– Co za niereformowalny żłób! – krzyknął Pan Zmierzchu i uderzył pięścią w wymoszczony sianem stół, aż choinka podskoczyła.
– Słucham, szefie, szczególnie uważnie. – Usiłując ukradkiem usunąć z ust ukruszoną uwerturę biesiady, Ben bełkotał bezradnie.
– Czyś skaleczył się w rozum, żeby przed pierwszą gwiazdką wyżerać dekoracje świąteczne? Już nie mówię o tym, jakich boleści dostaniesz od ładowania pierniczków z choinki na pusty żołądek po tym, jak urządziłeś sobie dwudniową głodówkę. Dobrze, jeżeli nie spęcznieją ci w trzewiach tak, że będziemy wzywać pogotowie, ale naprawdę nie to jest problemem. Ile razy mówiłem, że to, co jest nam potrzebne, to wigilia idealna? Że ozdoby mają być perfekcyjne? Ile czasu spędziliśmy na projektowaniu kompozycji?
Aby podkreślić ten punkt widzenia, Pan Zmierzchu płynnie przeszedł w swoją demoniczną postać, trzymetrowego czarnego skorpiona, i ponownie przymierzył w stół, tym razem zaodwłokiem, pozostawiając długi zielonkawy zaciek nieopodal miejsca czekającego na wypadek, gdyby pojawił się niezapowiedziany gość. Potem powrócił do ludzkiej formy i przyjrzał się uważnie:
– Wyrównajcie siano, przynieście nowy obrus i kilka rezerwowych pierniczków dla uzupełnienia dekoracji. – Westchnął i zapatrzył się smutno w fotografię młodej dziewczyny, ciemnowłosej i ciemnookiej w regularnym owalu oliwkowej twarzy, w jeansach opiętych, w nieco męskiej koszuli śnieżnobiałej jak z Rozstrzelania powstańców madryckich. Poznał Theri przed kilkoma miesiącami podczas finału Międzynarodowej Olimpiady Lingwistyki Matematycznej, on był jednym z autorów zadań, ona medalistką. Nie dawała się zapomnieć, zawsze obecna na granicy rzeczywistości i wyobraźni niczym ledwo uświadomione mrowienie.
Tymczasem zakrzątnęli się zaraz wszyscy oprócz starego Zdzisława. Zdzisław działał jeszcze w pierwszej Solidarności, więc szef ufał jego wiedzy o obalaniu systemów i uważał go za najcenniejszy nabytek w mrocznym międzynarodowym zespole. On też odegrał największą rolę w projektowaniu wieczerzy, a teraz mówił, gładząc pożółkłe wąsiska i z trudem dobierając angielskie zwroty:
– Od dawna nie widziałem lepiej przygotowanego spotkania świątecznego. Nie poskąpiliśmy wysiłków ani funduszów… Jeżeli, jak twierdzisz, Święty Mikołaj naprawdę podróżuje po świecie w tę noc, nie wyobrażam sobie, aby się u nas nie zatrzymał. Czy jednak dotychczasowe starania?… – Przypomniał sobie z uznaniem, jak demon podłączał swój telson, czyli ostatni, kolczasty segment odwłoka, do portu J w laptopie i sączył jadowitą treść bezpośrednio do Internetu.
– Były pewne postępy, ale to nie to. Nie przeczę, podoba mi się, jak prości ludzie bezmyślnie powtarzają moje opowiastki, a analitycy głowią się i obwiniają chińską czy rosyjską propagandę. Na pewno będziemy się tak dalej bawić, ale to nie wystarczy. Choćbym zraził do szczepień całą dostępną populację, ten wirus nie zdoła rozpętać zupełnego chaosu i pogrążyć demokracji. Z początku, gdy się pojawił, pokładałem w nim większe nadzieje, ale wtedy nie było żadnych wiarygodnych danych…
– Będą inne wirusy. Może odra wróci na wielką skalę?
– Tak czy inaczej – chrząknął Pan Zmierzchu – trudno czekać, aż pojawi się jakiś usłużny patogen i odwali za nas robotę destabilizacji. Jeżeli dzisiaj uda nam się schwytać Mikołaja w naszą pułapkę i przejąć jego środki działania, już wkrótce będziemy mogli obdzielać wszystkich takimi prezentami, jakie będą potrzebne. Dowolnie obracać jednych przeciw drugim i podważać ośrodki władzy. Wyobrażasz sobie tę moc? Nie dopuszczam myśli o porażce. – Chrząknął ponownie i z narastającą frustracją powrócił myślami do Theri. – Poradź, Jeessie drogi (nie potrafił lepiej wymówić imienia Zdzisława), czy to możliwe, abym miał cały świat u stóp, a nie mógł zdobyć jednej jedynej wybranki?
