ją traktują. Pokazałeś świat, w którym kobieta w tym wieku pewnie dawno zostałaby wydana za mąż. Ojciec do budowania politycznej pozycji nie czekałby z tym do tak późnego wieku. Z drugiej strony, rozumiem, że od nastolatki trudno byłoby oczekiwać takiej sprawności, jeśli chodzi o warsztat malarski, a ten jest kluczowy dla całej opowieści.

Klikam i pozdrawiam. 

 

 

Ja tak Rafaeli nie postrzegam. (…) Nie umiałabym tak; ja bym się dawno załamała, że mam takiego ojca. :)

Kobieta, o czym sama mówi, nie radzi sobie w życiu. Jest samotna. Nie poznajemy żadnej z jej przyjaciółek. Ma psychopatycznego ojca. Ma trzydzieści lat i jest bezdzietna. Jest więc w trudnym położeniu. Dodatkowo widzi cienie umarłych. A całą tę sytuację wykorzystuje szaman, który karmi ją frazesami i krytykuje za wygodne życie, doprowadzając ją do złożenia siebie w ofierze. Naprawdę, czy jest w tym bohaterstwo?

W ogóle, czy Rafaela wie coś więcej o Keczua? Kim byli zanim stali się niewolnikami? Może składali krwawe ofiary z dzieci? Może mieli swoich niewolników? Nie ma o tym słowa. A załóżmy, że nawet byli dobrzy, cokolwiek by to znaczyło. Jeśli w niewoli są od dziesiątek lat, to zapewne ich system etyczny poszedł w zapomnienie. Zapewne pragną zemsty. Mając za wzór okrutnych grandów, zapewne nie potraktują ich lepiej. Czy warto za to umierać? Wszczynać rewolucję? Może należy działać inaczej?

Teraz, dzięki Twojej uwadze, myślę sobie (…) mordowała tysiące autochtonów.

Zmieniłoby to o tyle, że przynajmniej można uważać ich za zdrajców wartości. Bez tego, ja w ogóle nie wiem, czy oni mają możliwość zachowywać się inaczej. Jeśli żyją w takim darwinistycznym systemie, to tacy są i inni nie będą. Według mnie warto także dodać postać, która dla kontrastu starałaby się kultywować tamte wartości. Mogłaby to być nawet sama Rafaela. W mojej opinii, jej poświęcenie dalej byłoby ucieczką przed własnymi problemami, ale przynajmniej miałoby podstawy. Ponieważ istniałby system, z którym mogłaby porównywać obecną sytuację.

Czasów opowieści specjalnie nie doprecyzowałem.

Tutaj właśnie tkwi kłopot, bo jeśli jest to przeszłość, to ja mógłbym sobie sięgnąć do źródła i porównać, czy tak było, dlaczego tak było, etc. Dopowiedzieć sobie pewne kwestie. Jeśli zaś jest to twoja wizja historii i to dziejąca się w sumie niewiadomo kiedy, to nie mam tej możliwości i nie pozostaje mi nic innego, jak przyjąć zgodnie z przesłaniem opowieści: grandowie – źli, Keczua – dobrzy. A ja nie wyznaję mitu dobrego dzikusa. Ani jego przeciwieństwa.

Nie jestem pewien, co tutaj dyskwalifikuje w Twojej opinii zachowanie Rafaeli. (…) Zamiast dojrzałości jest jej wrażliwość, przez którą cierpi, ale też dostrzega niesprawiedliwość tego świata.

Rafaela jest, jak jest. Ale brakuje mi postaci do kontrastu. Kogoś, kto by ją „wypunktował”. Informacji, które by mówiły o wadach jej charakteru. Ojca nie liczę, bo jest psychopatą; szamanowi zaś nie ufam.

Tutaj już nie mogę się zgodzić, że tak powiem, totalnie. (…).

A więc jej ojciec jest psychopatą? Czyli wyjątkiem nawet wśród grandów? Czy każdy grand to psychopata? Oni akceptują jego zachowanie? Nie popierają, ale ze względu na zasadę, że rodzic ma władzę nad dzieckiem, tolerują? Nic takiego w tekście nie wychwyciłem. Jego zaś zachowanie odbiega od ideałów szlacheckich, do których go porównywałem.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

A więc jej ojciec jest psychopatą? Czyli wyjątkiem nawet wśród grandów? Czy każdy grand to psychopata? Oni akceptują jego zachowanie? Nie popierają, ale ze względu na zasadę, że rodzic ma władzę nad dzieckiem, tolerują? Nic takiego w tekście nie wychwyciłem. Jego zaś zachowanie odbiega od ideałów szlacheckich, do których go porównywałem.

Moim zdaniem ojciec to typowy grand, inni popierają jego zachowanie, nie widzą niczego niestosownego w zabijaniu czy “przykładnym” biciu, on przecież wymierza kary cielesne otwarcie, bez ukrywania, krzyczy i wścieka się także w obecności innych.

 

Kobieta, o czym sama mówi, nie radzi sobie w życiu. Jest samotna. Nie poznajemy żadnej z jej przyjaciółek. Ma psychopatycznego ojca. Ma trzydzieści lat i jest bezdzietna. Jest więc w trudnym położeniu. Dodatkowo widzi cienie umarłych. A całą tę sytuację wykorzystuje szaman, który karmi ją frazesami i krytykuje za wygodne życie, doprowadzając ją do złożenia siebie w ofierze. Naprawdę, czy jest w tym bohaterstwo?

Cóż, najwidoczniej każdy odbiera tekst inaczej. Dla mnie jej buta i przeciwstawienie się ojcu, nawet za cenę utraty życia – śmierci męczeńskiej, to właśnie bohaterstwo. 

Pecunia non olet

Atreju

A więc jej ojciec jest psychopatą?

Funkcjonowanie w przemocowym środowisku jest doskonale poznanym procesem psychologicznym, ale i społecznym. W środowisku, w którym jest tak powszechna akceptacja dla zachowań przemocowych, ktoś, kto ma do nich predyspozycje, będzie czuł się jak ryba w wodzie. Pamiętajmy, że nawet dzisiaj trwa ożywiona dyskusja o czymś tak błahym, jak klaps. A teraz pomyślmy o środowisku społecznym, które w całości funkcjonuje dzięki pozycji siły i ciągłej groźbie zastosowania przemocy wobec słabszych. Jakby nie patrzeć, cała historia kolonizacji opiera się na przemocy, zabójstwach i upokorzeniach. Na stosowaniu siły, przemocy i na poczuciu wyższości. De Leon jest po prostu idealnym reprezentantem klasycznego granda, czyli posiadacza niewolników, autorytarnego władcy. Nic dziwnego, że przekłada te schematy zachowań na sprawy rodzinne. I to również jest dobrze opisany w psychologii mechanizm. ALE! Twoja sugestia wcale nie jest pozbawiona podstaw. Funkcjonując w takim, a nie innym środowisku kulturowym, Manuel miał idealne warunki do realizowania swoich sadystycznych zapędów, dlatego wcale nie będę się sprzeciwiał pomysłowi, że mógł być psychopatą. Tyle tylko, że w jego położeniu nie było to aż tak niezwykłe, ze względu na społeczne przyzwolenie na przemoc i to taką daleko posuniętą. To trochę jak z Supermanem na Kryptonie. Gdzie każdy ma supermoce, ten nikt nie jest superbohaterem.

Jego zaś zachowanie odbiega od ideałów szlacheckich, do których go porównywałem.

Chyba tylko u Prusa, Sienkiewicza i u Jane Austen występują takie ideały. W rzeczywistości szlachta, również w XIX i XX wieku, szczególnie ta, która opierała swój sukces na niewolnictwie, zdecydowanie odbiegała od jakichkolwiek ideałów. Nawet po oficjalnym zniesieniu niewolnictwa, nawet dziś. Normą było odhumanizowanie ludności podległych, traktowanie ich jak zwierzęta albo przedmioty. To była ich norma społeczna i ich własny ideał.

[…] ja w ogóle nie wiem, czy oni mają możliwość zachowywać się inaczej. Jeśli żyją w takim darwinistycznym systemie, to tacy są i inni nie będą.

To bardzo odważne twierdzenie. Idąc tym torem myślenia można powiedzieć, że gdyby w latach 30tych Żydzi byli bardziej asertywni, to historia potoczyłaby się inaczej. I tak samo można powiedzieć o wszystkich podbitych ludach, nieważne, czy w Amerykach, Afryce czy Oceanii. Prawda jest taka, że w starciu z agresywną postawą Europejczyków, ich technologią oraz umiejętnością rozgrywania lokalnych konfliktów, żaden podbity naród nie miał najmniejszych szans. Ja w swoim opowiadaniu nieco tę sytuację przejaskrawiam, dając kulturze grandów więcej mocy politycznej i technologicznej. Akurat w historii Ameryki Płd. nigdy nie doszło do stworzenia ponadnarodowego organizmu w stylu USA. Narody latynoamerykańskie, hiszpańsko i portugalskojęzyczne były o wiele głębiej podzielone, niż ciągle wojujące ze sobą Anglia i Francja. Grandes Naciones de los Andes jest realizacją pewnych idei, które pojawiły się w XIX wieku, podobnie jak w Europie Wsch. funkcjonował panslawizm. I to jest element alternatywny, ale to tylko, powiedziałbym, kolorowa nakładka, żeby sobie pofantazjować na temat alternatywnego rozwoju polityki tamtego regionu. W rzeczywistości nie ma różnicy między tym, co ja opisałem, a faktyczną sytuacją narodów prekolumbijskich. Wszystkie poległy ze względu na własną słabość. Sprawa religii w tym wszystkim była tylko pewnego rodzaju nakładką, pretekstem. Europejczycy i tak by mordowali, bo taki był ich charakter. A czy robili to w imię Boga czy mamony, to już nie ma znaczenia.

Ogólnie mam wrażenie, że oceniasz bohaterów opowiadania z punktu widzenia współczesnej normy moralnej, gdzie ich zachowania są przynajmniej niestosowne, a nawet karygodne. I nie ma w tym nic złego. Ale zachowania bohaterów, moim zdaniem, kształtuje ich rzeczywistość i ich normy moralne. Wspomniała na ten temat, zdaje mi się, że bardzo celnie, bruce. No, bo w końcu popularną w Europie przez, hmmm, tysiące lat (?) karę chłosty traktujemy jako coś niezwykle brutalnego i niehumanitarnego. Ale przecież w czasach przykładowo średniowiecza, ocena systemu kar i wartości życia była zupełnie inna. Społeczeństwo niekoniecznie oburzało się na publiczną karę chłosty, bo dla nich był to standard prawny i moralny.

Dodam tylko, że nie usprawiedliwiam działań Manuela i reszty grandów. Staram się tylko tłumaczyć, dlaczego opisałem ich zachowania tak, a nie inaczej.

A jeszcze muszę przyznać, że taka rozmowa jest bardzo stymulująca. Biorąc pod uwagę, że chciałbym w przyszłości rozwinąć te uniwersum, to takie rozłożenie jego elementów na części pierwsze jest mi bardzo na rękę.

XXI century is a fucking failure!

Caern, ja właściwie nie mam nic więcej do powiedzenia. Zobaczysz jeszcze, co napiszą inni, żeby móc porównać. Dodam tylko, że pisząc o “ideałach szlacheckich” miałem na myśli pewien wzorzec zachowania. Ten wzorzec nie musi być “idealny”. W tym znaczeniu swój ideał mogą mieć również przestępcy.

Dzięki za rozmowę. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Atreju

Zobaczymy, jak się ułożą komentarz innych. Póki co dziękuję Ci bardzo za uwagi. To sporo do przemyślenia, szczególnie na kolejne próby pisania w tym uniwersum.

