We won't back down
We are partners in crime
We are true life defenders on earth
We won't back down, Hammerfall
Kiedy król Samarkandu umierał, każdy dostatecznie wysoko urodzony miał prawo ubiegać się o tron. W południe, kiedy umilkły dzwony, na placu przed wielką świątynią śmiałkowie prezentowali się szlachcie i kapłanom. Wtedy jeszcze nikt nie sięgał po broń, choć wielu trzymało ją w gotowości. Kapłani błogosławili śmiałków, życząc powodzenia i przyjmując ofiary. Po ceremonii gra się zaczynała. Każdy pretendent zostawał, zgodnie z tradycją, wyjęty spod prawa i musiał do zmroku opuścić miasto. Każdy zostawał królem na dziedzinie, nie ograniczało go prawo, z popełnionych czynów nikt go nie rozliczał. Nie mógł jednak przekroczyć granic prowincji ani wrócić do stolicy z pustymi rękami. Wolno mu zabrać ze sobą wszystkich, którzy byli gotowi pójść za nim, lecz powinien rozważnie dobierać świtę. Wielu, zamiast w bitwie, zginęło we własnym łóżku z poderżniętym gardłem. Zasady były bardzo proste: wygrywa ten, kto przeżyje i wróci do miasta, wioząc przy siodle głowy pozostałych.
***
Zmierzchało już, kiedy przybyli. Kilkunastu jeźdźców oraz wielki, ciągnięty przez sześć koni powóz. Zajęli cały majdan skromnego obejścia. Pomimo zmęczenia każdy z przybyłych wiedział, co ma robić. Jedni zajęli się końmi, inni błyskawicznie stanęli na straży, tylko dwóch najroślejszych udało się prosto do karczmy.
– Czy to jest gospoda Pod Czarną Skałą? – zapytał tęgiego oberżystę wysoki brodacz. Brzmienie jego głosu i drapieżny wzrok sprawiły, że reszta gości momentalnie umilkła.
Jego towarzysz, szczupły młodzieniec o gładko ogolonej twarzy, milczał.
– Tak, panie! – odparł karczmarz z lekką obawą w głosie.
Wygląd gości nie wróżył nic dobrego. Brodacz miał ponad sześć stóp wzrostu i przypominał wygłodniałego, zakutego w zbroję niedźwiedzia. Lustrował wszystko wzrokiem, który zdawał się zaglądać do najgłębszych zakamarków duszy. Pełne gracji ruchy młodzieńca sugerowały, że jest bardzo szybki. Ubrani w ciemne płaszcze, z bronią przy pasach i zawadiackim błyskiem w oczach nie wyglądali na ludzi, którym można odmówić.
– Piwo i jadło dla dwudziestu ludzi. I obrok dla trzydziestu koni. Zajmujemy całą gospodę! – Brodacz rozglądał się po ciemnej izbie, gdzie jedynie kilku miejscowych zasiadało przy leciwych stołach.
– Iście królewskie zamówienie, szlachetni panowie. Macie srebro? – rzekł karczmarz, przełknąwszy ślinę dyskretnie. Kątem oka zerknął, czy noże do rzucania są na swoim miejscu.
Młodzieniec uśmiechnął się nieznacznie.
– Jak ty się do króla odzywasz! – Olbrzym z brodą zrobił krok dobywając buławy. Szybkość ruchu pokazywała dobitnie, że ten człowiek często sięgał po broń.
– Spokój Borsuk! – rzekł drugi z przybyłych, podchodząc do szynkwasu. – Wybacz memu towarzyszowi, dobry człowieku. Jesteśmy zmęczeni i głodni, a pogoń depcze nam po piętach. Zapłacimy za wszystko. Przyjmij to na dowód naszych dobrych zamiarów – mówiąc to, młodzieniec położył na blacie złotą monetę.
Karczmarz przez chwilę wpatrywał się w błyszczący krążek. Nieczęsto takie widywał.
– Wybaczcie, panie! Zaraz roześlę służbę.
Miejscowi odetchnęli i ponownie zaczęli gawędzić. Brodacz schował broń, rozejrzał się, a następnie razem z młodzieńcem zasiadł przy kontuarze. Oberżysta szybkim ruchem zgarnął monetę, po czym serią wyzwisk wezwał pomocników. Za ich sprawą na stołach pojawiło się jadło i napitki. Do sali zaczęli schodzić się też kolejni z przybyłych. Każdy z nich, zanim zasiadł do stołu, zamieniał kilka słów z Borsukiem.
Karczmarz w tym czasie wyciągnął spod lady sporą beczułkę i dwa piękne, kościane kufle.
– Sen o północy, szlachetni panowie. Najprzedniejsze piwo na nie najlepsze czasy. To ostatnia baryłka, i powiem szczerze, że planowałem wypić ją sam, kiedy ten świat się wreszcie zawali, ale nigdy jeszcze nie gościłem w mym skromnym przybytku króla na dziedzinie.
Oberżysta z werwą napełnił naczynia, ostentacyjnie upił po małym łyku z każdego z nich, po czym podał je gościom.
– Ręczę własnym życiem, wedle zwyczaju.
– Czasy nie najszczęśliwsze, ale nie obawiaj się, karczmarzu. Ja, Kurt z rodu Tris, wezmę ten świat za pysk. A wtedy spokój powróci i wszystko znów będzie jak powinno.
– Obyś żył długo i szczęśliwie, szlachetny panie…
Brodacz opróżnił kufel, po czym uderzył nim o blat, posyłając oberżyście lodowate spojrzenie. Karczmarz umilkł.
– Potrzebujemy informacji – kontynuował młodzieniec uśmiechając się. – Czy docierają do was plotki o królu Waldze?
Oberżysta pobladł i przełknął ślinę.
– Tak, panie.
– Co mówią?
– Że zostanie królem, ten cały Walga. Jest z nim ponoć trzy tysiące popleczników, plebsu i zbrojnych, a i świątynia też się ponoć ku niemu skłania, tak mówią. Ale nasz kapłan powiedział, że jeszcze wszystko w rękach boga.
– Zakłamane psy! – rzucił Borsuk. Młodzieniec uciszył go gestem.
– Czyli jeszcze nie zdecydowali – rzekł król, wstając. Klasnął w dłonie, a wtedy wszyscy jego ludzie poderwali się.
– Dobre wieści, panowie! Walga rośnie w siłę, ale świątynia oficjalnie nie udzieliła mu poparcia. A to oznacza, że nie chcą tego wieprza za króla. Jeszcze kilka dni, a przed następną pełnią będziemy pić moje zdrowie w pałacu.
– Tris! – ryknął brodacz, wznosząc buławę.
– Tris! Tris! Tris! – odpowiedzieli chórem pozostali, uderzając kuflami o stoły.
Kiedy mężczyźni wiwatowali, podmuch wiatru nieco mocniej otworzył okno, a ogień w palenisku buchnął, na moment zmieniając kolor na niebieski. Chwilę później do środka bezszelestnie wleciał ptak. Czarno-biały kształt zwinnie przemknął pomiędzy zgromadzonymi, by wylądować na szynkwasie, trzy łokcie od brodacza. Drab chciał przepędzić srokę, lecz kiedy podniósł rękę powietrze wokół ptaka zafalowało, a kontury stworzenia rozmyły się, rosnąc niespodziewanie. Płomień w palenisku buchnął wszystkimi kolorami tęczy, szynkwas zatrząsł się, świece przygasły. Towarzyszący temu nienaturalnie głośny skrzek przerodził się w ekstatyczny krzyk. Przyjezdni odskoczyli, brodacz zasłonił swego pana. Miejscowi nawet nie przerwali rozmów.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą wylądowała sroka, siedziała teraz piękna, młoda kobieta o szmaragdowych oczach. Miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu, pociągłą twarz i niesamowicie gęste, czarne włosy, wśród których połyskiwały ciemnozielone pióra.
– Bądź pozdrowiony, Tris Kurt – rzekła nowoprzybyła, uśmiechając się. Jej głos miał w sobie coś z ptasiego śpiewu. Mówiąc, figlarnie przewracała oczami.
Brodacz rozdziawił gębę.
– Bądź pozdrowiona, piękna pani! – rzekł pewnie młodzieniec, kłaniając się nonszalancko. Nawet jeżeli był zaskoczony, nie dał tego po sobie poznać. – Wybacz mojemu druhowi, nie spodziewaliśmy się, że przybędziesz w taki sposób.
– Podobno cenisz odwagę, pomyślałam więc, że sama powinnam jej nieco okazać.
– W istocie, pani. Czy zdradzisz mi swe imię, bym poznał słowo, które łączy w sobie szaleńczą odwagę i niezrównane piękno?
– Mężczyźni… – westchnęła chichocząc. – A czy ty zgadzasz się na warunki sojuszu?
