On, ??? r.
Długo trwało, nim pojąłem, że minęło prawie pięćset lat. Większość tego przespałem, nie wiedząc, że tkwiłem w kapsule sam pośród pustkowi, a jej komorę zmiotło… Gdzieś. Kiedyś.
Dlatego właśnie gnam przed siebie głodny, spragniony i zmęczony. Szaleje burza, ale muszę wiedzieć cokolwiek. On powiedział mi, że Wielkich Świątynia znów przemówiła. Nie pytajcie, co to znaczy. Ja wiem jedynie, że jeśli w świecie, w którym prawie wszystko jest martwe, nagle coś ożywa, powinna napłynąć również nadzieja… albo strach.
Wybieram to pierwsze. W końcu ona zawsze powtarzała, że jestem skończonym kretynem.
Ona, 3100 r.
Wiele lat temu mama powiedziała mi, że kiedy dwoje ludzi się szuka, jedno z nich musi się zatrzymać i poczekać na to drugie. Dlaczego zdarza nam się pamiętać takie rzeczy?
Skończyłam właśnie nagrywać holo, więc wpatruję się w biel za oknem, aby opanować emocje. Przypominam sobie ponownie o mamie. Nie powinno mieć znaczenia, czy umarła ze starości, czy w wypadku. Jednak nie mogę przestać o tym myśleć, choć minęło ponad tysiąc lat. Dla mnie – mrugnięcie oka, ale ogrom tego czasu wciąż przyprawia o dreszcze.
Otwieram przymknięte wcześniej oczy i unoszę brodę. Uśmiecham się szczerze, tak szczerze i bezwiednie, że należałoby to do osobliwości jeszcze tysiąc lat temu. Ale teraz jest okej. Trzymam to przeklęte holo z nadzieją zakrawającą na głupotę, lecz nie mogę powstrzymać tego głupiego uśmiechu. Wiem, że gdy on je obejrzy, będzie więcej niż okej. Będzie naprawdę dobrze.
On, ??? r.
Nigdy nie uważałem się za dobrego gawędziarza, ale raczej nie znajdzie się nikt lepszy. Od czasu przebudzenia spotkałem równo dwadzieścia dwie osoby. Przez trzy lata. Wypełzłem wtedy z kapsuły, rzygając i wijąc się w piachu. Gardło i oczy miałem tak suche, że nie mogłem mówić ani widzieć, a uszy nie chciały się odetkać. Odcięty od zmysłów, tkwiłem w bańce, skazany na życzliwość obcego.
– Wody… – wycharczałem w końcu, co poskutkowało kolejnym bólem.
Piłem łapczywie bez świadomości, że ten samarytanin dzielił się największym skarbem. Po doznaniu prawdziwej samotności wiem już, że był gotów zrobić wszystko, abym przeżył.
Skupiałem się na ostatnim zmyśle. Czułem więc każdą nierówność, gdy nieznajomy ciągnął mnie po ziemi, zasmarkanego i obślinionego, z podkurczonymi nogami. Później zimny kamień, aż w końcu przyjemny koc. Zostałem okryty skórą, ale nie mogłem powstrzymać drgawek. Obcy opiekował się mną przez długi czas, gdy majaczyłem w gorączce, następnie znosił humory, gdy wreszcie mogłem mówić.
– Kobieta… Była ze mną kobieta. – Jak zwykle nie usłyszałem odpowiedzi, co nie było winą ledwo sprawnego słuchu. Wkurzała mnie wieczna cisza ze strony gospodarza i ten błądzący wzrok. – Gdzie ona jest?! – wykrzyknąłem, chyba przy okazji go opluwając.
– Żadnej. Kobiety.
Chciałem krzyknąć, ale załamał mi się głos. Charknąłem więc, splunąłem i podźwignąłem na nogi. Od razu upadłem. Obcy stanął obok jak cień. Nie wyciągnął ręki, po prostu patrzył. Trwało to jakiś czas, po czym odszedł.
Jaskinia, w której żyliśmy, zdawała się z początku ogromna. Teraz dobrze wiem, że wystarczyło dokładnie trzynaście kroków, aby przejść od wejścia do końca. Dlatego też Jack wolno stawiał jedną stopę wprost za drugą, być może po to, aby oszukać ciało, że pokonuje większą odległość. Chodził pochylony, choć strop był wystarczająco wysoko, a wzrok skupiony miał na podłodze. Wyglądał karykaturalnie.
– Hej… – Prawie udało mi się zawołać. – Jak się nazywasz?
Czekałem aż usiądzie na łóżku. Jego umiejscowione było w głębi, więc chwilę to trwało. Jeśli nauczyłem się czegoś w nowym życiu, to cierpliwości. Jednak odpowiedź nie nadeszła.
– Dobra, okej, Jack.
Wyglądał jak Jack.
Mężczyzna ziewnął. Położył się i udawał, że śpi.
– Który jest rok? Jak wyglądało miejsce, gdzie znalazłeś moją kapsułę? Pokażesz mi? – Zadawałem pytania z coraz większym odstępem czasu i coraz głośniej, ale nic to nie dało. – Wiesz co? – Podniosłem się. – Udawaj dalej, a ja w tym czasie po prostu sprawdzę to sam.
