Uznał, że brązowe szkoty będą najlepsze. I dziś bolała go głowa, choć nie jak kiedyś, gdy ból był nie do zniesienia. Poranny rytuał zakłócało mu intensywne myślenie, przez co następujące po sobie czynności zabierały niepotrzebnie kolejne cenne minuty.
Otwierając oczy, stwierdził bowiem, że żona już go nie kocha. Podobna myśl zaglądała doń częściej, lecz tym razem nie było żadnych wątpliwości. Być może miał z tym związek fakt, że kilka dni temu ją zabił.
Dlatego też nie uronił łzy. Nie uważał, że pierwszą rzeczą, którą robi się w podobnej mu sytuacji, jest płacz.
PIĄTEK
To jest ten dzień, w którym Laraine jest zdziwiona, że budzi się na samym skraju łóżka, z prawą dłonią i lewą stopą dotykającą dywanu. Zdziwienie bierze się z nienaturalności tej pozycji, ponieważ trudno jest jej zrozumieć, czemu ktokolwiek miałby spać w ten sposób.
Gorszym jest, co następuje potem. Teraz czuje już przerażenie, bo całą pozostałą część małego, ale jednak dwuosobowego łóżka, zajmuje nieznany mężczyzna. Jego porośnięta gęstym włosiem klatka piersiowa porusza się w nieregularnych i gwałtownych wdechach, przypominając tym zapchany miech kowalski.
Mężczyzna jest otyły, ale Lara nie potrafi rozbudzić w sobie obrzydzenia. Instynktownie wie, że obudzenie się obok nieznanej i nieatrakcyjnej osoby powinno wyzwalać negatywne emocje.
Można by zasugerować, że Laraine nie czuje w tym momencie nic, byłoby to jednak niedopowiedzeniem. Dysonans emocjonalny to prawdziwa zmora dla kogoś, kto nie pamięta niczego oprócz własnego imienia, lecz jednocześnie nie ma w związku z tym oczekiwanego mętliku w głowie i podskórnie czuje, co należy czuć i zrobić.
Pierwszą pozytywną emocją u Laraine okazuje się ulga, że jest w pełni ubrana. To może nic nie znaczyć, znaczyć też może wszystko. Wstaje więc, choć w tym momencie należałoby uściślić, że z powodu obecnej pozycji raczej się zsuwa, i wkłada buty. Ubiór zdaje się kogoś innego, kogoś, kto nie upił się do nieprzytomności, aby następnego dnia nic nie pamiętać.
Lara żegna w myślach obcego mężczyznę i wymyka się z pokoju. Nagle zostaje przytłoczona przez nadmiar zapachów i światła, jak gdyby dopiero teraz powstała z martwych.
Długi korytarz niekończącego się odurzenia prowadzi do kuchni i jadalni. Wnętrze nosi ślady intensywnego używania, ale zachowany jest porządek. Schludna kuchnia, z której dochodzi zapach świeżo prażonej kawy, wywołuje u Laraine dziwne poczucie bezpieczeństwa.
Kobieta machinalnie siada przy stole, jakby to była właściwa czynność w ciągu jej rytuału dnia. Skołatany umysł czepia się każdego skrawka przejawu normalności, tak że Lara nie zważa na siedzącego obok mężczyznę. Na stole rozłożoną ma gazetę, na której układa skórki pomarańczy. Gdy tylko wkłada do ust kawałek owocu, nie gryzie go od razu. Najpierw ssie, okręca kilka razy językiem i dopiero potem pomału wczepia weń zęby, wydając przy tym westchnienia przyjemności.
W tym czasie kobieta gapi się w okno. Nie szuka niczego znajomego, po prostu nie chce rozmawiać z mężczyzną kochającym pomarańcze.
Po tym, jak nawet nie zwrócił na nią uwagi, Laraine domyśla się, że oboje się znają, tak więc cisza nie powinna być niekomfortowa. Kobieta ma wręcz wrażenie, że nie rozmawiałaby z nim.
W końcu tamten wstaje, by po chwili postawić przed nią kubek czarnej kawy. Już pierwszy łyk przynosi pewność, że nie powinna niczego do napoju dodawać.
– Jak tam głowa? – pyta mężczyzna z nutą szyderstwa w głosie. W takim razie faktycznie musiała upić się poprzedniej nocy.
– W porządku.
Tamten ma czujny wzrok i zręczne dłonie. Wywija nożykiem o ostro zakończonym czubku. Idealny do obierania pomarańczy.
– Długo spałaś – nóż upada na stół, tworzy dziurkę w ceracie – ale lepiej dla ciebie. Dobrze jest odlecieć na jakiś czas. – Mężczyzna zabiera się za kolejną pomarańczę. Jest szybki. Twarda skórka schodzi, jak gdyby obierał ziemniaka. – Lara! Jesteś piękna jak ta lala! – bełkocze. – Ale jednak muszę ci coś pokazać.
