1
Lilia miała jedenaście lat, gdy po raz pierwszy weszła w Roślinność.
Pan Marek zaprowadził ją bardzo wysoko, do części Wieży, w której nigdy nie była. Szli po niekończących się schodach, aż dotarli do pomieszczenia odkażającego. Mężczyzna pomógł jej zmienić ubranie na strój ochronny, poinstruował też, jak nosić maseczkę.
‒ Możesz swobodnie oddychać?
‒ Tak.
Uśmiechnął się. Lubiła go wtedy. Rządził całą Wieżą i dzięki niemu taka głupia smarkula jak ona mogła żyć z dala od roślin. Z innymi dziećmi opowiadali sobie legendy, że pan Marek potrafi plewić samym spojrzeniem, a tam, gdzie przeszedł, już nigdy nic nie wyrośnie.
Zardzewiała drabina prowadziła do klapy w suficie. Lilia nigdy nie wchodziła po czymś takim, stawiała ostrożne kroki, starając się nie spoglądać w dół.
Po chwili była już na zewnątrz.
Jakby ktoś po jedenastu latach szarości pomalował jej życie kredkami.
Roślinność była wszędzie, prawie tak wysoka jak pan Marek. I niebo, odległe i piękne, dużo większe niż widziane przez okno. Powietrze wydawało się rześkie, a wszechobecna jasność sprawiała, że cały świat wyglądał nierealnie.
Lilia czuła też strach, ale mniejszy niż się spodziewała.
Ruszyli czymś w rodzaju ścieżki, gdzie zarośla sięgały dziewczynce jedynie do kolan. Deptała je i było to najdziwniejsze uczucie, jakiego doświadczyła życiu. Wydawały się takie delikatne. To niezwykłe, że zawładnęły całym światem.
‒ Potrafisz nazwać któreś z nich? ‒ zapytał mężczyzna.
‒ Podzwońce. ‒ Pokazała pobliskie rośliny o potężnych łodygach i fioletowo-żółtych liściach w kształcie dłoni. ‒ Antaryje. ‒ Nacelowała palcem na olbrzymi czerwony kwiat, który wyglądał jak wynurzany we krwi. ‒ Niebołamacze, ale jakieś małe. A tam… chyba podgardenie.
‒ Starczy. Dobrze. Jak widzisz, nic groźnego. Ale trzymaj się blisko, idź po moich śladach.
‒ Bo w nocy mogły gdzieś wyrosnąć argurzaski albo trupany?
‒ Mało prawdopodobne, ale niewykluczone. Od tego mamy oczy.
No więc rozglądała się bacznie.
Pan Marek zaprowadził ją nad krawędź dachu. Lilii aż zakręciło się w głowie. Wiedziała, że świat na zewnątrz jest wielki, ale teraz, kiedy wyłonił się zza dachowej flory, pisnęła cicho.
‒ Spójrz, jak pięknie ‒ powiedział.
Było pięknie. Aż po horyzont wszystko pokrywała zieleń przetkana przeróżnymi kolorami. Roślinność była pełna wzniesień i nierówności, to musiały być obrośnięte budynki, takie jak jej Wieża. Gdzieniegdzie przebijały się gargantuje, olbrzymki i inne niedorzecznie wysokie okazy, największe sięgały chmur.
‒ Posłuchaj, Paulinko, to bardzo ważne ‒ zwrócił się do niej imieniem, które wówczas nosiła. Lilią została później. W Wieży raczej nie wypadało nazywać się jak wymarły kwiat. ‒ Co czujesz mocniej? Strach czy ekscytację?
‒ To drugie.
Chyba odpowiedziała dobrze, bo znów się uśmiechnął.
‒ Świetnie. Jesteś bystra, malutka i podobają ci się roślinki. Kto wie, może za kilka lat dołączysz do wędrowców? Dlatego cię tu zabrałem, chcę, żeby to w tobie zakiełkowało.
Spodziewała się takiej propozycji. Wędrowców zawsze brakowało. Wypuszczanie się poza Wieżę w poszukiwaniu jedzenia, wody i wszystkiego, co potrzebne do przeżycia, było szalone i niebezpieczne. Z drugiej strony zawsze zazdrościła im przygód i szacunku, jaki budzili.
‒ Przemyślę ‒ odparła dyplomatycznie. Miała na to jeszcze dużo czasu.
*
Jedenaście lat później Lilia nosiła już swoje prawdziwe imię, wyrok śmierci, a w sercu dziurę wielkości pnia olbrzymki. Była Kwiatem.
Ich obecnym domem stał się budynek szkoły. Znaleźli go kilka dni temu i stwierdzili, że zachował się w nie najgorszym stanie. Co prawda salę gimnastyczną zajęła olbrzymia trypaja (Hiacynt, który wszedł tam jako pierwszy, o mało nie został uduszony), na piętrze jednego z segmentów naliczyli ze cztery trupany, a jeden z korytarzy przytulki obrosły tak gęsto, że nie dało się przez niego przecisnąć, lecz reszta pomieszczeń okazała się względnie czysta. W piwnicach Roślinność sięgała im ledwo po kostki.
Miała nadzieję, że Chaber pozwoli im tu zostać na zimę, będzie miała dokąd wracać po kolejnych nieudanych poszukiwaniach.
Szczególnie polubiła bibliotekę, niewielkie pomieszczenie, którym zawładnęły głównie pustelniki. Rośliny te zapuściły korzenie bardzo głęboko w podłodze i ścianach, a dzięki temu, że wysysały wilgoć z powietrza, większość książek zachowała się w przyzwoitym stanie. Przez zarośnięte okna wpadało niewiele światła, dlatego Lilia czytała w przy zapalonej lampie.
Dalia pojawiła się cicho jak duch. Chwyciła pierwszą lepszą książkę i zaczęła bazgrać na tylnej stronie okładki.
‒ Ej! Nie niszcz! ‒ oburzyła się Lilia.
Dalia tylko wzruszyła ramionami. Od kilku miesięcy porozumiewała się ze światem, pisząc. Na jej języku wyrósł ostrzyk i każde wypowiedziane słowo sprawiało dziewczynie duży ból. Hiacynt śmiał się, że nie słyszy żadnej różnicy, gdyż Dalia zawsze była skryta i cicha.
Lilia jednak jej współczuła. Pierwsza roślina na ciele i od razu w tak niefortunnym miejscu. Sama miała już trzy pasożyty ‒ fokstencję w włosach, która była całkiem ładnym fioletowym kwiatem, i nawet dodawała urody, smukłą paranię na przedramieniu i coś kulkowatego, co jeszcze nie doczekało się nazwy, a zadomowiło się na jej prawym dole podkolanowym. Tę ostatnią Lilia nazywała kuleczką. Podczas długich wędrówek kuleczka potrafiła dać się we znaki.
‒ Czytam o dawnych roślinach ‒ zagadnęła Dalię, kiedy ta powoli składała literki. ‒ Wiesz, że kiedyś ludzie sprzeciwiali się wycinaniu lasów? Tworzyli nawet grupy obronne.
Po chwili Dalia podała jej książkę, w której zapisała:
Morze wtedy nie hciały ich porzreć.
A niżej:
Dorwali jakjegoś podrusznika. Jest u Habra.
‒ Serio? Kogo? Gdzie?
Dalia wzruszyła ramionami i odegrała scenę chodzenia, używając palców skrytych w rękawiczce.
‒ Wiem, pójdę.
Oczywiście, z jej trzech Zwiędłych Kwiatów musiała przyjść niemowa. Lilia podejrzewała, że Ruta leży gdzieś ze świadomością oderwaną od ciała, a Hiacynt zniknął by robić coś dziwnego i bezsensownego.
Lilia ruszyła do szefa Kwiatów. Dalia westchnęła i podążyła za nią.
*
Niemal biegła, rozchlapując wodę, która po nocnych opadach zebrała się na podłodze piwnicy. Gdzieś po drodze zgubiła Dalię. Wiele Kwiatów spoglądało z różnych zakamarków, lecz znali Lilię na tyle, że nikt nie był zdziwiony.
Chaber jako jeden z nielicznych w ich gronie przypominał prawdziwego hipisa. Miał długie, niemal siwe włosy, których nigdy nie zakrywał (przez co zaczęły przypominać mały ogród) i okrągłe okulary. Mieszkał pomiędzy rzędami zardzewiałych szafek, gdzie poustawiał mnóstwo znalezionych w szkole sprzętów – od krzeseł i stolików, po dziwną mapę w kształcie kuli.
Pił jakiś wywar z nieznanym Lilii mężczyzną. Ów wyglądał jakby nie spał od tygodnia, nie jadł od miesiąca i nie widział drugiego człowieka od roku.