– Nie. Wychodzi – mruknął. Miał głos jakby odzwyczajony od mówienia.
– Bo co?… Aha, no właśnie. Tak myślałem.
Musiałem chodzić skulony, drepcząc pomału. Mięśnie bolały jak podczas wielogodzinnego biegu, ale gdybym miał leżeć bodaj minutę dłużej…
Nigdy nie lubiłem lasów. Źle mi się kojarzą, bo za dzieciaka zgubiłem się na wycieczce. Przez cztery dni szukałem rodziców. Myślałem, że wiem, co to samotność, ale wkrótce miałem zrewidować ten pogląd.
Zieleni było po prostu za dużo i chyba dostałem ataku paniki od samego zapachu, bo następne, co zapamiętałem, to oczy Jacka. Resztę twarzy zasłoniętą miał chustą. W dłoni trzymał kij, którym się podpierał. Naprawdę trudno było zrozumieć, że nie był wiele starszy ode mnie.
Zachłysnąłem się, kaszląc. Pył osadził się w przełyku i żadna ilość śliny nie mogła go zmyć. Poza tym oblepił odsłonięte ręce i wcale nie dało się tego syfu strzepać.
Jack poklepał mnie po plecach, po czym rzucił na nogi kawałek materiału. Nie czekając, ruszył naprzód. Okazało się, że nieźle zabłądziłem, bo przynajmniej kwadrans marszu później nadal nie wróciliśmy do jaskini.
– Dziękuję – wymamrotałem. – Za wszystko.
Wiedziałem, że nie oczekiwał podziękowań. Mimo to spojrzał na mnie jakoś poruszony, przypominając tym dziecko. Od tamtej pory wcale nie mówił więcej, ale przestał mnie ignorować. Wystarczyło.
Chociaż odzyskałem zmysły, na niewiele się to zdało. Nie wiedziałem, nie wiem, który jest rok, a więc ile czasu przespałem, i czy nadal byłem na Ziemi. Teraz rozpoznaję wystarczająco dużo ruin i gatunków flory oraz fauny, aby to potwierdzić, ale nic to nie zmienia – i tak nie ma tutaj ludzi.
Są za to zwierzęta. Całe masy. Ale może tylko tak mi się wydaje? Lasy ciągną się kilometrami. Niebosiężne, nieodróżnialne, nieruchome. Groźne. Natura poskromiła człowieka, czuję się jak w klatce. Gdy spojrzę w górę, korony drzew rozcapierzają się na tle nieba, gdy patrzę prosto, ich gęsto rozmieszczone pnie przysłaniają widoczność. Tlen. Potrzebuję tlenu w lesie. To śmieszne. Czy mogę się zaśmiać? Wyję ze śmiechu.
Opieram się o kraty celi. Ile czasu minęło? Nawet diabli nie wiedzą. Ściągam gogle i chustę, zginam się wpół. Długie włosy wpadają do oczu, a broda swędzi. Nie poznałaby mnie. Zwykle chodziłem gładko ogolony, z modną fryzurą. Ale to było dawno. Dosłownie wieki temu.
– I tak całe życie w tym lesie? – zapytałem raz Jacka.
– Noo… – Popatrzył na mnie jak na największego idiotę.
– Nie nudzi ci się? Ja mam już dosyć.
Znowu ten wzrok. Wykrzywiał przy tym usta i klepał dłońmi na udach, jakby chciał wybić rytm piosenki.
– Przetrwanie. Nie zabawa. To… – Mocno się spiął, próbując znaleźć odpowiednie słowo.
– …konieczność? – zasugerowałem. Czytałem kiedyś taki slogan.
Jack cmoknął, po czym popukał mnie w tors.
– Nie-e. Wybór.
Tak, wielu ludzi się poddaje. Jest nawet taki zwyczaj, aby ściągnąć kurtkę, po czym usiąść w mroźną noc pod najmniej znienawidzonym drzewem i zasnąć. Najlepszy sposób. Myśli się o tym non stop. Rozmawia. Wyobraża. I w końcu…
Wspomniałem, że widziałem dotąd dwudziestu dwóch ludzi. Uwzględniłem też zastygłe trupy oparte o pnie. Czemu liczyć umarłych? Gadałem z nimi, każdemu nadałem imię. Nie odpowiedzieli nawet wzrokiem, ale przecież żywi zachowywali się podobnie.
I ja wkrótce brnąłem przez śnieg do ulubionego drzewa. Los śmiał mi się prosto w twarz, każąc mieszkać w najbardziej znienawidzonym otoczeniu.
Ojciec zacytował kiedyś Tołstoja: „Nie ma takich warunków, do których by człowiek nie przywykł, zwłaszcza gdy widzi, że całe jego otoczenie tak samo żyje”.* Powiedział to, zostawiając mnie w lesie na obozie letnim, bo w wieku nastoletnim wciąż nie mogłem pozbyć się lęku. Miesiąc takiej terapii zagwarantował później dziesięć lat u terapeuty. A prawie trzy lata pułapki bez wyjścia…
Przy życiu trzymał mnie jedynie Jack. Gdy wykitował, dławiąc się krwią, przekroczyłem granicę wytrzymałości. Byłem wystarczająco silny, należało odpuścić.
