Na skrzydłach wiatru, przez dziedziniec zamku Brigidale niósł się trzask drewnianych mieczy oraz dziecięce okrzyki. Mistrz miecza Garant właśnie zakończył odprawę oddziału królewskiej gwardii, zdjął hełm, ukazując łysą pomarszczoną głowę, przygładził siwą, modnie przyciętą brodę i skierował kroki do ogrodu, w stronę źródła hałasu.
Na górce, usypanej z piasku podarowanego królowi Haymatowi przez władcę Państwa Wysp, odbywała się dziecięca rekonstrukcja ostatniej bitwy największej wojny minionych pięćdziesięciu lat.
– Jestem Ada’rhell, skosztuj mojej stali! – krzyknęła jedenastoletnia księżniczka Samanta, wyprowadzając cios od dołu.
– Nie, to ja jestem Ada’rhell – odpowiedział Byntheon, jej dwa lata młodszy brat i następca tronu. Chłopiec cofnął lewą nogę i obniżył ciało, przyjmując cios na, ustawiony pod kątem prostym, drewniany miecz.
Garant z uznaniem pokiwał głową, notując w pamięci, żeby przy najbliższej okazji pochwalić książęcego nauczyciela fechtunku.
– Nie możesz być Ada’rhell, to przecież elfka. – Samanta po odbitym ciosie próbowała szermierki słownej.
– Ty też nie jesteś elfką – ripostował Byntheon.
– Ale jestem dziewczyną. – Samanta przewróciła oczami, a Byntheon skonfundowany opuścił oręż. Księżniczka w tym samym momencie doskoczyła i zadała mu cios w pierś.
Garant mimo woli parsknął śmiechem.
– Wujku Garancie. – Byntheon spojrzał błagalnie w jego kierunku. – Na pewno w Wojnie Ras uczestniczyli jacyś chłopcy, prawda?
– Uczestniczyli. – Samanta tryumfowała – Na przykład Deaht albo Smoah.
– Tylko nie orkowie… – jęknął młody następca tronu, a Garant zaczął się zastanawiać, czy na najbliższym zebraniu królewskiej rady nie poddać pod głosowanie wniosku o zniesienie zasady płci przy dziedziczeniu tronu.
– Był tam ktoś jeszcze oprócz orków – stwierdził po chwili milczenia.
– Ale elf, na pewno? – dopytywał Byntheon.
– Tak, Bynth, elf.
– Opowiedz, wujku. – Dzieci odłożyły ćwiczebne miecze i usiadły na gorącym piasku.
***
To były ostatnie momenty bitwy. Ada’rhell rozdawała ciosy na lewo i prawo, ale i tak przeciwników było coraz więcej. Za każdego orka, który kończył z rozpłatanym gardłem czy przebitym torsem, pojawiało się trzech nowych. Dwie wyszczerbione szable ciążyły jej niemożliwie w dłoniach, pod stopami czuła opancerzone kończyny powalonych wrogów, na których balansowała niczym na równoważniach; wysokie buty brodziły w posoce oraz plątały się we wnętrznościach. Jej towarzysze też byli gdzieś tam, wśród poległych, przytuleni na wieczność gładkimi twarzami do świńskich, orkowych pysków.
Odkąd sięgała pamięcią, odkąd potrafiła utrzymać dwie szable w dłoniach, obawiała się tylko jednego – śmierci w samotności. Takiej jak dzisiaj, wśród wrogów, którym obce są wartości cechujące elfickich wojowników.
Powinna to sama rozwiązać wcześniej, opóźnić ripostę, wygiąć nadgarstek, pozwolić toporowi przełamać gardę. Wystarczyłoby tak niewiele, żeby móc zginąć wśród towarzyszy, patrzeć w ich zielone oczy, które rozumieją, widzieć usta składające się do modlitewnego szeptu. Elfy mawiają, że cicho wypowiadane święte słowa są drogą duszy w ostatniej wyprawie przez rzekę Sit A‘Satyks, “Usiądź i Zapomnij”.