XXI century is a fucking failure!

 Pokazałeś ciekawy świat i poruszyłeś istotne problemy rdzennej ludności, wyjątkowo brutalnie traktowanej przez bogatych przybyszów.

Rozumiem desperację Rafaeli, ale jej metody, którymi próbuje wesprzeć miejscowych, wydają mi się kaprysem panienki z zamożnego domu, innymi słowy – chyba nie tędy droga, no ale skoro panna postanowiła umrzeć…

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

– Señorita, va­ma­nos! – na­le­gał na­sto­la­tek i wresz­cie do­cze­kał się re­ak­cji. → Obawiam się, że to słowo nie ma racji bytu w opowiadaniu, albowiem weszło do użytku w połowie XX wieku, a ta historia dzieje się znacznie wcześniej.

Proponuję: – Señorita, va­ma­nos! – na­le­gał chłopak i wresz­cie do­cze­kał się re­ak­cji.

 

Prę­dzej czy póź­niej każdy się ru­szył w oba­wie przed za­bru­dze­niem spód­ni­cy. → Czy w tej opowieści mężczyźni też noszą spódnice, czy może: Prę­dzej czy póź­niej każda się ru­szyła w oba­wie przed za­bru­dze­niem spód­ni­cy.

 

A po­tra­fił kląć rów­nie im­po­nu­ją­co, co Ra­fa­ela szki­co­wać.A po­tra­fił kląć rów­nie im­po­nu­ją­co, jak Ra­fa­ela szki­co­wać.

 

ci­snął w talii tak mocno, że le­d­wie mogła tchu zła­pać. → …ci­snął w talii tak mocno, że le­d­wie mogła dech zła­pać. Lub: …ci­snął w talii tak mocno, że le­d­wie mogła nabrać tchu.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika dech.

 

krył się po­si­wia­ły Ke­czu­an. → Raczej: …krył się po­si­wia­ły Indianin Ke­czu­a.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Keczua-i-Keczuanie;12715.html

Uwaga dotyczy także określenie, występującego wielokrotnie w dalszej części opowiadania.

 

Nie było to pierw­szy raz… → Nie był to pierw­szy raz

 

I nawet cięż­ko było po­wie­dzieć… → I nawet trudno było po­wie­dzieć

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

Qu­il­la, nowa ko­bie­ta w ze­spo­le, nie na­roz­ra­bia­ła. Mario nieco się jej oba­wiał, bo to w końcu już star­sza ko­bie­ta. → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję w drugim zdaniu: Mario nieco się jej oba­wiał, bo to w końcu miała już swoje lata.

 

Nie wy­pa­da­ło mu pić tyle samo, co żoł­nie­rze.Nie wy­pa­da­ło mu pić tyle samo, co żoł­nie­rzom.

 

Są też ba­becz­ki, cał­kiem ładne, trze­ba przy­znać. → Obawiam się, że to słowo, jako zbyt współczesne, nie ma racji bytu w opowiadaniu.

Proponuję: Są też kobiety całkiem ładne, trzeba przyznać.

 

ko­bie­ta od­bi­ła się od ścia­ny i pół­przy­tom­na osu­nę­ła na zie­mię. → Rzecz dzieje się w jadalni, więc: …ko­bie­ta od­bi­ła się od ścia­ny i pół­przy­tom­na osu­nę­ła na podłogę/ posadzkę.

 

Mario stał w holu ze spusz­czo­ny­mi rę­ka­mi. → A może: Mario stał w holu z opusz­czo­ny­mi rę­ka­mi.

 

byle tylko nie po­wie­dzieć praw­dy. Na­praw­dę się sta­rał… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję w drugim zdaniu: Bardzo się starał

 

Nawet zwie­rzę­ta do­mo­we no­si­ły ko­kar­dy z nie­bie­sko czer­wo­nych wstą­żek.Nawet zwie­rzę­ta do­mo­we no­si­ły ko­kar­dy z nie­bie­sko-czer­wo­nych wstą­żek. Lub: Nawet zwie­rzę­ta do­mo­we no­si­ły ko­kar­dy z nie­bie­skich i czer­wo­nych wstą­żek.

 

Ra­fa­ela spe­cjal­nie nie umo­co­wa­ła jej od­po­wied­nio mocno. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ra­fa­ela spe­cjal­nie nie przytwierdziła jej od­po­wied­nio mocno.

 

Kiedy jesz­cze atrium ko­tło­wa­ło się od wzbu­rzo­nych gran­dów… → Obawiam się, że atrium nie mogło się kotłować.

Pewnie miało być: Kiedy jesz­cze w atrium kotłowali się wzburzeni grandowie

 

Biały Puma nie szy­ko­wał się do obro­ny. → Wcześniej kilkakrotnie pisałeś o szamanie Biała Puma, więc: Biała Puma nie szy­ko­wał się do obro­ny.

 

sku­tecz­nie po­wa­li­ły sza­ma­na na ka­mien­ną po­sadz­kę. Mario cią­gle żył i pa­trzył na wła­sną krew, która pły­nę­ła w za­głę­bie­niach bruku. → Zdaje mi się, że posadzka i bruk to dwie całkiem różne powierzchnie/ nawierzchnie.

Proponuję: …sku­tecz­nie po­wa­li­ły sza­ma­na na ka­mien­ną podłogę. Mario cią­gle żył i pa­trzył na wła­sną krew, która pły­nę­ła w za­głę­bie­niach posadzki.

 

– Jasna Wi­ku­nio, wiemy, jak wiele po­świę­ci­łaś i chwa­li­my cię do wszyst­kich bogów od Me­xi­ków aż po Qul­la­suyu. – po­wie­dział sta­reń­ki i bar­dzo opa­lo­ny sza­man z ple­mion po­łu­dnio­wych. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

Aż sam jestem zaskoczony, ile błędów znalazłaś. Chyba ta amazońska wilgoć mnie przyćmiła. Jak zwykle dzięki za Twoją czujność i uważność. Siadam zaraz do tego.

XXI century is a fucking failure!

Caernie, nie bądź dla siebie zbyt surowy – wszak nie od dziś wiadomo, że poprawianie własnych tekstów to nie jakaś tam bułka z masłem. To trudne i żmudne przedsięwzięcie.

I cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej Caern!

 

Największym plusem opowiadania jest klimat. Widać wkład pracy w poznanie kultury południowej Ameryki. Środowisko i zwyczaje nie stanowią tylko tła dla właściwych wydarzeń, ale stanowią bazę dla całej fabuły i ogrywają pierwszorzędną rolę w budowaniu wspomnianego klimatu.

 

Fabuła jest poprowadzona sprawnie. Zastanowiło mnie tylko poświęcenie całej sceny z kopalnią właściwie wyłącznie na zapewnienie czytelnika, że dziewczyna widzi duchy. Dało się tego domyśleć już wcześniej, a później też mamy je wielokrotnie pokazane.

 

Pewną zagadkę stanowi dla mnie zakończenie. Ucieszyłem się, że tekst nie kończy się po prostu porażką dziewczyny i szamana, ale szczerze mówiąc nie jestem pewien, czym właściwie się kończy.

Mogliśmy się spodziewać, że postacie z rysunków dokądś trafią. Mogła to być alternatywna rzeczywistość, w której żyją teraz teraz spokojnie, bo dzięki rysunkom ktoś o nich pamięta, mogły to być zaświaty, do których z jakiegoś powodu nie mogli wcześniej dotrzeć, itp. Żadnej z tych opcji tekst nie przeczy, ale też żadnej nie potwierdza.

Do tego nagle dowiadujemy się o magicznej zdolności odsyłania ludzi z powrotem. Nie dość, że jest niespodziewana i wprowadzona trochę znikąd, to jeszcze nie dam głowy, czy na dobrą sprawę cokolwiek zmienia. Kilkuset (może nawet kilka tysięcy) ludzi wróci do życia, dadzą szamanom moc (która swoją drogą w tekście nie pojawia się ani razu i zastanawiam się, na czym polega), ale co to zmieni? Po lekturze odnoszę wrażenie, że biały człowiek po prostu powtórzyłby całą masakrę. Czy bohaterka skazała plemię na syzyfowe męczarnie?

Cieszę się, że końcówka skłania do przemyśleń, spróbuję jednak uzasadnić jeszcze z innej strony, dlaczego czuję po niej taki niedosyt. Zamyka ona tylko niektóre wątki opowiadania, i to w mojej ocenie nie są to wątki dominujące. Dziewczyna i szaman postanawiają się poświęcić, ale zagadka narysowanych postaci nie zostaje nawet do końca rozwiązana, a w głównych przepychankach białego człowieka z miejscową ludnością nic się nie zmienia. Rozumiem, że inna wersja obrazu została odsłonięta, ale z opisu wynika, że wszyscy po prostu ją odrzucili. Nie stali się przez to bardziej zawzięci, nie skłoniło ich to do przemyśleń, po prostu nic się nie stało. Jeśli jakiekolwiek konsekwencje były, nam, czytelnikom, nie dane jest już o nich przeczytać. Tylko córka straciła.

 

Krytykę napisać dużo łatwiej, niż pochwały, więc słowem podsumowania dodam, że czytało się sprawnie, dało się przenieść w miejsce akcji i zrozumieć dylematy bohaterów. Widać, że za całością stoi spójny pomysł, co do którego nawet, jeśli mam wątpliwości, to wiem, że z drugiej strony został przemyślany, a przedstawiona wizja jest spójna z zamiarem autora i skłania do dyskusji. Klikam do biblioteki. Gdyby podrasować końcówkę, nominowałbym do piórka ;)

 

Niżej uwagi nazbierane na bieżąco:

 

Powietrze zrobiło się tak gęste i kleiste, że nawet dźwięk roznosił się wolniej.

Rozumiem metaforę, ale fizyka działa dokładnie na odwrót devil W gęstszych ośrodkach prędkość dźwięku jest większa niż w powietrzu.

Gdyby miał przy sobie jakąś zakąskę, to może wykazałyby jakieś zainteresowanie, ale skoro nie, to nie.

Może drugie “jakieś” pominąć, żeby nie było powtórzenia?

Inti Aruna, kierownik wycinki zauważył Rafaelę

“Kierownik wycinki” jest tu prawdopodobnie wtrąceniem, więc wydzielamy je z obu stron.

– Jeszcze wszystkich nie odesłałam – oznajmiła i bez lepszego wytłumaczenia, wróciła do szkicowania.

“Bez lepszego wytłumaczenia” brzmi, jakby wytłumaczenia nie było, a nie jakby dziewczyna nie chciała o nim powiedzieć. Może lepiej coś w stylu “bez dalszych wytłumaczeń”/”odmawiając dalszego tłumaczenia”?

Ona jednak nie zrobiła tego z szacunku do ojca ani tym bardziej z uwielbienia dla jego pracy. Bardziej martwił ją gorset sukni, który cisnął w talii tak mocno, że ledwie mogła tchu złapać.

Czyli że powodem, dla którego córka tam przyszła, nie był szacunek do ojca, tylko cisnący gorset sukni?

Nawet grandowie, ci pozbawieni lęku przez zabobonem zdobywcy świata[,+] czasem boją się zaglądać tam, gdzie nie trzeba.

To chyba też jest wtrącenie, chociaż na wszelki wypadek mógłby na to zerknąć ktoś mądrzejszy ode mnie.

i dokładnie tak się Rafaela czuła, połknięta przez żal zapomnianych ludzi. Wszyscy oni trwali tu nadal, skryci w cieniach i zakamarkach zalanych sztolni. Bez ruchu, bez wyrazu, bez najcichszego nawet dźwięku, a nawet bez koloru, utkwili w świecie ludzi, w dniu dzisiejszym.