– Ona… – wycharczał Jack przed śmiercią.
Wiem, kogo miał na myśli. Może kiedyś o niej opowiem. Wystarczy rzec, że Jack błagał spojrzeniem, aby nie zobaczyła go w tym stanie. Nie jestem katolikiem, on nawet nie znał tego słowa. Ale wyciosałem piękny krzyż. Nie znam innego znaku szacunku dla zmarłego.
Samobójstwo powinno być zaplanowane, wykonane z należytym porządkiem. Powinno być wewnętrzną pewnością, ponieważ potrzeba do tego nie lada odwagi. Szczęście w nieszczęściu sprawiło, że nie ostał się nikt mogący nazwać to egoizmem.
Tamtego właśnie dnia spotkałem numer szósty. Jego nazwałem Rickiem. Ale był gadatliwy! Długo siedzieliśmy przy ogniu.
– Inny jesteś, chłopcze. Żywiasty. – Miał głos starego pijaka, ale bystry wzrok, choć bez ustanku mrugał.
Nie powiedziałem mu, że za kilka godzin stałbym się całkowitym przeciwieństwem żywego. Sam czułem się jak trup, ale faktycznie inni ludzie wyglądali staro i w pewien sposób bardzo martwo.
– Jestem z przeszłości. Niedawno się obudziłem.
– A. Ha.
Ależ trzaskało z tego ogniska. Otaczały nas jedynie sosny. Niefortunnie znaleźć się wśród nich w zimie, bo ich drewno daje mało ciepła. Z tego powodu musieliśmy nieustannie pilnować ognia. Poza tym sosna jest smolista. Pamiętam, jak w dzieciństwie ojciec narzekał, że zatykała komin.
W tamtym czasie, już po śmierci Jacka, odkryłem, że próbując wyjść z lasu, ciągle jakby wchodziłem do innego. Wcześniej nie oddalałem się zbytnio od jaskini, ale po odejściu Jacka nie chciałem w niej dłużej siedzieć, bo trudniej znieść samotność w czterech ścianach. Odważyłem się wykorzystać sytuację, że oto znalazłem kogoś rozmownego.
– Co się stało z Ziemią? I z ludźmi?
– Hm. A co się miało stać?
– No chyba nie to… Czasem zastanawiam się, czy po prostu wciąż śpię – wyznałem.
Rick nachylił się, a ponieważ siedział naprzeciwko, jego twarz znalazła się niebezpiecznie blisko ognia. Płomienie wydobywały wszystkie zmarszczki i bruzdy. Czy jednak rzeczywiście był stary?
– Chłopcze. Tak już jest. Po co mieć zmartwienie, skoro zrobić nic nie zrobisz. Matula matuli tatki mojego tatki pod ziemią se żyła. No i bajała o takich różnych miłych i niemiłych. Tatko zrozumiał o tyle – pokazał małą odległość palcami – ale ja myślę se tak. Dobrzy – trach! Źli – bum! Ale słabi, słabiutcy tacy, co o sobie jeno, co boją się bać nawet, to ci żyją i ci ziemię mają. Sprawują sobie i bomby spadają z ich strachu. I jak?
Zasępiłem się. Matula matuli tatki jego tatki to aż pięć pokoleń. Nie dawało to pełnego upływu lat, ale z całą pewnością nie tyle miała trwać nasza hibernacja.
– Nie wiem. Chyba nijak.
Rick popukał się w czoło i podnosząc jedną brew, spojrzał na mnie uważnie.
– Tak właśnie.
Nad ranem, kiedy to na twarze nałożyliśmy gogle i chusty, bo w powietrzu mimo śniegu unosił się pył, Rick mruknął jakby do siebie:
– Wstała Wielkich Świątynia? Nie śpiąca? Trza trzymać się z dala. Ale stało co, nie wiem. Ciekaw. Strachu pełen.
I tak oto od jakiegoś czasu podróżuję do tej Świątyni, choć gwarancji, że stary młody dziwak faktycznie coś widział, nie mam żadnej. Ale lepszy taki cel niż żaden. A nadzieja, chociaż najmniejsza, potrafi odepchnąć człowieka znad grobu.
Przetrwanie to nie zabawa, jak próbował powiedzieć kiedyś poczciwy Jack. To nie konieczność. Przetrwanie to ciąg wyborów. Musisz wybrać, czy chcesz się poddać, czy podjąć trud przeżycia. Pewnie upodobni mnie to do tych młodzików w starej skórze, ale nie chcę ponownie zasnąć z myślą, że mogę się nie obudzić. Zbyt wiele lat tak już upłynęło.
Ona, 2053 r.
Nigdy nie czułam takiej więzi z nikim innym. To on uchronił mnie przed kulą, a później ratował jeszcze wiele razy. Nie potrafię wyjaśnić tego uczucia. Są rzeczy, których nie sposób pojąć.
