Na szczęście w windzie nie było kamer, więc mogła zdjąć maseczkę. Za pomocą wilgotnego gazika ściągnęła z twarzy filtr refleksyjny zabezpieczający przed zrobieniem jej czytelnego zdjęcia. Zdjęła blond perukę i z siatki rozwinęły się jej naturalne, kasztanowe włosy.
Znów była Anką, chociaż dziś przedstawiała się innym imieniem. Gdy wyszła z windy, zapukała do drzwi spod numeru 23. Na pytanie "kto tam?" odparła krótko:
– Blue.
Otworzyła jej kobieta w średnim wieku. Poddenerwowana.
– Telefon? – zapytała Blue.
– W szufladzie. Tak jak ustalałyśmy – odpowiedziała lokatorka.
– Jak długo masz nadzór?
– Od paru dni. Zostały jeszcze prawie dwa tygodnie, ale muszę dziś wyjść. Matka źle się czuje, wylądowała w szpitalu.
Blue zlustrowała klientkę w przejściu. Po krótkim namyśle zdecydowała.
– Pięćset i masz wolne do wieczora. Pasuje?
– Jasne, oczywiście.
Weszły do środka. Blue od razu zaczęła wypakowywać torbę i rozkładać przybory do makijażu. Klientce kazała usiąść naprzeciwko. Przyglądała się to jej, to swojemu odbiciu w powiększającym lusterku. W końcu wzięła do ręki odpowiednią tubkę, wylała część zawartości na płatek kosmetyczny i zaczęła oczyszczać sobie skórę twarzy.
W tle grał telewizor. Spiker mówił o kolejnych zgonach spowodowanych wirusem. O kolejnych zarażeniach. Liczby w setkach i tysiącach. Ciężarówki wywożące trumny z ciałami.
– Wierzy w to pani? – niespodziewanie zapytała Blue.
– No, wie pani… – zmieszała się klientka. – Moja matka się zaraziła. Była na tej manifestacji przeciwko ograniczeniom. Złapała wirusa. Leży teraz w szpitalu. Mnie kazali zostać w domu, kwarantanna obserwacyjna dla bezpieczeństwa, ale matki stan się pogarsza. Dlatego muszę ją odwiedzić. Dlatego panią mi polecono i się odezwałam… A pani nie wierzy?
– Nie – odpowiedziała krótko Blue. – Wie pani, ja też byłam na tej manifestacji. Mi nic nie jest. Jestem pewna, że pani mamie też dolega co innego. Nie wirus. No bo proszę powiedzieć, widziała pani kiedyś na żywo te ciężarówki z ciałami? Bo ja nie. A maseczki? Minister bez maseczki chodzi i jakoś jemu można, tak? Zresztą, ta cała wirusościema wygląda jak podręcznik z opowiadań dystopijnych. Niewidzialny wróg. Ciągłe zagrożenie i poczucie strachu. Przegrywamy i mamy kolejne ofiary, ale jednak starania rządu są super i jesteśmy najlepsi na świecie. Super sprzeczność! No przyzna pani, że coś tu nie gra, prawda?
– Chyba… Nie wiem… – westchnęła klientka.
Do końca przygotowań już nie rozmawiały. Po kilkunastu minutach efekt prac Blue był zatrważający.
– Wygląda pani zupełnie jak ja! – podsumowała z podziwem klientka.
Odpowiednie podkreślenie kształtu twarzy. Konturowanie. Trochę efektu glow i makijaż był niemal idealny. Blue wyglądała jak siostra bliźniaczka swojej klientki.
W pewnym momencie z szuflady dobiegł dźwięk telefonu oznajmiający potrzebę zalogowania się do aplikacji kontrolnej i przesłania zdjęcia.
– Dobrze – oznajmiła Blue. – Ja zrobię sobie to selfie za panią. Jeśli apka się nie zorientuje, że coś jest nie tak, to patrol policji z okna tym bardziej.
Apka się nie zorientowała i zatwierdziła selfie wykonane przez Blue, uznając ją za inna osobę. Test podmianki klientki został zdany.
– Może już pani iść, proszę tylko nałożyć trochę tego na twarz – powiedziała Blue do klientki.
– Co to?
– Filtr refleksyjny. Jeśli zrobią pani zdjęcie aparatem, pani twarz będzie świecić i będzie pani nie do poznania. Nie będzie też pani widoczna na kamerze, chociaż z tym lepiej uważać i nie kusić losu. I tak musi pani pozostać w maseczce.
– A właśnie, bo jestem od paru dni tylko w domu i… Nie mam maseczki.
– Ehh… Dobra, weźmie pani moją – odparła lekko poirytowana Blue wręczając klientce lekko zużyty kawałek tkaniny. Następnie zamknęła za nią drzwi.
Pozostało czekać na ten patrol, pomachać w oknie i pyk! Kolejne pięć stów w kieszeni.