Zapomniani ludzie utkwili w świecie ludzi, nie brzmi to najlepiej. Może lepiej coś w stylu “utkwili w świecie ludzi dzisiejszych”/”utkwili w teraźniejszości”?

– Czy to jest poświęcenie!

Prawdopodobnie brakujący pytajnik. Widzę, że wcześniej Bruce zwróciła uwagę, że nie ma wykrzyknika. Może być jedno i drugie ;)

Zawsze, gdy spoglądała w kamienne oblicza cieni, marzyła o tym, by już nie żyć, nie istnieć albo tak jak oni, dołączyć do niemej widowni i trwać bez słowa.

“Tak jak oni” nie wydzielałbym wcale albo wydzielił z obu stron.

– Jest nas za mało. Grandowie znaleźli i zabili większość z yachaq. Dlatego nie mamy już magii. W naszej okolicy jestem ostatni. A czy gdzieś w kraju są jeszcze inni? Nie wiem. Nie czuję ich, nie czuję mocy, energia nie płynie. Obawiam się, że jestem sam.

[…]

Widziałam niektórych yachaq. Widziałam ich obok ciebie, w dżungli. Oni tylko czekają na twój sygnał.

Ja też o nich wcześniej czytałem i zdziwiła mnie wypowiedź szamana, mówiąca, że nie wie o innych ;)

Maszyna kopciła i prychała, jak niezaleczony gruźlik, a jej prędkość nie imponowała.

Trochę sztucznie i naokoło, może lepiej np. “wlokąc się przy tym niemiłosiernie”, chociaż to tylko moja preferencja.

Cały ten rozgardiasz funkcjonował dzięki zaangażowaniu Mario. Wśród służby cichcem sobie opowiadano, że majordomus posługiwał się szamańską mocą

Prawdopodobnie zbędne “sobie”. Mi naturalniej brzmi też inny szyk: “Wśród służby opowiadano cichcem, że…”.

Chwycili Keczuana za ręce, ale on z łatwością ich rozłożył, ponieważ był wielkim wojownikiem.

Chętnie przeczytałbym chociaż wzmiankę o tym, jak to zrobił.

 

Pozdrawiam :)

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Ostamie, ja zrozumiałam, że dziewczyna ma moc psychopompa – może przeprowadzać ludzi na drugą stronę granicy. A skoro sama znalazła się po drugiej – to na pierwszą.

Babska logika rządzi!

Być może problem jest tylko z moimi odczuciami, ale poczułem tu niedosyt – jest szansa, że nie było źle, tylko liczyłem na więcej. Ciężko mi powiedzieć, próbuję znaleźć jakieś uzasadnienie dla swoich wrażeń.

Zgadzam się z teorią z psychopompem, ale wydaje mi się, że moje argumenty ciągle mają rację bytu. Dodam co najwyżej, że zagadka zjaw została może rozwiązana, ale wygląda to tak, jakby rozwiązaniem okazał się brak zagadki. Przez cały czas wyglądało, jakby duchy udawały się na wieczny spoczynek i okazało się, że po prostu się tam udają. Nie ma żadnego haczyka oprócz tego, że mogą wracać.

Oczywiście można też powiedzieć, że możliwość powrotu jest ogromnym “haczykiem” i czuję się trochę głupio pisząc to, skoro sam mam chroniczne problemy z pisaniem zrozumiałych końcówek, ale może przez to robię się przewrażliwiony na tym punkcie ;)

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

regulatorzy Finkla

Wreszcie zasiadłem do poprawienia baboli. Dziękuję Wam za pomoc serdecznie.

Jeszcze tylko słowo odnośnie uwagi regulatorzy na temat odmiany Keczuan / Indian Keczua. Na stronie sjp sprawa poddana jest w wątpliwość z jednoczesnym wskazaniem na wersję Indian Keczua. No i mam zagwozdkę. Pozwoliłem sobie to na razie zostawić w mojej wersji, a to ze względu na tłumaczenie. W j. hiszpańskim istnieje forma odróżniająca rodzaj żeński od męskiego, np. polaca (Polka) – polaco (Polak). W l.m. również wszelkie nazwy własne mają wersję odmienioną, np. polacos. W wersji południowoamerykańskiej różnica w odmianach osobowych pojawia się tylko w l.m. (brak europejskiej wersji vosotros, czyli “wy”) a wszystko inne jest takie same. Dlatego w przełożeniu na j. polski zostawiłem formy odmieniane. I to jest moje własne tłumaczenie/usprawiedliwienie (oprócz faktu, że tak mi się o wiele wygodniej pisało ;) ) Natomiast Twoja uwaga poruszyła procesy mózgowe i postanowiłem rzecz skonsultować dalej. Poczekam wiec jeszcze chwilę na wynik konsultacji i jeśli wyjdzie, żem głąb, to pozmieniam.

XXI century is a fucking failure!

ostam

Dzięki serdeczne za wnikliwe przeczytanie. Naprawdę bardzo się cieszę, że dobrze Ci się czytało i że doceniłeś moją pracę. Co do szczegółowych baboli, to dziękuję za czujność. Na niektóre z Twoich uwag chciałbym oddzielnie odpowiedzieć.

Zastanowiło mnie tylko poświęcenie całej sceny z kopalnią właściwie wyłącznie na zapewnienie czytelnika, że dziewczyna widzi duchy.

Faktycznie, ta scena jest przyklepaniem czegoś, co właściwie już wiadomo. I również o tym pomyślałem pod koniec pracy nad tekstem. Zostawiłem tę scenę z kilku powodów. Po pierwsze, chciałem dać sobie w tekście trochę więcej miejsca i czasu na zbudowanie atmosfery. Nie miałem limitu znaków, więc pozwoliłem sobie zaszaleć i zatrzymać czytelnika, żeby został w tym smutnym świecie nieco dłużej. Po drugie zaś, zależało mi na tym, aby bardziej podkreślić nie tylko fakt istnienia duchów, ale też skupić się na natręctwach Rafaeli. Jej upór w odsyłaniu duchów wydał mi się wcześniej za mało nabudowany. Poprzedni komentujący zwrócili uwagę na nieco dziecinny i nie do końca pozytywny charakter bohaterki. A mi o to właśnie chodziło. Chciałem, żeby nie była śliczną dziewczynką, pokrzywdzoną przez los, tylko właśnie nieco niepełnosprawną społecznie, czasem wręcz autystyczną osobą i niejednoznaczną postacią. Dlatego uznałem, że ta scena pozwoli mi zbudować charakter głównej bohaterki.

Rozumiem metaforę, ale fizyka działa dokładnie na odwrót devil W gęstszych ośrodkach prędkość dźwięku jest większa niż w powietrzu.

Oczywiście, masz rację, ale tu jednak będę się upierał przy swoim. Dokładnie chodzi o metaforę, gdzie “gęste i kleiste” powoduje, że wszystko jest powolne i leniwe.

 

Ja też o nich wcześniej czytałem i zdziwiła mnie wypowiedź szamana, mówiąca, że nie wie o innych ;)

To dlatego, że tylko Rafaela ich widziała w formie duchów.

Trochę sztucznie i naokoło, może lepiej np. “wlokąc się przy tym niemiłosiernie”, chociaż to tylko moja preferencja.

Fajne, to mi się podoba :)

Chętnie przeczytałbym chociaż wzmiankę o tym, jak to zrobił.

W pierwszej wersji tekstu pokusiłem się o krótki opis tego zwarcia, ale w końcu zrezygnowałem. Uznałem, że scena walki jest tu najmniej istotna, a ważniejsze jest to, co z jego akcji wynikło.

 

Jeśli chodzi o zakończenie, to moja myśl była taka, jak wskazała Finkla. Rafaela ma moc odsyłania duchów w obie strony, z jednego świat do drugiego. Dlatego, kiedy znalazła się w świecie duchów, szamani z Białą Puma na czele wręczyli jej szkicownik, aby teraz odesłać ich na powrót do świata żywych i by mogli rozpocząć rewolucję. Cały koncept zasadza się właśnie na niedopowiedzeniu, na niejasności. Specjalnie nie tłumaczę pochodzenia duchów, skąd się biorą i dlaczego. Natomiast zmęczenie i bezsiła Rafaeli miała właśnie wynikać z tego, że musi ona z obecnością duchów radzić sobie całe życie (choć tego nie mówię wprost) i stąd również bierze się jej motywacja do działania oraz zmęczenie życiem. Trochę to łopatologicznie wykładam i przyznam, że nie lubię tak się tłumaczyć, ale chciałbym rozwiać Twoje wątpliwości.

Jeśli chodzi o końcówkę, to bardzo mnie zmartwiło, że nie do końca była dla Ciebie zrozumiała. Starałem się unikać wymuszonych infodumpów i miałem nadzieję, że opis, który zbudowałem, będzie wystarczający. Jeśli znajdziesz jeszcze chwilę, to napisz, proszę, co Twoim zdaniem pomogłoby końcówce?

I na koniec jeszcze:

Klikam do biblioteki. Gdyby podrasować końcówkę, nominowałbym do piórka

Dziękuję bardzo za klika. W wypadku tego opowiadania uznanie czytelników cieszy mnie dwukrotnie, ponieważ faktycznie się przy tym napracowałem. Najwyraźniej jednak niewystarczająco, bo, cholera jasna, znaleźliście wszyscy sporo potknięć, które mnie samego zaskoczyły. Obawiam się więc, że potencjalne piórkowanie rozpędziła ilość błędów. Oj, nauka jeszcze przede mną.

 

XXI century is a fucking failure!

Ja też kliknąłem, komentarz wkrótce:)

Слава Україні!

Golodh

Serdecznie dziękuję :)

XXI century is a fucking failure!

Caernie, jestem przekonana, że po konsultacji wyzbędziesz się wszelkich wątpliwości i podejmiesz słuszną decyzję. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Caern przemyślałem kilka rzeczy i na fali tych przemyśleń postanowiłem przeczytać jeszcze raz, bo miałem silne podejrzenie, że kilka istotnych elementów tekstu mi umknęło ;)

 

Ja też o nich wcześniej czytałem i zdziwiła mnie wypowiedź szamana, mówiąca, że nie wie o innych ;)

To dlatego, że tylko Rafaela ich widziała w formie duchów.

Z pewnym niepokojem zauważyłem, że przez pierwszą połowę tekstu traktowałem wszystkich Keczuan obserwujących bohaterkę jako żywych ludzi. Być może zawiodła moja domyślność, ale Indianie stojący w dżungli brzmieli dość realistycznie.

Za to jeśli chodzi o szamanów wspomnianych na starcie, mam poważne wątpliwości, czy w ogóle dało się ich zinterpretować jako duchy. Przedtem mieliśmy dopiero wzmiankę o tym, że bohaterka kogoś odsyła, dłuższy opis wszędobylskich zjaw dopiero się pojawi. Do tego mamy jednego żywego szamana, z którym toczy się rozmowa. Dlaczego reszta nie miałaby być żywa?

 

Sam dialog też nie wskazuje na to, że szamani byli zjawami:

– Widziałam niektórych yachaq. Widziałam ich obok ciebie, w dżungli. Oni tylko czekają na twój sygnał.

– Nic nie mogą zrobić. Jest ich za mało. A nam potrzeba wielkiej siły. Wielkiej mocy.