– Najpierw muszę coś zjeść. Umieram z głodu. – Postanawia grać na czas, licząc, że wydarzy się coś, co uwolni ją od człowieka, który zanadto kocha pomarańcze.
– No ja myślę! Jakby… nic dziwnego…
Są takie wymówki, z którymi nie sposób się nie zgodzić. A ta jest naprawdę dobra. Byłaby nawet lepsza, gdyby Laraine faktycznie czuła głód. Mimo to wkłada do ust łyżkę letniej owsianki, którą szybko popija kawą. Być może nie lubi owsianki.
Kobieta nie ma nawet chwili, aby przeciągać śniadanie. Obcy bowiem wskakuje na stół, strącając skórki pomarańczy. Siedząc w kuckach, zapala papierosa.
– Obym znalazł dzisiaj jakichś samotników. Potrzebuję tego. – W obłoku dymu iskrzą zielone oczy. Mężczyzna mówi kombinacją akcentów z Teksasu i Karoliny Południowej, więc zgniecione i niewyraźne wyrazy łączą się z przeciąganiem samogłosek i prawie pomijaniem spółgłosek. – Jak się nie uda, tym razem fiknę z czwartego piętra, bo z trzeciego to jedynie nieźle mnie wykręciło. Może z Królowej Wiktorii? Wyżej się nie da. No, chyba że z dachu, ale nie jara mnie dramatyzm.
Lara wpatruje się pusto w blat stołu, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Uświadamia sobie, że jej wymówka wcale nie była taka dobra.
Kilka następnych łyżek owsianki nie wystarczy, aby miska była pusta, lecz Laraine i tak nie dostaje tej szansy. Do naczynia z chlupotem wpada ucho. Przed zemdleniem kobieta chciałaby zrobić więcej, niż patrzeć jedynie, jak biała cerata nasiąka krwią.
SOBOTA
Skóruje się królika ostrym nożem, a później obcina mu głowę. Nie na odwrót. Należy dokładnie wypatroszyć brzuch – jest to najtrudniejsza, ponieważ najważniejsza czynność. Następnie wypycha się królika pokrojonym w ćwiartki jabłkiem i ostrą papryką. Do tego trochę, nie za dużo, pieprzu i majeranku. Później smarujemy go roztopionym masłem z dodatkiem cytryny. Tak przygotowanego królika wkłada się do piekarnika na około dwie godziny.
Lara wykonuje wszystkie te czynności automatycznie, bo to jej ulubiona potrawa. Jedyna, z której jest dumna. Być może jedyna, która wychodzi.
Z tego też powodu dopiero zamykając piekarnik, uświadamia sobie, że coś jest nie w porządku. Jakby już tu była, a jednocześnie wciąż spała.
Laraine należy do rozsądnych kobiet, dlatego opiera się o umywalkę i podejmuje wysiłek wykonania głębokich wdechów.
– Świetnie pachnie. – Słyszy za plecami.
Kobieta odwraca się, ale nie gwałtownie. Głos ją przestraszył, ale zdaje się znajomy. Tak samo zresztą jak i jego właściciel, choć jakby nie widziała go przez jakiś czas. Mężczyzna jest otyły, o sympatycznej twarzy, ale raczej nijakiej aparycji. Ot, mysie, rzednące włosy, małe oczy, wąskie wargi. Przynajmniej jego wagę koryguje strój – wyprasowana koszula o właściwym rozmiarze, szelki, spodnie w kant, wypastowane buty.
Jest w nim coś, co wyzwala w kobiecie pozytywne emocje, ale przez to, że go nie pamięta, czuje się skołowana. Najwidoczniej to widać, mężczyzna bowiem traci rezon, wiotczeje w ramionach.
– No tak, zapomniałem. – Spuszcza wzrok. – Wybacz, Laro. Czasem ciężko nie traktować wszystkich dni w ten sam sposób. Jestem Terry. Terance. W tym właśnie momencie – dodaje, spoglądając na zegarek – obracasz królika. Powinnaś go obrócić.
Terance stęka, gdy przykuca obok piekarnika. Jego ruchy nie są niezdarne, po prostu amatorskie. Jakaś część Laraine pragnie odgonić Terance’a, żeby pokazać mu, jak to się robi. Jednak stoi w miejscu niezdolna do ruchu.
– Coś tam jeszcze z nim robisz, ale trzymasz to w sekrecie.
– Polewam… Polewam go tłuszczem gromadzącym się na dnie blachy.