Tymczasem klientka jadąc windą włożyła maseczkę Blue w woreczek strunowy i schowała do torebki. Wyjęła też własną maseczkę, a po wyjściu z bloku szybko wskoczyła do samochodu.
Po parunastu minutach była przed laboratorium policyjnym. Weszła do środka, przebrała się w kitel, wymieniła grzecznościowe przywitania z innymi pracownikami. Poleciła asystentowi zbadać maseczkę Blue i zidentyfikować materiał genetyczny oraz sprawdzić ją pod kątem obecności wirusa.
– Pani major, myśli pani, że to jedna z tych wywrotowców, co byli na manifestacji?
– Ja to wiem. Przyznała mi się. I jak? Jest wirus?
– Jest. Musi być bezobjawowa, że tak sobie po prostu chodzi po ulicy. Puściłem już do analizy jej ślad genetyczny, za pięć, sześć godzin będziemy wiedzieć jak się nazywa naprawdę.
Major Danuta Kąsny wróciła na korytarz i wyciągnęła telefon. Wybrała numer.
– Halo? Mama? – zaczęła rozmowę. – Jak się czujesz?… W porządku, przyjadę… Wiesz, złapałam kolejną zakałę z tej manifestacji, kto wie, może to właśnie od niej się zaraziłaś… Co?… Wiem, że tam było kilkaset osób, wiem… I naprawdę zamierzam złapać ich wszystkich.
***
"Nie popełnia przestępstwa, kto w celu przeciwdziałania zagrożeniu wirusowemu narusza obowiązki służbowe lub obowiązujące przepisy"
Przeczytana na głos policyjna instrukcja brzmiała gorzej, niż na szkoleniu. Wręcz przerażająco, a jednocześnie w Kamilu pojawiała się jakaś dziwna doza ekscytacji.
Przypomniał sobie, ile to już razy skorzystał z nowego przywileju. Wtargnięcia do domów bez potrzebnego zezwolenia. Konfiskata majątku. Raz nawet przeszło picie na służbie. Wszystko argumentował potrzebą pozyskania informacji o unikających kwarantanny zarażonych, czy osobach łamiących zasady bezpieczeństwa.
Albo teraz, gdy ewidentnie łamali prawo do prywatności przeglądając profile społecznościowe, skrzynki mailowe i konta bankowe niejakiej Anny Zalesi. Imposterka, wpadła w zasadzkę przygotowaną przez panią major. Jej dane dostali dosłownie przed chwilą i już było widać, że dziewczyna jest sprytna.
– Patrz, obrabia tylu klientów, a zero ruchów na koncie – powiedział Kamil do Grześka, partnera z patrolu. – Zbiera tylko gotówkę i musi trzymać ją w jakiejś skarpecie.
Siedzieli teraz obaj w aucie przed blokiem, w którym zorganizowali zasadzkę. W wynajętym mieszkaniu, udająca panią major Danutę Kąskę, czekała jak na odstrzał imposterka Anna. Nie była świadoma tego, że cała sytuacja jest udawana i że to jej ostatnia robota.
Ekran służbowego tabletu zamigotał jasno. Dzwoniła szefowa. Kamil dotknął urządzenia i odblokował je czytnikiem linii papilarnych.
– Dobra panowie – od razu zaczęła pani major. – Mamy już wszystko, czego potrzebujemy. Przypominam plan. Dzwonicie do celu za pomocą aplikacji wirusowej, zapowiadacie się z kontrolą. Najpierw stajecie pod oknem, normalnie, mówicie, że musicie skontrolować bliżej i żeby was wpuściła na górę. Tam dokonujecie aresztowania. Najważniejsze, żeby wszystko wyglądało naturalnie, jasne? Ona nie może się domyślić, że coś jest nie tak. Do końca ma wierzyć w to przedstawienie. Rozumiemy się?
– Tak jest! – odpowiedział Kamil. Grzegorz nie był tak pewien.
– Pani major – zapytał niespodziewanie. – A co jeżeli podczas akcji my sami się zarazimy? Co wtedy?
– Nie popełnia przestępstwa kto w celu przeciwdziałania zagrożeniu wirusowemu narusza obowiązki służbowe lub obowiązujące przepisy – zacytowała kobieta. – Co oznacza, że dopóki wykonujecie dobrze swoją robotę i łapiecie bandytów, wydział wewnętrzny nie siada wam na głowie w żadnej, żadnej sprawie i możecie normalnie chodzić po ulicy.
– Ale pani major – wtrącił Grzesiek – skoro się zarazimy, to chodząc po ulicach to my będziemy roznosić wirusa…
– Grzegorz, czy ja ci mam tłumaczyć jak działają przepisy? – ucięła dowódczyni. – Nie zastanawiaj się nad nie wiadomo czym, tylko rób zadanie. Dostaniesz za to dodatek za pracę w zagrożeniu wirusowym i będziesz zadowolony.