– Tak, pani! Przybyłem tu w imieniu rodu Tris, by…
– Ciii! – szepnęła, kładąc mu palec na ustach. Jej dotyk elektryzował. – Nie tutaj. Zwą mnie Wistela, czcigodny Tris Kurt. Jutro, w południe będę na was czekać nieopodal brodu, na drugim brzegu rzeki.
– Niech tak będzie, Wistelo. Jutro, w południe.
– Zatem postanowione, Tris Kurt! – krzyknęła, zręcznie wskakując na szynkwas. Młodzieniec chciał podać jej rękę, lecz niespodziewanie powietrze zafalowało, nagły krzyk przeszedł w skrzek i w tej samej chwili o cal od jego twarzy przemknęła sroka.
– Mam złe przeczucie – rzekł brodacz obserwując, jak ptak znika za oknem.
***
Noc upłynęła spokojnie. Tuż przed świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali, psy zaczęły ujadać, a chwilę później krzyki wartowników błyskawicznie zbudziły przyjezdnych. Ktoś klął szukając butów, ktoś przewrócił się zbiegając po schodach, wystraszone wrzawą dziecko zaczęło płakać. Borsuk bluźnił, zagrzewając ludzi do boju. Wszyscy obawiali się napaści zbirów Walgi.
– Złodzieje! – krzyknął ktoś na podwórzu.
Z gospody wybiegło kilku zbrojnych, dzierżących długie miecze. Za nimi wypadł brodacz w pełnej zbroi, z buławą i pochodnią, niczym żelazny golem, gotów zgnieść każdego, kto stanąłby mu na drodze. Król z szablą w dłoni zatrzymał się na progu.
– Co się dzieje!? – ryknął Borsuk, lustrując wzrokiem obejście.
Od strony stajni wartownicy kogoś prowadzili. Utykający mężczyzna był niski i szczupły, cały odziany w czerń. Z głowy zdarto mu kaptur, obficie krwawił z nosa.
– Lis w kurniku! – krzyknął wartownik. – Dobierał się do naszych rzeczy. Próbował wejść do powozu – dorzucił, poganiając złodzieja włócznią.
– Był sam?
– Tak. Nikogo innego nie widzieliśmy, psy też więcej nie wyczuły. Drugi patrol pojechał jeszcze na zwiady, ale wygląda na samotnego złodziejaszka.
– Może to morderca, przeszukaliście go? – zapytał Borsuk, odkładając broń.
– To zwykły łachudra, miał tylko lichy kozik i torbę. Strzaskaliśmy mu stopę, by nie uciekł.
– Dobrze, dajcie go tu!
Kiedy król wyszedł na zewnątrz, brodacz zbliżył pochodnię do twarzy zatrzymanego.
– Porozmawiaj z naszym gościem, ale grzecznie. – Kurt wpatrywał się w złodzieja, do którego twarzy powoli zbliżała się żagiew. – Reszta niech szybko przygotuje się do wyjazdu. Poczekamy na Wistelę przy brodzie.
Młodzieniec wydał rozkazy i zniknął w mroku budzącej się dopiero gospody. Borsuk zaciągnął skamlącego złodzieja do stajni, upewniwszy się jeszcze, że zatrzymany ma należycie strzaskaną nogę.
***
Godzinę po wschodzie słońca osiodłano konie oraz przygotowano powóz. Zaspane oczy oberżysty rozbłysły na widok kolejnej złotej monety, którą król wręczył mu w podziękowaniu za gościnę. Karczmarz ukłonił się, ale na jego twarzy obawa mieszała się z niezrozumieniem.
– Będzie tak – rzekł brodacz. – Dziś w południe, najdalej jutro, pojawią się tu ludzie Walgi. Źli ludzie, zbiry najgorszej maści. Odpraw kobiety albo schowaj je w piwnicy, dobrze ci radzę. Powiesz wszystko, ze szczegółami, ale nie powiesz im o kobiecie–sroce, rozumiesz!?
– Tak! – Karczmarz nerwowo kiwał głową. – Powiem wszystko, ale nic o…
– Właśnie tak, dobry człowieku. – Król uśmiechnął się delikatnie. – Do zobaczenia niebawem.
Upewniwszy się, że wszystko jest już gotowe, młodzieniec udał się do karczmy po królową. Kiedy wyszli, mężczyźni z aprobatą szeptali i rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia, nawet pomimo gniewnego wzroku Borsuka.
Kurt wyglądał dobrze, jak na szlachcica w kwiecie wieku. Wysoki, żylasty, pewny siebie, o głosie i spojrzeniu zdolnego dowódcy. Było widać, że to on tu dowodzi, a wszyscy mężczyźni, nawet krewki brodacz, liczą się z nim. Ale przy królowej zdawał się tylko kolejnym zmęczonym drogą wędrowcem.
Dorównywała mu wzrostem, co już samo w sobie było niecodzienne. Wysmukła, jasnowłosa o wielkich, szafirowych oczach. Odziana w biały płaszcz, skrzący się niczym śnieg szła wyprostowana, z nieziemska gracją, jakby płynąc przez podwórze, ze śpiącym dzieckiem na rękach. Błyskawicznie skupiła na sobie wszystkie spojrzenia. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak istota z innego świata, wysłanniczka niebios, która w doskonałej formie objawiła się ludziom. Od anielicy odróżniały ją jednak oczy, w których czaiło się zimno. Błękitny chłód, przed którym nie ochroni żar ogniska czy ciepłe ubranie.
Kurt zamknął drzwi za żoną i kazał woźnicy ruszać. Powóz wolno wytoczył się z podwórza, na wiodącym na zachód trakcie konni uformowali wokół niego kordon. Na przedzie jechali łucznicy na bystrych wierzchowcach, otoczeni sforą psów myśliwskich. Za nimi brodacz na wielkim, szarym ogierze, w zbroi i z włócznią przy siodle. Prowadził on na powrozie złodzieja, który jęcząc ledwie dawał radę dotrzymać im kroku. Dalej król w pięknym, czarnym płaszczu, otoczony resztą ludzi, wreszcie powóz i tylna straż.
Poranek okazał się wyjątkowo zimny, jak na tę porę roku. Choć niebo było czyste, a słońce już grzało, to powietrze pozostawało nieprzyjemnie chłodne, a lekki z pozoru wiatr bezbłędnie odnajdywał wszystkie luki w odzieniu. Trakt, którym wędrowali był obecnie rzadko używany. Słabo zaludnione, zachodnie kresy prowincji stanowiły azyl dla wyrzutków i dziwaków. Pogoda bywała tu paskudna, pola rodziły liche plony a w ziemi próżno było szukać bogactw. Według mapy gospoda stanowiła ostatnią ludzką placówkę. Dalej na zachód zaczynały się wyżyny, granica pomiędzy światami, o której krążyło wiele opowieści. Według nauk świątyni, stworzono je, aby chroniły ludzi przed czającym się w górach zagrożeniem. Mało kto wierzył w te bajki, ale ludzie rzadko się tam zapuszczali, a ci, którzy się ośmielili, zazwyczaj już nie wracali.
Otaczały ich rozległe, pofałdowane hale poprzecinane rzędami ostańców. Drzewa prawie tu nie rosły, a te, które się ośmieliły, przyjmowały upiorne, powykręcane kształty. Otwartą przestrzeń porastały głównie wysoka, szorstka trawa oraz dziwna, płożąca się roślina o wielkich, żółtych kwiatach. O jeden z jej kolczastych pędów zahaczył nogą ciągnięty przez brodacza mężczyzna. Jego upadek mało nie ściągnął Borsuka z konia.
– Stop! – rzekł król widząc, że brodacz zeskakuje z siodła. – Nie chciał z nami rozmawiać po dobroci, to może teraz zechce.
Borsuk silnym szarpnięciem powalił podnoszącego się dopiero złodzieja. Reszta obserwowała przedstawienie.
– Najpierw chciałeś nas okraść – rzucił, kopiąc zatrzymanego. – A teraz jeszcze z konia mnie chciałeś ściągnąć! – krzyknął, depcząc strzaskaną stopę.
Człowiek w czerni zawył, ptaki siedzące na pobliskim dębie zerwały się do lotu.
– Dobry człowieku – rzekł król, podjeżdżając do leżącego. – Powiedz nam coś o sobie. Inaczej, niestety nie będę mógł powstrzymać gniewu mego druha.
Złodziej popatrzył tylko na młodzieńca, ale nic nie odpowiedział.
– Twoja sprawa. – Mina króla wyrażała udawaną troskę. – Pabel, przynieś sznur!
Brodacz chwycił nieszczęśnika za szyję i podniósł, prawie łamiąc mu przy tym kark.
– Pytam po raz ostatni, kto cię nasłał?! – ryknął, a następnie chwycił dłoń mężczyzny, przyciągnął do twarzy i odgryzł mu dwa palce.
Złodziej powtórnie zawył, po czym zaczął płakać, tuląc do ciała okaleczoną dłoń.