Wkrótce potem poprowadził nas do schronu, gdzie spotkałam mamę. Nie byłam pewna, czy uda się jej dotrzeć, ale wyglądała na całą i zdrową.
– Gdzie twoi rodzice? I siostra? – pytam go.
Ma spokojną szeroką twarz o gładkich i regularnych rysach. Ubóstwiam tę twarz. Wydaje się stabilna niczym drzewo. Gdy ukochany patrzy na rozmówcę, przechyla całą głowę lekko na bok w wyrazie zaciekawienia, ale jest w tym coś zagadkowego. W tym momencie ta silna twarz drga prawie niezauważalnie.
– W Vancouver.
– Rzeczywiście… To tam…
…zaatakowali pierwszego dnia. Nad ranem następnego widać było już tylko dym, który przysłonił rzędy wieżowców. Wielu ludzi po prostu umarło pogrzebanych żywcem.
– Tak. – Mruga szybko i uśmiecha się krzywo. – Chodź, znajdziemy jakiś bezpieczny kąt.
To chyba zły dobór słów. Schron w swej definicji powinien być bezpieczny, ale… jakby przewiduje? Bomby naruszają strukturę zaledwie godzinę później.
– Mamo! – na wpół krzyczę, na wpół charczę. Zginam się, aby porządnie wykasłać, i nie mogę powiedzieć nic więcej. Boję się. Boże, tak bardzo się boję.
Szumi mi w uszach, ale teraz najważniejsza jest ta okropna ciemność. Stoję w miejscu, bojąc się wykonać niewłaściwy krok. Chyba najbezpieczniej będzie uklęknąć… Nikt nie uczył mnie zasad przetrwania w walącym się schronie. Pewnie powinien, ale teraz już za późno.
Wtem rozbłyska obok światło, wyłaniając z ciemności ukochaną twarz.
– Hej, jesteś cała?
Mrugam, jakoś nie mogąc przystosować oczu do nagłej jasności.
– Chyba… A ty?
– Wszystkie kości całe – mówi z zawadiackim uśmiechem, pewnie starając się tym nas uspokoić. – Ale coś rąbnęło mnie w głowę.
– Teraz czy kiedyś?
– A więc nie straciłaś humoru. To dobrze. Bardzo dobrze… – dodaje półszeptem, rozglądając się wokół. Jak zawsze stara się być silny, ale nim odwraca wzrok, dostrzegam tam zalążek strachu. Czuję ulgę, naprawdę. Strach zawsze go mobilizuje. Ze skończonego kretyna zamienia w lekko wkurzającego głupka. – Chodźmy znaleźć… Kurczę.
Od reszty schronu oddziela nas ściana gruzu, której w żaden sposób nie da się pokonać. Przez godzinę próbujemy znaleźć przejście, ale w końcu odpuszczamy. Dopiero po dłuższej chwili dociera do nas, że wyjście jest również po drugiej stronie.
On, 2556 r.?
Numery dwudziesty trzeci i czwarty spotykam zaraz po tym histerycznym śmiechu. Wyrastają przede mną nagle, zwabieni zapewne dziwnym hałasem. Nie mam nawet czasu nałożyć ponownie chusty i gogli, ale włosy zasłaniają pół twarzy.
– Wielkich Świątynia? – pytam, wyciągając palec na wprost. Nie ma co przedłużać, przecież i tak nie będzie z tego rozmowy.
Numer dwudziesty trzeci kręci głową i wskazuje bardziej na północny zachód. Nie ma imienia, bo musiałbym wpierw zobaczyć twarz, aby jakieś dopasować. Niestety nosi maskę. Wydaje się jednak kobietą, choć razem z towarzyszem noszą luźne spodnie i szerokie kurtki.
Nie wiem więc, po czym dokładnie poznaję, ale czasem po prostu się wie, nie? Zresztą nieważne. Zasłaniam twarz i idę. Obcy wleką się z tyłu, co nawet mnie nie dziwi.
Mówiłem, że jestem kiepskim gawędziarzem, ale nie ma czego wyjaśniać. Idą za mną, bo natura ludzka każe szukać towarzystwa, lecz wkrótce odejdą, bo nie potrafią tworzyć więzi i nie rozumieją bliskości.
Mówi się, że niemożliwym jest działać w pojedynkę, ale przetrwają tylko najsilniejsi. W nowym świecie nie ma osad ni miast. Zdaje się, jakby nikt nie chciał przejąć inicjatywy. Trudno martwić się o innych, gdy nieustannie musisz myśleć o sobie. Tak przynajmniej powiedział Jack w dziwnych, urwanych zdaniach.
Jack zaakceptował mnie, bo doskwierała mu zbyt dotkliwa samotność, ale prędzej czy później zapewne odszedłby i nigdy nie wrócił. Dopasowanie się do nowego świata zajęło mi trzy lata, a nadal czuję się nie na miejscu.