– Tak jest… – mruknął zmieszany policjant i zakończył rozmowę.
Wyszli z auta i zadzwonili na fałszywe konto w rządowej aplikacji do monitorowania osób na kwarantannie. Na ekranie pojawiła się imposterka. Wyglądała wypisz wymaluj jak pani major.
Standardowa rozmowa. Musi pani stanąć w oknie, musimy panią zobaczyć. A potem, że wymagana jest dodatkowa weryfikacja, proszę nas wpuścić. Potem tylko domofon. Numer mieszkania… Nie odbiera. Trzeba dzwonić jeszcze raz… Dalej nic.
– Kamil, dzwoń do niej na apkę jeszcze raz!
– A myślisz, że co robię? Cholera, Grzechu, a co jeśli się połapała?
Musieli szybko wejść do środka. Jak najszybciej. Drzwi na klatkę schodową dało się otworzyć wytrychem, ale żaden z nich nie był w tym na tyle dobry, żeby zrobić to szybko. Można było zhakować zamek, ale nie mieli do tego sprzętu. Najlepiej byłoby drzwi wyważyć, ale tarana też nie mieli, a czekać na jednostkę specjalną nie wchodziło w grę.
Mieli przesrane. Z każdą minutą coraz bardziej.
Kamil chciał przestrzelić zamek. W końcu nie poniósłby za to konsekwencji.
– Czekaj! – powstrzymał go Grzesiek. – Ktoś tam chyba idzie z drugiej strony.
Starsza kobieta nieudolnie schodziła o kulach po ostatnich schodkach klatki. Jeszcze przez drzwi zaczęli ją poganiać, by otworzyła wejście, bo to ważna sprawa policyjna. Wymamrotała coś przez chustę, która służyła jej za maseczkę i w końcu, z niechęcią, wpuściła ich.
Gdy dostali się do środka Kamil pobiegł na górę schodami, a Grzesiek złapał windę. Pierwszy dotarł na siódme.
Wynajęte, podstawione mieszkanie, było otwarte. W środku sporo porozrzucanych ubrań, zostawiony zestaw do make upu, jakieś peruki. Po ściganej imposterce nie było śladu.
– Chrzanić to! – zasyczał Grzesiek. – Chrzanić tę robotę, chrzanić tę całą major i chrzanić ten wydział wewnętrzny!
Kamil nic nie odpowiedział. Zastanawiał się, czy w tej sytuacji też ochronią ich zapisy w instrukcji dla policjantów.
***
– Mogę ci zadać pytanie? Dlaczego nie wierzysz w zagrożenie wirusowe?
– Nie znam nikogo, kto umarłby na wirusa.
– A dużo masz znajomych?
– Trzy tysiące siedemset…
– Nie! Nie takich z social mediów. Takich prawdziwych. Tych, u których wiesz, co się dzieje, co robią i jak się mają. Z którymi rozmawiasz codziennie, albo prawie codziennie.
– Hmm… Kilku, może kilkunastu. A co?
– A to, że śmiertelność wynosi, w zależności od wydolności służb ochrony zdrowia, od pół do nawet pięciu procent. Oznacza to, że na każde sto osób mogą umrzeć, powiedzmy, trzy. Ty nawet nie znasz stu osób, więc dla Ciebie nie tylko ta liczba jest mała. Ona dla ciebie nie istnieje, bo brak ci zwykłego doświadczenia problemu. Jedyne, co do ciebie dociera to przekaz statystyczny. Informacja medialna o milionach zarażonych, setkach tysięcy zmarłych. Jak masz w to uwierzyć, jeśli nie tylko nie widziałaś nawet kawałka tej tragedii, ale wręcz nie potrafisz sobie wyobrazić tak wysokich liczb. Śmierć jednej osoby byłaby dla Ciebie tragedią, ale śmierć tysięcy to tylko statystyka.
– Parafrazujesz Stalina? Naprawdę do niego mnie porównujesz? Za taką mnie masz?
– Dziecko, nie porównuje Cię do nikogo…
– A choroby towarzyszące?! Nawet jeśli wirus istnieje, w co wątpię, to przecież narażeni są tylko ci, którym już coś dolega. Tylko oni mogą umrzeć. Zawsze jak mówią o czyjejś śmierci, to jest choroba towarzysząca!
– A zastanawiałaś się kiedyś co to w ogóle znaczy? Bo najczęściej oznacza po prostu grzechy młodości. Za dużo słodkich napojów w dzieciństwie zmienia się w cukrzycę. Za dużo jedzenia ogółem i mamy otyłość, nadciśnienie. Spożywanie warzyw z wątpliwego źródła, rosnących na chemii, wywołuje raka i Bóg wie co jeszcze. Wszystko to choroby towarzyszące, a to i tak wierzchołek góry lodowej. Tutaj, w ośrodku, czy jak to mówicie – Wirusolandzie, oprócz takich chorych mamy tez wyrzutków, osoby pobite, bezdomnych, ukrywających się, łącznie lekko ponad dwa tysiące osób. No i mamy też i ciebie.