Wzięła krzesło i dosiadła się do nich bez pytania. Nieznajomy zmierzył ją zdziwionym wzrokiem.
‒ Lilio, poznaj Adriana ‒ odezwał się Chaber. ‒ Adrianie, to jest Lilia. Powinienem był cię ostrzec, że nasz Zwiędły Kwiatuszek się do ciebie przyssie.
‒ Miło mi ‒ powiedział mężczyzna.
‒ Dużo podróżowałeś? ‒ zapytała bez zbędnych wstępów.
Spoglądał na nią z uprzejmą ciekawością.
‒ Tak. Urodziłem się nad Bałtykiem, morze jest… pięknie zarośnięte. Za młodu musiałem ruszyć na południe…
‒ Nie interesuje mnie to. Chcę tylko wiedzieć, czy słyszałeś kiedyś nazwę Wielodział?
‒ Tak ‒ odpowiedział ostrożnie.
Nikt nigdy nie powiedział „tak”. Aż zaparło jej dech.
‒ To miejsce, prawda? Wiesz, gdzie jest? Byłeś tam?
‒ Mieszkałem w nim pół roku. Uciekłem stamtąd.
Lilia niemal straciła wiarę, że to kiedykolwiek się wydarzy. Przepytała tak wielu ludzi, przeczesała tyle miejsc. Czasem nocami zastanawiała się, czy tych troje nie było duchami, które postanowiły ją ukarać.
‒ Szukam dwóch mężczyzn i kobiety, którzy pewnie tam mieszkają.
Zaczęła podawać ich opisy, tyle, ile zapamiętała, czyli niewiele. Mieli maski, ubrania ochronne, a ona nie była wówczas w najlepszym stanie.
Później Lilia zadała jeszcze jedno pytanie. A gdy mężczyzna potwierdził, objęła go i wyściskała.
*
‒ Jesteśmy wolnymi ludźmi ‒ oznajmił Chaber, kiedy wreszcie mogli porozmawiać w cztery oczy. ‒ Jeśli chcesz iść, to idź. Kto będzie chętny, może wyruszyć z tobą. Nikogo jednak nie zmuszę.
Spodziewała się takiej odpowiedzi. Miała ochotę wypomnieć mu napad na szlak handlowy przy dawnej 81 czy zemstę na Kolejarzach. Wówczas nie miał skrupułów, by wysyłać swoich do walki.
„Ile kwiatów można znaleźć na ciele Chabra?”, zażartowała kiedyś Ruta. „Trzy. Lilię w dupie, Dalię w nosie i Hiacynta powyżej uszu”.
‒ Teraz jest inaczej ‒ przekonywała. ‒ Szukaliśmy na ślepo i rzeczywiście mogłeś mieć to gdzieś. Ale ten gość podał nam dokładną lokalizację. Róża to też Kwiat, do cholery!
‒ Jesteśmy pokojowymi ludźmi ‒ Chaber dalej wesoło bredził. ‒ Mówimy „nie” wojnie, chyba że nie ma wyjścia.
‒ Nie ma.
Zamknął oczy. Wyglądał jak samozwańczy mędrzec, który właśnie zażył tyle halucynogenów, że zaraz spłodzi jakiś ponadczasowy bełkot.
‒ Widzę, że chcesz przelać krew. Nie przyłożę do tego ręki, ale wiem, że i tak spróbujesz, w dodatku znajdziesz towarzyszy ‒ stwierdził. ‒ Życzę wam powodzenia.
Lilia wiedziała, że już go nie przekona.
‒ Ten nowy, Adrian. Co z nim? ‒ zapytała. ‒ Chcesz go przyjąć do Kwiatów?
‒ Wyraził taką chęć. A my nie odrzucamy nikogo.
‒ Będę chciała go zabrać.
‒ Jeśli da się przekonać, proszę bardzo. Z tego co wiem, nie jest zbyt chętny, by wrócić do tamtego miejsca.
‒ Umiem być przekonująca.
Kiedy wyszła spomiędzy szafek, wpadła na nią Dalia. Od razu domyśliła się wszystkiego i skierowała kciuk w dół.
‒ Tak jak myślałam ‒ wyjaśniła Dalii. ‒ Umywa ręce.
Ta wskazała na siebie, a potem zaczęła spacerować palcami po dłoni.
‒ Wiem, że ze mną pójdziesz ‒ powiedziała Lilia bliska łez i przytuliła ją mocno.
2
Niedługo po szesnastych urodzinach Lilia po raz pierwszy wzięła udział w prawdziwej wyprawie. Choć przygotowywała się na ten moment od dawna i przebywanie na zewnątrz nie było już dla niej niezwykłe, obserwowanie, jak wieża znika za zaroślami, okazało się głęboko wstrząsające.
Szli ścieżką, gdzie Roślinność sięgała im raz po pas, innym razem po kolana. Niebo było częściowo widoczne, choć zdarzały się miejsca, gdzie listowie tworzyło szczelny dach.
Było ich sześcioro i tylko ona nie dostała maczety.
Dowodził Arek, siostrzeniec pana Marka. Zawsze wydawał się Lilii sympatyczny, a gęba mu się nie zamykała. Tak było jednak tylko w Wieży, na zewnątrz stawał się milczący i ponury, a w dodatku obecność żółtodzioba uwierała go jak kamień w bucie. Wciąż Lilię poganiał, patrząc na nią, głęboko wzdychał, a raz, kiedy dotknęła pięknego i zupełnie niegroźnego kwiatu gwiazdenii, zapytał, czy jest zdrowa na umyśle. Na szczęście pozostali okazali się dużo bardziej przyjaźni.
Musiała przyznać, że wyprawa nie należy do łatwych. Szczelnie osłonięte ciało szybko pokrywało się potem, a oddychanie przez maskę przypominało rozciągnięte w nieskończoność duszenie. Choć szła po śladach innych, każdy krok był walką z Roślinnością. Raz omal nie krzyknęła, gdy kwiat większy od człowieka obrócił kielich w ich stronę. Nie miał oczu, jednak Lilia czuła, że ją obserwuje.
Kiedy flora zmieniła się na wodolubną, wiedzieli, że stanęli nad brzegiem rzeki. Ciek okazał się tak zarośnięty, że Lilia musiała uwierzyć towarzyszom na słowo, że gdzieś tam płynie woda.
Alicja i Maciek pokazali jej, jak zapuszczać wędki. Maćka znała lepiej ‒ w Wieży był jej sąsiadem zza ściany. Alicja natomiast wyglądała na szczęśliwą, że nie jest już jedyną kobietą w grupie.
Podczas połowu wędrowcy rozmawiali ściszonym głosami, głównie o innych grupach. Lilia wiedziała, że Wieża utrzymuje kontakty z różnymi osadami i po cichu miała nadzieję, że niebawem odwiedzi którąś z nich.
Wtedy po raz pierwszy usłyszała o Kwiatach.
Mieli przyjść z północy. Wędrująca banda, napadająca, okradająca i mordująca przyzwoitych ludzi. Nie zakrywali ciał, przez co bardziej przypominali rośliny niż ludzi. Wiecznie odurzeni, zatraceni w paskudnych florystycznych obrzędach, parzący się bez opętania zarówno ze sobą, jak i z napotkaną przyrodą.
Arek zamaszystymi ruchami maczety dosadnie pokazał, co się stanie, jeśli podobne robactwo wejdzie mu w drogę.
Kiedy spadły pierwsze krople deszczu, mieli już małe wiaderko ryb. Podczas opadów rzeki robiły się niebezpieczne, więc ruszyli dalej, na północ.
Padało coraz mocniej. Lilia obserwowała, jak zmienia się przez to Roślinność – łodygi prostowały się, kielichy wznosiły, liście rozwijały. Lecz zdarzały się i okazy reagujące zupełnie inaczej – niektóre kłaniały się, by zanurzyć w nowo powstałych kałużach.
– Stać! Nie ruszać się! – Głos Arka zadziałał jak czar zmieniający ludzi w posągi.
Lilia dopiero po chwili dostrzegła roślinę, która przypominała sylwetkę człowieka. Nigdy jeszcze takiej nie widziała. Masywne pędy kończyły się kwiatem wielkości głowy. Ów obrócił się ku wędrowcom i zamarł. Przypominał tarczę złożoną z samych ostrzy.
– Wampir – szepnęła do niej Alicja. – Reaguje tylko na ruch.
– Tnij! – Arek rozkazał Maćkowi, który stał na czele grupy. Ten powolnymi, ledwo zauważalnymi ruchami zaczął przyjmować właściwą pozycję.