– No proszę – mówi Terry. – A więc sobotni obiad będzie dokładnie taki jak zawsze.
Rutyna powoli zabija, lecz czasem, w tych rzadkich przypadkach, chroni przed szaleństwem.
W tym czasie Lara wyjmuje talerze, zamierzając nakryć stół. Najpierw ściąga obrus, aby wytrzepać go z okruszków i w ten sposób odsłania rdzawą plamę krwi. Przed oczami staje jej ciepłe, pulsujące ucho unoszące się na owsiance. I te jadowicie zielone oczy szaleńca… które widzi, kiedy unosi głowę.
– Lala, królik co do dnia i minuty. Nic cię nie powstrzyma! – Znowu ten przytłaczający, chrapliwy głos. Twarz, która przypomina kowboja ze starych filmów, tyle że ten kowboj spędził przynajmniej rok na odwyku. I zdecydowanie zbyt młoda, niepasująca do starych oczu i startego głosu. Lara z przerażeniem zauważa, że mężczyzna ma opatrunek w miejscu, w którym powinno być prawe ucho.
– Ringo… – jęczy Terance. – Po prostu… siadaj.
– Jasne, szefie. Jasne, jasne.
Ringo kładzie nogi na stole i odpala papierosa. Terry podsuwa mu popielniczkę, zanim ten strzepnie popiół na podłogę, po czym zaczyna nakrywać stół. Ma dość szybkie ruchy, zważywszy na wagę.
Kobieta przyjmuje panujący tutaj system i zajmuje się królikiem. Stara się uspokoić i wrócić do rzeczywistości. Nie wariować.
– No, no, Lala – mówi Ringo po kilku kęsach – jestem pod wrażeniem. No żesz psie licho, jak ty mnie zaimponowałaś w tej chwili. Nigdy nie zawodzisz, nawet jak ci palną w łeb.
– Ringo! – huczy Terance, waląc pięścią w stół.
– Cooo? Zamierzałeś jej kiedyś powiedzieć, szefunciu? – Ringo ignoruje popielniczkę i strzepuje popiół na podłogę.
– Mamy…
– Przerwę ci w tym momencie. Mamy od cholery czasu. Więc im wcześniej lalka odzyska głowę, tym lepiej, nie? Bo, do psiej duszy, jestem kurde znudzony. – Ringo zapala następnego papierosa od poprzedniego.
– Nie nazywaj mnie lalką – burczy Laraine.
– Oho, jednak coś do niej dociera. Przepraszam, księżniczko. Jesteś pewna, że nie boli cię głowa? – Mężczyzna wychyla się i stuka palcem pośrodku jej czoła. – O, tutaj. Właśnie w tym miejscu.
Laraine przechodzi dreszcz. Tym razem nie przez Ringo, choć czuje jego piżmowy zapach, ale przebłysk wspomnienia własnej śmierci. Trwa ono pół sekundy, lecz emocje i pustka, która nastąpiła potem, pozostaje.
– Jak tam ucho? – pyta więc zaczepnie.
– Dobrze, niestety. – Ringo wzdycha. To typ człowieka, który urządziłby scenę nawet w pustym pokoju. – Użynam je sobie co tydzień i jak każde lekarstwo zażywane w nadmiarze, przestaje działać.
– Dosyć – przerywa mu Terry grobowym głosem. – Czy to nie czas, kiedy rzucasz się z okna? Czy może w sobotę zajmujesz się tymi samotnikami, których zamykasz w piwnicy? Tak czy siak, wynocha.
Ringo się nie spieszy. W zasadzie robi wszystko, aby jego odejście trwało jak najdłużej. W końcu rozlega się dźwięk zamykanych drzwi, po którym następuje długa cisza.
– Terry. Co tu się, do cholery, dzieje? – szepcze Lara, unosząc bladą twarz.
Terance wzdycha. Wygląda jak bardzo zmęczony człowiek, jakby uleciało zeń całe życie. Zdaje się, że nie umie dobrać odpowiednich słów. Kobieta łapie go za dłonie.
– Dlaczego mam ciągle deja vu, choć nic nie pamiętam?
– Bo cię zabiłem.
– Ale… dlaczego…
– Teraz już za późno – spogląda na zegarek – dowiesz się w niedzielę.
NIEDZIELA
Laraine siedzi w ogrodzie z fałszywym życiem, w umyśle miesza jej się kilkanaście wspomnień z tego dnia, nie jest pewna, którym podąży dzisiaj. W odbiciu okularów przeciwsłonecznych widzi obcą osobę. Ktoś inny siedzi teraz na metalowym krześle z ażurowym oparciem, samotny wśród najpiękniejszych dźwięków przyrody. Cudza twarz wpatruje się w korony drzew. Cudza głowa boli przy każdym ruchu.