To prawda, trafiła do Wirusolandu, bo zwyczajnie nie miała innego wyjścia. Gdy cudem udało jej się uciec z zastawionej pułapki policyjnej, przez jakiś czas kluczyła po mieście, starając się unikać wzroku kamer i nosa służb. W końcu jednak, z nadmiaru stresu, zaczęła się dusić i dostała drgawek. Musiała zdjąć z twarzy chustę zasłaniającą twarz. Nie miała nałożonego filtra refleksyjnego, nie zdążyła tego zrobić w trakcie ucieczki, a zatem była widoczna dla każdego, kto w danym momencie obserwował miejski monitoring.
Poddenerwowany umysł szybko wykreślał kolejne opcje kryjówki. Dom, mieszkania rodziny, przyjaciół – odpadały z wiadomych względów. Policja na pewno miała je już obstawione. Nie mogła też pójść do żadnego hotelu. Miała jedynie pięć setek w banknotach po sto, a hotele już od dawna nie przyjmowały standardowych płatności. Poza tym, tam też by ją znaleźli. Jedyną opcją jaką miała był Wirusoland.
Dla wszystkich wokół, Wirusonald był zamkniętą strefą miasta, w której przebywały osoby chore i ciężko chore, u których wykryto wirusa. Dla ludzi takich jak uciekinierka Blue, Wirusoland był gettem, gdzie zsyłano niewygodnych politycznie i biznesowo ludzi, których władza się obawiała. Gdy wysyłali cię do Wirusonaldu, dla wirusosceptyków stawałeś się niemal świętym męczennikiem. Niestety, pamięć o tobie nie trwała długo, a z Wirusolandu i tak nikt nie wracał. Niemożliwe było stamtąd wyjść.
Dało się tam jednak wejść. Wystarczyło poskarżyć się na objawy związane z wirusem, a lekarze byli zobowiązani wpuścić do środka i udzielić pomocy. Oczywiście Blue nie chciała żadnej pomocy, już na pewno nie lekarskiej. Nieprędko jej też było do zostania męczennicą. Wiedziała natomiast, że jeśli uda jej się skryć na noc w Wirusolandzie, to nazajutrz będzie mogła sobie zorganizować jakieś wyjście z tych policyjnych tarapatów.
Symulowała więc na bramce typowe objawy. Nie było to trudne, w zasadzie jej stan poddenerwowania powodował już dreszcze i trudności w oddychaniu. Lekko kręciło się jej w głowie, a nogi w zasadzie też ją bolały. Wystarczyło lekko ubarwić ogólnie złe samopoczucie.
Wpuścili ją do komory przejściowej. Zeskanowali jakimś światłem i przyprowadzili do pokoju przedzielonego wpół ścianą z pleksiglasu. Po drugiej stronie siedział lekarz, który od razu zaczął jej wmawiać, że ma gorączkę. Starszy mężczyzna namawiał ją, by zgodziła się na podanie sobie odpowiednich zastrzyków, a być może na podłączenie do respiratora zanim będzie za późno.
Co to, to nie! Nie zrobią z niej idiotki! Blue zaczęła wyjaśniać lekarzowi, że tak naprawdę to ucieka od pijanego narzeczonego, który wrócił do domu i niespodziewanie zaczął ją atakować. Narzeczony jest policjantem, więc nie mogła uciec na posterunek i dlatego zwiała tutaj. Potrzebowała tylko noclegu gdzieś, może być nawet w portierce, a rano już jej nie będzie i nie narobić żadnych kłopotów.
Lecz rozmowa, ku irytacji Blue, skręciła jakimś cudem we wzajemne przekonywanie siebie nawzajem o tym kto jest chory i tylko udaje, a kto tylko udaje i nie pomaga.
– Scenariusze tej rzekomej pandemii tworzone były na lata przed jej wybuchem! – syknęła Blue. – Dokumenty z konferencji doktorskich są dostępne w sieci!
– Oczywiście, że są – odpowiedział lekarz. – Ale to chyba dobrze, prawda? Co w tym dziwnego, że świat przygotowuje scenariusze, przyszykowuje się na różne tragedie jakie mogą nastąpić. I tak same scenariusze nie sprawdziły się w należytym stopniu i nie przygotowały nas na taki kryzys.
– Oczywiście, że nie! Bo przecież to nie był żaden kryzys! Po solidnej dopłacie na odpowiednie konta zmieniono definicję pandemii tak, by ten wirus do niej pasował!
– Pokaż mi w takim razie punkt w starej definicji, który nie jest spełniony przez sytuację jaką mamy.
– Manipulujecie faktami! A wasze dane o zgonach się nie…
Zakręciło jej się w głowie tak mocno, że na moment zbrakło tchu.