Kiedy z kwiatu wyfrunęło kilka owadów, Lilia domyśliła się, co się święci. Jeden z insektów wylądował na jej twarzy, drugiego poczuła na nodze. Były wielkości połowy kciuka i składały się głównie z żądła.
– Kurwa! – krzyknął Arek pełnym bólu głosem, lecz nie ruszył się z miejsca.
Owad powędrował w górę policzka Lilii i zatrzymał się przy uchu. Z pewnością mógł przebić materiał, który okrywał jej skórę.
Przez kolejne dni Lilia przekonywała sama siebie, że to nie ona wykonała pierwszy ruch, że to Maciek zaatakował, prowokując roślinę. Ale prawda była inna. Gdy tylko poczuła przeszywające ukłucie w uchu, podniosła rękę w mimowolnym odruchu. Maciek widząc, że wampir odwrócił się w stronę Lilii, rzucił się do cięcia i ocalił jej życie.
Roślina wbiła pełen ostrzy kwiat w jego twarz, zamieniając ją w krwawą miazgę. Mimo to zdołał uderzyć i przeciął łodygę.
Kiedy przez kolejne chwile pozostali trudzili się, by oderwać martwy kwiat z twarzy nieboszczyka, Lilia siedziała oniemiała i przerażona. Była pewna, że to koniec, zostanie wyrzucona z grupy, wróci do wieży i zgnije w ciemności. A na zewnątrz było tak pięknie.
Alicja usiadła obok i ją przytuliła.
– To nie twoja wina – powiedziała. – Nie waż się zadręczać i tego rozpamiętywać. Gdyby każdy tak robił, nikt nigdy nie wyszedłby z Wieży.
Nie skreślili jej wówczas z listy wędrowców. Wkrótce mieli tego pożałować.
*
– Hej! Ruta! Hej, jesteś tam?
Nie było.
Lilia znalazła przyjaciółkę leżącą pośród przytulków i podzwońców w sali lekcyjnej na parterze. Nieco dalej rozbrat ze świadomością uskuteczniali Malwa i Krokus – dwoje ćpunów, których nie dotknęłaby nawet długim kijem.
– Ruta, miej ty litość. Potrzebuję cię.
Nic. Poza strużką śliny, która popłynęła po brodzie kobiety.
Było coraz gorzej. A pamiętała Rutę, która tańczyła po dołączeniu do Kwiatów. Gdy Lilia płakała po utracie Róży, Ruta stwierdziła, że nie ma się co mazgaić, tylko trzeba działać. Była z nich najtwardsza. Miała olbrzymie doświadczenie w przetrwaniu w świecie Roślinności. Nigdy nie wyrosła na niej żadna roślina.
A mimo to zaczęła więdnąć. Nikt nie wiedział dlaczego.
Lilia przetrząsnęła jej kieszenie i znalazła zaschnięte liście oka pająka. Rozgniotła narkotyk w dłoniach. Jako Kwiat nie powinna niszczyć roślin, których nie chce zużyć albo zjeść, lecz miała to gdzieś.
Usiadła obok, ustawiła lampę i zagłębiła się w lekturze zabranej z biblioteki.
Pierwsza ocknęła się Malwa. Wyglądała, jakby znalazła świadomość w kieszeni spodni i nie bardzo wiedziała, co z nią zrobić.
– Czy ja ci czasem nie zabroniłam zbliżać się do Ruty? – zapytała Lilia, nie odrywając wzroku od lektury.
– Ona sama chciała – wydukała ćpunka. – Narwała. Sama. Częstowała.
– Jeśli jeszcze raz zobaczę cię w odległości bliższej niż pięć kroków od Ruty, zabiję. – Podniosła wzrok. – Nie żartuję. Wynoś się stąd i zabierz kumpla.
– Jak? – kwiliła Malina, patrząc na Krokusa. – Jest ciężki.
– Pociągnij po ziemi.
Ruta ocknęła się godzinę później.
– Ty? – być może zapytała, być może stwierdziła. Nie wyglądała na zbyt świadomą. Gdyby zobaczyła przed sobą smoka, pewnie zareagowałaby tak samo.
– Ja. Hej, Ruta, patrz na mnie. Potrzebuję cię. Róża. Wiem, gdzie jest Róża.
Ruta zamknęła oczy.
– Dobrze. Pójdziemy.
– Czy przez kilka dni mogłabyś się powstrzymać od brania tego kurewstwa? Proszę. Idziemy po Różę. Naprawdę. To nie będzie kolejna miła wycieczka na próżno.
– Jasne. Nie brać. – Ziewnęła. – Nie ma sprawy.
*
Na Hiacynta natknęła się dopiero kolejnego dnia, gdy wrócił z jednej ze swych tajemniczych wypraw. Odpoczywał pod płaczką, rośliną przypominającą zgarbionego trolla, rosnącą przy murach szkoły.
– Lili. – Ucieszył się na jej widok. – Smakołyka?
– Odchudzam się. – Hiacynt jadł każde paskudztwo, jakie wpadło mu w ręce. Pozostawało niezgłębioną tajemnicą, dlaczego jeszcze się nie otruł.
– Jasne. Twoja strata.
– Gdzie byłeś tym razem?
– Świerklany. Jastrzębie-Zdrój. Pawłowice. I z powrotem tu. – Hiacynt lubił używać dawnych nazw miejscowości. Wędrował dużo i czasami nawiązywał kontakty z innymi grupami. Umiał przetrwać. Nie nosił maski, rękawiczek ani nakrycia głowy. Roślin, które pokrywały jego ciało, nie dało się już zliczyć. Tak właśnie Lilia wyobrażała sobie Kwiata, gdy po raz pierwszy o nich usłyszała.
– Widziałeś coś ciekawego?
– Stada u wodopoju o świcie. Nie wiem, co to za ptaki. Widziałem dziwną wysoką budowlę z kołem na szczycie. Ale ciebie pewnie interesuje tylko Róża, więc niestety…
– Dowiedziałam się, gdzie ją znaleźć. Mogę na ciebie liczyć? Zwerbowałam już Dalię i Rutę.
– Ja w towarzystwie trzech pięknych dam pod niebem pełnym gwiazd? Takich rzeczy się nie odmawia.
Uśmiechnęła się. Co z tego, że z trójki kobiecych Zwiędłych Kwiatów jedynie Dalia przejawiała jakieś znamiona urody, a sam Hiacynt miał już pięćdziesiątkę na karku i wyglądał jak obrośnięty orzech? Komplement to komplement.
Miała już swoją drużynę. Tym razem jednak potrzebowała kogoś jeszcze.
*
Olbrzymka z bliska robiła niesamowite wrażenie. Pień musiałoby objąć przynajmniej sześciu mężczyzn, a spojrzenie na wierzchołek wymagało odchylenia głowy do samych pleców. Chudy i niewysoki Adrian wyglądał na jej tle niczym szalony krasnal.
Tańczył nieporadnie i sztywno, skupiając się głównie na tym, aby okrążać drzewo ze stałą prędkością. Na twarzy miał rytualną maskę z kwiatem, na głowie absurdalny kapelusz.
Patrząc na tę komedię, Lilia z nostalgią sięgnęła pamięcią do własnego tańca inicjacyjnego. Bratek śmiał się z niej jeszcze godzinę po zakończeniu podrygiwania. Nabrała wówczas pewności, że Chaber ustanowił ten rytuał dla jaj.
Kiedy Adrian skończył taniec i ucichły brawa, to właśnie Chaber przywitał go jako Kwiata i pozwolił wybrać imię.
– Aster – zdecydował.
Choć droga od olbrzymki do szkoły wydawała się bezpieczna, wracając, poruszali się gęsiego w ustalonym szyku. Za Lilią szedł błądzący gdzieś myślami Hiacynt, przed – milcząca Dalia. Gdzieś dalej człapała się Ruta, o dziwo całkiem kontaktująca. W pewnej chwili Lilia złamała szyk i przedostała się na czoło pochodu.
– Chciałabym jutro wyruszyć po Różę – wyszeptała do Astra.
Milczał.
– Byłoby miło, gdyś zechciał nam towarzyszyć. Tylko pokażesz budynek i powiesz, jak dostać się do środka. Resztę załatwimy sami.
– To tak jakby szalone. Co jeśli odmówię?
Liczyła, że nie będzie musiała kłamać. Jak zwykle się myliła.
– Chciałbyś z nami zostać, prawda?
– Czy inaczej wygłupiałbym się w tańcu?