To jest pokręcone, oni są pokręceni, a świat stał się porąbany. Mam dość tego poczucia ciągłego tkwienia we śnie. Może w rzeczywistości żyję gdzieś indziej, może wciąż jestem z nią w tym cudownym schronie, a tutaj został tylko odpadek, pozostałość, marna część bez kawałka duszy.
Jestem uwięziony w sztucznym i pustym świecie, a co gorsza – nikt inny tego nie widzi, choć wszystko wygląda tak samo. Dalej, Wielkich Świątynia wzywa. Dojdę tam, a później będzie, co ma być.
Z obcymi spotykam się dopiero po zmroku, gdy bez słowa dosiadają się do ognia. Dwudziesty czwarty przynosi naręcze drewna, trzecia zaś podsuwa mi pod nos samogon. Jest nachalna, lecz w równym stopniu wycofana. Gdybym poruszył się zbyt gwałtownie, odskoczyłaby i wyciągnęła nóż. W końcu trzyma butelkę tak długo, aż ją zabiorę, ale zamiast się przybliżyć, mocno wyciąga rękę.
Wlewam w siebie alkohol, niewiele poświęcając myśli temu, że pewnie truję się właśnie ołowiem czy miedzią. Nieważne. Byle łupnęło. W międzyczasie mężczyzna ściąga maskę i widzę kolejną poznaczoną bruzdami twarz o bardzo młodych oczach. Rude włosy przycięte przy skórze, krzywy nos, ale jakaś dobrotliwość w spojrzeniu. Bob.
Jego towarzyszka nie kwapi się do tego samego i dalej siedzi w masce. Odwraca tylko głowę w jego kierunku, później spogląda na mnie, chyba zatrzymuje wzrok na dłużej, po czym kładzie się tyłem do ognia. Pomimo to postanawiam nazwać ją Eriką. Moja matka też mnie ignorowała.
– Daleko ta Świątynia? – zachciewa mi się spytać.
Bob otwiera szeroko oczy, ale nie odrywa ich od ognia. Kaszle i chrząka. Ten koncert trwa jakiś czas. Erika wstaje, wali go w głowę i ponownie się kładzie.
– No… Nie – odpowiada w końcu Bob zachrypniętym głosem. Kaszlał, bo zachrypł czy zachrypł od tego chrząkania?
– Czyli ile?
Znowu wybałusza oczy, ale tym razem najpierw spogląda na kobietę, po czym masuje głowę. Chrząka. Kaszle.
– Dwa – fuka Erika.
Dwa…?
Chyba czas opowiedzieć o kobiecie Jacka, skoro już mi się przypomniało. No więc wyłoniła się zza drzewa niczym zjawa, szczupła i gibka. Wyglądała osobliwie, przynajmniej na tamten moment. Numer dwa poznałem więc jak wszystkich innych – nagle, z rezerwą, ale i z ciekawością.
Numer dwa jest najważniejszy, no nie? Najwięcej można się nauczyć, będąc o krok od zwycięstwa, i robiąc coś po raz drugi, bo już wiadomo, co i jak. Dlatego właśnie Ann najbardziej zapadła mi w pamięć, chociaż nie wyróżniała się wyglądem. Miała długie ciemnoblond włosy, rozwichrzone i brudne, brązowe oczy, które wypatrzyłem jeden jedyny raz przez przypadek, wiecznie wykrzywiony jeden kącik ust. Twarzy w całej okazałości nie pokazała mi nigdy.
Poznanie Ann stało się kluczowe w zrozumieniu nowej rzeczywistości. Przychodziła do Jacka zawsze kilka dni po pełni i bez wypowiedzenia jednego słowa uprawiali seks w jaskini. Błyskawicznie zabierali się do dzieła, więc za pierwszym razem nawet nie zdążyłem dostatecznie się oddalić.
W ich seksie było coś bardzo zdystansowanego, wręcz mechanicznego, więc nieraz zastanawiałem się, czy Jack czuł cokolwiek do Ann albo ona do niego. Nawet jeśli, w rzeczywistości chodziło o dzieci.
Ann nigdy nie pojawiła się z brzuchem, a widziałem ją jeszcze po śmierci Jacka, gdy po raz ostatni odwróciłem się, aby popatrzeć na jaskinię. Stała obok kopca ziemi, ale patrzyła na mnie. Poczułem jedynie cień wyrzutów sumienia.
Niepłodność mogła zamienić człowieka w wędrownego mordercę, szukającego celu uzasadniającego jego istnienie. Czegokolwiek co przyniosłoby mu namiastkę „honoru”. Być może, gdyby żyło więcej ludzi. Tych, co pozostali, pozbawiono nawet tego. Włóczyli się więc bez planu na życie. Ciekawe czy Ann zasnęła wkrótce potem pod drzewem?
To numer dwa sprawił, że utraciłem wszelką nadzieję. Dziwne? Gdyby przyjrzeć się temu uważniej, stałoby się całkowicie zrozumiałe.
Dziękuję Słońcu, że porusza się po niebie, bo byłbym całkiem oszalał. Drzewa ponownie zdają się zamykać mnie w klatce. Spaliłbym las – podłożył ogień i patrzył, jak dogorywa. Zwariowałem. Zwariowałem?