W jaki sposób nieruchome zjawy mogą czekać na sygnał? I w czym przeszkadza to, że duchów jest za mało? Czy to jakiś element szamańskiej magii, że czerpie energię z duchów? Jeśli tak, może warto o tym wspomnieć, bo w obecnej postaci rozmowa jest bardzo myląca. W tym świetle można by też zinterpretować dialog w końcówce:

– Dzięki tobie przyszedł czas podniesionego czoła. Czas walki. Podziel się z nami teraz swoją mocą i odeślij nas na powrót do świata życia, abyśmy mogli oddać naszą moc żyjącym yachaq.

tak, że Keczuanie nie wracają do życia, tylko właśnie w jakiś sposób oddają tę energię? Tylko że z “jest ich za mało” wynika, że przed odesłaniem też dało się z nich czerpać moc, więc wygląda to na niespójność.

 

 

Muszę za to przyznać, że po ponownym przeczytaniu końcówka wypadła lepiej. Postaram się pokazać, czego wcześniej nie zauważyłem, a co tym razem nastroiło mnie do niej pozytywnie. W opowiadaniu mamy kilka głównych osi konfliktu:

 

Bohaterka chce dołączyć do duchów – pojawia się wielokrotnie, ale potraktowałem to jako narzekanie, a nie pełnoprawne pragnienie. Czytając jeszcze raz zauważyłem, że chęć “przeprowadzki” bohaterki na drugą stronę również przygotowuje końcówkę, przez co nie można powiedzieć, że pojawia się ona “znikąd”. Co najwyżej można by spróbować pociągnąć to nieco dłużej i stworzyć bardziej wyraźne połączenie z finałem.

 

Bohaterka chce, żeby szaman przestał być obojętny. Wątek konfliktu z Mario też był dla mnie nieco mniej wyraźny przy pierwszym czytaniu. W szczególności dialog podczas wizyty w kopalni ciężej było zrozumieć i zarejestrowałem z niego tylko, że mamy wprowadzoną postać szamana i że nie chce zrobić rewolucji. Teraz widzę, że wątek dostaje więcej “czasu kamery”, niż mi się wydawało.

 

Bohaterka nie chce być posłuszna ojcu, ale ulega przemocy. Tutaj ciągle czuję pewien niedosyt. W wątku nic się nie zmienia – bohaterka przez cały czas opiera się ojcu, a ten ciągle ją bije. I tak do końca, tylko że bicie okazuje się w końcu zbyt silne. Przedstawiony przebieg wydarzeń jest perfekcyjnie spójny, ma sens i szczerze mówiąc nie wiem, czy te pozytywy nie zostały zrujnowane, gdyby cokolwiek ruszyć. Z drugiej strony, jeśli bicie jest jednym z głównych wydarzeń przesuwających fabułę do przodu, chętnie przeczytałbym, że końcówka jakoś burzy ten status quo. Może nawet nie zmieniać końcówki, tylko wcześniejsze wydarzenia? Np. ojciec wspomina za każdym razem, że bije córkę, ale mimo wszystko ją kocha, więc nie chce zabić, aż w końcu jest zmiana i przestaje nad sobą panować? Nie mówię, że to rozwiązałoby problem, ale mam nadzieję, że udało się wyjaśnić, o co mi chodzi.

 

Bohaterka chce, żeby grandowie przestali krzywdzić miejscowych. Tutaj trzeba się nauczyć czytać, z opisu jasno wynika, że jej ojciec stracił posadę i przynajmniej tę krzywdę udało się wyrządzić reżimowi ;)

 

Zakończenie jest już jasne, moje wątpliwości można potraktować na plus jako wywołane tekstem przemyślenia. Opowiadanie zyskało przy drugim czytaniu, co nie dość, że samo w sobie jest zaletą, to ogółem rozwiązuje moje wcześniejsze wątpliwości, także z tym piórkiem można spróbować :)

 

Jeszcze jedna uwaga. Gdy bohaterka została w pokoju, mówi następujące słowa:

Czy to działa również w drugą stronę? Czy to normalne, że gadam sama do siebie?

Przedtem mamy opis tego, że nie wiadomo, czy zjawy chcą być odesłane. Nie jestem pewien, do czego miałoby się odnosić pierwsze pytanie, chyba że zapowiada końcówkę, ale to już bez przesady, na to by chyba nie wpadła :P

 

Pozdrawiam :)

It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead

Hej 

Bardzo dobre opowiadanie, a choć akcja rozwija się pomału to napięcie wciąż narasta, trzymając przy lekturze. Generalnie opowiadanie skupia się na przedstawieniu dramatu bohaterki i tubylców. To jest ryzykowny zabieg, bo wiele zależało od końcówki opowiadania, a ta wyszła w mojej ocenie znakomicie. Dramat się dopełnia, a nawet znalazło się miejsce na odrobinę nadziei dla Indian. 

Niedopowiedzenie na końcu historii ( tak to odbieram, bo przecież nie wiem na ile duchy wzmocnią Indian i czy dzięki nim da się pokonać najeźdźców), też fajnie wpasowuje się w dość ciężki klimat opowiadania :). 

 

Klikam i chętnie dorzucę kolejną nominacje :) 

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Przede wszystkim w Ameryce Płd. nie ma dżungli. Jest las deszczowy czy puszcza, tak jak się mówi na Amazonię Puszcza Amazońska. Dżungla występuje w Indiach, na Malajach czy Indonezji. Potoczny błąd, faktycznie niektórzy nie zwracają na to uwagi.

Inna rzecz, Indianie nie byli niewolnikami, nie byliby nimi również w świecie alternatywnym, po prostu wynikało to z ich mentalności. Własnie problem z tym światem alternatywnym, przez chwilę się też zastanawiałem, gdzie właściwie toczy się akcja tego opowiadania. Wyszło mi, że w Peru, bo Andy, bryza, hiszpańscy panowie, gdzieś wspomniana inkaska księżniczka… Dopiero potem z tagów i komentarzy Autora dowiedziałem się, ze to jednak alternatywa. Sęk w tym, ze gdyby, powiedzmy opowiadanie ukazało się w jakiejś papierowej antologii, gdzie przecież nie ma tagów ani [zazwyczaj] komentarzy autora, czytelnik mógłby czuć się zagubiony.

Sam tekst wydal mi się trochę naiwny, a tematyka biednych wyzyskiwanych Indian jest tak mocno wyeksploatowana, ze to już naprawdę nie wzrusza, przynajmniej mnie.

I jeszcze ten dysonans czasowy, przypuszczalnie 19 wiek i nowoczesne maszyny do wyrębu lasu, zadziwiające… ale jest też jeden jasny promyczek – olinguito – z początku myślałem, że to wymyślony stwór, skoro świat alternatywny w końcu, sprawdziłem jednak. I ku memu zaskoczeniu to prawdziwy zwierzak, o którym nigdy nie słyszałem, niedawno zresztą odkryty.

Hmmm… wezmę nieco w obronę tekst. :) Niewolnictwo Indian niestety było. Czytałam sporo dyskusji na ten temat na historycznych portalach. Oczywiście znawcą w tej materii nie jestem, ale czytałam i wiem, że najeźdźcy starali się zniewolić ich i im się to w pewnym stopniu jednak udało. 

Opowiadanie jest z gatunku sf, nie wszystko da się zatem umiejscowić ściśle w czasie i przestrzeni, jakie znamy z dziejów świata. Fantastyka wymyka się z narzuconych przez historię reguł czasowo-przestrzennych i chwała jej za to. :)

Pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Agroeling

Mam nadzieję, że mimo wszystko nie czułeś straty czasu, czytają mój tekst.

Jeśli chodzi o pojęcie “dżungla” to owszem, według nazewnictwa ekologicznego masz rację. Jednak używanie nazw dżungla/lasy deszczowe i innych jest powszechne, szczególnie w opracowaniach publicystycznych, a nawet w naukowych. Polecam uwadze szczególnie serię artykułów o “Ludzie Tygrysa” autorstwa Adama Piore, które traktują o ukrytych plemionach, które do dziś żyją z dala od cywilizacji w Amazonii. W tych opracowaniach notorycznie używa się pojęcia dżungla, nawet w opisach okresów historycznych, kiedy swoją działalność uprawiali niesławni sertanistas (tacy półlegalni “promotorzy” kultury zachodu i religii chrześcijańskiej). Opierając się na różnych źródłach postanowiłem posłużyć się słowem “dżungla” jeszcze z jednego powodu. Po prostu czytelnikowi z naszej strefy klimatycznej łatwiej jest zobrazować sobie ekosystem, w jakim toczy się akcja opowiadania. Natomiast chciałbym jeszcze zauważyć, że czasami zamiennie posługuję się nawet pojęciem “las”. A przecież, naukowo rzecz biorąc, to jest jeszcze coś innego. Nazewnictwo naukowe wyewoluowało na bazie słownictwa potocznego, w którym las, dżungla, puszcza itp. są to te same miejsca, czyli dzikie ostępy, niezasiedlone przez ludzi, w których pośród drzew mieszkają zwierzęta. Dlatego dla ludów Keczua ich dom to po prostu las.

To wszystko semantyka i można na ten temat prowadzić długotrwałe rozważania, jednak jest jeszcze jeden element układanki, o którym warto pamiętać. Mówimy o opowiadaniu, a nie rozprawce naukowej. Zawsze staram się trzymać właściwej terminologii i nie tłumaczyć sobie lenistwa umysłowego “bo magia”, ale wszystko musi mieć swoje granice. Z tego również powodu nie rozdzielam konkretnych plemion na oddzielne byty, tylko wrzucam je do wspólnego worka pod nazwą Keczuanie.

Indianie nie byli niewolnikami, nie byliby nimi również w świecie alternatywnym, po prostu wynikało to z ich mentalności

Nie mogę się z tym zgodzić. W obu Amerykach istniało niewolnictwo i mam tu na myśli nie tylko znane z kultury popularnej czarne niewolnictwo w USA. Zanim ktokolwiek w ogóle pomyślał o Jankesach, na wszystkich lądach biały człowiek podporządkował sobie autochtonów na zasadach stricte feudalnych, choć owszem, czasem na zasadach niby rynkowych. Ale było to niewolnictwo i nie ma co do tego wątpliwości. A to, że osoba z ludów podbitych nie była nazywana formalnie niewolnikiem, to kwestia tylko i wyłącznie zabiegów marketingowych kolonozatorów. A co do mentalności Idnian z kategorii podniesionego czoła – to jest chyba wydźwięk jakiejś romantycznej legendy, pisanej przez nadmiernie rozmarzonych obrońców praw człowieka. Gdyby faktycznie ta mentalność Indian była tak twarda i niewzruszona, to na przełomie XIX i XX wieku nie doszłoby do wręcz epidemii alkoholizmu i prostytucji wśród ludów pierwotnych. Problem ten był tak wielki, że poprzez uzależnienie finansowe doprowadził pośrednio do upadku potężnej Komanczerii w Ameryce Północnej, o czym nawet wspominam w opowiadaniu.

I jeszcze ten dysonans czasowy, przypuszczalnie 19 wiek i nowoczesne maszyny do wyrębu lasu, zadziwiające

Będzie to jeden z niewielu przypadków, kiedy pozwolę sobie na tłumaczenie w stylu “bo fantastyka”. Ale nawet tutaj nie jest to zupełnie pozbawione podstaw. Wspominałem o tym już wcześniej w dyskusji. Koncepcję rozwoju technologicznego oparłem na własnej interpretacji rozwoju znanej z naszego świata technologii. Oparłem się w swoich rozważaniach na historii powstania broni maszynowej oraz maszyn parowych. Oba wynalazki funkcjonowały już w początkach XIX wieku (oczywiście nawet wcześniej, ale w postaci użytkowej to są początki XIX wieku). Jednak przeszkody w postaci braku odpowiedniej infrastruktury i koncepcji technologicznych spowodowały, że te wynalazki potrzebowały jeszcze około 40-50 lat, aby wejść do powszechnego użytku. W mojej luźnej interpretacji założyłem, że gdyby istniał organizm państwowy odpowiednio bogaty, jak na realia XIX wieku, wtedy, być może, historia potoczyłaby się inaczej. W czasach, o których mniej więcej piszę, Amazonia i Andy oferowały przebogate złoża naturalne, tylko że nie było tam spójnego organizmu państwowego, który mógłby je eksploatować. Stąd się wzięło Grandes Naciones de los Andes. A jak wpływa na potęgę państwa rewolucyjny wynalazek, to wszyscy wiemy, np. wprowadzenie karabinu ładowanego odtylcowo albo czołgów.