Borsuk poczęstował go jeszcze kilkoma kopniakami, a kiedy Pabel przyszedł ze sznurem, razem związali mu nogi i zawlekli pod drzewo. Przerzucili linę przez gałąź i zawiesili szlochającego nieszczęśnika głową w dół. Mężczyzna zaczął trząść się spazmatycznie, a wtedy spod jego odzienia wypadło coś czarnego. Oprawca podniósł zgubę, obejrzał, obił jeszcze nieszczęśnika i wrócił do pozostałych.
– Musiał to dobrze schować, psubrat! – powiedział, podchodząc do króla. – To chyba twoje. – Podał młodzieńcowi piękne, czarne rękawice, z herbem rodu Tris wyszytym srebrną nicią.
– Nigdy nie widziałem tych rękawic. Pabel! – krzyknął Kurt, rzucając rękawice mężczyźnie. – Zanieś to na miejsce.
Po chwili ruszyli dalej, szybko zostawiając za sobą łkającego wisielca. Spłoszone ptaki już wróciły do powykręcanego dębu, kracząc doniośle. Jakby z radości nad zbliżającą się ucztą.
***
Dwie godziny przed południem dotarli do brodu. Zatrzymali się na wzniesieniu, z którego dobrze widzieli drogę, rzekę i polanę na drugim brzegu. Królowa wysiadła, po czym z fascynacją w oczach zaczęła przyglądać się puszczy po drugiej stronie rzeki.
– Takich widoków nie uświadczymy nawet w Samarkandzie. – Kurt podszedł do żony i delikatnie ujął jej dłoń. – Obiecałem ci kiedyś, że zabiorę nas nawet na wyżyny. Pamiętasz? I oto jesteśmy.
Oboje patrzyli na fantastyczny las na drugim brzegu. Tak bliski, niesamowicie zielony, gęsty i tajemniczy. Puszcza wyżyn, mityczna granica światów nietknięta ludzką ręką. Potężne drzewa, wysokie na ponad sto pięćdziesiąt stóp, kołysały się delikatnie. W ich koronach tętniło życie. Po ogromnych gałęziach przemykały niesamowite zwierzęta: rajskie ptaki, czarne wiewiórki a nawet rysie. Oraz duchy, jak nauczała świątynia. Resztki minionego, grzesznego świata, upiory i widziadła broniące ludziom wstępu w wysokie góry, do niebosiężnych pałaców starych bogów.
– Dotrzymałeś obietnicy, teraz wracajmy.
– Mówiłaś, że zawsze chciałaś zobaczyć wyżyny. Nie zabawimy tu długo, musimy tylko z kimś się spotkać. Nie wiem czy pamiętasz, ale jakiś czas temu ogłosiłem się królem na dziedzinie. I teraz Walga ciągnie za nami na czele swojej armii.
– Złóż mu hołd.
– Po moim trupie.
– Kurt! – Oderwała wzrok od lasu i wyrwała dłoń z jego uścisku. – Błagam cię, zakończ to szaleństwo! Znam Walgę, przez wzgląd na mnie daruje nam życie. Ale musimy chociaż wysłać mu posłów.
– Nie po to sięgam po tron, by prosić o łaskę! To on złoży hołd. Mnie!
– Nam.
– Co?
Królowa westchnęła.
– Od kilku dni ciągle uciekamy.
– To część planu.
– Uciec na koniec świata?
– Nie, wybrać czas i miejsce. Wciągnąć wroga w pułapkę, zgromadzić sojuszników. Tłumaczyłem ci…
– Daruj sobie to żołnierskie gadanie! Sami z Borsukiem nie wygracie bitwy. Z Walgą ciągną ponoć setki ludzi, wozi już kilka głów przy siodle, a my mamy ledwie kilkunastu zbrojnych.
– Zostaw to mnie. Znalazłem sojuszników.
– Tutaj!? – królowa rozejrzała się ostentacyjnie – A niby kogo!? Przed nami zaczynają się wyżyny. To kres naszego świata, nawet powietrze jest tu jakieś takie… Wierzę w ciebie, ale boję się. – Zamilkła na chwilę. – Nigdy nie byłam tak długo poza domem. Nigdy też nie budziłam się co rano z wątpliwościami, czy dożyjemy do wieczora.
– Czujesz tu coś?
– Zamknij się! Nic nie czuję, nie jestem czarownicą!
– Aglessia… Jesteś wśród swoich, jest tu magia?
– Łatwo ci mówić, to nie ciebie spalą, jeżeli świątynia się dowie.
– Nie, mi raczej Walga utnie głowę do tego czasu – rzekłszy to przejechał palcem po własnym gardle.
– Nie rób tak!
– Jest tu magia?
– Tak, i to bardzo dużo. Wszystko jest tu inne: kolory, zapachy, nawet drzewa są od tego powykręcane.
– Ale tylko po tej stronie rzeki, tamte wyglądają normalnie.
– To nie są drzewa.
Oczy króla rozszerzyły się, a na twarzy pojawiło się nieczęsto tam widywane zdziwienie.
– Nie potrafię tego opisać, wiesz przecież – kontynuowała. – Nie da się tego wytłumaczyć, jeśli się tego nie doświadcza. Jestem tylko czującą, ale umiem wykryć działanie magii. Tutaj wszystko ma aurę, silną i starą. Nawet zwykłe rzeczy, choćby te twoje rękawice.
– Jakie rękawice?
– Te ukradzione, które Pabel przyniósł na postoju.
– One mają aurę magiczną? Tak w ogóle, to skąd je mam, bo mam wrażenie, że nigdy ich nie widziałem?
– Pewnie jeden z prezentów, których nawet nie raczyłeś rozpakować, mężu.
– Będę w nich pięknie wyglądał na katafalku. Ciekawe, czy Walga pozwoliłby mnie pochować…
Królowa uderzył go otwarta dłonią w ramię. Ludzie zarechotali.
– To co z tymi rękawicami?
– Mają aurę, chociaż nie, to raczej ślad aury, może tylko powidok. Nieudane błogosławieństwo albo dawno wyczerpane zaklęcie. Z całą pewnością nie są ani magicznie wzmocnione ani przeklęte. Może to tylko kwestia tego miejsca. Widzisz te pomarańczowe plamy na pniach drzew na drugim brzegu?
– Występują tylko na wyżynach?
– Tak, świątynia naucza, że to drogowskazy, znaki ostrzegawcze, dla ludzi, by nie wchodzili gdzie nie ich miejsce. One mają bardzo silną aurę, dla mnie są jak pochodnie, na tle ciemnego nieba. Mam wrażenie, że cały brzeg płonie.
– To tylko rośliny – zabrzmiał znajomy Kurtowi, choć nieco skrzekliwy głos.
Królewska para odwróciła się. Borsuk krzyknął dobywając broni, konie spłoszyły się, omal nie przewracając rozprzęgającego je woźnicy. Na wyciągnięcie ręki od młodzieńca zawisła sroka, młócąc powietrze skrzydłami niczym ważka.
– Bądź pozdrowiona, pani! – rzekł król, pewnie chwytając królową za ramię. – Oto moja żona, Aglessia z domu Hagnes.
Sroka zaskrzeczała, jakby ponownie chciała przemówić, ale powietrze zafalowało, pióra zaczęły rosnąć, zamieniając się jednocześnie w długie, gęste włosy oraz doskonale dopasowaną, czarną suknię. Po chwili naprzeciw króla i królowej stała drobna, ciemnowłosa kobieta.
– Wistela – skłoniła się delikatnie zmiennokształtna, łapiąc dech po przemianie.
– Aglessia. Tris. Z domu Hagnes. – Z każdym słowem krew odpływała z twarzy królowej.
– Przepraszam, że przerywam romantyczną pogawędkę, ale spostrzegłam, że waszym śladem podążają jeźdźcy.
– Ilu? – zapytał król.
– Stu, może więcej. Bezpieczniej będzie, jeżeli przeprawicie się na drugi brzeg.
– Borsuk! Na koń, powóz zostaje, jedź przodem i znajdź dogodne pozycje!
Wistela roześmiała się, po czym przewróciła wielkimi oczami.
– Tris Kurt… Przeprawcie się bez ociągania, ale i bez zbędnego pośpiechu. Weźcie powóz. Na drugim brzegu będziecie bezpieczni.
– A ty?
– A ja poczekam tutaj, może to tylko zbłąkane polowanie. Czasem się tu zapędzają.
– Bądź ostrożna pani! To najpewniej siepacze Walgi.
Nie był pewny, czy słyszała. Nabrała powietrza i z krzykiem ponownie zmieniła postać, tym razem stając się nagim, brudnym dzieckiem. Przestała reagować na wypowiadane słowa, zeszła nad wodę i zaczęła wrzucać kamyki do rzeki, mamrocząc coś pod nosem.