– Daleko jeszcze? – charczę.
Nie potrafię sobie wyobrazić, że nagle wyrośnie przed nami jakikolwiek budynek. Bob kaszle.
– Dwa – warczy Erika.
– Przecież już dzień idziemy!
– Wolno nogi dajesz.
– Bzdura. Nigdy nie dawałem żwawiej – sapię.
Brakuje mi tchu, bo nowi towarzysze nadają szybkie tempo. Gogle parują, a bluza przesiąka potem. Nie mogę jej zdjąć przez wszechobecny pył, bo zaraz byłbym cały oblepiony, a to świństwo trudno schodzi. Pod wpływem wody zmienia się w błotnistą maź.
– Nie dni – dopowiada po pewnym czasie Erika.
Każdy ma swój sposób liczenia godzin, więc nic, kompletnie nic mi to nie mówi. Mogę jedynie założyć, że dojdziemy przed zmrokiem, ale nie jest to pewne.
Od opowieści wymaga się akcji, a jeśli nie można tego zapewnić, to ciekawych dialogów? W takim razie jestem kiepskim gawędziarzem, dlatego że moja opowieść jest nudna. Życie przeważnie jest nudne.
Nie atakują nas wilki, a dokucza mi jedynie rozwijający się obłęd i chroniczne pragnienie. Codzienne sprawy. Towarzysze nie odzywają się, więc równie dobrze mogłem iść sam. Przyznaję jednak, że bimber mają przedni, a Bob to świetny łowczy. Gdyby chociaż otoczenie było jakkolwiek interesujące.
Od zawsze potrafiłem wybudzić się z koszmaru, ale nie z tego. Czy to dowód na prawdziwość świata, czy zaledwie wyjątek potwierdzający regułę? Kiedyś często śniło mi się, że biegałem w miejscu i tak właśnie czuję się w tej chwili. Las nigdy się nie kończy.
– Oczywiście, że się kończy! – powiedziałby ktoś z dawnego świata. – Po prostu jest ogromny, ponieważ się rozrósł.
Ale po pięciuset latach kto wie jak bardzo?
Powątpiewam w mapy. Zapytam więc o coś innego:
– Dlaczego akurat Wielkich Świątynia?
Zero odpowiedzi. Nikt przynajmniej nie powie, że nie próbowałem.
– Takie wielkie to… – mruczy w końcu Erika. – Musieli być wielcy.
Wtem, ni stąd, ni zowąd, las nagle się kończy, a przed nami rozciąga się pustkowie ze sterczącym pośrodku wieżowcem.
Ona, 2053 r.
Zrobiło mi się strasznie zimno, nie mogę opanować szczękania zębami i drżenia nóg. W końcu adrenalina przestała działać. Wtulam się w jego ramiona, ale na niewiele się to zdaje.
– Zostań tu chwilę, dobrze? Tylko chwilę. Sprawdzę, czy nadal działają – szepcze w moje włosy po dłuższej chwili.
– Ty-ty-ty skoń-czony kre-e-e-tynie – dukam pomiędzy szczękaniem. – Idę z-z-z to-bą.
W świetle latarki widzę, że jest prawdziwie zatroskany. Jeden kącik ust wędruje mu wtedy bardziej w bok, brwi się zbliżają. Ma spokojny ciepły głos.
– Okej.
Pomaga mi się podnieść. Próbuję porządnie odetchnąć, po czym zaczynam biec w miejscu i skakać. Strzepuję rękami. To również nie całkiem pomaga, ale jakoś mobilizuje.
Podążamy tunelem do wnętrza schronu. Światło latarki nadaje otoczeniu upiorny nastrój. Wyciągam więc rękę, aby chwycić ukochanego, ale wywalam się jak długa.
– O Jezu… Ciało. Potknęłam się o ciało! – dyszę.
Widziałam już martwych ludzi na tej wojnie, ale przyzwyczajenie do okropności wcale nie umniejsza ich znaczenia.
Snop światła rozświetla zwłoki z rozbitą głową. Na szczęście on szybko kieruje latarkę na sufit.
– Nie patrz. Nie… – Głośno oddycha. – Chodź, kochanie. Byle dalej, byle dalej…
Dreszcze wracają, więc zamykam oczy i uczepiam się jego koszuli. Czuję, że i on drży, ale prowadzi mnie niczym dziecko. Nawet nie chcę wiedzieć, ile jeszcze ciał kryje się w ciemności.
Robi się coraz zimniej, więc oboje ledwo stawiamy krok za krokiem. Widzimy obok różne pokoje, ale wyjątkowo ani stołówka, ani pokój rekreacyjny nie wzbudzają naszego zainteresowania. Zerkamy jedynie do środka, czy nie ma innych ludzi.
Dopiero po mniej więcej kwadransie dochodzimy do pomieszczenia hibernacji.
On ma kartę i zna kody aktywacji, bo pracował przy kapsułach. Niestety niezbyt długo, ale ufam mu. Bez niego już dawno bym płakała.
Gdy biegliśmy do schronu, powiedział, że to nieuniknione. Nie istniała najmniejsza szansa na przeżycie bez hibernacji. Wróg był zbyt nieustępliwy.