W tej chwili myśli Lary nie układają się w słowa, lecz w opowieści na temat cudzego życia. Życia tak przytłaczającego emocjonalnie, że ma ochotę wyć.
– Ach, Lala, Lala. Żeby cię licho – mruczy Ringo. – Nigdy nie przychodzę tu o tej godzinie. Te świergoty, ten zapach… Ugh.
– Czy naprawdę nie ma nikogo innego w tym przeklętym domu?
– Ja się tu poświęcam, więc zawrzyj pyszczek. – Ringo odpala chesterfielda i siada na krześle obok. Śmierdzi. Wygląda, jakby całe życie chodził w tej samej skórzanej kurtce. Włosy opadają mu na twarz, ukrywają oczy szaleńca. – Ale luz, to nie tylko twoja wina. Coś się spieprzyło w tym cyklu, ale wytrzymasz. Człowiek to zawzięte bydle.
Ringo rzuca niedopałek na ziemię, po czym wyjmuje metalowe pudełeczko z tytoniem i wkłada odrobinę pod wargę.
– Więc… – zaczyna Laraine – Terry mnie zabił?
– Tak to ujął? Że cię kropnął? Ożeż ty, prawdziwy z niego cockney. No nie mogę! – Ringo rży. – Nie wiemy, co dokładnie się nagle odwaliło, ale nie zabił cię, po prostu cię nie uratował, nie rzucił się, niczym najprawdziwszy bohater, wprost pod lufę. To właśnie jego słodziuśne serce upierdoliło nas tym gównem. – Mężczyzna pluje, ale Laraine nie wie, czy z powodu emocji, czy tytoniu.
– Mówiąc gówno, masz na myśli te przeskoki w czasie? Bo przed chwilą było wczoraj… chyba.
Ringo znowu pluje, po czym wyciąga nogi, a ręce zakłada pod głowę. Laraine zaś patrzy na wiktoriańską rezydencję, na lekko zaniedbany ogród i własne ubranie – jest boso, ale sukienka zdaje się porządnie wykonana. Łącząc to wszystko, powinna czuć instynktowną odrazę do siedzącego obok wszarza, lecz zamiast tego cieszy się, że nie jest sama.
– Wczoraj była sobota – odzywa się w końcu Ringo, ale mówi inaczej niż wcześniej. Jakby szaleństwo było tylko maską. – Piąty dzień. Dzisiaj jest niedziela. A za dokładnie pół minuty poniedziałek. Później, czyli za cztery godziny i czterdzieści dwie minuty od teraz, wtorek. Wtorek to początek. I tak dalej, Lala. I tak dalej. Od, kuźwa, dziesięciu lat. – Ringo patrzy na kobietę podkrążonymi oczami. To spojrzenie wcale nie jest szalone. Lara pojmuje ze zgrozą, że jest iście człowiecze: złamane i pokiereszowane. Tak patrzeć może jedynie ktoś, kto już prawie nie istnieje.
PONIEDZIAŁEK
W tym dniu Laraine stoi przy oknie w ciemnym pokoju. Jeszcze przed chwilą wspomnienia atakowały ją z każdej strony. Chyba próbowały dostać się na właściwe miejsce, teraz bowiem czuje spokój i może otworzyć w głowie przegródkę z odpowiednią myślą, własnym wspomnieniem.
Wie już, że choć tkwi w pięknej rezydencji w Linlithgow, z powodów finansowych zajmują jedynie kawałek wschodniego skrzydła. Nie pławią się w luksusach, przynajmniej jeśli chodzi o samo mieszkanie, bo wciąż mają do dyspozycji wielki ogród. Wie, że jutro ktoś będzie próbował ją zastrzelić. Wie, że przez kilka dni leżała nieprzytomna, bo ktoś ją zabił. Wie też, że tkwią w pętli czasowej od dziesięciu, zgrozo, lat. Wciąż pozostaje dużo pytań, ale najbardziej fundamentalnym jest: „dlaczego?”.
Za oknem cisza i choć słońce już zachodzi, Laraine mogłaby stworzyć mapę tego miejsca z zamkniętymi oczami. Tam, gdzie teraz stoi, ma widok na zachodnie skrzydło. Ostatnie promienie słońca tworzą wokół niego rdzawo-pomarańczową łunę. Jest to mocny, oślepiający… ogień.
Zachodnie skrzydło stoi w płomieniach.
– Ringo! – wrzeszczy z całych sił Lara, próbując przekrzyczeć łomot spadających desek i wybuchające okna. – RIIINGOOO!