– Racja. A pewnie zauważyłeś, że Chaber pozwala mi robić, co tylko mi się podoba? Mam na niego szczególny wpływ. Powiedzmy, że głaszczę jego paranię w niektóre poranki. Bardzo to lubi. Domyśl się, gdzie mu wyrosła. Cokolwiek wyszepczę do ucha Chabra, posłucha. Powtórzę więc. Chciałbyś z nami zostać, prawda?
Spojrzał na nią tak, że niemal poczuła wyrzuty sumienia.
3
Od śmierci Maćka minęły ponad dwa lata. Lilia brała udział w tylu wyprawach, że nie potrafiła ich zliczyć, i nikt więcej przez nią nie zginął. Z tamtej szóstki przetrwali tylko ona, Alicja i Arek. Tym razem towarzyszył im młody chłopak, który pierwszy raz opuścił Wieżę. Lilia zdążyła go już skrzyczeć dwa razy.
Droga była prosta i wąska, obrośnięta laudycjami, a po obu jej stronach straszyły przepaście. Arek uważał, że to dawny wiadukt kolejowy, więc pewnie musiało tak być.
– Wyobraź sobie, że nocujemy tu, o właśnie tu. – Alicja wskazała ręką. – I tak. Jeden trupan wyrasta tam, a drugi tam. Odcinają ci drogę. Dokąd uciekasz?
Lilia wzruszyła ramionami.
– Mało prawdopodobna sytuacja. Ale gdyby, to skaczę.
Alicja się roześmiała.
– No to, gdzie nocujemy? – zapytała ją Lilia, patrząc na słońce, które właśnie zaczęło tonąć w Roślinności.
Droga do Spodka trwała dwa dni w jedną stronę. Tam znajdowała się najdalsza z zaprzyjaźnionych z Wieżą placówek. Mieli dużo rzeczy na wymianę.
– Zaraz znajdziemy jakiś przytulny kącik
– Arek… – Nie dokończyła. Nadepnęła na coś, co osunęło się pod jej stopą. Poleciała do przodu, uderzyła kolanami w ziemię, ześlizgnęła się. I spadła.
– Paulina!
Wylądowała miękko, połknięta przez Roślinność.
– Nic mi nie jest! – krzyknęła.
Trafiła do tak zwanego „zielonego morza”, miejsca, gdzie flora rosła tak gęsto i wysoko, że nie widać było nieba i panował wieczny półmrok. Nie znajdą jej szybko, to ona musiała znaleźć ich.
– Dajcie mi chwilę, to wrócę na ten wiadukt! – wykrzyczała.
– Dobra! – zawołał Arek. – Zostajemy tu! Idź do nas ostrożnie! Jak zajdzie słońce, lepiej poczekaj do świtu! Nie ruszymy bez ciebie.
Lilia nie miała zamiaru czekać do świtu. Ruszyła przed siebie, w kierunku równoległym do wiaduktu, a przynajmniej taką miała nadzieję. Oczywiście szybko się zgubiła.
Co pewien czas krzyczała do swoich towarzyszy, by ich zlokalizować. Przy ostatnich dwóch próbach nie odpowiedzieli.
W końcu usiadła pośród pradylaków, pod ciemnym niebem pełnym gwiazd. Poczeka do rana. Pradylaki nie lubiły innych roślin, powinna być w miarę bezpieczna. Na ich giętkich, wysokich łodygach roiło się od muszek.
– Owady, ptaki i ryby – powiedział jej kiedyś pan Marek – przetrwały najliczniej spośród dawnej fauny. Relikty dawnego świata. Tak jak ludzie.
Może powinna się przespać?
– Hej, widziałem, jak śmiesznie spadałaś – powiedział jakiś głos.
Stanął przed nią młody mężczyzna, trzymający w ręce lampę. Nie miał maseczki, z jego brwi wyrastała łodyżka paranii. W tym dziwnym świetle wyglądał jak upiór, który właśnie wyruszył zgwałcić największe okoliczne drzewo. Jednak gdy się uśmiechnął, Lilia uznała, że wcale jej nie żal tego drzewa.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytał.
Chciała powiedzieć „nie”. Była tylko zmęczona, senna, poobijana, podrapana i zgubiła swoich towarzyszy.
– Trochę – wydukała.
Dlaczego to powiedziała? Ten mężczyzna mógł ją skrzywdzić. Na wszelki wypadek zbliżyła dłoń do rękojeści maczety.
– To narzędzie zniszczenia nie będzie ci potrzebne. Jestem Bratek, a ty?
– Paulina. Czekaj, czekaj… Zniszczenia? Bratek? O kurwa, nie mów, że jesteś jednym z nich.
Zaśmiał się jakoś tak dziwnie. Beztrosko.
– Z nich?
– Kwiatów. Hipisów.
– Jak najbardziej. – Wyciągnął do niej rękę. – To co? Chcesz tu zostać czy pozwolisz dziwolągowi zaprowadzić cię tam, skąd spadłaś?
Doszła do wniosku, że jeśli będzie chciał ją skrzywdzić, to i tak to zrobi. Poszła za nim.
– Daleko to?
– Żeby wejść na górę… ze trzy kilometry. Możemy tam być za godzinę, jeśli jakimś cudem nic nas nie zeżre. Proponuję jednak poczekać do świtu.
Szedł pewnie, ale i ostrożnie. Jakby znał okolicę.
– Jesteś sam? – zapytała z niedowierzaniem.
– Jeden jedyny.
– Co tu robisz? Po co cię tu wysłali?
– Nikt mnie wysłał. My, Kwiaty, chodzimy tam, gdzie chcemy.
– Nie macie… dowódcy?
– Mamy. I co z tego? Każdy jest mu równy. Każdy decyduje za siebie.
– To prawda, że… robicie to z roślinami?
Śmiał się przez chwilę.
– Każda z naszych kobiet jest cudownym kwiatem. Więc może i tak. Ale z prawdziwą rośliną… nie. Przynajmniej nie ja. O, tu jest mój namiot. Wskakuj do środka. Jeśli się mnie obawiasz, to śpij z maczetą. Ja zdrzemnę się na zewnątrz.
Skorzystała z propozycji, jednak nie mogła zasnąć. Czuła się głupio, jak durna księżniczka z bajki. A co jeśli zaatakuje go jakaś roślina?
W końcu wychyliła głowę na zewnątrz.
– Czy mógłbyś – zaczęła nieśmiało – wejść i jeszcze poopowiadać mi o tych Kwiatach?
O świcie zaprowadził ją tam, skąd spadła. A później zniknął.
Jej drużyna czekała, jak obiecali. Alicja wyściskała ją mocno, a Arek nawrzeszczał najpierw na nią, a potem na wiadukt.
– Cała noc na zewnątrz – narzekał później. – Będzie cud, jak nie przypałętają się do nas jakieś rośliny.
Miał rację. W ciele Lilii zaczęła kiełkować Róża.
*
Pierwszą noc podróży spędzili wewnątrz budynku dawnej stacji benzynowej, gdzie aragonie rosły od sufitu do podłogi niby żywe kolumny, a półki porastał niebieski bluszcz. Mieli za sobą męczący, ale nieobfitujący w żadne niespodzianki dzień marszu śladem dawnej autostrady.
Mając dach nad głową, nie rozbili namiotów, po prostu rozłożyli posłania wzdłuż lady. Dalia napisała:
Dobranoc.
Po czym wślizgnęła się do śpiwora.
Ruta zaproponowała, że obejmie pierwszą wartę, lecz Lilia się nie zgodziła. Bała się, że jej przyjaciółka wyciągnie oko pająka albo jeszcze gorsze świństwo, gdy tylko zamkną oczy.
Hiacynt, jak to Hiacynt, gdzieś zniknął. Może wróci o poranku, może za dwa miesiące.
Lilia popracowała maczetą, dzięki czemu stojąc przy oknie, widziała kawałek nieba. Mrugało do niej kilka gwiazd, dostrzegła też jakąś planetę. Może Jowisz?
Aster podszedł do niej cicho i zdjął chustę. Jako jedyny jeszcze zasłaniał twarz.
– Zdecydowanie lepiej – powiedział i wziął głęboki oddech. – Czy teraz, kiedy jestem Kwiatem, powinienem chodzić bez ochrony?
– Jako Kwiat możesz robić, co chcesz – odpowiedziała.
– Myślisz, że zasłanianie nie pomaga?
– Nie wiem. W Wieży, gdzie dorastałam, kazali mi chronić usta. Później trafiłam między Kwiaty, o oni twierdzą, że to nic nie daje. Ich podejście bardziej mi się podoba.
– Też słyszałem różne wersje. Poznałem raz człowieka, który przeprowadzał sekcje zwłok. Czasami znajdował rośliny w środku, ale nie był pewien, czy przyczyniły się do śmierci tych ludzi. – Schował chustę do kieszeni. – Żyjemy w świecie, który jest nam obcy.
