Żaden człowiek nie powinien znać praw rządzących naszym światem, jest to bowiem wiedza wykraczająca poza ludzkie zrozumienie. W obliczu najgorszych i najpotworniejszych z dziwności, a o takich zamierzam opowiedzieć, zaciera się granica między rozsądkiem i szaleństwem oraz snem i rzeczywistością. Miej to na uwadze, decydując o dalszej lekturze.
Wydarzenia, o których chciałabym opowiedzieć, miały miejsce na początku marca. Był piątkowy wieczór, gdy wraz z Kamilem, moim ukochanym, spakowaliśmy się i wyjechaliśmy z rodzinnego Kingscourt.
Wąskie, ciągnące się pośród wzgórz drogi gruntowe bywały zupełnie puste nawet w ciągu dnia. Tym bardziej pod wieczór próżno było szukać tam żywego ducha, poza pasącymi się tu i ówdzie owcami. Ściemniało się, a ja co i rusz wyglądałam przez okno, szukając nieogrodzonego fragmentu pastwiska, gdzie moglibyśmy rozbić namiot.
Wtedy właśnie spostrzegłam go po raz pierwszy – wielki, secesyjny kościół, ledwo widoczny w kłębiącej się gęstej mgle. Rzecz dziwna, bo nieraz bywałam w tej okolicy i nie przeoczyłabym wcześniej tak monumentalnej budowli. I istotnie, gdy tylko przetarłam oczy, katedra zniknęła. Kamil również nic nie zobaczył, toteż o sprawie szybko zapomniałam, zrzucając ją na karb zmęczenia.
Zatrzymaliśmy się po przejechaniu około trzydziestu kilometrów, przy starych ruinach, które zasadniczo składały się z ledwie paru kamieni. Co było dla nas jednak najistotniejsze – od głównej drogi oddzielało je wzgórze, co czyniło miejsce nieco bardziej zacisznym. Czekając aż Kamil rozłoży namiot, postanowiłam się przejść po okolicy.
Przed tysiącem laty, jak mówiły legendy, znajdował się tam obiekt kultu jednego z celtyckich plemion. Lubiłam takie miejsca. Przystawałam obok i wyobrażałam sobie wielkie obeliski, jakby irlandzki Stonehenge, pośród których krążyli ledwo widoczni druidzi. Ustawiali się w kręgu i w świetle księżyca odprawiali stare, czasem krwawe rytuały, oczekując boskiej odpowiedzi. A ja przechodziłam pośród nich.
Wtedy właśnie, pod jednym z kamieni, spostrzegłam dziwny, czerwony przedmiot. Nie wytwór mojej wyobraźni, a coś rzeczywistego i namacalnego. Szybko wykopałam ów przedmiot i natychmiast uznałam za wyjątkowo obrzydliwy. Długie, na wpół prześwitujące rurki, poznaczone licznymi bąblami, skręcały się w jakiś okropny sposób. Niby nieruchome, w dotyku były ciepłe i na swój sposób sprawiały wrażenie żywych. W pierwszym odruchu chciałam to wyrzucić, jednak jakaś dziwna myśl kazała mi znalezisko zachować – i po chwili wahania rzeczywiście włożyłam je do torebki.
Szybko wróciłam do Kamila, choć o dziwnym przedmiocie nic nie powiedziałam. Nie wiem czy wyczuł, że jestem usztywniona i nieco zaniepokojona, ale magia wieczoru prysła. Szybko skończyliśmy piknik pod gwiazdami i położyliśmy się spać.
Przebieg nocnych zdarzeń znam głównie z relacji Kamila. Budziłam go kilkakrotnie, czasem głośno mlaskając, podczas gdy innym razem wtulałam się w jego ciało i łapałam za nadgarstek, coraz mocniej wbijając paznokcie w skórę, jakbym tak bardzo bała się go puścić.
– Budzi się! – mamrotałam, miotając się przez sen. – On się budzi! Trzeba zagrać na harmonijce!
Nad ranem nie pamiętałam wiele z tego, co się wydarzyło, w tym czasie doświadczyłam jednak osobliwych mar. Tak przynajmniej uznałam wówczas, choć dziś bardziej skłaniam się ku hipotezie, że owe zdarzenia zaszły naprawdę – a przynajmniej na pewnej, niekoniecznie fizycznej płaszczyźnie.