Na koniec przywołam wypowiedź bruce, która fajnie napisała

Fantastyka wymyka się z narzuconych przez historię reguł czasowo-przestrzennych i chwała jej za to.

A ponieważ zgadzam się z tym w pełni, więc nie poczułem potrzeby konkretnego umiejscowienia opowieści w czasie, a zamiast tego pozwoliłem sobie na, po prostu, pofantazjowanie.

XXI century is a fucking failure!

Bardjaskier

Bardzo się cieszę, że opowiadanie przypadło Ci do gustu.

To jest ryzykowny zabieg, bo wiele zależało od końcówki opowiadania, a ta wyszła w mojej ocenie znakomicie.

Przyznam się bez bicia, że miałem duże obawy, czy będę w stanie sensownie historię zakończyć, aby nie popaść w jakiś banał. Nad zakończeniem głowiłem się najdłużej, a i tak w efekcie nie jest ono idealne. Na pewno udało mi się zrealizować przynajmniej jedno z własnych założeń, czyli nie sprowadzić całości do jakiejś martyrologicznej masakry biednych Indian, a raczej skupić się na rozterkach i przy okazji niezwykłych możliwościach, jakie dają zdolności bohaterki.

XXI century is a fucking failure!

Zgadzam się, że nacisk fabularny na bohaterkę robi dużo dobrego w całej historii. A to w połączeniu z problemami Indian tworzy dobrą mieszankę. Powodzenia przy ocenach loży i trzymam kciuki za piórko :) 

 

Pozdrawiam :) 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzo mi się spodobało. Przeczytałam jednym tchem. Brawo ty.

Bruce – No tak, oczywiście próbowano zrobić z Indian niewolników, ale było to jeszcze za konkwisty, i przede wszystkim na Karaibach, gdzie ludność tubylcza była najbardziej spolegliwa. Ale marnie, niestety się to dla nich skończyło, jak wiadomo. Nie byli odporni na choroby, i zastąpiono ich czarnymi z Afryki. Tak to wyglądało, w każdym razie potomków resztek imperiów Inków i Azteków raczej nie dało się zniewolić.

 

 

Caern – Spoko, to, jaki wybieram tekst do czytania, biorę całkowicie na siebie…

No jasne, dla nas Europejczyków właściwie każdy las zwrotnikowy jest dżunglą. Semantycznie słowo dżungla pochodzi z sanskrytu, i między innymi dlatego określa się nim lasy południowej Azji. Przyrodniczo również się różni las, powiedzmy na Borneo, a pomiędzy Puszczą Amazońską. A z tego, co wiem, w praktyce dżungla jest o wiele gęściejsza i trudniejsza do przebycia, niż las w Ameryce. Teraz, prawdę mówiąc, sam nie pamiętam, czy w książkach, których akcja toczy się w Amazonii, stosowano słówko dżungla. mam w pamięci dwie, przy okazji gorąco polecam, jeśli ich nie znasz –absolutnie klasyczny “Świat zaginiony” Conan Doylea, i “Zielone piekło” Maufraisa.

Niewolnictwo najpierw było na Haiti, i marnie się to skończyło, ale to był jeszcze 17 wiek. Indianie po prostu nie nadawali się do ciężkiej pracy, i przede wszystkim nie byli tak odporni na różne choroby i plagi, przywleczone przez najeźdźców. Dlatego przywieziono Murzynów z Afryki, co po dziś dzień widać w populacji takich krajów jak Brazylia czy Kolumbia. Zresztą Indian w Ameryce Płd. było niewiele, poza Inkami własciwie nic. Niżej Chile, gdzie Aurakanie walczyli z Hiszpanami prawie do końca 19 wieku, w Amazonii schowani w głębi puszczy, a na terenach dzisiejszej Argentyny prawie wcale.

Na koniec dysonans czasowy. Musisz pamiętać, że oceniam opowiadanie z punktu widzenia czytelnika, nie jestem żadnym znawcą, i jak mnie coś gryzie, to gryzie… Stąd nowoczesne maszyny wydały mi się nie na miejscu, bo po prostu nie wiedziałem nic o czasie i miejscu akcji Twojego opowiadania. Dlatego nie pasowały. Oczywiście masz prawo do tego, by zamieszczać w swoich utworach to, na co masz ochotę. ale żeby czytelnik nie czuł się zdezorientowany, jest na to prosty sposób – umieszczasz na początku tekstu datę i miejsce akcji, tak często robili klasyczni autorzy, czy to w formie dziennika czy czegoś innego, obojętnie, i problem znika. Bo zdaje się, nie tylko ja byłem lekko zdezorientowany Twoim światem alternatywnym.

Śruba Archimedesa to też maszyna i też kiedyś była nowa… ;-)

Babska logika rządzi!

Agroeling, rozumiem, co miałeś na myśli. :)

Co do umiejscawiania akcji danego opowiadania w konkretnym czasie i przestrzeni, na tym Portalu jestem zdecydowanie zwolenniczką duuużej swobody. :)

Czuję się niejako w obowiązku “walczyć/bronić” opowiadania, bo jako pierwsza je nominowałam i uważam, że na to zasługuje. ;)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Dziękuję za podzielenie się opowiadaniem! Sprawnie odmalowany krajobraz i kultura Ameryki Południowej może się podobać, fabuła utrzymuje w napięciu i gdzieniegdzie zaskakuje. Moje próby literackie raczej nie bywają równie udane, więc wszystkie dalsze uwagi biorę w ten nawias, że całokształt zdecydowanie doceniam. Postaram się, aby były przydatne, ale dotyczą raczej szczegółów.

Zupełnie umknęła mi koncepcja Grandes Naciones de los Andes jako czegoś zbliżonego politycznie do naszych Stanów Zjednoczonych. Na podstawie tekstu zakładałem tylko, że przemysłowcy kurtuazyjnie opisują tym określeniem swoją wspólnotę, aby nie podkreślać niepotrzebnie różnic narodowościowych. Zorientowałem się w zamyśle dopiero po lekturze komentarzy. Natomiast epoka nie budziła wątpliwości – późny XIX wiek z elementami łagodnego steampunku (przedwczesne maszyny górnicze i tym podobne). Wiek bohaterki nie raził mnie szczególnie: owszem, łapałem się na postrzeganiu jej jako nastolatki, ale jasne, że nie miała warunków, aby prawidłowo rozwinąć dojrzałość myśli i emocji.

Mało kto wiedział, że Biała Puma z chęcią przybierał swoje drugie wcielenie, znane wszystkim pod imieniem Mario. Co było jeszcze bardziej zaskakujące nawet dla niego samego, to fakt, że lubił pracę w haciendzie Manuela de León. Jako majordomus, Mario spełniał obowiązki skrupulatnie, a podwładnych karcił z iście grandowskim gestem.

Tutaj przez jakiś czas spodziewałem się zwrotu akcji w stylu, że Mario tak tylko igra z panienką, a gdy przyjdzie co do czego, w pełni poprze jej ojca. (Przy okazji, słowo “hacjenda” przyjęło się spolszczone z jotą). Fabuła potoczyła się w inną stronę, ale i tak wyszło dość dziwnie, że oddał życie za arystokratkę, którą traktował w najlepszym razie pobłażliwie, a nie za kogoś ze swojego ludu. Ogólniej, mam kłopot ze zrozumieniem motywów tej postaci i nie wiem, czy dostatecznie tłumaczy to jej obcość kulturowa.

Z odniesień do innych komentarzy: nie wpadłem na to, że moc Rafaeli pozwala przesyłać ludzi w obie strony, ale skoro Finkla to dostrzegła, może to kwestia oczytania w konkretnych podgatunkach fantasy. Niemniej kłopot logiczny – względem tamtych yachaq, których bohaterka widziała na początku między drzewami – wciąż istnieje. Gdyby byli “po drugiej stronie”, w zaświatach, nie mogłaby ich dostrzec (tak jak nie widziała duchów, które już uwolniła); a gdyby byli po ich stronie, o ile dobrze rozumiem, już wtedy mogliby wesprzeć Maria.

Zgodzę się, że reakcja Manuela na wyczyn córki wydaje się mocno przerysowana. Skompromitowała go przed prezydentem i resztą gości, ale zakatowanie jej na ich oczach tylko pogorszy sytuację. A był przedstawiony jako ktoś potrafiący planować, nie szaleniec. Nie przeszkadzało mi natomiast określenie “dżungla”, jest już raczej powszechnie przyjęte dla dowolnego wilgotnego lasu równikowego, przynajmniej potocznie. A co do traktowania Indian – wydaje mi się dość zgodne z tym, co zdarzało mi się czytać o Ameryce Południowej: nie tyle niewolnictwo, co system pracy najemnej w upadlających warunkach powiązany z odbieraniem im wcześniejszej podstawy bytowej (dewastacja środowiska naturalnego) i częstymi bandyckimi napadami na wioski przy obojętnej postawie lub nieoficjalnym poparciu władz.

Z drobiazgów redakcyjnych w tekście zwróciłem uwagę na “kapucyna”, to mnich lub ewentualnie gatunek ptaka, a małpy jednak kapucynki. Miejscami niedociągnięcia w interpunkcji, na przykład:

– Z całym szacunkiem Grand Señorita de León

Brakuje przecinka przed wołaczem.

Las wyglądał, jak zaśnieżony i przejaskrawiony autochrom.

Zbędny przecinek, człon porównawczy nie tworzy zdania podrzędnego.

 

Z przyjemnością dobijam do Biblioteki i pozdrawiam!

ostam

Dałem sobie chwilę na przemyślenie tego, co napisałeś i wprowadziłem kilka zmian.

– Wi­dzia­łam nie­któ­rych yachaq. Wi­dzia­łam ich obok cie­bie, w dżun­gli. Oni tylko cze­ka­ją na twój sy­gnał.

– Nic nie mogą zro­bić. Są po drugiej stronie. Ty ich tam odesłałaś, a przez to ja nie mogę skorzystać z ich energii. A nam po­trze­ba wiel­kiej siły. Wiel­kiej mocy.

czyli wychodzi na to, że Puma cały czas miał świadomość, że to były duchy, ale dopiero teraz czytelnik to może zrozumieć. Jednocześnie podkreśla, że to z winy Rafaeli yachaq znaleźli się poza jego zasięgiem. Scena nabiera nieco mocniejszego wydźwięku, moim zdaniem i dodatkowo motywuje końcową wycieczkę Rafaeli do drugiego świata, żeby przywrócić szamanów.

Keczuanie nie wracają do życia, tylko właśnie w jakiś sposób oddają tę energię?

Faktycznie, to była niespójność. Mój zamysł polegał na tym, że Rafaela w końcowej scenie zacznie odsyłać duchy do świata żywych, ale ich nie ożywia. Będąc w świecie żywych duchy szamanów oddają swoją moc żyjącym szamanom. Wcześniej nie mogą tego zrobić. Dlatego ze sceny 2 wyciąłem obecność szamanów duchów, bo oni tu po prostu nie mogą być.