– Ano – zgodziła się mechanicznie. Była zbyt zmęczona na takie dyskusje, w dodatku dokuczało jej kolano.
– Jak myślisz, skąd się wzięły? – Męczył ją dalej swoimi pytaniami. Czy miał się za jakiegoś filozofa? Gdyby stała tu gdzieś beczka, pewnie by w niej zamieszkał.
– Nie wiem. Są różne opowieści. Wszystkie szalone.
Aster zbliżył się do okna i spojrzał na nocne niebo.
– Ja wierzę, że przyleciały stamtąd. Statek z obcą florą, który znalazł się na Ziemi. Może to była przypadkowa katastrofa, a może chcieli zmienić naszą planetę w kosmiczny ogród. Nasiono trafiło na żyzny grunt i zainfekowało cały świat.
– Ale to się stało już dawno prawda? Ze sto dwadzieścia lat temu? Coś koło tego. Gdyby wysłali do nas Roślinność, to w jakimś celu. Chyba już wiedzielibyśmy w jakim.
– Może nikt ich nie wysłał. Może to one same się wysłały – zaczął szeptać bardzo cicho, jakby bał się, że Roślinność to usłyszy i uzna, że ten gość za dużo wie.
Rozbawiła ją wizja rośliny siedzącej za sterami statku kosmicznego.
Aster przyglądał jej się przez chwilę w milczenia, aż w końcu zapewnił:
– Będziemy u celu za dwa dni.
– Cieszy mnie to.
– Myślałem, że zasypiesz mnie pytaniami o córkę…
– Wystarczy mi, że jest cała, zdrowa i bezpieczna. Będę miała resztę życia, by dowiedzieć się o niej wszystkiego. Sprawię, że czas porwania stanie się dla niej tylko niewyraźnym, złym snem.
– Wiesz, że pewnie nie będzie chciała z tobą pójść. To tamtą kobietę uważa za matkę.
– Z czasem zrozumie. Wiesz… Ja… Wychowałam się bez rodziców. Zginęli, gdy byłam bardzo mała. Całe dzieciństwo spędziłam w zamknięciu. – Umilkła na chwilę przerażona tym, że otwiera się przed obcym człowiekiem. Jeszcze chwila, a mianuje go piątym Zwiędłym Kwiatem. – Pierwszej rośliny dotknęłam, kiedy miałam jedenaście lat. Gdy dorosłam, nieustannie narażałam życie dla moich ludzi, a gdy raz się z nimi nie zgodziłam, dostałam od nich wyrok śmierci. Całe życie w kajdanach, których nawet nie widziałam.
– Przejebane.
– Róża nie będzie przechodzić tego, co ja, obiecuję. Chcę, by miała matkę i była wolna. Pragnę zabrać ją gdzieś wysoko, pokazać świat i powiedzieć: „Spójrz, jak pięknie”.
Łzy popłynęły jej po policzkach. Cudownie. A tyle się natrudziła, by uchodzić za twardą w jego oczach.
– Myślę, że będziesz świetną matką – powiedział, uśmiechając się do niej ciepło.
Tak, z pewnością miał zadatki na Zwiędłego Kwiata.
*
– Nie ufam mu – wyszeptała Ruta.
Lilia chciała, by to Dalia przejęła wartę, lecz dziewczyna słodko spała, śliniąc się z powodu ostrzyka na języku, a Ruta właśnie wygramoliła się ze śpiwora, rześka niczym poranna rosa.
Aster również pochrapywał. Nie wyglądał zbyt zdradziecko z otwartymi ustami przytulony do łokcia.
– Coś mi w tym wszystkim nie pasuje – przekonywała Ruta. – To jest zbyt proste.
Lilia była zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać.
– Pewnie niedługo się przekonamy – powiedziała i wślizgnęła się w posłanie.
Powierzenie Rucie bezpieczeństwa grupy nie było najmądrzejsze, ale nie mogła ciągle pokazywać, że nie ma do niej za grosz zaufania. Zamknęła oczy.
Śniła jej się córka. Lilia goniła ją przez Roślinność, lecz mała wciąż jej uciekała. W końcu Róża dosiadła olbrzymiej ważki i poleciała wysoko w niebo.
4
Lilia stała w swym pokoju w Wieży i spoglądała przez brudną szybę na Roślinność, kolorową narzutę pokrywającą świat. Uspokajał ją ten widok. Przyznawanie takich lokum wędrowcom wydało jej się marnotrawstwem, w końcu większość czasu spędzali na zewnątrz. Tymczasem małe dziewczynki, takie jak ona przed laty, dorastały w pokojach bez okien.
Ktoś zapukał do drzwi. Domyślała się, kto.
– Proszę.
Pan Marek, król Wieży, pokwapił się do niej osobiście. Niedobrze.
– Dzień dobry – przywitał się i zajął bez pytania jedyne krzesło.
Lilia nie patrzyła na niego. Nienawidziła tej cząstki siebie, która wstydziła się, że zawiodła tego człowieka.
– A więc… jesteś w ciąży. – Jak zawsze od razu przeszedł do sedna sprawy.
– Tak.
– Kto jest ojcem?
Nie odpowiedziała, a mężczyzna westchnął głośno.
– Wiesz, że w Wieży mamy ograniczoną ilość miejsca i zasobów. Nie mogę się zgodzić na twój poród. W tej chwili mamy tu trzy kobiety przy nadziei, każda dostała pozwolenie odpowiednio wcześniej, wszystkie mają mężów. I żadna nie jest wędrowcem.
– Podejrzewałam, że się pan nie zgodzi – powiedziała wypranym z emocji głosem.
– Zgłoś się jutro do doktora Jacka, on się tobą zajmie.
Lilia spojrzała na horyzont i zadała sobie pytanie, czy Kwiaty też mają swojego doktora Jacka, który abortuje dzieci, bo nie ma dla nich miejsca. Pewnie nie. W końcu do wolnych ludzi należał cały świat.
– Jeśli będzie ci ciężko, pogadaj z moim siostrzeńcem – poradził z miną stroskanego ojca. – On cię lubi, szanuje. – Zamyślił się na chwilę. – Czy to on? Arek?
– Wolałabym to zrobić z trupanem niż z nim.
Pan Marek uśmiechnął się lekko, wydalił z siebie jeszcze kilka obrzydliwych zdań, a potem zniknął z życia Lilii na zawsze.
Dotknęła brzucha, nie odrywając wzroku od horyzontu. Oni naprawdę myśleli, że je im odda? Gdzieś tam czekał na nią Bratek. Podczas ostatniej wyprawy znów ją znalazł i długo przekonywał, by dołączyła do Kwiatów. Odmówiła mu wtedy. Powiedział, że będzie czekać.
Spakowała się w jeden niewielki plecak.
Chciała pożegnać się z kilkoma osobami, lecz ostatecznie poszła tylko do jednej. Tej, która coś jej obiecała. Tej, co do której była pewna, że nigdy jej nie zdradzi.
Jej przyjaciółka nie spała, czytała książkę w blasku świecy.
– Wkurwi się – wyprorokowała Alicja. Była wyraźnie przerażona wszystkim, co usłyszała od Lilii.
– Mam nadzieję.
– Odczeka trzy dni i skaże na śmierć.
– Głupio tak przegapić własną egzekucję, co nie?
– Dasz mi pięć minut?
– Wiem, że obiecałaś uciec ze mną, ale to naprawdę głupie. Tu są…
– Wyobraź sobie, jak się wkurwi, gdy znikniemy obie.
Przemykały po ciemnych korytarzach niczym myszy, których w Wieży zawsze było mnóstwo. Później Lilia wywabiła podstępem stróża pilnującego północnego wyjścia i przyłożyła mu nóż do szyi. Współpracował, ale na pożegnanie i tak przywaliła mu tak mocno, że stracił przytomność.
Wymknęły się z budynku i utonęły w mroku. Obserwował je tylko księżyc i te nieliczne rośliny, które wykształciły narząd wzroku.
*
Trzeciego dnia weszli do miasta. Roślinność wznosiła się i opadała, tworząc kopce, piramidy, ozy, maczugi i przeróżne inne kształty. Aster twierdził, że Wielodział jest już niedaleko.
Ruta dobże sobie radzi.
Dalia zgniotła kartę i wyrzuciła. Z powodu ostrzyka dziewczyna nigdy nie domykała ust, przez co wyglądała na wiecznie zdziwioną. Dobra forma Ruty z pewnością mogła budzić zdumienie. W tej chwili szła na przedzie z Astrem. Lilia miała nadzieję, że jej przyjaciółka nie odczuwa zbyt silnej potrzeby chodzenia po ścianach.