– Technicznie niemożliwe – ocenił Polak – nie zajmowałem się nigdy doradzaniem dyktatorom, ale takie rzeczy się załatwia. Jak nie prośbą, to groźbą albo podstępem. Jako wykwalifikowany Pan Zmierzchu powinieneś sam wiedzieć najlepiej. Może już wkrótce będziesz mógł zwyczajnie nakazać, aby ci ją przyprowadzono. A jeżeli nawet nie – i choćbyś nie miał podstaw, by ją bezpośrednio zaszantażować – zawsze znajdą się haki na kogoś z rodziny. O czym my zresztą mówimy w ten szczególny wieczór…
– To prawda – przytaknął demon – przygotowania, jak widzę, już zakończone, nadchodzi moja pora dnia, czas wypatrywać pierwszej gwiazdki.
Wyszli więc wszyscy przed dom. Gospodarz był bardzo dumny z wyboru swojej najnowszej siedziby. Utajona, niemal nieznana turystom dolina wciśnięta pomiędzy pasmo Kerkini-Bełasicy a masyw Sławianki na samym pograniczu grecko-bułgarskim. Nawet służby państwowe zdawały się czasem mieć wątpliwości, po której stronie granicy leży ten zakątek. W cieplejszych porach roku drzewa rozbrzmiewały gwarem ptactwa, pod samo ogrodzenie podchodziły wilki i niedźwiedzie, podobno planowano też reintrodukcję lwów. Na północy, na granicy zasięgu wzroku, dolina zwierała się i wznosiła tarasami ku wielkiej koronie Pirinu i Riły, najwyższych gór między Alpami a Kaukazem. Nie czekali długo.
– Jest gwiazdka, tam, nad przełęczą! – pierwszy krzyknął z dziecięcą radością Ferdie, na co dzień ponury drab-informatyk rodem z serca Afryki, którego cera bardzo się odcinała od przyprószonej śniegiem ziemi; po chwili wskazano drugą i trzecią, i kolejne, i zanim chór podnieconych głosów zdążyłby przycichnąć, było już widać Drogę Mleczną i wszystkie znaczniejsze gwiazdozbiory.
Zebrawszy się niespiesznie, powrócili do wnętrza. Podczas gdy młody Samuel, stosunkowo najlepszy kucharz w towarzystwie, doglądał garnków, a szef nerwowo sprawdzał zastawioną przy choince magiczną pułapkę, dbały o wierność tradycji Zdzisław sięgnął po Biblię i czytał na głos fragment opisujący narodziny Jezusa.
Kiedy waza z zupą została już przytaszczona i wszyscy zgromadzili się przy stole, przypomniał o konieczności podzielenia się opłatkiem. Zaszczyt rozdysponowania go przypadł Panu Zmierzchu, który jednak nie wywiązywał się z tej roli najlepiej. Chodził dookoła stołu ze smutnym białym strzępem i zaglądał nagle ludziom w oczy, jakby w każdym widział wroga albo zdrajcę. Zanim udało się zakończyć rytuał, większość uczestników utraciła dobry humor i apetyt. Siedzieli więc milczkiem w kole, niemrawo grzebiąc łyżkami w talerzach. Tematy do rozmowy wcale się nie nasuwały: poważnemu dorosłemu człowiekowi trudno jest mówić o swoich obawach co do planu zwabienia Świętego Mikołaja. To, że jego szef lubi się czasem zmieniać w olbrzymiego skorpiona, nie upraszcza sytuacji.
– Wyślemy każdemu – mówił właśnie między łykami – to, na co zasługuje. Politycy dostaną listy przyjaciół i wrogów, ale nie ze wszystkim wiarygodne… anarchiści dostaną adresy domowe polityków… dzieci dostaną po uszach, niech wiedzą, że świat jest przykry… prawnicy dostaną poradniki zawiłej mowy… co do lekarzy, lekarzom damy naprawdę hojne prezenty. – Roześmiał się złośliwie, przez ułamek sekundy nawet zachrzęścił karapaksem.
– Czy to rzeczywiście da się zrobić? – spytał ktoś z końca stołu.
– Czemu nie? O ile słusznie odgaduję naturę Świętego Mikołaja, odmienną przecież od mojej, dostęp do jego mocy powinien nam umożliwić obdarowanie każdego tym, czym zechcemy.
Wtedy usłyszeli stukanie do drzwi. Nie byli jeszcze pewni, czy to nie ułuda, ale powtórzyło się.
– Jeżeli to jakiś domokrążca, urzędnik, zbłąkany turysta albo inny pasożyt społeczny… – zapowiedział gospodarz z groźbą w głosie.
– Choćby to nawet miał być celnik albo faryzeusz, wyrzucenie go zrujnuje świąteczną atmosferę – wyjaśnił spokojnie Zdzisław – pozostawienie pustego miejsca li tylko dla ozdoby to najgorszy błąd, jaki można popełnić. Taka beznadziejna sztampa, że to aż podejrzane – dodał jeszcze pod nosem, widząc szefa ruszającego ku drzwiom, a przeczuwając tożsamość przybysza.