***
Szybko zaprzęgli konie i pokonali bród. Zatrzymali się dopiero na skraju niesamowitego lasu, w cieniu fantazyjnych drzew, które nie były drzewami. Jakieś sto kroków od brzegu, według oceny Borsuka. Król kazał żonie schować się w powozie, by strzec śpiącej córki, a ludziom przygotować się do starcia. Aglessia wyśmiała go, zażądała konia i z dzieckiem na rękach, u boku męża, obserwowała rzekę. Pozostali jeźdźcy utworzyli klin wokół królewskiej pary. Łucznicy z niespokojnymi psami zabezpieczali tyły.
Jeźdźców poprzedziły ptaki, które poderwały się do lotu tuż przed tym, gdy na wzgórze, gdzie przed chwilą popasali Trisowie, wpadli pierwsi konni. Oddział był liczny i dobrze zorganizowany. Woje nie mieli chorągwi ani znaków na tarczach. Większość stanowiła zwinna, lekka jazda, zbrojna we włócznie, miecze lub łuki, ale dało się też zauważyć rosłe sylwetki, całe zakute w stal, dosiadające opancerzonych koni.
Szybko wypatrzyli królewską świtę na drugim brzegu. Konni wskazywali ich rękami i wykrzykiwali obelgi, część dobyła broni, ale nikt nie zbliżał się do wody. Dostrzegli również zmiennokształtną. Siedziała na jednym z głazów pośrodku brodu. Cały czas leniwie podnosiła kamienie by ciskać je w toń, ostentacyjnie ignorując konnych.
– Jest taka bajka – zaczęła cicho Aglessia, otulając dziecko płaszczem. – O czarcie, który pod postacią sieroty pilnował mostu do lepszego świata. Kiedy był sam, spędzał czas na wrzucaniu kamieni do otchłani.
Do konnych dołączyła tylna straż, składająca się z kuszników oraz rosły mężczyzna w zielonym pancerzu, dzierżący połyskującą w słońcu buławę. Sądząc po zachowaniu pozostałych był dowódcą. Ucieszył się na widok świty Trisów, a następnie zmartwił, kiedy jeden z łuczników wskazał na Wistelę.
– Od przekraczających pobierał myto – szeptała królowa. – Droga jest zamknięta, mówił. Oddaj wędrowcze ciało lub duszę, a przepuszczę cię i bramy raju staną przed tobą otworem, syczał.
Dowódca pościgu wydał rozkazy i kilku lekkozbrojnych zaczęło zjeżdżać do wody. Z każdym krokiem ich konie stawały się coraz bardziej niespokojne.
– Co robisz tak daleko od domu, dziewczynko? – zawołał jadący na przedzie strzelec.
Zmiennokształtna jednak nie reagowała, aż do chwili, gdy kopyta pierwszego z koni dotknęły wody.
– Droga jest zamknięta! – Jej nieludzki teraz głos sprawiał ból. Wszystkie inne dźwięki, szum lasu, szmer rzeki jakby ustały, a może to czas się zatrzymał? – Tu kończy się wasz świat, zawracajcie!
Koń strzelca zaczął wierzgać i jeździec z ledwością utrzymał się w siodle. Okiełznawszy zwierzę odwrócił się, by krzyknąć coś do dowódcy, ale ten miał już inny zamiar. Opuścił rękę, dając znak kusznikom. Bełty ze świstem przecięły powietrze, jeden po drugim przebijając drobną postać stojącą pośrodku rzeki. Dziewczynka rozpadła się wtedy na setki wielkich, czarnych motyli, które rozproszyły się, majestatycznie odlatując we wszystkich kierunkach.
– To tylko sztuczki jego kobiety, zwykłe babskie gusła! – ryknął dowódca, wskazując na Trisów. – Pryskają pod dotykiem stali. Za mną!
Zakuty w zieloną zbroję wypowiadał ostatnie słowa, gdy jego koń wjeżdżał już do rzeki. Bród był płytki, ale nie dało się go szybko pokonać. Wartki nurt i śliskie kamienie robiły swoje. Kiedy dowódca pokonał połowę szerokości, większość jego ludzi była już w wodzie.
– Ta bajka źle się kończy, demon kłamał. – Królowa zaczęła dygotać. – Tym, którzy oddali ciało, zabierał także duszę. A tym, co oddali duszę, również ciało. Droga jest zamknięta, mówił, raj to nie miejsce dla ludzi.
– Uderzmy teraz – krzyknął Borsuk. – Naszą srokę chyba szlag trafił. Póki są jeszcze w wodzie, mamy jakieś szanse…
– Widzisz coś? – zapytał żonę Kurt sprawdzając, czy szabla gładko wysuwa się z pochwy.
– Bogowie! – jęknęła Aglessia, oddychając szybko. – Ich jest więcej, gromadzą się, łączą… Nigdy nie widziałam takiej magii!
– Panie, ruszamy!? – Borsuk dobył broni, gdy koń dowódcy podjazdu stanął na brzegu.
Wtedy się zaczęło.
Najpierw wśród stłoczonych w środku nurtu koni dało się słyszeć krzyki. W tym samym czasie z wody wystrzeliła gruba, zielona macka i błyskawicznie owinęła się wokół nóg stojącego na brzegu rumaka. Jeździec, widząc co się dzieje, dobył miecza, ale nie zdążył nic zdziałać. Macka zacisnęła się niczym pętla na szyi wisielca, po czym uniosła przerażone zwierzę w powietrze i zaczęła wywijać nim jak cepem. Jeździec runął na ziemię, wołając pomocy, ale jego oddział nie był teraz w stanie wiele zrobić. Z każdą chwilą coraz więcej okrutnych kończyn wynurzało się z wody by łamać nogi i skręcać karki. Macki, szczypce jak u krabów, ale wielkie niczym łeb krokodyla, długie na pięćdziesiąt stóp węże. Rzeka nie miała litości i nie traciła czasu. Nikt z tych, kto z własnej woli zjechał do wody, nie wrócił cały na brzeg.
– No dalej, chodźcie po nas, psie syny! – ryknął brodacz, widząc klęskę niedoszłych oprawców. – Miałeś rację, panie, sojusz z nimi jest wart każdej ceny – dodał już ciszej.
– Wyrżnęli setkę konnych w kilka chwil – odparł zadowolony Kurt. – Ponoć tylko smoki tak potrafią.
– Rzeka daje jej siłę – wtrąciła królowa. – Tak samo las. Wy tego nie widzicie. Kiedy tamci nadjechali, magia popłynęła przez wodę i z lasu, by nie pozwolić sforsować rzeki.
Na drugim brzegu garstka tych, którzy nie zdążyli wjechać do wody, starała się pomóc pozostałym, nie wystawiając się jednocześnie na ataki macek, które sięgały coraz dalej. Kilku kuszników próbowało ustrzelić wielkiego, fioletowego węża, lecz z ziemi wypełzły trzeszczące korzenie, błyskawicznie ich unieruchamiając. Mężczyźni starali się uwolnić z roślinnego uścisku, lecz macki zaczęły ciskać w nich kamieniami, martwymi jeźdźcami a nawet końmi. Kiedy ostatni z kuszników przestał krzyczeć, nikt już nie próbował atakować rozwścieczonej tajemnej siły. Kto żyw, umykał. Byle dalej od rzeki.
I raptem wszystko ucichło. Momentalnie. Macki i węże rozprysły się w miriady kropel, po czym runęły do wody. Wszystkie, poza dwiema, które skurczyły się by powoli odpłynąć w stronę środka nurtu. Uciekający zatrzymali się, jeden z ocalałych ciężkozbrojnych, wykrzykując wyzwiska, próbował zebrać pozostałych. Mężczyzna w zielonej zbroi, pozostawiony niecałe sto kroków od Trisów, zdążył wstać i znaleźć miecz. Teraz ze strachem w oczach spoglądał to w stronę powozu, to na spokojną znów wodę.
– Zaraz po ciebie przyjdę! – szydził brodacz, widząc przerażenie wzbierające w dowódcy podjazdu. – Zrobię z ciebie kobietę!
– Do mnie! – wrzasnął rozpaczliwie tamten. Nikt z jego ludzi nie zareagował, w przeciwieństwie do macek.
Ponownie urosły i kierowane dźwiękiem rzuciły się na ofiarę. Mniejsza wyrwała mężczyźnie broń, większa oplotła go i uniosła wysoko. Jednocześnie z wody uformowała się niewielka, ludzka postać. Z początku przezroczysta, szybko nabrała kolorów. Chuda, brudna dziewczynka o nieco zbyt dużych oczach spoglądała na ocalałych.
– Ostrzegałam was, dlaczego mnie nie słuchaliście?! – krzyknęła, a macka okrutnie ścisnęła zielony napierśnik. Mężczyzna wył z bólu. – Droga. Na wyżyny. Jest. Zamknięta! – Przy każdym zwrocie druga z macek pozbawiała nieszczęśnika jednej z kończyn. Krzyczał. – Precz! To nie jest wasz świat!
Po wszystkim umierający kaleka wylądował nieopodal garstki ocalałych. Nikt nie ośmielił się zbliżyć do majaczącego w agonii dowódcy. Kiedy wodna postać postąpiła krok w ich stronę, wszyscy rzucili się do ucieczki.