Pochód zamykał Hiacynt. Ostatniej nocy znów zniknął, lecz na krócej. Twierdził, że bada okolicę i rozmawia z miejscową florą. Po tym wyznaniu Lilia zaczęła współczuć Roślinności.
Hiacynt, jak to Hiacynt, zaczął flirtować z Dalią.
– To nie fair – stwierdziła Lilia. – Ona nie mówi. Nie wyzwie cię od chorych dewiantów, jak ja, gdy próbowałeś mnie podrywać ostatnim razem.
– Może napisać. – Hiacynt wyszczerzył wszystkie cztery zęby.
– A ty w ogóle umiesz czytać?
– Umiem czytać naturę, moja droga. To najważniejsze.
Dalia naskrobała:
To całkiem miłe jak tak słodzi.
– Co napisała? – zainteresował się Hiacynt.
– Że jesteś obrzydliwym starym dinozaurem i wolałaby skoczyć nago w kolcowije niż patrzeć na twoją gębę przypominającą rozdeptaną szyszkę.
– I to wszystko w… yyy… sześciu słowach?
– Nasza kochana Dalia pisze, pisze, aż nauczyła się zwięzłości wypowiedzi.
Hiacynt śmiał się jeszcze długo, po czym przemieścił się na czoło grupy, by słodzić Rucie.
*
Rozbili namioty pod gołym niebem. Dalia wzięła pierwszą wartę, a Lilia drugą. Hiacynt znów gdzieś zniknął i Lilia zaczęła rozważać uduszenie go, gdy tylko przywlecze z powrotem swoją zarośniętą dupę.
Ruta stanęła na straży jako trzecia, już blisko świtu.
– Dobranoc – powiedziała do niej Lilia, po czym wślizgnęła się do namiotu.
W środku spała Dalia, śliniąc się i mamrocząc coś cicho. Od czasu dołączenia do Kwiatów Lilia traktowała ją jak młodszą siostrę. Obie wychowały się bez rodziców i bez rodzeństwa, naturalne było to, że zbliżyły się do siebie. Zanim na jej języku pojawił się ostrzyk, Dalia ładnie śpiewała. Nieraz usypiała tak Różę. Może kiedyś znajdą lekarza, który wytnie jej to paskudztwo?
Dalia obudziła się i spojrzała na nią półprzytomnym wzrokiem. Może chciała coś powiedzieć, ale oczy szybko jej się zamknęły.
Lilia również oddała się w objęcia Morfeusza.
Obudził ją krzyk Astra.
Wyskoczyła z namiotu i zobaczyła, jak mężczyzna stoi po pas w Roślinności z uniesioną maczetą, a nad nim wznosi się łykencja.
Spośród wszystkich roślin o wyglądzie rodem z horroru Łykencja była jedną z najbardziej przerażających. Miała wielki, skośny kielich z czymś w rodzaju paszczy, którym uderzała jak młotem, a do tego poruszała się na grubiej i zwinnej łodydze.
Lilia spojrzała w lewo, gdzie pośród Roślinności leżała Ruta, nie dając znaków życia.
Aster wciąż krzyczał, a kiedy potworność zaatakowała, uskoczył w ostatniej chwili.
Do Lilii nagle dotarło, że jeśli ten człowiek zginie, nigdy nie odnajdzie córki. Podbiegła do łodygi i cięła, lecz jedno uderzenie nie zrobiło roślinie wielkiej krzywdy.
Aster odskoczył po raz drugi, a wtedy Łykencja odwróciła się w stronę Lilii.
Wiedziała, że musi zrobić unik w odpowiednim momencie. Jeśli się spóźni, zostanie pożarta. Jeśli odsunie się za wcześnie, kielich zdąży zmienić kierunek i złapie ją bez żadnego problemu.
Aster zdołał się podnieść i zaczął ciąć łodygę, a tuż obok wyrosła Dalia z maczetą w dłoni.
Roślina w ostatniej chwili zrezygnowała z zaatakowania Lilii i obrała za cel tych, którzy bardziej jej zagrażali. Podniosła kielich i uderzyła z góry z takim impetem, jakby postanowiła pożreć ich oboje.
Aster uskoczył. Dalia nie zdążyła. Zniknęła w paszczy Łykencji, a chwilę później zdołała wydać z siebie rozpaczliwy krzyk. Lilia nie pamiętała, kiedy ostatni raz słyszała jej głos.
Przez kielich przebiło się ostrze maczety. Posuwało się powoli w dół, coraz wolniej, aż znieruchomiało. Otwór był zbyt mały, by mógł przez niego przejść człowiek.
Lilia i Aster cięli łodygę raz za razem, wiedząc, że są bezpieczni. Roślina nie zaatakuje, póki nie strawi tego, co ma w środku. W końcu kielich uderzył o ziemię.
– Nie wyciągaj jej – powiedział niepotrzebnie Aster. – Trucizna. Jest już za późno.
Lilia załkała, pokiwała głową i szybko pobiegła do Ruty. Obejrzała ją ze wszystkich stron i nie dostrzegła żadnych ran. W jej niespokojnym oddechu było coś znajmego.
Przeszukała jej kieszenie i odnalazła oko pająka.
– Kurwa! Miałaś nas pilnować! – wyryczała do niej, lecz Ruta oczywiście jej nie słyszała.
5
Bratek śmiał się głośno, gdy tańczyły wokół olbrzymki. Dla Lilii był to pierwszy taniec w życiu i musiała wyglądać przekomicznie, ale bawiła się świetnie. Alicja tymczasem ruszała się tak sztywno, że nawet drzewo zatańczyłoby lepiej.
W końcu zdjęły maski i usłyszały szalone brawa. Chaber zapytał, jakie przyjmą imiona. Wcześniej dał im do przejrzenia książkę pełną ilustracji dawnych kwiatów. Wszystkie były piękne i wydawały się zupełnie niewinne jak na rośliny.
– Lilia – odpowiedziała głośno.
– Ruta – zdecydowała Alicja i uśmiechnęła się w sposób nieco wymuszony.
Lilia wiedziała, że jej przyjaciółka podjęła decyzję dużo trudniejszą od niej i jeszcze długo będzie biła się z wątpliwościami.
Bratek podszedł do nich i wziął Lilię w objęcia, trzymając dłoń na jej brzuchu. Czuła się wtedy naprawdę szczęśliwa. Oczywiście nie trwało to długo.
Dwa miesiące później trebulia, roślina z ostrzami jak szpady, rozcięła Bratka na pół. Nie doczekał narodzin córeczki.
*
Kiedy żegnali Dalię, wiał mocny wiatr, przez co Roślinność tańczyła, jakby cieszyła się z tego, co właśnie nastąpiło.
– Gdzie byłeś? – zapytała wcześniej Hiacynta, który łaskawie powrócił.
– Dbałem o to, żeby nasza wyprawa była bezpieczna – powiedział, nie patrząc jej w oczy.
– No to, kurwa, zadbałeś.
– Przepraszam. Kochałem ją tak samo jak ty.
Zostawili Dalię w środku Łykencji, gdyż niebezpiecznie było próbować ją wyciągnąć. Jakiś szaleniec pewnie dostrzegłby w tym makabryczne piękno. Była kwiatem i w chwili śmierci zjednoczyła się z Roślinnością.
Ruta nie zdążyła odzyskać świadomości do chwili pożegnania, a Lilia nie zamierzała czekać.
Zapalili ogień i odmówili stosowne słowa. Był to tradycyjny obrzęd pożegnania z Kwiatem, który znali bardzo dobrze.
Aster nie wydawał się wstrząśnięty. Pewnie nieraz widział śmierć towarzyszy, dużo bliższych mu niż Dalia.
Pod koniec pożegnania zaczęło kropić.
Lilia płakała przez cały czas. Wzięła notes dziewczyny i napisała w nim kilka słów, a potem położyła go koło uciętej rośliny.
Później po prostu odeszli.
*
Gargantuje były największymi roślinami świata. Sięgały chmur, a ich pnie były tak ogromne, że wewnątrz nieraz chroniły się całe grupy ludzi. Olbrzymy te nieustannie rosły i Lilię ciekawiło, czy za ileś tam tysięcy lat świat stanie się labiryntem o ścianach z ich pni. W cieniu takich gigantów człowiek wydawał się mały i nieistotny. To właśnie pod gargantuję zaprowadziła Rutę, by porozmawiać na osobności.
– Przepraszam – powiedziała Ruta udręczonym głosem. – Nie dałam rady. To silniejsze ode mnie. Sama wiesz, jak to jest.