Jedna z szabel szczęknęła o łamacz mieczy, ściskany w masywnej, potwornej łapie. Broń wypadła Ada’rhell z dłoni, więc wyszarpnęła zza pasa sztylet, który zatopiła błyskawicznie w karku napastnika. “Jeszcze nie teraz” – pomyślała. “Jeszcze nie…”
Orkowie odstąpili na moment, nerwowo oglądając się za siebie. Czyżby? Czy to możliwe? Jak złoty kłos w gąszczu chwastów, smukły elficki wojownik przeciskał się pomiędzy wrogami. “Więc jest jeszcze ktoś, nie wszyscy zginęli” – pomyślała wojowniczka. Był coraz bliżej tak, że Ada’rhell rozpoznała w końcu jego wąskie usta oraz oczy koloru jeziora. Crath’ist.
Poznali się w jednej z wiosek, którą wraz z oddziałem uratowała przed pogromem. Crath’ist przyniósł jej kolację, podczas gdy nikt inny w całej osadzie nie chciał tego uczynić. Ada’rhell nie wiedziała, czy niechęć mieszkańców wynikała ze strachu czy wstrętu do niej. Jej pobratymcy celebrowali w końcu sztukę i ponad wszystko cenili życie, elfia wojowniczka przynosiła zaś jedynie śmierć. I to nie tylko znienawidzonym wrogom jak orkowie czy gobliny. Ginęli przy jej boku także towarzysze, nie dość biegli w sztuce posługiwania się orężem. Była zagrożeniem dla elfickiego świata wypełnionego poezją i muzyką, świata, który nie znał raniącego uszy szczęku mieczy czy smrodu wypruwanych wnętrzności. Mieszkańcy wioski drżeli przed nieznanym i woleli trzymać się z dala od wybranki śmierci. Ale nie Crath’ist.
Tamtego wieczoru przyniósł jej trochę kaszy oraz ikrę ryb z Północnej Rzeki zawiniętą w liść kapusty serht, a następnie usiadł obok i wyciągnął pięknie rzeźbiony flet. Przez resztę wieczoru wygrywał swoje największe pragnienie, swoją tęsknotę oraz radość ze spotkania. Jadła i słuchała tych pięknych melodii. Wiedziała, że ją pokochał, ale nie była w stanie niczego mu zaoferować. Niczego oprócz śmierci. W końcu otarła samotną łzę i wstała od stołu, szykując się do wyjścia. Zanim odeszła zapytał, czego najbardziej się boi. Odparła, że umrzeć w samotności, on zaś obiecał, że będzie przy niej w ostatniej godzinie.
I oto Crath’ist po tylu latach przybył, żeby stanąć u jej boku w trakcie bitwy. Flet zamienił na półtoraręczny miecz, a wyszywany kaftan na złotą kolczugę. Walczyli ramię w ramię, posyłając orków w ramiona ich okrutnego boga, który zresztą ponoć nie przywiązuje wcale uwagi do losów swojego ludu. Kiedy wreszcie ulegli przeważającej sile wroga, padli sobie w ramiona, a złączonych w uścisku martwych ciał nawet Deaht, król orków znany ze swej niepospolitej siły, ani jego największy czempion Smoah nie byli w stanie rozdzielić.
***
– Czy to koniec, wujku? A to nie było tak, że orkowie też zginęli?
– Tak, Sam, dobrze pamiętasz, nikt wtedy nie umknął matczynym ramionom śmierci. Deaht i Smoah, a wraz z nimi wszyscy orkowie również umarli. Historycy spierają się do dziś o to, co się dokładnie stało. Niektórzy twierdzą, że krew elfów zatruła ziemię, tak, że nie chciała rodzić pożywienia dla plugawej rasy i wszyscy zmarli z głodu. Inni podają, że raczej to woda została zatruta i to spowodowało śmierć orków. Jeszcze inni dziejopisarze podają, że orkowie spalili zwłoki elfów i to dym z pogrzebowych stosów był zabójczy dla tych potwornych istot.
– A jak było naprawdę, wujku? – dopytywał Byntheon.
– Naprawdę? Bynth, Sam, nieważne jak było naprawdę, najważniejsze jest to, że właśnie dzięki elfom, możemy dziś żyć i cieszyć się pokojem. Dzięki nim nie ma już tych strasznych orków. No i nie zapominajmy o zasługach waszego ojca, który ze zgliszczy zbudował nasze wspaniałe królestwo – odpowiedział gładko Garant. – Ale na was już czas, moi mili.