Król ze swoją świtą w milczeniu obserwowali, jak przegnawszy wroga dziewczynka ponownie rozpada się na rój motyli. Tym razem jednak motyle zgodnie pomknęły w ich stronę i po chwili przed królewską parą stała szczupła, czarnowłosa kobieta w doskonale dopasowanej sukni. Uśmiechała się, figlarnie przewracając oczami. Z rzeki zaczęły wyłaniać się też inne postacie, nie wszystkie przypominające ludzkie. Niektóre przywodziły na myśl mityczne centaury, inne wielkie, dwunożne wilki. Nieliczne zmieniały się, stając się to ludźmi, to znowu zwierzętami. Było ich w sumie kilkanaście.
– Widzę, że zrobiliśmy na tobie wrażenie, Tris Kurt – uśmiechnęła się. – Chodźmy, czas zawrzeć umowę. Zgodnie ze zwyczajem.
W odpowiedzi na jej słowa, drzewa, które nie były do końca drzewami, zaczęły trzeszczeć i kołysać się. Wyglądało to jakby pokraczne, wielorękie olbrzymy budziły się ze snu. Gałęzie, niczym ręce, oplatały się o siebie nawzajem, szukając oparcia. Korzenie, dotąd pogrzebane, drążyły ziemię wzbijając tumany kurzu. Całe drzewa, jak pokraczne pająki, zaczęły się niezgrabnie poruszać. Po chwili ściana lasu rozstąpiła się, ukazując równą i gładką drogę. Na jej krańcu piętrzyła się poszarpana skała, strzelająca w niebo trzema czarnymi turniami.
Wistela również zmieniła postać, przynajmniej częściowo. Od pasa w górę pozostała człowiekiem, lecz reszta jej ciała przybrała kształt czarnej, cętkowanej łani. Nie sposób było stwierdzić, gdzie kończy się suknia a zaczyna sierść.
Wjechali między drzewa. Konie i psy stały się dziwnie spokojne, w przeciwieństwie do ludzi, którzy trwożnie patrzyli na wijące się ciągle zielone ściany. Jakby w obawie, że leśna toń, rozpędzona niezrozumiałą mocą, rzuci się na nich, odbierając należne sobie miejsce. Król i królowa jechali nieco z przodu, by zachęcić pozostałych.
– Nie powinniśmy byli tu przychodzić – szeptała Aglessia. – To wygląda jak ołtarz jakiegoś dawnego boga!
– Widzę, żeś uczona, pani – odparła zmiennokształtna, zrównawszy się z nimi. – Tak, kiedyś było to święte miejsce, czarne skały. Podobne były po waszej stronie rzeki, ale teraz nikt już o tym nie pamięta. Świątynia zrównała je z ziemią wiele lat temu. Teraz stoi tam karczma, w której nocowaliście.
Ukryte pod płaszczem dziecko poruszyło się i zakwiliło. Wistela wpatrywała się przez chwilę w opatulającą je Aglessię.
– My nie możemy mieć dzieci. Jako sroka znoszę jaja, i lęgną się z nich małe sroki. Jako wilczyca rodzę szczenięta. Moje potomstwo nie jest jednak takie jak ja, nie potrafi już zmieniać formy, nie ma w nim naszego ducha, czy rozumu. Kocham je na swój sposób, dbam, karmię, ale… Nie czuję się matką. Kiedy nasz ojciec usunął się w cień, przeszło siedemset lat temu, były nas tysiące. Teraz – westchnęła – została nas garstka.
– Współczuję – odparła monarchini. – I zaręczam, że jako królowa zrobię wszystko, by wam pomóc.
– Właśnie na to liczymy. – Cały czas wpatrywała się w dziecko. – Ojciec obdarzył nas darem długowieczności, byśmy doczekali jego powrotu, ale nie pozwolił nam się rozmnażać. Tak samo potraktował inne swoje dzieci, smoki czy gryfy. Podobno zrobił to dla was, ludzi. Doszły mnie słuchy, że wasi władający magią przechytrzyli go jednak, i złamali zakaz. Sama widziałam młode, złotopióre gryfy szybujące wzdłuż urwiska w Mieście Kłów.
– I myśmy o tym słyszeli.
– Skoro pomogliście gryfom, to wierzę, że i my znajdziemy u was remedium. I w imię tego pomogę wam zdobyć tron. – Dała znak do zatrzymania, kiedy znaleźli się w cieniu czarnych turni na wielkiej, porośniętej bujną trawą polanie.
Z bliska okazało się, że wszystkie trzy skały mają cechy ludzkich postaci. Czy były to posągi zbudowane z setek idealnie dopasowanych bloków, wyrzeźbiona skała lub też zamienione w kamień olbrzymy, nie sposób było stwierdzić. Choć nadgryzione już zębem czasu czarne sylwetki roztaczały aurę grozy. Odwzorowane w kamieniu twarze były surowe i gniewne, jakby niezadowolone z faktu, że żyjący nie darzą ich należytą czcią. Bił też od nich nieprzyjemny chłód.
– Zwołam mój rodzaj – powiedziała Wistela odchodząc w stronę drzew.
Pozostająca do tej pory z tyłu świta dołączyła do królewskiej pary. Opatulona płaszczem dziewczynka nie chciała przestać marudzić. Konie i ludzie zaczynali drżeć z zimna, nawet na twarzy nieustraszonego brodacza pojawiła się obawa.
– Zróbmy swoje Kurt i wiejmy stąd – rzucił Borsuk, rozglądając się nerwowo.
– To tylko skały – uspokoił go król. – Pabel, przynieś mi czysty płaszcz i buty, weź też jakieś rękawice. Strasznie tu zimno.
– To przez ten chram – rzekła królowa. – Dziecko też jest niespokojne. Zrób co musisz, byle szybko, poczekam w powozie.
Kurt przebrał się, by wyglądać jak na króla przystało, a następnie w asyście brodacza podszedł do skały. Czekała tam już na nich zmiennokształtna, a od strony lasu nadciągali inni, pod przeróżną postacią. Ludzie wilki, rogate centaury, wężostwory o gadzich oczach. Setki stworzeń.
– Oto mój rodzaj, Tris Kurt, wszyscy, którzy mają dość czekania. Chcemy przestać żyć przeszłością. Podaj mi ręce i powtarzaj za mną, a jeszcze przed świtem przyniosę ci głowę Walgi. O ile jest on o lot sroki stąd, jak zapewniasz.
Król posłusznie wyciągnął ręce. Kiedy ich dłonie spotkały się, przez twarz Wisteli przebiegł grymas bólu. Jej źrenice rozszerzyły się momentalnie. Odskoczyła jak oparzona, zmieniając z krzykiem postać. Naprzeciw króla stała teraz wysoka na dziewięć stóp, pokryta czarnym futrem postać, o wilczej głowie. Jej krwistoczerwone oczy płonęły żądzą mordu.
– Jak śmiałeś! Tris Kurt, co to ma znaczyć!? – Jej głos brzmiał jak połączenie krzyku rozpaczy, żałobnego zawodzenia i zwierzęcego wycia.
– Nie rozumiem, pani! – odrzekł, wycofując się powoli. Ukradkiem spoglądał, szukając wzrokiem brodacza.
– Jak śmiałeś! Te rękawice, ta skóra… Moje biedne dzieci!
Od strony lasu dało się słyszeć dzikie wycie. W okamgnieniu wokół nich pojawiło się tuzin podobnych wilczych form, kilka kolejnych zagrodziło drogę Borsukowi, nim przybył z odsieczą. Walka nie miała sensu. Król przeniósł wzrok na rękawice, a widząc wyszyty srebrną nicią herb przypomniał sobie, kiedy pierwszy raz je zobaczył.
– Jesteś naszym gościem, więc nadal żyjesz. Ale daj mi choć jeden powód, dla którego nie powinnam cię teraz zabić.
– Pani! – krzyknął, w pośpiechu oswobadzając dłonie. – To spisek, podłożono mi te rękawice. Przysięgam!
Kiedy wymawiał ostatnie słowa, skała zaczęła drżeć, a po chwili delikatnie zatrzęsła się też ziemia. Wistela zamarła, spoglądając na chram.
– Nie kłamiesz! Nie wierzę ci, ale skały potwierdzają, że mówisz prawdę. – Nabrała powietrza i zawyła, wkładając w to całą swą rozpacz oraz gniew.
Król pochylił się, by z czcią położyć rękawice na ziemi. Nie spuszczał oka ze zmiennokształtnej.
– Posłuchaj Wistelo, nie ma w naszym języku słów, by opisać ból, który czuję widząc, co cię spotkało. Wiedz, że winę za to ponoszą źli ludzie, którzy nie chcą bym został królem. Oni wiedzą, że spotka ich zasłużona kara za wszystkie niecne postępki. Wiem, jak się czujesz, straciłem wielu bliskich nim zrozumiałem, że jedyną nadzieją na sprawiedliwość w tym świecie jest władza…
– Zamilcz! – ryknęła. – Wynoś się, póki jeszcze żyjesz!