Lilia wiedziała, ale co to zmieniało?
– Masz mi powiedzieć dlaczego. Bez ściem. Co się dzieje? Przecież zawsze byłaś silna. Byliśmy na miliardzie wypraw i zawsze na tobie polegałam. Uciekłaś ze mną. Kiedy ukradli mi Różę, to ty mnie znalazłaś i sprowadziłaś do domu. Źle ci wśród Kwiatów? Może chcesz wrócić do Wieży?
– Wieży już nie ma.
Lilia próbowała przetrawić te słowa ze wszystkimi konsekwencjami.
– Jak to nie ma?
– Wiesz, co tam się stało po twoim odejściu? Nie masz pojęcia, prawda? – Ruta uśmiechnęła się w sposób co najmniej obłąkany. – Arek bardzo się wkurzył, gdy dowiedział się, że zmusili cię do ucieczki i wydali na ciebie wyrok. Postawił się wujkowi. No, w końcu kto, jak nie on? Dowódca wędrowców, dziedzic Wieży. Ale znasz pana Marka, on nie lubi sprzeciwu. Rzucili się sobie do gardeł naprawdę mocno i Arek wylądował w celi w piwnicach na poziomie minus dwa. Pamiętasz je, prawda?
– Lochy Wieży – powiedziała, przypominając sobie wszystkie straszne historie, które krążyły na ich temat.
– Po tym wszystkim zrobiło się bardzo źle. Wędrowcy stracili lidera, a pan Marek dostał paranoi. Przyszły głód, choroby i strach. Po jakimś roku część mieszkańców zbuntowała się i wypuściła Arka. W Wieży rozpętała się kilkudniowa wojna, walczyli o każde piętro, korytarz i schody. Zaczęli ginąć ludzie. Pan Marek zniszczył część ochrony Wieży. Chciał, by Roślinność pochłonęła jego siostrzeńca, ale znasz ją, nie zna granic, obrosła cały budynek.
Lilia wyobraziła sobie pokój, w którym dorastała, obrośnięty trupanami.
– W końcu Arek dorwał wujka i wysłał go na tamten świat. Wieża miała jednak przyjaciół, do których pan Marek zdążył zwrócił się z prośbą o pomoc. Ci, którzy przetrwali walki, wiedzieli, że nagle stali się bardzo łatwym łupem. Arek zebrał ich i poprowadził, ponoć gdzieś na północ.
– Skąd o tym wszystkim wiesz?
– Byłam tam. W Wieży wciąż wegetuje parę osób, które nie chciały lub nie mogły odejść. Wszystko im rozkradziono, głodują, czekają na śmierć.
– Ale po co w ogóle poszłaś do Wieży?
– Och, byłam tam nieraz, odkąd uciekłyśmy. Nie domyślasz się? To pan Marek rozkazał, bym uciekła z tobą.
Lilia usiadła na ziemi, tonąc w Roślinności.
– Miałam inwigilować Kwiaty – spowiadała się dalej Ruta. – Dostarczać informacje i wykonać na tobie wyrok, kiedy tylko nadarzy się okazja.
– Aha – rzuciła Lilia.
– Nie chciałam cię skrzywdzić. Okłamywałam ich, że cały czas czekam na okazję. A kiedy przyszłam tam pewnego razu, było już po wszystkim, Wieża upadła. Dowiedziałam się, że mój ojciec i brat zginęli. Ojciec na schodach pomiędzy piętrami sześć i siedem, brat od Roślinności na korytarzu trzy-dwanaście, koło szwalni. Nagle zostałam sama, uwięziona wśród Kwiatów. Jeśli więc zastanawia cię, czemu zaczęłam ćpać, to dlatego.
– Aha – powtórzyła Lilia, niezdolna do zebrania myśli.
– Naprawdę lubiłam Dalię i przepraszam za to, co się stało. Nigdy nie chciałam nikogo skrzywdzić. Chcę pomóc ci odzyskać Różę. Patrz. – Wyciągnęła oko pająka i zaczęła kruszyć liście – Nigdy więcej.
– Racja. Nigdy więcej. Nie chcę, byś zbliżała się do mojej córki. – Lilia wstała i odsunęła się od niej. – Odejdź stąd. Wracaj do Kwiatów, wracaj do Wieży, gdzie tam chcesz. Możesz poszukać Arka, żeby go zabić albo się do niego przyłączyć, nie obchodzi mnie to. Nie chcę cię więcej widzieć na oczy. Alicjo.
Lilia odwróciła się i odeszła. Nieruchoma sylwetka jej dawnej przyjaciółki powoli nikła wśród Roślinności, lecz gargantuja za jej plecami nie wydawała się wcale zmniejszać.
6
– Już niedaleko, malutka. Niedługo zobaczysz, gdzie zjadło tatusia.
Róża zagaworzyła radośnie, a rośliny kłaniały się wszędzie dookoła. Jej mała księżniczka. Wszyscy wiedzieli, że jest najważniejsza.
Gdzieś na horyzoncie spacerowała olbrzymka. Lilia pomyślała, że drzewa są tego dnia bardzo ruchliwe, uciekły jej z drogi, a przecież już nie jechały na białym jeleniu.
– A może tatuś tam na nas czeka? – zapytała córkę. – Zaprosi do namiotu, choć sam będzie spał na zewnątrz. Ale w końcu wejdzie do środka, bo życie to nie bajka.
Szły dalej, a Roślinność wokół falowała, oddychała, śpiewała. Miała nadzieję, że ten stwór przestał je śledzić. A może to była Ruta? Co za różnica.
– Jesteś ciężka, wiesz? Może chwilę odpoczniemy?
Usiadła i położyła Różę na kolanach. Widziała już tamto wzgórze, wiadukt kolejowy, jak ktoś jej kiedyś powiedział. Idiota. Przecież to był porośnięty, martwy gigant.
Trzy postacie pojawiły się znikąd. Dwaj mężczyźni i kobieta ze skrzydłami.
– Jesteś motylem? – zapytała ją Lilia.
Postacie zbliżyły się powoli. Patrzyły badawczo, aż w końcu kobieta uklękła przed nią.
– Może szalona. Ale raczej naćpana po uszy – oceniła. – Dokąd idziesz z tym dzieckiem?
– Wejdę na giganta, gdzie będę ładnie spadała. On powiedział, że ładnie spadam. Róża go nie zna.
– Kim jesteś? Gdzie mieszkasz?
– Jestem rośliną i mieszkam wszędzie, bo cały świat to mój dom.
Próbowała wstać, całkowicie zapominając, że trzyma Różę na kolanach. Nieznajoma złapała dziecko w ostatniej chwili i wzięła na ręce.
– Co ty odpierdalasz!
– O nie! Oddaj mi ją. Nie zabierzecie mi jej. Jesteście od niego? Chce mi ją ukraść, wyciąć z brzucha!
Lilia w końcu się wyprostowała, lecz nogi się pod nią ugięły i wylądowała w Roślinności. Gdzie miała maczetę? Musiała ją przehandlować z tamtymi kurduplami.
– To małe zginie, jeśli z tobą zostanie – stwierdziła kobieta.
– Chcesz je zabrać do Wielodziału? – zapytał jeden z mężczyzn.
Kobieta nie była przekonana, a w dodatku na jej głowie usiadł ptak. Podała dziecko mężczyźnie i ponownie uklękła obok Lilii.
– Możemy ci pomóc? Gdzie mieszkasz? Zaprowadzimy cię. Jest tam ktoś, kto zajmie się dzieckiem? Ojciec?
– Nie ma ojca. Zjedzony. Ale Róży nie zjecie. Zastawcie ją, skurwiele! Nie odlecicie z nią! Oddajcie mi ją!
Lilia przetoczyła się na kolana i próbowała rzucić na nieznajomą, a wtedy drugi z mężczyzn kopnął ją na tyle mocno, że upadła na plecy i ujrzała niebo.
Przestała widzieć wyraźnie. Była olbrzymką, jednocześnie drzewem i wielką kobietą, a trzy postacie w maskach chirurgicznych pląsały wokół niej w szalonym tańcu.
– Możesz wybrać imię – powiedział Bratek.
– Róża – odparła, patrząc na swoją malutką córeczkę.
Trójka nieznajomych i jej dziecko odlecieli na olbrzymich ważkach. A może to tylko jej się to wydawało?