Pierwszą rzeczą, która rano przyszła mi na myśl, była spokojna, usypiająca muzyka. Równie wspaniała, co odległa – choć byłam pewna, że w życiu nie usłyszę niczego podobnego, to jej wspomnienie szybko bladło jak zapomniany sen. Nie byłam nawet w stanie określić tworzących melodię instrumentów, choć dziś wiem, że nie pochodziły z tego świata.
W pewnym momencie muzyka się urwała, a przed oczami stanął mi obraz kościoła, który ujrzałam kilka godzin wcześniej. Tym razem jednak mogłam przyjrzeć się mu dokładniej. Prawdziwie monumentalna budowla skrzyła się wszystkimi kolorami tęczy. Ściany – miejscami proste, miejscami dziurawe i poszarpane – naturalnie przechodziły w setki strzelistych wież sięgających gęstych, szarych chmur. Kolumny nieraz zdobione były płaskorzeźbami nieznanych ludzkiemu oku stworzeń, innym razem rozdzielały się i ponownie łączyły w swego rodzaju pętlach. W tym pozornym chaosie krył się jednak pewien porządek, jakbym miała przed sobą fizycznie skonstruowany fraktal. Całość zaś poruszała się to w górę, to w dół, jakby tańczyła albo oddychała.
Ruszyłam w tamtym kierunku. Mignęły przebłyski napotkanych krajobrazów – czy to pradawnych ruin, czy gęstego lasu – a w końcu stanęłam u stóp katedry. Dopiero wtedy stwierdziłam, że budulcem nie jest zwykły kamień, a raczej coś w rodzaju żywej tkanki. Wzdrygnęłam się, pchnęłam wrota i weszłam do środka.
Rozejrzałam się po tej wielkiej, kilkunawowej sali i po skąpanych w szkarłatnym świetle korytarzach. Mijałam cudaczne witraże i kołyszące się w zupełnie chaotyczny sposób ławy. Wiszące gdzieniegdzie posągi nie przypominały niczego ludzkiego – najbardziej w pamięć zapadły mi unoszące się w szarawej mgle oczy, otoczone dziesiątkami macek, a także bestie o tysiącach rozciągniętych wzdłuż ramion zębów. Wszystkie wyglądały, jakby miały zaraz mnie rozszarpać.
W miejscu głównego ołtarza znajdowała się kilkunastometrowa kula, wyciosana z kamienia. Leżał pod nią mężczyzna w podeszłym wieku, obleczony w długą, czarną togę. Pogrążony w głębokim śnie mamrotał tylko:
– Harmonijka… Niech ktoś zagra na harmonijce…
Jego usta pokrywał wielki, brązowy ropień. Gdy tylko potrząsnęłam go za ramię, otworzył szeroko oczy, jakby nagle coś sobie uświadomił.
– On się budzi. – szepnął. – Szybko… Musimy go uśpić.
– Kogo?! – krzyknęłam i natychmiast straciłam równowagę.
Cała budowla zatrzęsła się w posadach. O ziemię uderzyły fragmenty stropu i rozbryzgały się, pokrywając nas krwią i półprzezroczystym, lepkim szlamem. Kolejny pisk powstrzymał ów starzec, zakrywając dłonią moje usta.
– Chcesz nas wszystkich zabić?
Wskazał na ołtarz. To, co wcześniej uznałam za kamienną kulę, rozchyliło nieco powiekę, ukazując kryjące się pod spodem biel wielkiego ślepia.
– C-co – wyjąkałam i tym razem sama zakryłam usta. – Co to jest?
– Altoloth. To znaczy jego oko – sprostował, nerwowo rozglądając się wokół. – Chodź, pomożesz mi szukać.
Wstał i powłócząc nogami zaczął obchodzić kościelne komnaty. Natychmiast podbiegłam do niego, złapałam za nadgarstek i zapytałam:
– Co to za miejsce?
– To? – spytał od niechcenia. – To dom, w którym mieszka Jego dusza. Posłuchaj, nie mamy czasu. Pomóż mi znaleźć harmonijkę.
– Ciągle mówisz o jakiejś cholernej harmonijce. Po co ci ona?