– Pani…
– Ani słowa! – mówiąc to padła na kolana. – Moje biedne dzieci! Nie rozumiem, jak oni je znaleźli? Jak się dowiedzieli?
Kurt chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł spoglądając na zmiennokształtną. Z jego zazwyczaj spokojnej twarzy zniknęła cała pewność siebie, a w oczach zaczął pojawiać się płomień gniewu i desperacji. Trwali tak chwilę.
– Borsuk! – krzyknął król. Teraz i jego oczy płonęły.
– Tak, panie?!
– Przyprowadź moją żonę! I córkę!
Borsuk bez słowa ruszył wykonać rozkaz. Zmiennokształtna pytająco podniosła wzrok.
– Znasz pani legendę o królu Tarbelu? O tym, jak zawarł sojusz z góralami? – zwrócił się do Wisteli.
– Odjęło ci rozum!?
– Nie mam innego wyboru. – Wyprostował się i zaczął mówić głośno. Tak, by wszyscy zebrani słyszeli. Kątem oka widział już, jak brodacz bezceremonialnie wyciąga Aglessię z powozu. – Czcigodna pani, ludu wyżyn. Wróg spiskuje przeciwko nam. Poznaliście już cenę sojuszu, teraz czas na mnie. Za tę dwójkę szczeniąt oferuję wam moją żonę i dziecko. Krew za krew, życie za życie! Oto moja oferta!
Wistela słuchała w milczeniu. Jej ślepia błyszczały gniewem.
– Jak śmiesz! Kurt! Co ty robisz!? – Królowa szła, tuląc dziecko, popychana przez brodacza.
Dziewczynka kwiliła. Aglessia za to nie rozpaczała, spoglądała na twarze i pyski zgromadzonych. Nikt, poza Wistelą, nawet nie próbował spoglądać jej w oczy.
– Ten sojusz to moja jedyna nadzieja. – Przełknął ślinę, krzywiąc się. – Rób swoje, pani. Czasem nie ma innego wyjścia. Znajdę sobie inną żonę, która urodzi mi syna.
Wistala powoli podeszła do Królowej. Kurt odwrócił wzrok. Borsuk brutalnie przewrócił kobietę, a następnie odsunął się, ustępując miejsca zmiennokształtnej. Aglessia upadła, brudząc piękny płaszcz błotem, ale szybko podniosła głowę. Dygotała, tuląc płaczącą córkę. Chciała coś powiedzieć, ale w tym właśnie momencie wilczyca uderzyła.
Z nadludzka szybkością minęła leżącą kobietę i natarła na brodacza, powalając go jednym potężnym ciosem. Borsuk wrzasnął, kiedy jego ręka wygięła się z trzaskiem. Kurt dobył broni, ale nim zdążył jej użyć, wężowy kształt oplótł i unieruchomił mu ramiona.
– Jeśli będą się opierać, zabić – powiedziała Wistela zmieniając formę. Chram zadrżał.
W ludzkiej postaci przykucnęła obok królowej.
– Jesteś cała?
– Tak – wyszeptała.
– Masz dokąd iść?
– Tak, dziękuję, poradzę sobie. Ci ludzie widzą we mnie jedyną nadzieję, by przeżyć, nie dadzą zrobić nam krzywdy. – Drżała, do oczu napływały jej łzy, ale mówiła spokojnie, bez zająknięcia. – Dziękuję ci. Na bogów, masz w sobie więcej z człowieka niż niejeden szlachetnie urodzony.
Król milczał, wpatrując się w kobiety. Leżący nieopodal brodacz starał się usztywnić złamaną rękę.
– Chcesz zostać królową?
– Nie! – krzyknęła. Jej twarz przeszył grymas odrazy. – Nigdy! Chcę żyć i mam dla kogo – rzekła, spoglądając na Kurta. – I muszę sobie znaleźć męża, a nie chłopczyka z przerośniętą ambicją.
– Idź zatem w pokoju, Tris Aglessia.
– Od dziś znów jestem Aglessią Hagnes.
– Jesteś moją żoną! – krzyknął Kurt. – Uwolnij mnie, proszę. Wszystko ci wyjaśnię.
Kobieta odeszła ignorując go. Za to zmiennokształtna powoli ruszyła w jego stronę.
– Dziękuję ci, Tris Kurt. Dzięki tobie nauczyłam się o ludziach więcej niż przez ostatnie czterdzieści lat. – Zatrzymała się kilka kroków przed nim. Jej oczy znów nabrały jakby figlarnego wyglądu. – Nie macie kłów czy pazurów, ale są wśród was potwory. Jeszcze przed chwilą roztaczałeś przed swoją żoną świetlane wizje, a później chciałeś zwyczajnie poświęcić ją, jakby była twoją własnością. Ją oraz własną córkę!
– To nie tak, pani.
Wężowe pęta wykręciły mu ręce. Grymas bólu wykrzywił królewską twarz.
– Zamilcz i słuchaj. Kiedy spostrzegłam, co spotkało moje potomstwo, byłam gotowa cię zabić. Zarżnąć was wszystkich, rozerwać na strzępy a później podpalić świat. Ale nie zrobiłam tego, tak nie można. Nieraz widziałam, jak moje dzieci rodzą się, żyją i umierają, czasem w gorszy sposób. Zawsze napawa mnie to żalem i budzi gniew, ale nauczyłam się z tym żyć. Inaczej bym oszalała.
– Mądrość przemawia przez ciebie, pani.
– Zawsze wiesz co powiedzieć – roześmiała się, spoglądając na kobietę wydającą rozkazy. – Przez chwilę zastanawiałam się nawet, co by było, gdybym cię posłuchała. Prawie mnie zaczarowałeś.
Aglessia chciała jak najszybciej odjechać. Pomimo tego, że przed chwilą otarła się o śmierć i została porzucona, teraz stanowczo dowodziła. Świta wydawała się zadowolona z obrotu sprawy. Perspektywa ułaskawienia tchnęła w wątpiących ludzi iskrę nadziei.
– Mam propozycję, Tris Kurt. – Wistela spojrzała królowi w oczy. – Mówiłeś, że rozumiesz, co czuję. Wątpię, ale pozwolę ci to zrozumieć. Zawrzemy sojusz, w zasadzie to już zawarliśmy. Krew za krew. Moje dzieci i rzeź przy brodzie.
Król zaniemówił, wpatrując się z obawą w coraz upiorniejszy uśmiech na dziewczęcej z pozoru twarzy.
– Dotrzymam warunków. Pomogę ci zdobyć tron, zabijając Walgę. Zakładam, że jest do ciebie podobny, więc wyświadczę tym światu przysługę.
– Czego żądasz!?
Ciemne ostańce zadygotały. Kurt miał wrażenie, że oczy zmiennokształtnej stały się raptem czarne jak chram, a kobiecy głos uległ przemianie.
– Bystry chłopiec. Niczego, przynajmniej od ciebie. No prawie niczego, bo będę wdzięczna, jeżeli będziesz patrzył. Wspomniałeś, że pragniesz syna. Rzekłeś, że znajdziesz inną żonę. Dobrze więc. Ja poczekam, w cieniu, jak starzy bogowie. Poczekam, jak twój syn stanie na nogi, dorośnie, rozłoży skrzydła. Ufny w swą moc, i w możliwości swego ojca, którego słowo będzie wtedy prawem.
– Nie!
– Tak, Tris Kurt, poczekam. Będzie w kwiecie wieku – wieszczyła, a chram dygotał wydając upiorny dźwięk. Niebo pociemniało i zerwał się wiatr. – Będzie bezpieczny, piękny i dumny. Świat będzie leżał u jego stóp. Wtedy przybędę, Tris Kurt. I na twoich oczach – mam nadzieję – spadnę, jak grom z jasnego nieba. Tak, jak twój wyrok na Aglessię. Jak śmierć na moje dzieci. Wtedy zrozumiesz, co czuję. Pojmiesz, co zrobiłeś Tris Kurt! Za jakieś trzysta księżyców znowu się spotkamy!
Umilkła nagle, zamrugała, jej wielkie oczy znów stały się szmaragdowe, a chram zdawał się być zwykłą skałą. Niebo pojaśniało.
– Bywaj Tris Kurt, do zobaczenia. – Uśmiechnęła się przez łzy, lekko zdezorientowana. – Pęta rozluźnią się, gdy powóz przekroczy rzekę. Nie próbujcie ich gonić, bo spotkamy się szybciej, i na złamanej ręce się nie skończy. W geście dobrej woli ramię twego sługi zagoi się przed nocą, ale już nigdy nie podniesie go w boju, chyba, że w słusznej sprawie.
– Bądź przeklęta, wiedźmo! – splunął król.
– Idź w pokoju – odparła, zmieniając postać.