W końcu go dostrzega, jak zatacza się w obłokach gęstego dymu. Śpiewa quasi pijackim głosem w rytmie trzaskającego ognia. Bo kobieta, drżąc, wie, że mężczyzna wcale nie jest upity, choć faktycznie trzyma w ręku butelkę. Ringo, co wydaje jej się nagle oczywiste, upija się na smutno.
– Czemu zachodnie? Czemu akurat zachodnie… Tyle miałeś do palenia – jęczy Terance. Jest w szlafroku i załamuje ręce. – Ringo, sukinkocie! Chryste panie.
Zdziwienie Laraine słowami Terance’a trwa tylko chwilę. Jest głośno. Nie powinno być aż tak głośno. Bezwietrzna noc, a jednak w rezydencji wicher hula, wali, jęczy… Niesie krzyki umarłych.
Ringo łapie samotników, gdy wejdą w nieodpowiednią alejkę. Zamyka ich, gnębi, a teraz najwidoczniej również pali żywcem.
Lara stoi oderwana od rzeczywistości, pusto wpatrując się w ogień. Ignoruje łkanie, chrapliwy śmiech i te dalsze, mniej ważne dźwięki – krzyki ludzkich pochodni. Spycha emocje, oddziela się od nich, bo to i tak nie ma znaczenia. Jutro dzień, w którym ten krąg szaleństwa zaczyna się od nowa. Samotnicy będą cali i zdrowi. Ale ona nie.
WTOREK
Laraine jest spocona. Zimny pot sprawił, że obcisła pidżama nieprzyjemnie klei się do ciała, a całe prześcieradło zwinęło się wokół niej na małym łóżku. Większość kołdry to sama poszewka.
Kobieta wstaje, choć na zewnątrz wciąż jest ciemno. Nie może jednak wytrzymać w tej niekomfortowej pozycji. Cyferblat wskazuje szóstą rano.
Póki co może cieszyć się błogą niewiedzą. Jeszcze przez cztery godziny będzie zwyczajną urzędniczką, która niechętnie przyjęła propozycję pozostania w posiadłości Terance’a Brockbanka z powodu burzy stulecia. Odmówiła jednakże zajęcia największej sypialni, twierdząc, że wystarczy jej ta dla służby. Dobrze wiedziała, że pana Brockbanka na żadną służbę nie stać, tak że miała całą część dla siebie. Z dala od jego pożądliwego spojrzenia. Ojczulek nauczył ją ostrożności, toteż nie zapomniała zamknąć drzwi na klucz.
Jeszcze czuje radość. Na dworze bowiem jest cicho i spokojnie, burza minęła. Wyniesie się więc stąd najszybciej, jak nakaże dobre wychowanie – gospodarzowi zostawi uśmiech i uprzejme słowa, a radnemu przyniesie prośbę o przekazanie pana Brockbanka komuś innemu. Odetchnęła. Nie ma większej ulgi od znalezienia rozwiązania na zatruwający życie problem.
Laraine bierze długą kąpiel, korzystając z tego, że nie będzie to strata czasu. Normalnie nie może sobie na to pozwolić. W całym pokoju znalazła jedynie dwie powieści: „Lolitę” i „120 dni Sodomy”. Nie wybrała żadnej. W wannie zadowala się więc myśleniem.
Kobieta wkłada wczorajszą garsonkę, upina włosy, po czym sprząta. Nie chce pozostawić po sobie śladu, że kiedykolwiek tu była. W końcu dochodzi ósma. Bierze głęboki oddech i wychodzi.
Chciałaby nie mieć tak głośnych butów, ale z drugiej strony przecież nie może wymknąć się tylnymi drzwiami – to nie leży w dobrym guście. Przynajmniej odgłos obcasów uderzających o kamień w mocnym rytmie zawsze dodaje jej pewności siebie.
Jednak gdy nagle wpada na obcego mężczyznę, który wynurza się zza zakrętu korytarza, wyimaginowany charakter zderza się z rzeczywistością.
Mężczyzna nie wygląda na kogoś, kto zdaje się troszczyć o swoją powierzchowność. Ma włosy spięte w kucyk, niezawiązany krawat, rozpięte guziki kamizelki. Całość tworzy wrażenie, jak gdyby ktoś mocno czuwał nad jego garderobą, ale on sam postępował z nią niedbale. Choć Larę odrzucają niechlujni mężczyźni, musi przyznać, że ten ma w sobie pewien hipnotyzujący urok.
– Cześć, skarbie. Zgubiłaś się?
Laraine poprawia żakiet.
– Przepraszam – odpowiada jak najbardziej wyniosłym tonem, próbując przepchnąć się obok.
– Luuuz. Lalaine, nie?
– Laraine. Jednakże dla pana panna Montgomery – cedzi, starając się nie zgrzytać zębami. Ten mężczyzna, a w szczególności jego dziwny język i niestaranny sposób mówienia, zaczyna jej działać na nerwy.