– Usypia Altolotha. A jeśli się obudzi, znikniemy. Cały świat zniknie.
– Co?
Odwrócił głowę, spoglądając na mnie z przejęciem.
– Altoloth od zarania dziejów śni o naszym świecie, a my jesteśmy tylko jednym z jego majaków. Dlatego przez eony pilnowaliśmy, by nie otworzył oczu. Harmonijka jest jedynym, co go usypia.
Zamroczyło mnie i osunęłam się na kościelną ławę. W innej sytuacji być może uznałabym te słowa za brednie, jednak osobliwe kształty katedry mąciły moje zmysły, a panująca atmosfera…
Gdy tylko opuścił mnie pierwszy szok, sięgnęłam do torebki po paczkę chusteczek. I wówczas moja dłoń zatrzymała się na owym dziwnym znalezisku z dnia poprzedniego. Drżącą dłonią wyjęłam je i obejrzałam, po zastanowieniu gotowa przyznać, że miało to coś z harmonijki – jedna z „macek”, jak o nich myślałam, wyraźnie przypominała coś na kształt ustnika, a dziury w pozostałych zdawały się gotowe na wydanie przeraźliwych nut.
– Skąd… – wyszeptał kapłan i natychmiast wyrwał mi instrument. Szybko stracił zainteresowanie i mną i resztą kościoła, jakby owo znalezisko stanowiło dla niego cały sens jego jestestwa.
Przyłożył harmonijkę do ust i wydał dwa długie tchnienia. Po jego brodzie spłynęła krew, jednak mężczyzna, nie zważając na ewidentny ból, zadął kolejny raz.
Ziewnęłam. Kolejne nuty powoli zaczynały formować melodię. Tę, którą słyszałam wcześniej – spokojną, powolną, senną. Kamienna powieka w centrum katedry zaczęła się zamykać. Podeszłam do starca i w geście wsparcia położyłam mu dłoń na ramieniu. Grał wbrew sobie, walcząc z rosnącym bólem i duszącym oddechem. Powinnam mu pomóc? Zabrać od niego ten przedmiot? Oczy zaczynały mi się kleić.
Szybko osunęłam się na podłogę.
Obudziłam się zlana zimnym potem. Nade mną siedział zmartwiony Kamil i natychmiast opowiedział o moim dziwnym zachowaniu. Zły sen – tylko tyle i aż tyle, uznaliśmy wówczas i potwornie wykończeni wróciliśmy do domu.
Jednak koszmary powróciły. Noc w noc wracałam do dziwnego, osobliwego kościoła, by ujrzeć starszego człowieka i jego nadludzkie wysiłki w graniu potwornej kołysanki.
Co dziwniejsze spostrzegłam po kilku dniach – ów dziwny przedmiot, który znalazłam w ruinach, zniknął z mojej torebki.
Kilka razy wyjeżdżałam na południe, szukając tamtej katedry. Nie znalazłam jej, ale jestem pewna, że to co widziałam, było prawdą. Wszystko. Z kolejnymi tygodniami sny stawały się coraz intensywniejsze, a niedawno wystarczyło mi mrugnąć, żeby zobaczyć tamto ponure wnętrze i coraz słabszego kapłana, grającego swoją pieśń na harmonijce. Niedługo zabraknie mu sił, a wtedy… Wtedy on się obudzi!
– Pomóż mi – wciąż słyszę głos tamtego starca. – Już… już nie mogę.
Szukałam go! Objechałam pół Irlandii! Pisałam nawet do premiera, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Głupiec! Musimy go znaleźć! Dziś już to wiem, Altoloth musi spać. Musimy mu grać na harmonijce. Czuję, że zbliża się dzień sądu. Widzę, jak rzeczywistość zaczyna tracić swoje barwy.
Ile zostało nam jeszcze czasu? Tylko mój Kamil mnie rozumie. Siostra mówi, że bredzę, chce mnie wysłać do psychiatry. Wiem też, że ukradkiem podaje mi leki – nieświadomie łyknęłam je kilka razy. Od tego czasu wizje ustąpiły, ale i tym trudniej znaleźć będzie stary kościół. A przecież musimy zagrać na tej przeklętej harmonijce, bo ina