Przybrała formę kobiety-łani, w czarnych włosach błyszczały ciemnozielone pióra. Pozostali zmiennokształtni odeszli za nią. Pokrzykiwali coś w niezrozumiałym dla ludzi, śpiewnym języku, wskazując to na odjeżdżający powóz, to na chram. Ale nikt nie śmiał sprzeciwiać się jej woli.
***
Król czekał spętany. Brodacz jęczał, wijąc się w konwulsjach, kiedy jego złamana ręka wyginała się nienaturalnie i skręcała, jakby składana przez niewidzialnego, pijanego medyka. Zgodnie z obietnicą, w którymś momencie pęta rozluźniły się, a następnie rozpadły na rój motyli. W tej samej chwili brodacz ucichł. Usiadł na trawie i zaczął obmacywać kończynę. Jego mina sugerowała, że nie rozumiał, co się stało, lecz skutki bardzo go cieszyły.
– Możesz iść? – zapytał Kurt.
– Tak, znikajmy stąd!
Ruszyli w stronę rzeki. Aglessia nie zostawiła im koni, musieli więc iść. W miarę, jak oddalali się od chramu, drzewa zamykały za nimi drogę, wracając na swoje miejsce. Towarzyszący temu dźwięk przypominał upiorny śmiech.
Jak na złość, wody w rzece przybyło, co utrudniło przeprawę. Słońce było już nisko nad horyzontem, kiedy dotarli na drugi brzeg. Przeszukawszy pobojowisko znaleźli jedzenie i opał. Borsuk chciał tam przenocować, a następnie ruszyć na południe.
– Nie musisz ze mną iść – odparł Kurt. – I tak zrobiłeś dla mnie więcej, niż ktokolwiek inny.
– Rzekłem kiedyś, że pomogę ci zostać królem, i słowa dotrzymam. Nieraz spoglądaliśmy śmierci w oczy. I nadal chodzimy po ziemi.
– Walga chce mojej śmierci. Jeżeli Aglessia do niego dotrze, mój los będzie przesądzony. Nasze głowy uświetnią koronację tego wieprza.
– Jaki masz plan?
– A co mi pozostaje? Wyzwę go na pojedynek.
Brodacz pokręcił głową.
– Zostaw to, jedźmy na pogranicze, jak kiedyś. Tam zawsze znajdzie się robota, a wolę życie zbója od śmierci. Narozrabiamy, zabawimy się. Będzie jak dawniej.
– Jakaś część mnie również tego pragnie.
– To po co tu jeszcze gadamy!?
– Jedź, jeśli chcesz, ale moja droga wiedzie gdzie indziej. Nie po to sięgałem po tron. Nie zrezygnuję, póki widzę cień szansy, będę walczył, zwłaszcza teraz, kiedy jestem tak blisko. Kolejnej szansy już nie dostanę. Pójdziesz ze mną?
– Jak rzekłem. Zawsze.
– Dlaczego?
– Co dlaczego? Powiedziałem ci kiedyś, nadajesz się na króla.
– Też tak myślałem… Tyle lat, tak wiele walki i wyrzeczeń. I kim się stałem? Przed chwilą chciałem oddać własną żonę tym potworom.
– I co z tego?
– Borsuk, ona miała rację, ja stałem się potworem.
– Zależy jak patrzeć. Wódz musi czasem podejmować trudne decyzje. Ty umiesz to robić. Walga pewnie od samego patrzenia na wilcze stwory zapaskudziłby spodnie. Znam cię od lat, razem uciekliśmy, kiedy twój dom upadł. Walczyliśmy w legionach. Patrzyłem, jak zostałeś dziesiętnikiem, potem setnikiem, aż w końcu dowodziłeś dwoma tysiącami ludzi. Stałeś się kimś, nie z urodzenia, a ze względu na czyny. Nigdy nie spotkałem dowódcy, który odniósł tyle zwycięstw tracąc tak niewielu ludzi.
Zamilkli.
– Dosyć gadania, ruszajmy więc. Po drodze zajrzymy do tego złodzieja. Może jeszcze żyje.
Nadzieje mężczyzn okazały się płonne. Zmierzchało już, kiedy dostrzegli najeżone strzałami zwłoki kołyszące się na wieczornym wietrze. Widać podjazd Walgi postanowił ulżyć nieszczęśnikowi. Ptaki obsiadały truchło, kracząc z aprobatą, ilekroć udało im się coś uszczknąć.
Do gospody dotarli po dobrych dwóch godzinach marszu w ciemności, rozjaśnianej jedynie blaskiem księżyca. Z daleka dostrzegli, że dookoła obejścia stoją namioty i płoną ogniska. Obozował tu spory oddział, na oko przynajmniej stu ludzi.
Strażnicy zbiegli się, kiedy zauważono przybyszów, domagających się głośno audiencji u dowódcy. Zbrojni nie wyglądali jednak na zaskoczonych, a raczej na zdenerwowanych. Kurt i brodacz nie zostali nawet przeszukani, czy rozbrojeni. Kiedy maszerowali przez obozowisko, grzejący się przy ogniu wstawali, spoglądając bez słowa na przybyszów. Kurt szybko zauważył, że żołnierze na ich widok nie szukają broni, a konni nie opuszczają przyłbic. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nie uważali ich za zagrożenie. Czy wyglądali aż tak żałośnie, czy też było to elementem okropnego żartu, przygotowanego przez Walgę?
Kiedy weszli do karczmy, okazało się, że pęka w szwach, i to nie od wojska. Miejscowi siedzieli tak, jak poprzedniego wieczoru, tylko przy suto zastawionych stołach. Byli dziwnie markotni. W kącie szczupły młodzieniec w czerwonym stroju przygrywał na lutni, a dwie zgrabne młódki tańczyły żwawo do wygrywanej melodii. Otaczał ich wianuszek gapiów, w strojach mieszczańskich i szlacheckich. Podobnie ubrani ludzie zajmowali większość miejsc, rozmawiając i śmiejąc się beztrosko. Wyglądali jak przybysze ze wszystkich stron świata. Dumni Samarkandczycy, smagłe kobiety z południa, jasnowłosi przybysze z północy, posturą dorównujący brodaczowi, jeszcze roślejsi górale. Karczma tętniła życiem. Obsługa uwijała się, podając coraz to nowe napitki i potrawy. Niektórzy grali w kości, ktoś czytał spisany niebieskim pismem zwój. Dwóch drabów siłowało się. Na przybyłych nikt pozornie nie zwrócił uwagi. No, prawie nikt.
Oberżysta energicznie pomachał i uśmiechnął się na widok wędrowców. Gestem zaprosił ich do szynkwasu i bez słowa nalał im piwa. Gorącego, słodkiego napoju o intensywnie korzennym zapachu. Dopiero z bliska zauważyli, że pomimo szerokiego uśmiechu mężczyźnie drżą ręce.
– Goście dziś widzę dopisali – rzekł Kurt, upiwszy kilka łyków. – Święto?
– Nie święto, a jedynie ubodzy pielgrzymi – odpowiedział łysiejący, starszy mężczyzna w białym habicie, podchodząc do szynkwasu. – Nalej i mi, dobry człowieku. Uwielbiam grzany Sen o północy!
Sądząc po stroju, należał do świątyni. Białe szaty nosili bracia i ojcowie, stronnictwa mające wiele do powiedzenia w boskim przybytku. Wyglądał na prostego, poczciwego człowieka odpoczywającego po trudach dnia. Ale reakcja karczmarza dobitnie sugerowała, że jest kimś więcej, a jego skromny wygląd to tylko maska.
– Tak, panie! – odrzekł karczmarz, a ręce zaczęły mu drżeć jeszcze bardziej.
– Dokąd idziecie? – zapytał Kurt, upewniając się, czy szabla jest na swoim miejscu.
– Dobre pytanie. Nie szukamy miejsca, ale osoby. Wybrańca. Tego, który zostanie królem w Samarkandzie.
Brodacz parsknął. Twarz króla nabrała surowego wyrazu.
– Dosyć tych gierek! – krzyknął Kurt wstając. – Żądam próby stali, jak za dawnych czasów! Gdzie Walga?!
Jego krzyk nieznacznie tylko wybił się ponad radosny zgiełk. Nikt poza karczmarzem nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Mężczyzna w habicie powoli odwrócił się do niego.
– Usiądź Kurt. Napij się ze mną. Choć może powinienem się do ciebie zwracać Tris Kurt? – mówiąc to uśmiechnął się szyderczo.
– Wistela!?
– Pudło!
– Czego chcesz? I kim ty w ogóle jesteś, i co to za farsa?
– Chcę ci coś zaproponować – odparł powoli starszy mężczyzna. Jego oczy wydawały się być oazami spokoju. – Nazywam się ojciec Gabell, jestem tylko skromnym sługa Świątyni Słońca. Dużo ważniejsze jest, kim ty jesteś. Obserwowaliśmy cię Kurt od bardzo dawna, przynajmniej od czasu kiedy uciekłeś z miasta. Śledziliśmy dokładnie twoje poczynania. Masz w sobie to coś, co sprawia, że ludzie cię słuchają. Zawsze wiesz, co powiedzieć. Wierzą ci i są skłonni walczyć dla ciebie.