Ten jednak nadal zasłania przejście. Wyciąga papierosa i zapala. Podczas zaciągania się, lustruje ją od stóp do głów. Nie jest to pożądliwy wzrok i nie zatrzymuje się na konkretnych częściach ciała. Lara czuje się oceniana, tak jak ocenia się zwierzę na polowaniu – czy jest wart zachodu, z której strony podejść.
Kobieta, niczym to zwierzę, chce uciec. Od myśliwego i od dusznego dymu, który zamiast ulecieć, zagęścił się, zaczął rozpychać między nimi. Lara chce w końcu opuścić ten przeklęty dom.
Popycha więc mężczyznę i prawie biegnie, słysząc za sobą śmiech.
W końcu udaje jej się dotrzeć do salonu we wschodnim skrzydle. Tam czeka już pan Brockbank, elegancko ubrany i ufryzowany, z mahoniową laską, którą używa, by dodać sobie prestiżu. Laraine nie po raz pierwszy myśli, czy nie używa jej aby po to, żeby opierać na niej swój wielki ciężar.
– Dzień dobry. Mam nadzieję, że niewygody nie zmąciły pani snu – mówi z wystudiowanym, jowialnym uśmiechem.
– Nie zaliczam czystej pościeli i dachu nad głową do niewygód, panie Brockbank.
– Och, miałem na myśli burzę. Ja ledwo zmrużyłem oko.
– Ja również, ktoś bowiem usilnie próbował dostać się do mojej sypialni – odpowiada niedbale Lara, niby strzepując pyłek z żakietu.
– Ojej, to musiał być wiatr. Tak, niestety w części dla służby nie postarano się o porządne drzwi. To jeden z powodów, dla których odradzałem pani spanie w tamtym miejscu. Domyślam się, że z chęcią zje pani śniadanie.
– Rzadko je jadam – odpowiada Laraine, ale zaraz taktownie dopowiada: – ale z przyjemnością napiję się kawy.
Podczas gdy pan Brockbank poszedł zająć się parzeniem (twierdząc z dumą, że robi to sam, odkąd zakupił niesamowity ekspres używający ciśnienia wody), kobieta siada na obrzeżu kanapy. Posiadłość czasy świetności ma za sobą, ale przynajmniej jest schludna, tak że ze starego mebla nie wylatuje chmura kurzu.
Lara patrzy na zegarek, aby zanotować, po ilu minutach pan Brockbank ponownie jej się oświadczy. Robił to wcześniej wielokrotnie, mówiąc, że jego domostwo potrzebuje kobiecej ręki, a ona jest przecież najładniejszą kobietą w mieście.
– Mamy sześćdziesiąty trzeci rok, na Boga! – zwierzyła się kiedyś siostrze. – Kobiety nie wybiera się niczym obrazu w witrynie! I z pewnością nie zamierzam sprzątać i gotować temu obmierzłemu wieprzowi.
Laraine musi jednak przyznać, że kawę parzy wyborną.
– W korytarzu spotkałam pewnego mężczyznę – zaczyna po pierwszym łyku. – Wyglądał jak ogrodnik, choć miał na sobie eleganckie ubranie. Zostawił po sobie raczej… osobliwe wrażenie.
W oczach pana Brockbanka można przez chwilę dostrzec przestrach, jakby nakryty został na czymś wstydliwym.
– Ach, to… Richard Morgan. Amerykanin szkockiego pochodzenia. Mój, hm, daleki krewny. Pozwoliłem mu tu zamieszkać na kilka dni. Gdybyś kiedyś jeszcze z nim rozmawiała, panno Montgomery, radziłbym nie przykładać zanadto wagi do jego słów. A najlepiej nie wierzyć mu w ogóle. To kanciarz i okazjonalnie niechciany przybłęda.
Rozmawiają jeszcze jakiś czas, podczas którego pan Brockbank oświadcza się Laraine dwa razy, po czym zegar wybija wpół do jedenastej. Kobieta postanawia wykorzystać tę okazję, aby w końcu ogłosić, że choć wizyta była bardzo przyjemna, jako urzędniczka ma do wykonania dużo pracy. Mężczyzna prosi, żeby mógł ją chociaż odprowadzić do bramy.
Lara stara się nadać szybkie tempo, aby jak najprędzej opuścić to miejsce. Niestety, gdy cel jest już blisko, gdy od wolności dzieli ją niespełna dwadzieścia metrów, drogę zagradza im Richard Morgan.
– O. Witaj, Richardzie – mówi pan Brockbank ze spokojem. Laraine jednakże przechodzi naraz dreszcz. – Właśnie odprowadzałem pannę Montgomery do bramy. Czy ty też się gdzieś wybierasz?