Nie zmienia to wydźwięku opowiadania, jedynie naprawia “technikalia” mocy Rafaeli.

Uff… Dzięki za zwrócenie uwagi na ten problem.

XXI century is a fucking failure!

Ślimak Zagłady

Bardzo się cieszę, że dobrze Ci się czytało.

Zupełnie umknęła mi koncepcja Grandes Naciones de los Andes jako czegoś zbliżonego politycznie do naszych Stanów Zjednoczonych.

Faktycznie, moim zamysłem było funkcjonowanie czegoś w rodzaju Stanów Zjednoczonych Ameryki Południowej albo nawet Państw Andyjskich. Nie zagłębiałem się nadmiernie w opis sytuacji politycznej, ponieważ nie do końca było mi to potrzebne. Bardziej chodziło o wrażenie istnienia jakiegoś tworu lub umowy o zasięgu większym niż jedno państwo. Na dobrą sprawę nawet i Twoje tłumaczenie spełnia taką funkcję, więc w zasadzie nie ma nic złego w tej interpretacji. Z pewnością kiedyś, gdy wrócę do tego uniwersum, temat opiszę porządnie.

Niemniej kłopot logiczny – względem tamtych yachaq, których bohaterka widziała na początku między drzewami – wciąż istnieje.

Masz rację, już wcześniej ten problem poruszył również ostam. Faktycznie było to niedopatrzenie z mojej strony, które dzięki Wam zmodyfikowałem. To jest pozostałość po work-in-progress, kiedy pewne elementy miały funkcjonować nieco inaczej. Mam nadzieję, że teraz już będzie to się układać logicznie.

A, jeszcze przy okazji – dzięki za wyłapanie jeszcze kilku potknięć.

XXI century is a fucking failure!

I oto jestem.

Kliknąłem, bo uważam to za całkiem udane opowiadanie. Prezentujesz zarówno ciekawy pomysł (odsyłanie “na drugą stronę” przez obrazy), imho udany andyjsko-hiszpański klimat (wydaje mi się, że podobny do “Nadchodzi czas pioruna” i choć tamto czytałem dawno, to świta mi, że to to samo uniwersum:P), a przy tym konsekwentnie domykasz większość wątków – co, z jakiegoś powodu, sobie cenię na portalu:) Językowo parę rzeczy mi zgrzytnęło, ale do przeżycia:P

Z drugiej strony widzę tu trochę niewykorzystanego potencjału. To znaczy – z trzech Twoich opowiadań, które miałem przyjemność czytać (czyli wspomniany “… czas pioruna” i “Inni ludzie”) to z jakiegoś powodu zachwyciło mnie najmniej.

Wydaje mi się na przykład, że jest to koniec końców opowiadanie dość liniowe. W zasadzie cały czas prezentujesz mieszankę dwóch głównych wątków – buntu córki i jej ratowania Indian – ale prowadzisz je w sposób bardzo przewidywalny. Brakuje jakiegoś zwrotu, który mógłby skierować historię na nowe tory. I tu widziałbym kilka możliwości – bo mógłbyś to ratować zarówno w środku (przez jakąś fajną scenę środkową), jak i nawet przez fajny twist na końcu. W teorii jakiś jest, ale taki o, niby konkludujący los Indian i pozwalający docenić starania Rafaeli, ale ostatecznie nie zmieniający odbioru opowiadania.

Jako kontrast odwołam się do “Innych ludzi” – gdzie miałeś kilka wątków i przede wszystkim intrygującą intrygę i dzięki dobrze ogranemu suspensowi budowało i świetny klimat, i dodawało takiej właśnie nieprzewidywalności i głębi. Tam tylko końcówki zabrakło:P

W każdym razie efekt jest taki, że poza szczegółami to historię da się przewidzieć od mniej więcej drugiego, może trzeciego rozdziału:P Przy tym talent Rafaeli nie jest wyeksploatowany w sposób bardzo spektakularny, a językowo – choć czyta mi się Ciebie bardzo przyjemnie – to nie jest to też styl, który wywoływałby wielki zachwyt (jak niektórzy potrafią). Z tych powodów w głosowaniu Piórkowym będę na NIE – choć szczerze gratuluję nominacji i liczę, że będę miał jeszcze okazję podjąć inną decyzję przy innym Twoim opowiadaniu:)

Слава Україні!

Golodh

Dzięki, że poświęciłeś czas na moje opowiadanie. Faktycznie jest ono częścią tego samego uniwersum, co "Nadchodzi czas pioruna”. Oba są szkicami, próbami, które podjąłem, żeby sobie nakreślić zarys tych realiów i sprawdzić, co można tam zrobić. I to też jest trochę klucz do tego, co napisałeś na temat liniowości fabuły. Rzeczywiście ona taka jest, ale w tym wypadku specjalnie nie szukałem zwrotów akcji. Chciałem, aby cały tekst był trochę jak szkic Rafaeli, żeby z plątaniny kresek powoli wyłaniał się obraz. Miałem nadzieję, że opowiadanie tak się właśnie ułoży dla czytelnika, że będę go powoli prowadził przez kolejne maźnięcia ołówkiem, aż zobaczy pełny obraz. Być może rzeczywiście ze stratą dla dramatyzmu, ale jest to coś, o czym nie pomyślałem.

XXI century is a fucking failure!

Intrygujące i fabularnie bardzo fajnie pomyślane, z ciekawą historią i niebanalnym zakończeniem. Zacięłam się raz czy drugi na jakichś językowych drobiazgach, ale generalnie czytało się dobrze.

ninedin.home.blog

Cześć!

Pod względem językowym czytało się przyjemnie, aczkolwiek mam dwie uwagi:

Nawet owady niechętnie skwierczały, o małpach już nie mówiąc.

Skwierczą smażone na patelni skwarki.

 

No i te kapucyny… Już ktoś chyba zauważył, że chodziło o kapucynki, a nie o zakonników xD

 

Za największą siłę tego opowiadania uważam klimatycznie oddane tło i nastrój niesamowitości. Podobały mi się te drobne detale w rodzaju małp, powracających od czasu do czasu i wnoszących do tekstu trochę lokalnego kolorytu i humoru.

Ale nie mogłam się z jakiegoś powodu wciągnąć w tę historię. Może to kwestia niezbyt przekonującej kreacji głównej bohaterki. Podobało mi się, że musi płacić cenę za swój talent i widać, że nie jest Mary Sue, której wszystko przychodzi bez wysiłku. Ale z drugiej strony Rafaela to nikt inny, jak tylko żeńskie wydanie Wielkiego Białego Zbawcy inspirującego lokalsów do walki, której w przeciwnym razie by nie podjęli. Oczywiście sami z siebie są bezradni, poddali się i odpuścili. I oczywiście dopiero dzielna uprzywilejowana dziewczynka i jej heroizm zdołały wyrwać ich z marazmu. A przy tym mam pewne wątpliwości co do sensowności jej działań.

Denerwowało mnie też jej podejście typu “Na złość tacie odmrożę sobie uszy i zostanę męczenniczką”. Poza tym: czemu trzydziestodwuletnia kobieta nie ma jeszcze męża, mimo że ojciec wyraźnie trzyma ją krótko i powinno mu zależeć na wysłaniu córki przed ołtarz? To przecież wstyd, trzymać w domu taką starą babę, a facet wydawał się typem konserwatysty, który przejmuje się opinią innych na temat jego rodziny.

Opowiadanie jest klimatyczne, ładnie napisane i osadzone w ciekawych realiach, które zdecydowanie powinny częściej pojawiać się w tekstach. Biblioteczne jak najbardziej, ale piórkowo będę na NIE, gdyż ostatecznie czegoś mi zabrakło; może jakiegoś zaskoczenia, twistu, mocniejszej puenty.

Pozdrawiam i powodzenia!

three goblins in a trench coat pretending to be a human

gravel

Dzięki za przeczytanie i za opinię. Po pierwsze – dobrze, że zwróciłaś mi uwagę na te kapucynki. Umknęło mi to kompletnie i już poprawiłem. Dokonałem również drobnej korekty w wieku Rafaeli. Faktycznie, ponad trzydzieści to za dużo, jak na jej realia. W początkowej wersji opowiadania uznałem, że nie może być zbyt młoda, by miała czas wypracować swój warsztat, żeby nie okazało się, że takim geniuszem plastycznym dysponuje nastolatka, co po prostu mi nie grało.

Ale z drugiej strony Rafaela to nikt inny, jak tylko żeńskie wydanie Wielkiego Białego Zbawcy inspirującego lokalsów do walki, której w przeciwnym razie by nie podjęli.

Dobrze odczytałaś moje zamierzenie, ale nie mogę się zgodzić z tym, że jest to coś negatywnego. Syndrom Wielkiego Białego Zbawcy to po pierwsze nie jest wymysł tylko i wyłącznie amerykańskich filmów o biednych, brudnych Indianach, których ratują światli biali. Takie postacie faktycznie pojawiały się w historii. Ale nawet gdyby tak nie było, to nie ma większego znaczenia. Rafaela miała być dokładnie taką postacią. Dokładnie taką białą damą z kompleksem zbawiciela. To niekoniecznie jest jej wada, tylko jedyny element, który może nadać jej życiu jakikolwiek sens. Przynajmniej jedyny, który ona wymyśliła. I na tym właśnie zasadza się jej motywacja do upartego odsyłania duchów. Jej się wydaje, że robi dobrą robotę, ale nawet sam Biały Puma jej pyta, czy aby na pewno ona dobrze robi?

Denerwowało mnie też jej podejście typu “Na złość tacie odmrożę sobie uszy i zostanę męczenniczką”.

To dobrze! Znowu odczytałaś mój zamiar celnie. No, może niekoniecznie chciałem, żeby jej infantylne zachowanie utrudniało pozytywny odbiór opowiadania ;) Natomiast faktycznie wyobrażałem sobie ją w sposób, o jakim piszesz. Rafaela miała czasami zachowywać się jak nastolatka, ponieważ była całe życie trzymana pod kloszem, więc tak naprawdę niewiele miała okazji, żeby doświadczyć życia i dorosnąć. Ten brak doświadczeń rekompensuje sobie współczuciem wobec Keczuan, a jej działalność ma wypełnić lukę w jej życiu.

Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas.

XXI century is a fucking failure!

Jest tu parę interesujących motywów, które mi przypadły do gustu: latynoskie tło, język, zachowania czy talent bohaterki. Te rzeczy sprawiają, że całość tekstu trzyma świetny klimat. Do tego dochodzi ogólne zachowanie daru bohaterki oraz płacona przez nią cena .

Miałem wrażenie mocnej liniowości tekstu. Po odkryciu wszystkich kart, zwłaszcza co do daru bohaterki, bez trudno przychodziło mi odgadnięcie, co następnego zdaży się w fabule. Nie jest to nic szczególnego, ale po prostu lubię być zaskawany w ograniczonym zakresie. Tu Ci się niestety nie udało :)

Tak więc ładny koncert fajerwerków :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cześć, Caern!

 

To ja, Twój piątkowy dyżurny!

Pięknie Rafaela maluje malujesz obrazy. Językowo i obrazowo, to naprawdę świetny tekst (choć nie bez zgrzytów). Używasz odpowiednich słów, ładnie je komponujesz i czasami bardzo zwięźle potrafisz w mojej wyobraźni naszkicować konkretne sytuacje.

Do tego dochodzi klimat daleko posuniętej eksploracji i eksploatacji Nowego Świata. Tutaj trochę miałem wątpliwości, co jest częścią historii prawdziwej, a co częścią alternatywną. W sumie do tej pory nie wszystko jest dla mnie jasne, ale nie uważam tego za zarzut – jestem słaby w historię Ameryk, więc po prostu chłonąłem opowieść taką jaka jest.