*
Do środka Wielodziału dostali się przez piwniczne okno budynku, który wyglądał identycznie jak wszystkie wokoło, czyli przypominał pokryte Roślinnością spore wzniesienie. Aster zapalił olejną lampkę kierunkową i zaczął wydzierać z mroku wnętrze pomieszczenia. Obrośnięte było pustelnikiami, a w okolicach okna rozwinęły się gęste pigmejki. W środku stały jakieś urządzenia na prąd, jednak nie telewizory czy komputery, które Lilia nieraz widywała, ale dziwne, potężne maszyny, których przeznaczenie trudno było odgadnąć.
– Co to za miejsce? – zapytała Hiacynta.
– Szkolili tu inżynierów – odpowiedział świeżo upieczony Kwiat.
Lilia była zbyt zdenerwowana, by wydobyć z siebie choć słowo. Aster twierdził, że zna drogę do części mieszkalnej Wielodziału i uda im się tam zakraść. Wiedziała, że tysiąc rzeczy mogło pójść nie tak.
Poprowadził ich korytarzem, później schodami w górę, znów korytarzem, kolejnymi schodami, a potem przez wielką halę pełną olbrzymich maszyn. Gdy weszli w kolejny korytarz, Lilia zdała sobie sprawę, że nie trafiłaby z powrotem. Co ciekawe, Roślinność porastała te wnętrza dość skromnie, nie widzieli też żadnych ludzi. Aster twierdził, że ta część kompleksu jest opuszczona.
Dotarli do ślepego korytarza, gdzie pod ścianami stały drewniane, wciąż przeszklone gabloty. Aster stanął pod jednymi z wielu drzwi i skinął głową.
– Ufasz mi? – zapytał Hiacynt.
Po ostatnich wydarzeniach nie powinna wierzyć nikomu, ale jeśli na tej planecie pozostał ktoś, kto zasłużył na zaufanie, to z pewnością był Hiacynt.
– Tak.
– Złap mnie za rękę i nie puszczaj. Zanim spotkasz się z córką, musimy coś omówić.
– Co?
– Zaraz się dowiesz.
Hiacynt zacisnął dłoń na jej dłoni i weszli do środka.
Ujrzała rzędy ławek oświetlanych przez stającą przy tablicy lampę. Tu również stały gabloty, a za nienaruszonymi oknami widać było ścianę Roślinności. Za jedną z ławek siedziała kobieta, ta sama, która ukradła Różę.
Lilia próbowała wyciągnąć maczetę, lecz Hiacynt mocniej ścisnął jej dłoń, a kiedy próbowała dobyć broni lewą ręką, tę również unieruchomił.
– Uspokój się! – ryknął. – Proszę.
– To ona.
– Wiem.
– Wiesz?
– To ona. Ta która, uratowała twoją córkę.
Lilia nagle zwiędła. Osunęła się na najbliższe krzesło, a Hiacynt zabrał jej maczetę.
Do środka wszedł Aster i zajął miejsce koło niej. Kobieta również przesiadła się bliżej, a na końcu krzesło zajął Hiacynt, tak blisko Lilii, że mógł ją złapać w każdej chwili.
A więc wszyscy? Wszyscy ją zdradzili?
Hiacynt odkaszlnął i zaczął:
– Wszystko zaraz nabierze sensu, uwierz mi. Ja… sama wiesz, że dużo podróżuję. Nawiązuję kontakty z innymi grupami w imieniu Kwiatów. Cóż zrobić, mam taką ujmującą osobowość, że łatwo zjednuję sobie ludzi.
Kobieta uśmiechnęła się lekko. Lilia wyobraziła sobie, że rzuca w nią łbem Hiacynta.
– Trafiłem na miłych ludzi z Wielodziału – kontynuował. – Nie było to łatwe, osada jest dobrze ukryta. Nosi wiele różnych nazw, ale zostańmy przy Wielodziale. W każdym razie doszliśmy do wniosku, że nasza współpraca może przynieść obu grupom wiele korzyści. Jednak najpierw trzeba było naprawić kilka zgrzytów, które między nami zaszły, a największy był twoim udziałem, Lili.
– Zgrzytów? – zapytała z niedowierzaniem. – To był według ciebie zgrzyt?
– Usłyszeliśmy, że się zmieniłaś – powiedział Aster. – Hiacynt zaręczył za ciebie, powiedział, że po utracie córki rzuciłaś nałóg i stałaś się odpowiedzialna. Dlatego uznaliśmy, że twoja córka nie powinna dłużej żyć z dala od ciebie. Pamiętasz, jak powiedziałem, że będziesz świetną matką? Naprawdę tak myślę.
– To oczywiście nie będzie szybkie ani łatwe – odezwała się kobieta. – Róża cię nie zna, ale chcemy, byście się do siebie zbliżyły. Nasza propozycja brzmi tak: zostaniesz ambasadorką Kwiatów w Wielodziale i nawiążesz relację z córką. Adrian zostanie twoim opiekunem i wprowadzi cię w nasz mały świat.
– Chaber bardzo na ciebie liczy – powiedział Hiacynt.
No tak, Chaber. Pewnie to on to wszystko zaplanował. Czy był ktoś kto jej nie zdradził?
– Czy Dalia i… Ruta…
– Nie wiedziały – powiedział Hiacynt. – Zdaję sobie sprawę, że sprawy się spierdoliły. Ludzie z Wielodziału torowali nam drogę, to z nimi spotykałem się co noc, gdy opuszczałem obóz, ale to nie wystarczyło. To, co spotkało Dalię, to straszny wypadek, ale żyjemy w świecie, gdzie takie rzeczy dzieją się bez przerwy.
– Dlaczego nie powiedzieliście mi od razu? Nie musiałabym ciągnąć tu Dalii ani Ruty.
– A zgodziłabyś się tu przyjść z własnej woli i w pokojowych zamiarach? – zapytał Hiacynt.
Zapewne wzięłaby swoje Zwiędłe Kwiaty i próbowała odbić córkę z maczetą w dłoni.
– Więc chcecie, bym była tu kimś w rodzaju więźnia? – zapytała, zbierając do kupy wszystkie wypowiedziane słowa. – Żeby nie zakłócić nowej przyjaźni?
– Gościa – poprawiła porywaczka. – A jeśli okażesz się rozsądna, staniesz się jedną z nas. Życie w bezpiecznym miejscu, z córką u boku, czyż nie brzmi to pięknie?
Ma okazać rozsądek? Dobrze. I tak nie ma wyjścia. Jeśli odmówi, pewnie zatłuką ją tu na śmierć. W imię nowej przyjaźni.
– Dobrze – powiedziała. – Liczę na waszą gościnność. Kiedy będę mogła zobaczyć córkę?
*
Tego dnia pozwolono im wejść na dach Wielodziału.
Róża była bardzo podekscytowana, od dwóch dni opowiadała koleżankom, że jej ulubiona ciocia zabierze ją w głąb Roślinności.
Tak naprawdę na dachu nie było jej wiele, zwalczano ją bez litości, od kiedy zawalił się dach Wydziału Budownictwa. Sam budynek nie był nawet w połowie tak wysoki jak Wieża, a upadek z tego miejsca pewnie skończyłby się łagodnym połknięciem przez okoliczna florę. Lilia miała w tym pewne doświadczenie.
Szły czymś w rodzaju ścieżki, a dziewczynka dotykała kolejnych roślin.
– Co to, ciociu?
– Podzwońce, kochanie. Ładne, prawda?
– Tak.
W końcu stanęły nad krawędzią dachu. Świat pokrywała zieleń przetkana wszelkimi możliwymi kolorami. Lilia widziała gargantuję, pod którą zostawiła kiedyś Rutę. To znaczy Alicję. Kobieta nie wróciła do Kwiatów. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. Gdzieś tam była też Dalia, ta, która nigdy jej nie zdradziła. To rzadkie wśród ludzi. No i Arek, człowiek, który doprowadził do upadku Wieży z jej powodu. Gdzie teraz przebywał?
Żałowała, że nie było przy niej Arka czy Dalii. Otaczały ją zdradzieckie psy z Wielodziału z Adrianem, Fałszywym Kwiatem na czele. Czasem odwiedzał ją też Hiacynt, dość często tu wpadał. Głupiec naprawdę uwierzył, że nie ma do niego żalu.
Przytuliła Różę i zaczęła mówić bezgłośnie obietnice. Przyrzekła dziewczynce, że nadejdzie taki dzień, gdy wszyscy uwierzą, że Lilia z całego serca pokochała Wielodział. A wtedy zabierze ją z tej klatki, od tych zdradzieckich miernot i pokaże prawdziwą wolność. Uciekną, Lilia miała w tym pewne doświadczenie. Może pójdą na północ, spróbują odnaleźć Arka?
Na razie jednak musiała być posłusznym więźniem.
‒ Spójrz, jak pięknie ‒ powiedziała do córki.