A za progiem rzeczywiście stała Theri, zdjęła kurtkę, przerzuciła warkocz przez ramię i stała: rumiana od mrozu, roześmiana i ledwie uchwytna w pamięci.
– Dzień dobry panom! – zawołała jasnym głosem. Pan Zmierzchu stał z objawami osłupienia i tachykardii, wszystkim opadły żuchwy i co kto miał, aż dopiero Zdzisław podniósł się szarmancko, aby wziąć od dziewczyny okrycie. Pokierował ją zaraz do stołu, a Samuel nalał barszczu.
– Moja rodzina obchodzi Boże Narodzenie za kilkanaście dni – powiedziała tytułem wyjaśnienia – pomyślałam, że równie dobrze mogę dziś zajrzeć. Tyle do mnie piszesz, że przecież musiałam się zainteresować, co się u ciebie dzieje. W przyszłym roku też zamierzasz układać zadania olimpijskie? Nie wiedziałam, że zgromadziłeś tylu gości. Wciąż jeszcze bawicie się w przejmowanie władzy nad światem?
– Niekoniecznie traktujemy to jako zabawę – artykułował z trudem Pan Zmierzchu – i w ogóle nie przypominam sobie, abym wysyłał ci swój adres.
– Edytowałeś artykuł o lingwistyce matematycznej w Wikipedii spod stałego adresu IP, zamiast założyć konto. Użyłeś tych samych rzadkich struktur gramatycznych, co w korespondencji ze mną.
– Rozumiem… Tak, oczywiście zamierzam pomagać przy przyszłorocznej olimpiadzie, chyba że będę już wtedy miał pilniejsze zajęcia.
„Jak ona może być tak nieostrożna?” – zastanawiał się Zdzisław. „Czy nie rozumie, że szef aż zaciera kleszcze, aby ją zniewolić?” – Starał się nie myśleć zbyt głośno.
Do tego czasu wszyscy spożyli już zupę i na stół wjechały dania główne. Niestety, Samuel oparł się naciskom w sprawie przyrządzania nieznanych mu ryb; pozostało zadowolić się plastrami indyka na zimno, sałatką ziemniaczaną, pieczywem i bukietem serów. Atmosfera rozluźniła się trochę, większość zebranych jadła z apetytem. Pan Zmierzchu poszukiwał słów, mimowolnie a sugestywnie zagłębiając się widelcem w rożku brie od strony ostrzejszego kąta. Odezwał się wreszcie:
– Myślę, że tu ze mną pozostaniesz. Mogłabyś nam pomagać w naszych planach… Ćwiczylibyśmy razem lingwistykę matematyczną.
– Nie rozważałam takiego pomysłu – odpowiedziała lekko – mam zbyt wiele zobowiązań: rodzina, nauka, inni znajomi. Czy nie możemy po prostu cieszyć się wspólnie tym wyjątkowym dniem?
Jedzenie ustawało, stołownicy nachylali się koncentrycznie, ciekawi rozmowy. Gospodarz zmarszczył brwi, bardziej nerwowo niż groźnie.
– Sam nie rozumiem, jak to się stało, ale od naszego poprzedniego spotkania jesteś nieodzownym elementem moich planów. Gdyby cię nie było na świecie, żądanie władzy nad nim nie miałoby sensu. Wkrótce i tak kazałbym cię sprowadzić… – chciał jeszcze mówić, ale urwał bez koncepcji.
„Dlatego przecież wolałam sama przyjść, nie wiem, co inaczej gotów byłby wymyślić i komu zrobić krzywdę” – pomyślała Theri, a na głos dodała miękko, acz prowokacyjnie:
– Odkąd to jestem najmądrzejszą dziewczyną świata? Najpiękniejszą? Jaki prawdziwy władca planety zadowoliłby się pierwszym przypadkowym wyborem?
Do odpowiedzi na to pytanie Pan Zmierzchu był dobrze przygotowany:
– Co do urody, zrobiłem bezpośrednie badanie porównawcze na reprezentatywnej próbie piętnastu tysięcy dorosłych internautów z całego świata i czterdzieści sześć procent respondentów oceniło cię wyżej od zeszłorocznej miss świata, mimo że jakość wykorzystanej fotografii była niezadowalająca. O inteligencję tym bardziej niepotrzebnie pytasz, ten srebrny medal olimpijski naprawdę o czymś świadczy, a i wyniki testów masz przecież w piątym i szóstym odchyleniu standardowym powyżej średniej, chociaż akurat w IQ pokładam ograniczoną wiarę. Reasumując, być może – być może! – nie byłabyś pierwsza na świecie w którymś z tych pomiarów, ale w kombinacji obydwu prawie na pewno. W pełni więc odpowiadasz moim wysokim oczekiwaniom.