Richard nie odpowiada. Wyciąga jedynie rewolwer i o dziesiątej czterdzieści dwa strzela. Terance chroni Larę własnym ciałem.
ŚRODA
Wdech zatrzymuje się Laraine w gardle. Przypomnienie o obecnej sytuacji uderza. Ma ochotę płakać. Świadomość, że co tydzień Terry i Ringo doświadczają tego samego obezwładniającego uczucia, wcale nie umniejsza jej własnego bólu.
Krąg szaleństwa zaczyna się od nowa. Przynajmniej tym razem nie straciła pamięci. Nie licząc oczywiście wczorajszego dnia, ich prawdziwą zmorą bowiem jest to, że wtorkowe wspomnienia są zawsze bardzo niewyraźne. Kobieta pamięta jedynie, że była w gościnie u Terance’a, a dzień kończy się, gdy mężczyzna, którego nie twarzy nie może dojrzeć, do niej strzela. Terry zawsze rzuca się, aby ją uratować.
I tyle. Dlatego nie mogą przerwać cyklu, bo nie mają możliwości zrobienia czegokolwiek inaczej. Przynajmniej świadomie, bo w końcu ostatnim razem było inaczej…
– Lara? – Głos Terance’a dochodzi jakby z oddali, ale siedzi zaraz za nią.
– Już ci pomagam.
Boże, jakże ona cieszy się, że przynajmniej nie jest sama. Z uśmiechem więc odwraca się do męża i zabiera do zmiany jego opatrunku. Kula trafiła w ramię.
– Auł. Nie tęskniłem za tym.
– Czyli wystarczy tydzień przerwy, aby stracić uodpornienie na ciągły ból.
– Właściwie to kłamałem – mówi Terry z przepraszającym uśmiechem. – Nigdy się nie przyzwyczaiłem i zawsze boli tak samo. Ale to nic.
Lara wzdycha, odkładając zakrwawiony bandaż na bok.
– A więc jest i kolejna wisienka na naszym torcie. Już brak na nie miejsca – odpowiada kobieta na pozór cierpko, ale po zmianie opatrunku całuje męża.
– Przeszkadzamy? – woła od progu Ringo. Trzyma za ramię młodą kobietę.
Po raz kolejny Laraine przechodzi dziwny dreszcz.
– Jak zawsze, Ringo. Jak zawsze – odpowiada Terance, pocierając czoło.
Obca kobieta patrzy na Ringo z uwielbieniem. Ewidentnie przyszła tu z własnej woli. Są tacy mężczyźni, którzy są obmierzli, wręcz odrażający, a jednak działają na kobiety hipnotyzująco, patrząc na nie oczami pogańskich książąt.
– Luz, widziałem już wszystko.
Czemu ważne wspomnienia wyrywają się naszej pamięci, przez co ciągle powtarzamy te same błędy, a te, o których zapomnieć chcemy najbardziej, wciąż rozgrywają się ponownie przed naszymi oczami? Zaiste, Ringo widział już wszystko. Pojawia się w najmniej oczekiwanych momentach. Choć głośny i dramatyczny, potrafi snuć się niczym duch. Poza tym i Laraine nie umiała mu się oprzeć tej jednej nocy… I w kilku kolejnych. Upór jest beznadziejnym wrogiem w obliczu potęgi czasu.
Pół godziny później rozlega się wystrzał.
PONIEDZIAŁEK
To jest ten dzień, w którym Laraine postanawia, że musi się upić. Wczoraj Ringo urządził igrzyska pomiędzy sześciorgiem swoich samotników. Żaden nie przeżył.
– W sumie szkoda – mówi, włączając gramofon. – Następnym razem każę im z nami pić.
Na początku wybierają z zamkniętymi oczami. To jedna z ich ulubionych gier. Jest sześć różnych butelek: whisky, wódka, wino, woda, ocet i bimber ringowej roboty. Należy wypić szklankę wybranego trunku.
Zrządzeniem losu Terance zazwyczaj losuje bimber. Smakuje jak rzygi. Ringo warzy go między innymi ze spleśniałego chleba i ketchupu. Poza tym wykręca wątrobę.
– Do dna, kochany!
Laraine i Ringo pokładają się ze śmiechu, widząc, jak Terry powolutku zielenieje na twarzy. Mimo to odwraca szklankę do góry dnem, twierdząc, że po setnym razie z parszywego zrobił się tylko wstrętny.
Ringo losuje ocet. Lara i Terance skręcają się z obrzydzenia, bo Ringo wypija wszystko jednym haustem.
– Jakaś dziwna ta woda. Jakby kto w niej zdechł – komentuje.