– Dziecko, masz gorączkę. Musimy działać. Pozwól wstrzyknąć sobie leki póki nie ma bezpośredniego zagrożenia życia! Dziecko!? Hej!
Ale Blue już nie słyszała. Oparła się o pleksę i zsunęła na podłogę. Jej oczy wywróciły się do góry tak, że było widać same białka. Straciła przytomność. Zapadła ciemność.
***
Znasz eksperyment z terroryzowaniem myszy?
Gdy powie się jego nazwę, większość ludzi nie wie o co chodzi, ale gdy zacznie się go wyjaśniać, ludzie często kiwają głowami w zrozumieniu tak, jakby już wiedzieli jakie będą wyniki eksperymentu, albo tak, jakby się wypowiadało wielkie tajemnice życia i ludzkiej psychiki.
Bo eksperyment z terroryzowaniem myszy, to tak naprawdę eksperyment na ludziach. A przeprowadza się go tak.
Najpierw, należy przyzwyczaić myszki laboratoryjne do tego, by nauczyły się sięgać śmiało po przysmaki podawane im do klatki. Gdy będą już na takim poziomie, by nie móc się oprzeć przysmakom, należy podłączyć podłogę do prądu. Ilekroć mysz będzie próbować ugryźć smakołyk, tylekroć będzie rażona wysokim napięciem, acz jedynie do pewnego stopnia bólu, nie tak by uszkodzić, czy zabić. Gryzoń szybko nauczy się, że próbowanie przysmaku powoduje ból, przestanie więc go jeść. Po czasie zacznie unikać i wystrzegać się przysmaku, a potem może nawet zacząć atakować inne myszy, które, nieświadome istnienia zagrożenia, będą chciały same zjeść smakołyk. Mysz sterroryzowana będzie miała tak silnie wyryty w swoim umyśle schemat działania, że zrobi wszystko by uniknąć bólu. Po pewnym czasie można nawet odłączyć prąd, zabrać zagrożenie, a i tak sposób działania myszy pozostanie taki sam. Będzie kierował nią strach.
Tego dziwnego wykładu major Danuta Kąsny słuchała pełna skupienia z domieszką niedowierzania. Gdy prawie dwa tygodnie temu wymknęła jej się z zasadzki imposterka, świat pani major się zawalił. Natychmiast wezwano ją na rozmowę kontrolną i zrobiono pełne badania w zakładzie medycyny pracy. Oczywiście okazało się, że sama jest nosicielką wirusa. Teraz jednak, nie mogła zasłaniać się przepisami. Nieudana akcja nie usprawiedliwiała braku izolacji, a to mogło skutkować tylko przymusowym więzieniem. Ale, ku zdziwieniu Danuty, minął drugi, a nawet trzeci dzień i nikt po nią nie przyszedł. Nie pojawiły się żadne rozkazy. Nic. Zaskoczona, postanowiła wykorzystać okazję, by naprawić błąd i dokończyć śledztwo.
Chciała za wszelką cenę złapać dziewczynę, która ją oszukała. Musiała to zrobić, bo być może to od niej zaraziła się matka Kąsny. A pani major przysięgła sobie, że ktokolwiek posłał jej mamę z wirusem do szpitala, musi za to zapłacić. Na liście miała jeszcze kilkanaście nazwisk, a na jej szczycie jedno – Anna Zalesi, pseudonim Blue.
Niestety, okoliczności nie były aż tak sprzyjające. Danuta szybko odkryła, że zablokowano jej wszelkie dostępy do baz danych i przywileje policyjne. Nie mogła sprawdzić miejskiego monitoringu, nie mogła porozmawiać z sąsiadami z podstawionego mieszania, nawet jej dawni koledzy mieli zakaz komunikowania się z nią. Była w kropce, ale nerwy przyszły dopiero potem. Po tygodniu w stanie zawieszenia dostała telefon z wezwaniem na spotkanie. Wzywającym był sam minister spraw wewnętrznych.
Tego jak przebiegało spotkanie nie mogła przewidzieć. Uzbroiła się w najlepsze argumenty wybraniające ją z wpadki i zrzucające winę na podwładnych. Jak się okazało, na próżno.
Minister, siwy mężczyzna, lecz wciąż z młodzieńczym błyskiem w oku, zaprosił ją do swojego gabinetu. Pomieszczenie okazało się lekko przyciemnione, ale twarz polityka jakimś sposobem oświetlał snop światła, wpadający się z okna. Major wiedziała, że to jakaś zagrywka psychologiczna, nie była tylko pewna jaka.
A minister prowadził wykład o myszach.
– Wyniki eksperymentu sugerowały – kontynuował – że podobne warunkowanie strachem można zrealizować również na ludziach. I rzeczywiście, ciało migdałowate i hipokamp są tymi częściami naszych mózgów, które pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, by analizować potencjalne ryzyka i niebezpieczeństwa, które nas dotykają. Dosłownie karmią się strachem. W zarządzaniu naszym społeczeństwem, trochę to wykorzystaliśmy.