– To koniec – rzekł wtedy.
Technologia dopadła ludzkość. To ona doprowadziła świat do całkowitej zagłady w przeciągu zaledwie kilkumiesięcznej wojny. Z drugiej strony, to właśnie ona miała tę ludzkość uratować. Oby.
– Zaraz się znowu zobaczymy. Dosłownie! – śmieje się sztucznie, podczas zamykania drzwi kapsuły. Wolałabym, aby przestał udawać.
– Jesteś kretynem, wiesz? – wyduszam.
Tak bardzo się boję. Chciałabym być gdziekolwiek indziej. Nie mogę przestać myśleć o tym, że wolałabym po prostu spędzić z nim ostatnie chwile bez hibernacji, która nie daje gwarancji na ponowne przebudzenie.
– Wiem. Kocham…
Zasnęliśmy, dręczeni dziwnymi koszmarami.
On, 2556 r.?
Wygląda jak ułamany ząb potwora, jak bezwstydny przykład upływu czasu, jak… Nie dam tak rady. To jest po prostu przeklęty wieżowiec, wyglądający jak wieżowiec, zawalony w połowie, z wybitymi szybami. Brzydactwo, ale Boże miłosierny, przeszło trzy lata nie widziałem nic tak cudownego. Jak to jest, że przetrwało akurat to?
Taa… Płyną kolejne sekundy, a ja dopiero teraz dostrzegam, że w jednym oknie jarzy się jakaś łuna. Moi towarzysze zastygają niczym zwierzęta. Ciekawi nieznanego, ale z należną rezerwą. Gdy idę dalej, oni nie podążają. Zapewne jestem jedynym człowiekiem na Ziemi, który odważy się tam wkroczyć i nie jest to pokaz odwagi.
To ja uruchomiłem kapsuły, to ja jestem za wszystko odpowiedzialny i jeśli to faktycznie ona – muszę to sprawdzić. Jeśli to cokolwiek innego, niech tak będzie. Poza tym każdy cel jest dobry, szczególnie jeśli mobilizuje cię do życia.
Będąc w lesie, czułem nieustanny ból głowy. Po tak nagłej zmianie otoczenia jest jeszcze gorzej. Pulsuje mi za oczami, ledwo widzę, a serce jakoś kurczy się i rozpręża. Pył szaleje przez niepowstrzymane podmuchy wiatru. Wędrówka trwa więc długo, około godziny według rachuby Jacka. Zmierzcha, gdy w końcu docieram do drzwi. Boże, czemu ci durnie ze mną nie poszli? Chciałbym… Nieważne.
– Halo? – To pierwsze na co wpadam. Naprawdę nie wiem, co robić. Idę więc dalej.
Nikt nie odpowiada, ale słyszę cykliczne pikanie, coś jak dźwięk oczekiwania na połączenie. Szkło chrzęści, wiatr huczy, a ja mam tylko brudny nóż do obrony. Jack gardził starymi technologiami, a ja sam nigdy nie znalazłem pistoletu. Czy po takim czasie nadal by działał? Gdyby nawet jakiś leżał u moich stóp, wybrałabym zaufaną broń za każdym razem.
Dziwnie jest się znaleźć w takim miejscu. Po raz pierwszy faktycznie czuję, że to świat oszalał, a nie ja.
Wciąż rozglądam się za nią, wołam co jakiś czas, ale budynek zdaje się opustoszały. Wiem jednak, że jeśli przeżyła, to nie ma innego miejsca, do którego by przyszła. Zostanę więc tak długo, jak będzie trzeba.
Dźwięk prowadzi na górę. W końcu mrok korytarza rozjaśnia niebieska poświata. Idę jak zahipnotyzowany. Co to, do diaska, jest? Jakieś… urządzenie? Wygląda jak mały tablet, tyle że świeci jak kapsuła. Mocno i błękitnie. Ściągam gogle, aby zobaczyć to na własne oczy.
Nie zmieniłem się do końca w jaskiniowca. Wciąż potrafię dobrze trzymać to urządzenie w dłoniach, a jeśli się waham, to tylko ze strachu, czy naprawdę powinienem to uruchamiać.
Doskonale pamiętam ikonkę odtwarzania. Puszczam więc „play”.
Ona, 3100 r.
– Gotowa? – pyta Luna, nieśmiało zaglądając do pomieszczenia.
Światło jest przepiękne o tej porze dnia, złote refleksy tańczą na śnieżnobiałych ścianach.
– To trudne pytanie – odpowiadam, spuszczając głowę, choć nie mogę powstrzymać uśmiechu. – Lepiej nie potrafiłam ubrać tego w słowa, ale z pewnością dało się to przekazać inaczej.
– Ann… – Luna ma zbolały głos, a spojrzenie pełne współczucia. – Ale… Cieszysz się, prawda? Wiesz, że to holo, to najlepsze, na co nas stać. Nie możemy… Choć teoretycznie moglibyśmy… Boję się jednak, co mogłoby nastąpić…
– Spokojnie! – Śmieję się, po czym głaszczę przyjaciółkę po ramieniu. – Niczego więcej nie żądam. Jestem wam taka wdzięczna. Nigdy się nie odpłacę.