Laraine przypada wódka. Wstaje, oddycha szybko jak przed wejściem do zimnej wody, po czym mierzy się z przeciwnikiem. Zajmuje jej to kilka minut, ale w końcu daje radę.
Następuje druga runda, po której wszyscy są już podchmieleni. Lara dopiero po chwili orientuje się, że Terry spadł z krzesła, a ona tańczy z Ringo. Zwarci w uścisku, nie zważają na to, że kołyszą się do „Are You Lonesome Tonight?”.
– To ty do mnie strzelasz, prawda? – pyta Lara.
– Pewnie tak, skarbie – odpowiada Ringo z pewną nutą smutku.
– Chyba wszyscy musieliśmy zrobić coś… coś okropnego. „Piekło jest puste. Wszystkie demony są tutaj”*… – Laraine czuje, że ziemia przyciąga ją coraz mocniej.
– Chyba nie. Nie wydaje… mi… się.
Nagle kobieta trzeźwieje, wyczuwając na plecach Ringo schowany pod kurtką rewolwer. Mężczyzna ledwo stoi na nogach, więc Lara wyciąga broń, po czym kładzie Ringo na podłodze. Dźwięk zaciętego gramofonu ściga ją, gdy biegnie korytarzem wprost na zimne, nocne powietrze. Czy próbowała już tego? Nie przypomina sobie, ale warto spróbować.
Nie powinno się łączyć alkoholi, ale wódka i bimber mają na nią ożywczy wpływ. Patrząc na to, co właśnie zamierza zrobić, może i główna zasada „nie mieszaj”, ma jednak sens.
Zegarek odlicza ostatnie chwile cyklu. Lara strzela sobie w głowę w ostatnią sekundę.
WTOREK
Laraine wyskakuje z łóżka jak oparzona. Jest spocona i obolała. Ma wrażenie, jakby w jej głowie ziała dziura. Uświadomienie sobie wszystkiego zajmuje jej kilka cennych minut. Nie ma pewności, czy się udało, czy po prostu znowu przespała parę dni, jak poprzednim razem, gdy umarła.
Cyferblat wskazuje szóstą rano. Żadnego dnia nie budzi się o tej godzinie. Poza tym tkwi w pokoju dla służby, a wiszącej na szafie garsonki nie wkładała już od bardzo dawna…
Postanawia zrobić wszystko inaczej. Wtorek jawi jej się jako rozmyte wspomnienie, ale na pewno nie chodzi wtedy w koszuli nocnej. Otwiera więc drzwi i z rozwianym włosem wybiega na korytarz. Pod żadnym pozorem nie może spotkać się z Ringo.
Chłód poranka czerwieni jej nos i uszy. Jednak musi biec dalej. Bocznym wyjściem dociera do ogrodu. W ostatniej chwili chowa się za mur, gdy zauważa Terry’ego i Ringo, rozmawiających nieopodal.
– No nie wiem, szefunciu – mówi Ringo.
– A tak żeś krzyczysz wszędzie, jaki to z ciebie dobry strzelec!
– No strzelec to ze mnie obłędny, wątpię raczej w twoje… szybkie ruchy. Jak nie zdążysz, to księżniczka zginie. Ale dobra, załóżmy, że się uda. Serio myślisz, że rzuci ci się w podzięce na szyję?
Terry kładzie dłoń na ramieniu Ringo.
– To bardzo dobrze wychowana kobieta, wie, jak należy postępować. Po czymś takim nie będzie zdolna mi odmówić.
– Obłudnik z ciebie, szefie – rechocze Ringo. – Ale szanuję za kreatywność. Tylko dziewczyny szkoda.
– Jak się nie uda, nas wszystkich będzie szkoda.
– Jak się uda, pewnie też. To, hm, do zobaczenia.
Lara nie potrafi czuć do nich gniewu. Już nie. Po dziesięciu latach piekła nie zostało jej na to siły. Poza tym zna ich tak dobrze, że jednocześnie nie wierzy, w to, co słyszy, a jednocześnie dziwi się, że nie wpadła na to wcześniej.
ŚRODA, CZWARTEK I WSZYSTKO, CO POTEM
Pamiętają wszystko. Woleliby zapomnieć, bo wtedy może, być może, trzymaliby się od siebie z daleka. Być może staliby się innymi ludźmi. Ale choć cykl nieszczęść się skończył, krąg nadal trwa.
Po pewnym czasie Laraine zaczyna usprawiedliwiać zbrodniarzy, bo tak jej wygodniej. Rutyna ratuje od szaleństwa, a czas łamie każdy upór. Nie wie tylko, że humanizacja zbrodniarzy dehumanizuje ją samą.
* Burza – W. Shakespeare