– Co!? – Danutę aż przeszedł dreszcz. – Jak to wykorzystaliście? – Nieświadomie zadała pytanie na głos.
– W zasadzie nie było to planowane od początku, ale pojawiło się z czasem – odpowiedział spokojnie. – Z powodu zagrożenia wirusowego społeczeństwo zaczęło, co naturalne, coraz mniej się gromadzić w przestrzeni publicznej. Ludzie zaczęli unikać tłumów, obawiając się, że mogą coś złapać. Z czasem ta zdroworozsądkowa obawa przerodziła się w irracjonalny strach u pewnych grup społecznych, więc gdy inni, sceptycy, zaczęli wychodzić na ulice protestując, ci strachliwi zaczęli ich nienawidzić.
– Pamiętam – kiwnęła głową Kąsny. – Internet wtedy huczał.
– Potem poszło łatwo. Społeczeństwo samo na sobie wymuszało kolejne obostrzenia. Godzinę policyjną wprowadziliśmy praktycznie bez żadnych sprzeciwów, bo i tak po dziewiątej wieczór nikt już nie chodził po ulicach. Niestety, część internetowych agitatorów nadal działała. My byliśmy już w kolejnym roku walki z wirusem, więc potrzebowaliśmy zmiany strategii. I przyjęliśmy ją. Zmodyfikowaną wersję porozumień lekarskich, według których osoby starsze powinno się izolować i w miarę możliwości leczyć w szpitalach, a osoby młode powinno się zachęcać do wolontaryjnego zarażania się wirusem. Dzięki temu i tak prawdopodobnie przejdą wirus lekko lub bezobjawowo, a naród nabiera odporności stadnej. Ludzie zaczęli się zgłaszać. Produkowaliśmy bohaterów. Jednak naszym celem nie było luzowanie obostrzeń, a pozbycie się niewygodnych komentatorów tak, by każdy był z tego zadowolony. W ten sposób powstały lokalne ośrodki kwarantanny wolontaryjnej.
– Wirusolandy – powiedziała major. Wobec tylu nowych informacji była teraz wpatrzona w oświetloną twarz ministra jak w obrazek. Niby znała historię i przebieg wydarzeń, ale gdy słyszała te rzeczy od ministra, jego opowieść rzucała nowe światło na interpretację faktów.
– Tak, wirusolandy – ciągnął dalej polityk. – Powiedzieliśmy, że w większych miastach wybudujemy malutkie miasteczka dla tych, którzy nie boją się wirusa. Jedyny warunek wejścia do tej oazy wolności w zarażeniu wirusem to wiek poniżej czterdziestego roku życia. I co? Chwyciło jak najlepsza przynęta. Wirusolandy szybko stały się zamkniętymi strefami, gettami, gdzie prędzej, czy później trafiali wszyscy wirusosceptycy i denialiści. W końcu, te strefy zaczęły faktycznie żyć swoim życiem i do wielu z nich nie zaglądają już nawet nasze służby. Wirusolandy stały się zonami niekontrolowanymi i fakt, kto tam raz trafi, ten już stamtąd nie wychodzi.
– Jak… Jak mogło się Wam coś takiego udać!? Jak omamiliście społeczeństwo, że nie protestowało przeciw takim… Faszystowskim praktykom!
– Ehh… Major Kąsny, czy pani mnie nie słuchała? Strach. To nie my omamialiśmy, to strach. To i, chociaż to moja prywatna opinia, powszechne ogłupienie i spadek bystrości umysłów spowodowany niedotlenieniem przez ciągłe chodzenie w nieprawidłowo używanych maseczkach. Tłum nie był zbyt bystry, by się połapać. Ty też się nie zorientowałaś, a podobno jesteś jedną z tych inteligentniejszych w policji.
– Dlaczego pan mi to wszystko mówi?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, to właśnie do wirusolandu w naszym mieście uciekła twoja zguba, Anna Zalesi. Chcemy, żebyś ją tam odnalazła.
– Zaraz! – przerwała kobieta. – Dlaczego teraz, nagle… Dlaczego ja? Skąd macie pewność, że nie rozpowiem w mediach całej prawdy, prawdziwej perspektywy o tym, że zostaliśmy zmanipulowani w podziały społeczne, że rząd traktuje nas jak stado baranów, a wirusa nie ma!
– Nie powiedziałem, że wirusa nie ma! – Podniósł głos minister. – O nie! Wirus jest bardzo, bardzo prawdziwy. Zresztą, proszę pomyśleć o matce. Może nie jest z nią najgorzej, ale wylądowała przecież w szpitalu, czyż nie? A inni, którym zdarza się umrzeć z powodu wirusa? To wszystko prawda.