Pałacowi służący zmierzali w ich stronę, żeby odprowadzić dzieci króla na dwór. Mistrz miecza skinął im głową na pożegnanie i udał się w kierunku ogrodowej furty. Garant miał zamiar odwiedzić dziś najlepszy w mieście przybytek z wielokrotnie destylowaną okowitą, żeby mgłą niepamięci okryć wydarzenia z przeszłości, do których nie chciał wracać.
Jak było naprawdę? To ludzie króla Haymata wyrżnęli wszystkie najstarsze rasy. Zaczęli od krasnoludów, rozbijając jeden po drugim górskie klany, rozproszone w swoich warowniach i kopalniach. Po bitwach stosy martwych ciał wysypywały się zza obronnych murów wprost do potoków niczym zboże z przepełnionego spichlerza. Nieliczni niewolnicy tworzyli uzbrojenie i nowe rozwiązania techniczne służące kolejnym podbojom. Krasnoludcy inżynierowie o smutnych, przekrwionych oczach położyli podwaliny pod przyszłe królestwo Haymata. Pozostałe rasy nie miały żadnych szans.
Co nie znaczy, że poddały się bez walki. Wiosną spływające wraz z górskimi potokami martwe ciała wzbudziły przerażenie mieszkańców nizin i doszło do czegoś niepojętego. Elfy sprzymierzyły się z orkami w obronie swoich domów. Ludzie byli jak szarańcza, niszczyli wszelkie życie z siłą kamiennej lawiny i z podobną refleksją.
Ciężka piechota orków oraz elfi łucznicy, czy można wyobrazić sobie większą zbrojną siłę? Garant zaśmiał się smutno. Może kiedyś to by wystarczyło, może daliby odpór armii króla Haymata dobre kilka lat temu. Ale nie wtedy. Wtedy to ciężka jazda wygrała tę wojnę, metalowi ludzie na metalowych rumakach. Garant pamiętał do dziś błoto wymieszane z krwią bryzgające po osłonie jego szyszaka podczas szarży w największej bitwie tamtych czasów.
Ada’rhell, piękna elfia wojowniczka, po pojmaniu żywcem była gwałcona po kolei przez wszystkich żołnierzy z doborowego oddziału króla. Kiedy przyszła kolej na Garanta, najmłodszego z nich, z litości poderżnął jej gardło. Wraz z uciekającym życiem z jej ust wydobył się ostatni szept: “Crath’ist”.
Ciała elfów i orków zostały na pobojowisku, ponieważ król wydał zakaz grzebania nieludzi. Zresztą trzeba było wzmocnić garnizony i zabezpieczyć granice – żołnierze byli potrzebni gdzie indziej. Aż wybuchła zaraza. Garant splunął na bruk na to wspomnienie. Wtedy na tereny potyczek zostały wysłane te niedobitki starszych ras, które nie zmarły wcześniej, w trakcie działań wojennych. Mieli palić zwłoki swoich pobratymców. Zginęli wszyscy.
Haymat poświęcił wiele wieczorów na narady związane z właściwym opowiedzeniem historii powstania swojego imperium. Żylaści generałowie i siwowłosi kronikarze tworzyli coraz barwniejsze historie wyrżnięcia w pień nieludzkich ras przez światłego i dobrego króla. Władca jednak nie był zadowolony. Do tego stopnia, że niektórzy historycy, zbyt szczegółowo opisujący sceny kaźni, mieli okazję sami jej zakosztować w świeżo wydrążonych lochach. W końcu jakiś podstarzały poeta przedstawił pieśń o pięknych elfach oraz okrutnych orkach i o tym jak te dwie rasy same sprowadziły na siebie wojnę i ostateczną zagładę. Ponoć Haymat, usłyszawszy tę opowieść, miał wstać i zakrzyknąć: “Tak właśnie było!”.
W spisanych historiach i śpiewanych legendach postać króla Haymata zawsze pojawia się już po wojnie ras. Przyjmuje on koronę, żeby podźwignąć kraj z upadku, wyciągnąć go z pożogi i głodu, które na tę krainę sprowadziły elfy wojujące z orkami.
Garant doskonale pamięta, jak po miesiącach wojowania zobaczył króla po raz pierwszy w szatach koronacyjnych, bez krasnoludzkiej zbroi, kolczej koszulki, skórzanej kamizeli oraz kawaleryjskiego miecza. Pomyślał, że władca wygląda jak ogolona owca. Tylko uśmiech pozostał mu wilczy.