Do tego dochodzi troszkę steampunkowej fikcji – te bojowe wozy gąsienicowe, maszyny do wycinania lasu itd. One są. Natomiast są tak bardzo w tle, że właśnie ta fikcja jest ledwie zarysowana i chciałoby się więcej tego, by podkreślić ten kontrast “maszyny parowe – las równikowy”. Natomiast mam wrażenie, że prośba o rozbudowanie tego kłóci się z innym moim zarzutem…

…że za mało tu się dzieje. Nie każde opowiadanie musi kipieć akcją, ale odnoszę wrażenie, że jest tu właśnie zbyt dużo opisów wszelakich, a za mało tworzenia postaci i napędzania fabuły. Tym bardziej że gdzieś od połowy wiadomo, gdzie nas to wszystko zaprowadzi.

Użyłeś też bardzo nielubianej przeze mnie narracji 3-osobowej, absolutnie wszechwiedzącej. Przykład?

Zatopiony w cieniu Keczuan trwał w bezruchu, bezgłośnie. A jednak, w jakiś niezrozumiały sposób wyczuł lęk Rafaeli.

Masz postacie czające się w cieniu, buzujące tajemnicą, robisz to dobrze i nagle wchodzisz jednej z nich do głowy. Pach! Ta zasłona niepewności i tajemnicy okazuje się być dziurawa.

Drugi moment, w którym przewróciłem oczami był tu:

Chwycili Keczuana za ręce, ale on z łatwością ich rozłożył, ponieważ był wielkim wojownikiem.

W tekście z tak ładnym językiem, zaznaczony przeze mnie fragment brzmi, jak wycięty z wattpadowych grafomanii. Wybacz dosadność, ale miałeś 6 wcześniejszych rozdziałów, żeby zbudować tego gościa, a postanowiłeś w najważniejszym momencie po prostu nam powiedzieć, że facet był niezłym kozakiem i miał prawo spuścić łomot kilku siusiumajtkom.

Santino znika po trzecim rozdziale. Myślałem, że będzie miał jakąś większą rolę, ale jest trochę takim narzędziem autora, które zwyczajnie później się już nie przydało. Rozumiem, nie uważam tego za zarzut, ale gdybyś wykorzystał go gdzieś w finałowej scenie, całość sprawiałaby wrażenie lepiej domkniętej.

No i jeszcze mowa Rafaeli, gdy odsłania obraz. Ona po prostu mówi, a wszyscy słuchają. Manuel nie próbował jej powstrzymać?

– Presidente, czy ja również mogę przemówić?

To jest pierwszy moment, kiedy powinien zaoponować. Przecież wie, jak skończyło się ostatnie zabranie głosu przez dziewczynę na przyjęciu. Potem Rafaela sobie spokojnie mówi i nikt jej nie przerywa, w sumie nawet nie wiemy, jak reagują zgromadzeni na sali. Ostatecznie Presidente puszcza tylko jedno spojrzenie na Manulea i pozamiatane. Trąci to wszystko patosem i sztucznością – tak chciałeś, autorze, i tak wyszło. (A swoją drogą dopiero w 7 rozdziale dowiadujemy się, że Manuel De Leon jest ministrem finansów – tyle go było wcześniej, nawet w oficjalnej roli na przyjęciu, że trochę się zdziwiłem)

Z jednej strony bardzo nie lubię zostawiać takich komentarzy pod takimi tekstami, bo mam wrażenie, że jest tu zbyt dużo marudzenia, jak na taki tekst. Bo to się naprawdę fajnie czytało, tekst pozostawia mnie z pozytywnym wrażeniem, dałbym klika, nawet może dwa, jeśli by się dało. Ostatecznie do piórka jednak troszkę wg. mnie brakuje.

Z drugiej strony poczuwam się do tego, by wskazać te aspekty, które w udanym tekście mi zgrzytnęły, bo przecież właśnie o to na portalu chodzi. Niestety wychodzi komentarz, który ma nieproporcjonalnie dużo krytyki względem jakości tekstu.

 

Pozdrawiam i czekam na Twoje kolejne teksty!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Krokusie, weź i popraw tego ortografa…

Babska logika rządzi!

Finklo, nie wiem, o czym mówisz ;)

 

<zasłania usta ręką i szepcze> dzięki </>

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Ładne, klimatyczne. Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

regulatorzy

Trochę czasu minęło, ale chciałbym wrócić na moment do wątku odmiany określenia “Keczuanie” versus “Indianie Keczua”. W końcu dostałem odpowiedź po konsultacji. W opinii koleżanki redaktorki i korektorki nie popełniłem w tym wypadku błędu i odmiana, która zastosowałem nie jest błędna. Skonsultowałem też sprawę ze znajomą z Meksyku, która co prawda bardziej zajmuje się historią a nie językoznawstwem, ale to zawsze opinia bliższa źródła problemu. Jej zdaniem przełożenie nazw własnych z południowoamerykańskiej odmiany hiszpańskiego na polski z zachowaniem odmiany przez osoby lepiej oddaje sposób rozumowania bohaterów, którzy pochodzą z uniwersum opowiadania. Min. dlatego, że stosowanie rzeczownika “Indianie” jest nieco passe, a na dodatek z punktu widzenia Ameryki Południowej jest bardzo nacechowane europejskim kolonializmem. I jak zwykle nie kocham się nadmiernie z polityczną poprawnością, tak tym razem – dla własnej wygody ;) – przytaknę takiemu podejściu. W efekcie postanowiłem zachować pisownię, którą zastosowałem.

Krokus

Dziękuję Ci bardzo za Twoją opinię. Pozwól, że odniosę się do Twojego komentarza za jakiś czas, bo chciałbym dobrze go przemyśleć.

XXI century is a fucking failure!

Caernie, zaimponował mi Twój upór w dążeniu do umotywowania zasadności użytego zwrotu. Jestem pełna podziwu dla powziętych przez Ciebie kroków i w pełni rozumiem podjętą decyzję. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy

To w zasadzie zasługa użytkowników portalu i Twoja :) Zwykle staram się korzystać z uwag innych użytkowników. Jeśli więc ktoś zwraca mi uwagę na jakiś aspekt mojego tekstu, to znaczy, że rzeczywiście warto sprawę przemyśleć. W tym konkretnym wypadku była to rzecz bardzo istotna dla całości, więc warto było temat zgłębić. Zatem jeszcze raz dzięki za pomoc.

XXI century is a fucking failure!

Caernie, raz jeszcze wyznam, że niezmiernie mi miło, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Krokus

W sumie do tej pory nie wszystko jest dla mnie jasne, ale nie uważam tego za zarzut – jestem słaby w historię Ameryk, więc po prostu chłonąłem opowieść taką jaka jest.

Większość z nas, Europejczyków, nie ma żadnej wiedzy na temat historii Ameryki Płd. Jest to nam świat na tyle daleki, że nawet w szkolnych podręcznikach do historii ledwo się to przewija. Ja sam, przed rozpoczęciem pracy nad tym tekstem, niewiele wiedziałem i musiałem mocno się douczyć. W pewnym sensie ułatwia to autorowi robotę, który chce uzyskać wrażenie odległości kulturowej.

Z drugiej strony poczuwam się do tego, by wskazać te aspekty, które w udanym tekście mi zgrzytnęły, bo przecież właśnie o to na portalu chodzi. Niestety wychodzi komentarz, który ma nieproporcjonalnie dużo krytyki względem jakości tekstu.

Czasem faktycznie wyrażenie swojej opinii lub wrażenia po przeczytaniu jednego zdania, wymaga wyrzucenia z siebie zdań piętnastu. Z tego, co napisałeś, wypłynęło wiele ciekawych wniosków, więc krytykę jak szczepionkę – kłuje, ale w dłuższej perspektywie pomaga ;)

No i właśnie. Dziękuję za istotny wgląd w mój tekst. Twój punkt widzenia na kilka aspektów jest zupełnie inny od mojego. I tak jak ze wszystkim nie muszę się zgodzić, tak w kilku momentach zdecydowanie mi pomogłeś.

Użyłeś też bardzo nielubianej przeze mnie narracji 3-osobowej, absolutnie wszechwiedzącej.

Przyznam się, że też, przynajmniej jako osoba pisząca, wolę narrację 1os. Ale nie zawsze ona pozwala napisać to, co się chciało. Natomiast to, na co zwróciłeś potem uwagę, te wchodzenie w głowę postaci albo wyskakiwanie z dodatkową informacją (jak w przypadku Pumy – wojownika), to jest taki mój mały problemik, z którym zmagam się, ćwicząc warsztat. Nie raz już przyłapałem się na tym, że pędzę z myślami, przelewam je na papier i czasem trochę za dużo mi na ten papier się wylewa. Najgorzej, kiedy zostaje w gąszczu liter i zdań jakaś myśl, która należała do którejś tam wcześniejszej wersji. Staram się z tym walczyć i sądzę, że jeszcze z 10 lat i się z tym problemem uporam ;)

[…] jest tu właśnie zbyt dużo opisów wszelakich, a za mało tworzenia postaci i napędzania fabuły

Wydaje mi się, że nie jest aż tak źle, ale tutaj nie mam innego argumentu, jak tylko taki, że tak sobie ten tekst wyobrażałem. Właśnie jak taki namalowany na płótnie pejzaż. Postawiłem w opowiadaniu na klimat, na powolne budowanie świata. Myślę, że jest to kwestia własnych preferencji, czy takie tempo oraz ilość podanych informacji pasuje czytelnikowi.

Ogólnie – Twoje uwagi dały mi do myślenia i bardzo mi się podobały. I nie piszę tego kurtuazyjnie. Dopracowałem parę elementów tekstu, szczególnie dwie ostatnie sceny. Skorzystałem z Twojego pomysłu, by domknąć wątek postaci Santino. Jeszcze raz – dzięki serdeczne.

XXI century is a fucking failure!

Caern’ie,

Przyznam się, że też, przynajmniej jako osoba pisząca, wolę narrację 1os.

Tu tylko sprostuję – chyba nie mam preferencji, czy 1os., czy 3os. Po prostu w 3 osobie potrzebuję perspektywy, a skakanie od postaci do postaci bywa dezorientujące. To zawsze kwestia bilansu zysków i strat – wszechwiedzący narrator daje zupełnie inne możliwości niż ten, który jest związany z jednym bohaterem.

nie mam innego argumentu, jak tylko taki, że tak sobie ten tekst wyobrażałem.

To jest bardzo dobry argument. Może mi się coś podobać lub nie, ale jeśli to jest tekst Caern’a, to niech będzie to teskt Caern’a od początku do końca.

Swoją drogą, Twoje malowanie w tekście trochę przypomina mi to co robi w swoich tekstach Michał Pe – uważam, że jest jeszcze krok przed Tobą, choć czytałem tylko 2 albo 3 jego teksty, nie mniej jednak skojarzyły mi się właśnie te obrazowe opisy. Zerknij np. na “Wszystkie odcienie zieleni” – to tekst z wadami, ale językowo i obrazowo bardzo zapadł mi w pamięć.

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Caern’ie, Twój tekst tkwił w kolejce, bo nie miałem nastroju, żeby go doczytać do końca. To nie jest tekst, przez który przeleci się dla relaksu i zapomni po chwili. Imo jest pięknie napisany i przejmujący, poruszający, Słusznie jest w Bibliotece i zasługuje na więcej.

Koala75

Dzięki serdeczne za Twoją opinię. Pisząc ten tekst liczyłem na emocjonalną reakcję czytelników i przyznam szczerze, nie byłem pewien, czy mi się uda. Tym bardziej bardzo się cieszę, że opowiadanie Cię poruszyło.