– Żartujesz? Jesteś najlepszym, co nas spotkało! Żywą historią!
Luna delikatnie zabiera holo, przebiega palcem po jego chłodnej powierzchni i zasępia się, przywracając w pamięci pewne wspomnienia.
– Chodź – mówi po dłuższej chwili. – Radni znaleźli idealne miejsce.
– A rok? Dowiedzieli się już, który to był? – pytam z nadzieją.
– Według naszych najlepszych techników kapsuła musiała otworzyć się pomiędzy dwa tysiące pięćset pięćdziesiątym a dwa tysiące pięćset pięćdziesiątym ósmym. Zdecydowali się na dwa tysiące pięćset pięćdziesiąty siódmy jako najbardziej prawdopodobny, ale…
– Wiem. Mimo to powinniśmy spróbować.
Złote refleksy odbiją się od smukłych wieżowców, a wkrótce mieszkańcy białego miasta zaczną przygotowywać się do snu. To był dobry dzień jak wszystkie pozostałe.
On, 2557 r.
Stoi przede mną piękniejsza niż zapamiętałem. Może dlatego, że ostatnio była rozczochrana, pokryta pyłem i okropnie przerażona. Wtedy gdy zamykałem drzwi kapsuły. Teraz z jej twarzy bije jakiś blask, a od bieli ubioru bolą mnie oczy. Czyli jednak. W końcu ją znalazłem.
…:początek transmisji:…
Hej.
Nazywam się Ann. Właściwie to Anette, ale nikt tak do mnie nie mówi.
Jest to w pewien sposób pożegnanie. Nie moje. Raczej wasze. Ja jeszcze nie żyję, a wy już jesteście martwi. Nagrywam to w przyszłości i dzięki znacznemu rozwojowi technologii – zrozumiałam w tym wszystkim jedynie słowa kwantowy i splątany – jestem w stanie przesłać jedną wiadomość w przeszłość.
Nie będzie to nic znaczącego. Właściwie można to nazwać kaprysem, ale Radni woleliby nie ryzykować z historią. Twierdzą, że wojna musiała zniszczyć świat, aby odrodził się na nowo. Ja myślę, że to kwantowo splątane coś zwyczajnie nie działa aż tak daleko w przeszłość.
Do rzeczy, Ann. Pochodzę z dwa tysiące pięćdziesiątego trzeciego i jeśli niewiele wam to mówi, wytłumaczę: urodziłam się wiele lat przed wami, wtedy kiedy Ziemia wyglądała zupełnie inaczej. Wcale nie lepiej. Ostatni widok, który nasuwa mi się w pamięci, to ogień i koniec wszystkiego. Wojna zmusiła mnie i mojego towarzysza do hibernacji. Zasnęliśmy, nie wiedząc, co przyniesie pobudka. Jeśli jakaś nastąpi.
Miałam szczęście, ale i ogromnego pecha. Obudzili mnie albowiem piękni ludzie o gładko zaczesanych włosach. Powiedzieli, że pochodzą z kosmosu, ale powrócili na Ziemię po wielu stuleciach, aby ludzkość ponownie mogła nazwać ją domem. Prawdziwym domem. Jesteście żywym przykładem na to, że ludzie są przebiegli i przetrwają wszystko. Niektórzy z dawnego świata zahibernowali się w schronach, inni na statkach kosmicznych.
Nowi towarzysze wydobyli moją kapsułę z grubej bryły lodu, po czym zaprowadzili do pięknego miasta. Jak więc widzicie, mam się dobrze.
Pech sprawił, że nie znaleźli mojego ukochanego. W zasadzie, czego nie potrafię zrozumieć, nie znaleźli nikogo innego. Żadnych żywych ani śpiących. Znaleźli za to szczątki jego otwartej kapsuły, która zdążyła wtopić się w otoczenie.
Oni, to znaczy nowe społeczeństwo, jest bardzo rozwinięte. Zdołali odtworzyć możliwy przebieg wypadków. Kolejna bomba musiała naruszyć strukturę schronu, rozdzielając nas dosłownie na wieki. Wpadłam do wody, a kapsuła opadła na dno.
Jeśli faktycznie wydostał się ze swojej, jeśli wciąż żyje… Co przez tak długą hibernację i brak medycznej pomocy powinno być niemożliwe… Na pewno mnie szuka, ale pewnego dnia, być może, o mnie zapomni. Oby.
W tym pożegnaniu proszę was o jedno. Błagam… Jeśli naprawdę ktoś to obejrzy… Jeśli faktycznie ktoś tam jest… On musi wiedzieć. Musi wiedzieć, że nigdy się nie spotkamy, ale ja wciąż żyję i jest dobrze. Jest naprawdę dobrze.
Nazywa się Jack.
Znajdźcie Jacka.
…:koniec transmisji:…
* Lew Tołstoj – Anna Karenina (tłum. Kazimiera Iłłakowiczówna)