– Skoro tak, to dlaczego wy wszyscy, politycy, chodzicie bez maseczek? Dlaczego pozwalacie nam, zarażonym policjantom, chodzić po ulicach tak długo, dopóki robimy swoją robotę? Zarażając innych po drodze!? Przy takiej polityce jedyny wniosek to taki, że wirusa nie ma! Że to jedno wielkie kłamstwo!
– I tutaj jest drugi powód dlaczego ci to wszystko mówię i dlaczego to akurat ty jesteś idealną osobą do wykonania tego zadania. Wirus jest prawdziwy, przykro mi. Wiem, że masz obsesję na punkcie zemsty za zarażenie nim twojej matki. To idealnie się składa, że tobie tak na tym zależy, bo my akurat… My mamy lekarstwo. Możemy się leczyć i uodparniać i uleczymy twoją matkę… Jak tylko udasz się do wirusolandu, znajdziesz Annę Zalesi i przyprowadzisz do nas.
Danutą wstrząsnęło. Zalew nowych informacji był niemal nie do zniesienia, a jednocześnie, słuchała ministra jak zahipnotyzowana. Wiedziała, że te wszystkie informacje koniec końców mogły okazać się niezbędne, by już nie popełnić błędu i dokończyć misję jak należy. Zresztą, to chodziło o jej matkę. Jedyne, czego brakowało, by dokończyć tę misterną układankę to…
– W porządku, zgadzam się, ale mam jeszcze jedno pytanie – odezwała się półgłosem. – Dlaczego ta cała Anna jest dla was tak ważna?
– Hmm… – zamyślił się minister. – Pamiętasz tę moją teorię o powszechnym ogłupieniu społeczeństwa? Powiedzmy, że Anna Zalesi jest na to odporna. A do tego jest wyjątkowo bystra i powiedzmy, że niebezpieczna…
***
Dzieci wesoło wybiegające ze szkoły to taki niecodzienny widok. Podobnie jak zgromadzenia, które nie są protestem, albo samochody z silnikiem Diesla. Ale to wszystko i więcej można było znaleźć w Wirusolandzie.
Major Danuta Kąsny jechała przez ulice zamkniętej zony i wsłuchiwała się w miły pomruk silnika, gdy auto mijało procesje kościelną. Procesja? Kto dzisiaj robi procesje?
W widoku ludzi żyjących tak, jakby wirus nie istniał, było coś dziwnego. Z jednej strony wydawało się to nietypowe, wręcz nienormalne w tej rzeczywistości, z drugiej, wywoływało uczucie podobne do tego, gdy wraca się do rodzinnego domu po długiej nieobecności. Wewnętrzne ciepło. Tęsknota. Nostalgia.
– Musi panią dziwić ten widok – zauważył kierujący samochodem lekarz. Odebrał ją przy wejściu do Wirusolandu. Zrobił badania i wysłuchał jej zlecenia. Ten młody, szczupły mężczyzna o nietypowej, hinduskiej urodzie powiedział, że zna miejsce pobytu Anny Zalesi, imposterki Blue, którą ścigała Danuta. Był na tyle miły, że zaproponował nawet, że ja do niej zawiezie.
– Niestety, to tylko pozorny obrazek – ciągnął dalej doktor. – Wszyscy oni są zarażeni i wkrótce umrą. Nawet ci, którzy tak jak pani są bezobjawowi, gdyby poruszali się poza strefą pewnie mieliby szansę, ale w zamkniętych społecznościach, przy takim tempie mutacji wirusa… No sama pani pewnie wie, że takie normalne życie to tylko chwilowa idylla. Z drugiej strony, wszyscy w Wirusolandzie wybraliśmy życie w wolności, nawet za najwyższą cenę.
Nic nie odpowiedziała. Chwilę jej zajęło wrócić do rzeczywistości i policyjnych spraw.
– Dokąd właściwie jedziemy? Gdzie jest Zalesi? – zapytała w końcu.
– Po drugiej stronie zony jest szpital. Ten gorszy. Gdy Anna do nas przyszła nie była w dobrym stanie. Gorączka, duszności. Nie mamy tutaj całego niezbędnego sprzętu, więc musieliśmy improwizować. Udało się zbić gorączkę i ustabilizować oddech, ale w wyniku podanych leków, ehh… Aż wstyd się przyznać… Anna leży w śpiączce. Wirus wyżera ją od środka. Prawdopodobnie nie zostało jej dużo czasu.
– Wpadła w śpiączkę przez leki? Popełniliście błąd w sztuce lekarskiej?
– Dawniej tak by się to nazywało. Teraz my lekarze, podobnie zresztą jak i policja, i pozostałe służby, jesteśmy zwolnieni z odpowiedzialności jeśli sprawa dotyczy wirusa. To nie przelewki, przy takiej pracy trzeba liczyć się z najgorszym, gdy ludzie chorują.
– A pan? Nie ma pan maseczki?