XXI century is a fucking failure!

Cześć!

Tekst przeczytałam i generalnie mi się spodobał, ale mimo to w piórkowym głosowaniu będę na NIE i zaraz postaram się wyjaśnić, dlaczego.

Zacznę od tego, że pierwsze dwie części wydają mi się nieco niedoszlifowane językowo. Zdania są dość kanciaste, gubi się rytm i przez to nieco ciężko mi się było na początku wkręcić w klimat opowieści. Raziły mnie trochę takie infantylne sformułowania jak “przytulaśne kapucynki” czy później niezbyt grające z charakterem bohaterów i powagą sytuacji określenie “wariatka” do głównej bohaterki. Czuć w tym pewną naiwność.

Przez większość tekstu jest jednak lepiej. A ten fragment w ogóle jest ładny i za lęk w powietrzu i zbudowaną nim atmosferę masz ode mnie wielkiego plusa.

Grand señor opuścił pracownię, ale dwa młode kapucynki nie wychyliły się spod komody aż do rana. Na wszelki wypadek. Zatopiony w cieniu Keczuan trwał w bezruchu, bezgłośnie. W powietrzu został tylko lęk Rafaeli.

Jeśli chodzi o samą historię, bardzo podoba mi się sam główny motyw bohaterki odsyłającej zmarłych szkicami oraz ładne i dopracowane tło. Pojawiają się jednak elementy, które nie są dla mnie jasne, choćby pierwsza rozmowa bohaterki z Białą Pumą – do końca opowiadania nie mogłam rozgryźć, czy ona odbyła się w obecności ojca dziewczyny, czy on wiedział, że Biała Puma był szamanem i o ich rozmowach o rewolucji. Wydawało mi się, że musiał wiedzieć, bo rozmawiali przy nim często, ale z drugiej strony, dlaczego w takim razie człowiek o tak wybuchowym charakterze pozwoliłby Białej Pumie pracować w roli majordomusa?

Właśnie, co do bohaterów. Postać Manuela jest ciekawa, mocno antagonizowana, wyrazista. Niby oparta na oklepanym motywie, ale bardzo dobrze wykorzystana, dzięki czemu to całkiem pasuje. Miałam nadzieję, że tę normę przerwie mniej stereotypowa główna bohaterka. I okej, udało się pod kątem jej niezwykłych mocy, ale brakowało mi twistu w jej charakterze, jakiegoś mocniejszego akcentu, a tu wszystko przebiega bardzo liniowo i przewidywalnie. Sądziłam, że będzie inaczej, gdy padło, że pewność siebie nie jest jej mocną stroną, ale później, w dalszej części okazało się, że jednak jest – tak to wyglądało z perspektywy mojej, jako czytelnika, choć domyślam się, że zaprojektowane zostało jako ta mistyczna zmiana bohatera w trakcie akcji opowiadania.

Liniowość udało Ci się przerwać na końcu. Nie prezentacją prawdziwego obrazu, bo tego spodziewałam się dość szybko, a samym motywem odsyłania zmarłych na ten świat. I to mocny element tego opowiadania, dobrze domykający wszystkie wątki.

Chyba tyle mogę powiedzieć. :D Mimo wszystkich wskazanych wad, to dobry tekst i przeczytanie go przyniosło mi sporo przyjemności, więc będę trzymać kciuki za kolejne.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Cześć!

Opowiadanie ma dla mnie niewątpliwie dwa plusy: związki pomiędzy bohaterami, które nie opierają się na utartych schematach (bohaterka i szaman) oraz klimat południowoamerykański. Z jednej strony serwujesz dokładne opisy, z drugiej nie podajesz wszystkiego na tacy, co dla ludzi (jak ja) nie pałających miłością do infodumpu, jest sporą zaletą. 

Na minus zaliczam natomiast eksploatowanie stereotypu białego zbawcy oraz mocny patos końcówki. Nie zrozum mnie źle – zagadnienia poruszone w tekście nie są niczym śmiesznym ani radosnym, ale podejście do tematyki historycznej w sposób zbyt poważny też trochę przekłamuje rzeczywistość. Wiadomo, że to kwestia personalna, jednak dodanie nutki ironii czy odciążenie końcówki dodałoby wszystkiemu prawdopodobieństwa. Tak, wiem, to forum fantastyczne, ale realizm magiczny rządzi się swoimi prawami. 

Plusem, o którym wcześniej zapomniałam, jest użycie sztuki i obrazu jako klamry – bardzo dobry i trafny zabieg. 

Podsumowując, piórkowo będę na nie, niemniej tekst ciekawy i mający wiele dobrych momentów.

Pozdrawiam

Cześć!

 

Z jednej strony bardzo ciekawy (imho) setting, z drugiej niezmiernie klasyczny wyciskacz łez, jeżeli o fabułę chodzi. Bardzo plastycznie to napisałeś, świetnie wyszło też tempo opowieści, pętla zaciska się powoli i dopiero gdzieś w środku zorientowałem się, jak się to może skończyć. Odsyłanie poprzez obrazy wyszło wręcz baśniowo, cała reszta jedynie się dokoła tego owija i tworzy przyjemną, choć smutną opowieść.

Fantastyka jest i odciska swoje piętno na bohaterach, postawę Mari, pragnącej, by odeszli kupuję, szamana również. Chociaż mam trochę problem z momentem, kiedy dziewczyna z walki o siebie przeszła ku walce dla miejscowych. Gorzej z ojcem, bo niewiele go pokazałeś i wyszedł totalny złol. Trochę sztucznie… Trochę szkoda, że skupiłeś się tylko na jednej stronie medalu: pokazałeś dobrych Indian i złych grandów, bo bohaterowie są przez to czarno-biali, zbyt bajkowi (fakt, jak na bajkę doprze napisani), przez co mam problem z odpowiedzią na pytanie: do kogo adresowany jest ten tekst?

Piórkowo będę na NiE, bo jest pięknie, ale też miejscami banalnie, zbyt klasycznie i przewidywalnie jak na moje gusta. Co nie znaczy, że lektura nie sprawiła mi przyjemności, bo czas z nią spędzony uważam za całkiem wartościowy.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Ja też będę piórkowo na NIE. Tekst mi się podobał i przyjemnie mi się go czytało, bo fabularnie jest płynny i sensownie rozplanowany. Podobał mi się też dobór głównych postaci i sposób ujęcia ich relacji – widać, że to Twoja mocna strona. Zwłaszcza bohaterka jest wiarygodna, udało ci się uniknąć w reakcji jej postaci stereotypów i pułapek, czyhających na autorów :)

Co nie przekonało do końca. Po pierwsze, język i styl, bo parę razy zacięłam się przy lekturze (ale są i miejsca świetne, pokazujące, że masz słuch językowy). Po drugie, nie jestem w stu procentach przekonana zakończeniem – ono jest efektowne, owszem, ale wydało mi się też nieco przewidywalne.

Ten rok mojego lożowania upływa pod znakiem “Tak bardzo mało brakło do TAK”, i to też jest jedno z tych opowiadań: udane, pomysłowe, literacko dobre, ale dla mnie nie całkiem piórkowe.

ninedin.home.blog

Verus, odrin, kra85, ninedin

Dziękuję Wam za komentarze. Postaram się wkrótce odpisać więcej, ale muszę sobie to wszystko dobrze przemyśleć.

XXI century is a fucking failure!

Przepraszam, że odpowiadam po tak długim czasie, ale tak niestety działa moja praca, że czasami na całe tygodnie nie mam opcji skupić się na czymkolwiek innym. Dzisiaj mogę wreszcie na spokojnie odpowiedzieć na niektóre komentarze.

brakowało mi twistu w jej charakterze, jakiegoś mocniejszego akcentu, a tu wszystko przebiega bardzo liniowo i przewidywalnie.

Moim zamierzonym twistem był moment, w którym bohaterka decyduje się poświęcić swoje życie, bo wie, że publiczne przeciwstawienie się ojcu spowoduje gwałtowną reakcję. Zmiana, jak się dokonała w Rafaeli, pomogła jej zrozumieć, o jakim poświęceniu mówił Biała Puma.

Na minus zaliczam natomiast eksploatowanie stereotypu białego zbawcy oraz mocny patos końcówki. Nie zrozum mnie źle – zagadnienia poruszone w tekście nie są niczym śmiesznym ani radosnym, ale podejście do tematyki historycznej w sposób zbyt poważny też trochę przekłamuje rzeczywistość. Wiadomo, że to kwestia personalna, jednak dodanie nutki ironii czy odciążenie końcówki dodałoby wszystkiemu prawdopodobieństwa. Tak, wiem, to forum fantastyczne, ale realizm magiczny rządzi się swoimi prawami. 

To jest jedyny argument w całej rozmowie, który całkowicie odrzucam i którego dodatkowo kompletnie nie rozumiem. Rzadko zdarza mi się aż tak kategorycznie odpowiadać na argument czytelnika, ale w tym wypadku zupełnie on do mnie nie trafił. Naprawdę nie rozumiem, w czym tutaj przekłamuję rzeczywistość? I nawet nie chodzi o to, że obracamy się w uniwersum, które jest odmienne od historycznego, bo te różnice są tu bardzo subtelne i nie są głównym tematem tekstu. Jednak argument, że nadużywam stereotypu białego zbawcy jest moim zdaniem mocno nietrafiony. Dlaczego nadużywam? Czy gdyby Rafaela starała się pomagać mniej, to by nie było nadużycie? A może powinna wespół z ojcem wykorzystać swoja pozycję do poniżania Keczuan, zamiast im pomagać, to wtedy byłoby ok? Niestety, ale moim zdaniem z tego argumentu pobrzmiewa pragnienie zastosowania jakiejś poprawności politycznej, która jest kompletnie niewspółmierna do tego, co napisałem. Jest to argument, który w kategorii krytyki literackiej jest dla mnie absolutnie nieadekwatny. Nie umiem na ten argument odpowiedzieć w rzeczowy sposób, ponieważ go nie zrozumiałem.

Co nie przekonało do końca. Po pierwsze, język i styl, bo parę razy zacięłam się przy lekturze (ale są i miejsca świetne, pokazujące, że masz słuch językowy)

Cóż mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że staram się z tekstu na tekst szlifować wszelkie “zaciętości” ;)

Po drugie, nie jestem w stu procentach przekonana zakończeniem – ono jest efektowne, owszem, ale wydało mi się też nieco przewidywalne.

Zawsze w takiej chwili zastanawia mnie, którym akapitem lub którym fragmentem tekstu za bardzo odsłoniłem karty i pozwoliłem czytelnikowi domyślić się rozwoju akcji przed jej zakończeniem. To ciężka sprawa. Zwykle staram się nie przesadzać z ukrywaniem faktów, ale jednocześnie dać na tyle informacji, żeby jednak czytelnik jakieś swoje przewidywania mógł mieć. No i też prawda, że każdy odbiorca jest inny, zwraca uwagę na inne elementy albo jest bardziej wnikliwy. W wypadku tego opowiadania liczyłem raczej na efekt zaskoczenia, a że jednak dla niektórych okazało się przewidywalne, to pozostaje mi powiedzieć tylko tyle, że sam jestem tym faktem zaskoczony. 

 

Ogólnie muszę na koniec podziękować wszystkim za wnikliwą analizę i za wszelkie opinie. Dzięki Waszym sugestiom udało mi się dopracować tekst i dzięki temu na pewno jest lepszy. A że nie trafił do końca w gusta Loży, to nic na to nie poradzę. Mogę tylko liczyć na to, że następnym razem uda mi się napisać lepiej.

XXI century is a fucking failure!

Nowa Fantastyka