– Bardzo dobrze – odpowiedziała cicho – jestem więc tutaj. I co teraz zrobimy? – Głos niespodziewanie oziębł, rzucała wyzwanie. – Wahanie nie przystoi mrocznemu władcy. Zdaje się, że coś zapodziałeś? – Podała mu zwitek sznura i kilka innych przedmiotów znalezionych na półce za oparciem krzesła, nieopodal własnej fotografii. – Proszę, działaj.
Cisnął to wszystko z pasją przez pokój o szybę okienną, upadło z brzękiem, ramiona obwisły mu bezwładnie.
– Kiedy już zostanę władcą, dla ciebie zawsze będę dobrym władcą – powiedział łamiącym się głosem – bądź dla mnie także dobra.
– Widzicie, jednak nie tak łatwo skrzywdzić kogoś, na kim wam zależy – podsumowała Theri – na szczęście nie każdy to potrafi. Mamy Wigilię, może czas na śpiewanie kolęd?
Podczas gdy istotą lingwistyki matematycznej nie jest znajomość języków, osiągane dzięki niej głębokie zrozumienie struktur gramatycznych niewątpliwie ułatwia naukę, a ona właśnie hobbystycznie starała się poznać najważniejsze teksty kultury przynajmniej dla narodów Europy, w tym i kolędy. Zresztą wszyscy bez kłopotu zaintonowali Good King Wenceslas, przy czym Pan Zmierzchu pofatygował się z objaśnieniem, że utwór ten wywodzi się z opowieści o królu Czech Wacławie I Świętym, którego po angielsku określano nieporadnie jako Wenceslasa. Po chwili Noel oraz Stille Nacht także udały się sporej części uczestników, a potem Theri połączyła siły ze Zdzisławem, aby ku jego wzruszeniu odśpiewać Bóg się rodzi. Dla reszty świętujących było to zadanie beznadziejne, przy pierwszych wersach próbowali chwilami coś pomrukiwać, potem ustąpili.
– Wzgardzony, okryty chwałą… – dziewczyna wyciągnęła jeszcze czysty, wysoki akcent na „wzgar”, niemal po góralsku, po czym ton zaczął nieuchronnie opadać ku końcowi strofy. I zaczęła się druga, a słuchacze trwali w bezruchu, owładnięci dziwnym urokiem obco brzmiących dźwięków:
– Niemało cierpiał, niemało, żeśmy byli winni sami… – na kształtnych wargach nienawykłej do polszczyzny Theri zabrzmiało, jakby byli winnicami, ale nikt nie miał szans na to zwrócić uwagi. I nawet Pan Zmierzchu utracił poczucie czasu, przymknął oczy i nie wiedział, czy minęły sekundy, czy tygodnie, gdy chrapliwy baryton Zdzisława wybił się w ostatniej strofie:
– Podnieś rękę, Boże Dziécię, błogo-sław krainę miłą, w dobrych radach, w dobrym bycie wspieraj jej siłę swą siłą! Dom nasz i majętność całą, i Twoje wioski z miastami. A słowo ciałem się stało i mieszkało między nami.
Wtedy dopiero, jeszcze po chwili cichej kontemplacji, obecni oprzytomnieli, rozejrzeli się. Podnieśli larum. Pod choinką – pełno prezentów. Gdy zszokowany gospodarz podszedł zbadać sprawę, naruszona już magiczna pułapka prawie od razu wybuchła mu w twarz.
Trzy godziny później, opatrzywszy oparzenia Pana Zmierzchu i rozplątawszy krępujące go zaczarowane włókna, Theri żegnała się.
– Ja ciebie wcale nie skreślam. Jesteś ciekawym… człowiekiem, mamy wspólne tematy do rozmów. Skoro ci zależy, przestań tkwić w tej pustelni, przyjedź do mnie do miasta, zapraszaj na spacery, na spotkania, opowiadaj choćby i o swoich niecnych intrygach, zaproponuj wspólne badania – powiedziała na odchodnym.
Pan Zmierzchu został ze swoimi zausznikami oraz zasłużonymi prezentami, mianowicie dużą ilością węgla, żelem na oparzenia i książką zatytułowaną Poradnik początkującego dyktatora, wydanie ilustrowane dla dzieci do lat ośmiu.
– Najwyraźniej moja moc była niewystarczająca na Mikołaja – stwierdził, przeżuwając gorycz porażki – ale nic nie szkodzi, kiedyś poradzimy sobie lepiej. Mamy prawie cztery miesiące na przygotowania.
– Czemu akurat cztery miesiące?
– Tym razem spróbujemy porwać Zająca Wielkanocnego.
Zdzisław jęknął i ukrył twarz w dłoniach.