– Jestem takim samym mieszkańcem Wirusolandu jak wszyscy. Też mam wirusa. A przy okazji jestem lekarzem.
Gdy zajechali pod szpital Danuta zdziwiła się, że taka rudera jeszcze jest w użyciu. Budynek przypominał bardziej nawiedzona kamienicę, niż szpital. Weszli bocznym wejściem. Kolejne zdziwienie. Korytarze szpitala pełne były wejść do izolatek! Większość co prawda pusta, ale w części z nich byli zamknięci pacjenci. Jęczeli z bólu.
Weszli na piętro, a potem prosto długim korytarzem wyłożonym częściowo popękanymi białymi płytkami. Stare, żółte jarzeniówki syczały w powietrzu, a na tle tego dźwięku słychać było stukot stawianych kroków.
Tutaj pacjentów było więcej. Kaszleli przeraźliwie i dogorywali. Doktor wyjaśnił, że nawet w takim miejscu jak Wirusoland, najgorsze przypadki zarażeń trzymane są oddzielnie w izolatkach. Nawet będąc świadomym śmierci, społeczność strefy zamkniętej chciała uniknąć zarażenia ciężką wersją choroby i umierania w męczarniach.
Danucie zrobiło się gorąco.
W końcu dotarli do zamkniętej sali z oszklonymi drzwiami. Za nimi widoczne było łóżko, skryte częściowo za kotarą.
– Tam jest – powiedział lekarz zdejmując coś ze ściany. – Wejść nie można, ale tutaj mam jej kartę, może pani spojrzeć.
Imię i nazwisko, reszta danych, parametry, temperatura, kilka niezrozumiałych wskaźników. Zaraz, jeszcze raz te dane. Imię: Anna, nazwisko: Zalesi, wiek, wzrost, waga, niby wszystko w porządku, a tu? Rodzice. Danuta nie miała wcześniej takich informacji. Matka: Kleo Zalesi, ojciec…
– Muszę wejść do środka! – rzuciła szybko twardym poleceniem.
– Nie można, zbyt ciężki przypadek, zresztą i tak jest w śpi…
– Przypomni pan swoje nazwisko doktorze! – jej głos brzmiał jak rozkaz.
– Ne… Neela… – wydukał jakby przestraszony mężczyzna.
– Doktorze Neela, wywlokę pana z tego kurwidołka i zamknę w klatce bez okien za utrudnianie śledztwa. Otwieraj pan!
Neela drżącą ręką sięgnął do kieszeni i wyjął pęk kluczy. Patrząc jak je przekręca w zamku pani major przez moment pomyślała o jego gładkich i drobnych dłoniach. Dziwne.
Szybko ponownie się skupiła, gdy wparowała do środka. Odsłoniła kotarę. Zalesi leżała na boku, przykryta kołdrą.
– Obudź się, słyszysz?! – rzuciła Kąsny. – Leżysz na boku, nie rób że mnie idiotki, że osoby w śpiączce leżą na boku. Kim jest Twój ojciec? Kim jest Twój ojciec, słyszysz? Wstawaj, cholera!
Pociągnęła i szybkim ruchem ściągnęła kołdrę. Pod spodem leżał manekin.
Pani major usłyszała zamykający się zamek w drzwiach.
– Neela, co robisz? Co to ma znaczyć?! To jakaś zasadzka?! Jesteście w zmowie? Gdzie Zalesi? Gdzie jest Blue?!
Mężczyzna tylko się uśmiechnął, gdy za nim otworzyły się drzwi do izolatek. Na korytarz wyszli ludzie, a jeden z nich niósł butlę z przyłączonym kawałkiem szlaucha ogrodowego. Wetknął końcówkę w małą szczelinę wyciętą na dole drzwi i zaczął wpuszczać gaz.
Pani major podbiegła do szklanego wejścia i walnęła w nie pięściami. Naraz zachłysnęła się gazem, więc odskoczyła, zasłaniając twarz rękawem.
Kolejne osoby pojawiały się zza Neela. Ich twarze, jakby znane, jakby je gdzieś widziała. Były to twarze jej celów. Nieodnalezionych jeszcze osób, które były na protestach z jej matką!
Nie rozumiała, co to wszystko znaczy.
– Zamknęliście nas jak wodę w garnku i podpaliliście gaz – spokojnie powiedział Neela. Jego szare oczy świdrowały Danutę pełnią nienawiści. – Ale teraz się w nas gotuje. Wrze. I kipi. I niedługo wybuchnie, a potem zaleje. Zaleje was wszystkich.
Doktor obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. Danuta czuła, że stopniowo traci świadomość. Jej otumaniony umysł nie potrafił zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć. Patrzyła jak Neela odchodził stawiając jedną szczupłą nogę za drugą i dziwnie ruszając biodrami. Gdzieś nieświadomie do niej dotarło. No tak… Ale czego innego mogła się spodziewać?