Przerwał, by pociągnąć łyk piwa. Przybysze słuchali. Muzyka grała.
– Za dużo miodu, gospodarzu – westchnął Gabell, spoglądając groźnie na karczmarza. Tęgi mężczyzna spuścił wzrok. – Kiedy ogłosiłeś się królem, byłem szczerze zaskoczony. Przygotowywaliśmy już Walgę do tej roli…
– Przygotowywaliście?!
– Tak – westchnął, wypijając kolejny łyk. – A ty myślałeś, że ten głupiec sam na to wpadł? On nawet prostych rzeczy nie rozumie. Widzisz, Walga został przygotowany, przeszkolony, ale on niezbyt nadaje się do tego. Nie potrafi dowodzić. Ani go nie kochają, ani się go nie boją. Łatwo można go wciągnąć w dowolną intrygę. Sztuka negocjacji to dla niego czarna magia. A na dodatek, wyobraź sobie, zdradza oznaki wiary w te wszystkie klechdy, którymi karmimy maluczkich. Liczyliśmy, że czegoś się w końcu nauczy, ale na próżno.
– Chcecie mi pomóc zdobyć tron?
– Nie słuchasz, nie lubię tego. – Spokojne oczy Gabella wpatrywały się w Kurta. – Karczmarzu, więcej piwa dla króla! – krzyknął. – Nie chcemy ci pomóc, Kurt. Osadzimy cię na tronie, w zasadzie to już prawie to zrobiliśmy.
– A Walga?
– Walga pewnie nie będzie zadowolony – westchnął, schylając się. – Ale to w niczym nie przeszkadza – rzekłszy to położył na szynkwasie świeżo odciętą głowę, która do tej pory była ukryta w leżącej na ziemi sakwie. – Bo jak widzisz, nie żyje.
Muzyka umilkła, podobnie jak wszystkie rozmowy. Oberżysta cofnął się, zasłaniając twarz. Najwyraźniej wiedział, co tu się ma wydarzyć. Kurt przez chwilę wpatrywał się w wykrzywione grymasem bólu, wciąż ociekające krwią oblicze konkurenta. Gabell dopił piwo.
– Zainteresowany?
– A mam jakiś wybór? – zapytał, rozglądając się. Wszystkie oczy wpatrywały się w niego.
Szybko spostrzegł, że pod kolorowymi strojami biesiadników kryją się lekkie kolczugi. Trzech siedzących pod ścianą rosłych mężczyzn w luźnych szatach okazało się być paladynami odzianymi we wzmocnione magią zbroje. Mieszczanie mieli przy pasach rapiery, górale długie noże lub ciupagi. Nawet tancerki okazały się posiadać noże do rzucania, misternie wpięte we włosy.
– Puścimy cię wolno, jeśli tego pragniesz, ale z tego co słyszałem, nie widzi ci się wracać na pogranicze – rzekł niespodziewanie Borsuk.
Słysząc te słowa król pobladł i momentalnie odwrócił się w stronę brodacza.
– Puścimy!? Borsuk, tyle lat… Byłeś mi jak brat! – rzekłszy to zrobił krok do tyłu. – To ty dałeś mi dziś te przeklęte rękawice!
Borsuk spoglądał na Kurta lekko się uśmiechając.
– Będziesz dobrym królem, bardzo cię polubiłem przez te wszystkie lata. Oddam za ciebie życie, jeżeli zajdzie potrzeba.
– Musieliśmy cię obserwować i pilnować – wtrącił Gabell. – Dlatego przydzieliliśmy ci paladyna do ochrony.
– Paladyna!? – krzyknął król cofając się. Jego wzrok błądził po twarzach zgromadzonych. – Wiesz klecho, co ten człowiek robił w legionach!?
Brodacz milczał.
– Z wielu cnót cechu świętych rycerzy – mówił powoli Gabell – posłuszeństwo i cierpliwość cenimy najwyżej. Przydają się zwłaszcza, kiedy szczytny cel uświęca środki. Lord Hagg, przyjąwszy imię Borsuka, miał zdobyć twoje zaufanie i dopilnować, że przeżyjesz. Spisał się doskonale.
– Schlebiasz mi, ojcze – odparł Hagg pochylając głowę, a następnie zwrócił się do zbitego z tropu Kurta. – Zgódź się, przecież o to walczyliśmy przez te wszystkie lata.
Gabell i paladyn wpatrywali się w króla. Młodzieniec spoglądał to na jednego, to na drugiego, to znowu na zgromadzonych. Było wyraźnie widać, że nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
– Przez moje i ich oczy – zaczął Gabell – patrzą teraz na ciebie wszystkie wierne sługi świątyni. Sprzymierz się z nami, młodzieńcze. Przecież urodziłeś się po to, by zostać królem.
– Więc po co to było!? Wszystkie te kłamstwa, rzeź przy brodzie, te rękawice i cała ta farsa! Skoro to wy decydujecie, to czemu nie osadziliście mnie na tronie?
– Bo taki jest świat. Prosty lud chce igrzysk, szlachta pozorów, że wciąż coś znaczy. My chcemy pokoju, a ty chciałeś zdobyć koronę. Niepokoi mnie, że zadajesz takie pytania…
Nastała cisza, która zdawała się trwać wieczność. Tylko ogień w palenisku trzaskał.
– Zgadzam się! – rzucił Kurt. – Zawrzemy sojusz.
Gabell delikatnie się uśmiechnął. Brodacz odetchnął.
– A moja żona?
– Czcigodna Aglessia… Powinna trafić na stos. Obawiam się jednak, że wraz z eskortą wpadła w zasadzkę, przygotowaną przez siepaczy Walgi. Albo zaraz w nią wpadnie. Słońce, miej litość nad ich duszami!
Na jedno uderzenie serca oczy Kurta zapłonęły gniewem.
– Na wieść o tym – kontynuował Gabell – ogarnął cię taki gniew, iż razem z wiernym sługą przedarliście się do obozu wroga, gdzie pokonałeś nikczemnika w honorowym pojedynku. Zakładam, że taki bieg wydarzeń nie stanowi dla ciebie problemu? Od jutra minstrele w całym kraju zaczną śpiewać o twych odważnych czynach.
– W innych okolicznościach zabiłbym cię.
– Nie radzę próbować. Masz dużo do stracenia i jeszcze więcej do zyskania.
– Co ze stworami zza rzeki? Wistela poprzysięgła zemstę.
– Nie przejmuj się takimi jak ona. To tylko żałosne aberracje. Pozostałości świata, który przeminął. Wydają się potężni, ale ich moc słabnie po tej stronie rzeki. Zajmiemy się nimi, jak tylko osadzimy cię na tronie.
– Od czego zaczynamy?
– Wykąp się i wyśpij, bo wyglądasz okropnie. Jutro długa droga przed tobą. Za dwa dni o tej porze powinna wreszcie odbyć się koronacja. Czas zakończyć bezkrólewie.
– Inny pokój niż wczoraj, dobry człowieku! Przygotujcie mi też łaźnię – zwrócił się król do karczmarza.
– Ale nie tutaj, Kurt! – roześmiał się Hagg. – Kawałek stąd jest główny obóz, czeka tam namiot, towarzystwo i wygody na miarę urzędu. Nie traćmy czasu.
Za mężczyzną w habicie skierowali się do wyjścia. Grajek, dwóch innych paladynów oraz tancerki podążyli za nimi. Gabell zatrzymał się w progu.
– Nartian! – zawołał do trzeciego z paladynów.
– Tak?
– Zrobiliśmy swoje, teraz twoja kolej. Posprzątajcie. Świadków wyrżnąć, karczmę spalić, do rana mają tu zostać tylko zgliszcza. To ma wyglądać na robotę stworów zza rzeki. Wyruszamy jutro godzinę po świcie, nie zwlekajcie.
Gospodarz jęknął, jedna z niosących napitki kobiet wypuściła kufel z rąk. Odgłos tłukącego się szkła utonął w łoskocie dobywanej broni.
– Rozkaz ojcze! Kompania, poznaliście wolę bożą, do roboty!
Wyszli, nim ludzie Nartiana na dobre rozpoczęli zabawę. W karczmie znów zapanował zgiełk, jednak tym razem grała stal wraz z ogniem, zamiast muzyki, a w mnogości ludzkich głosów próżno było szukać oznak beztrosko spędzanego czasu.
– Po pewnych sprawach nie powinny pozostać ślady. Zresztą, za samą nazwę i tak należało spalić to miejsce już dawno temu – rzekł Gabell, dosiadłszy konia.
Kurt nic nie odpowiedział, tylko spiął konia. Wyruszyli, zostawiając za sobą płonące obejście.
***
Kurt Tris dopiął swego i został królem. Humor na koronacji zepsuła mu nieco nowina, że Aglessia wymknęła się zbirom i zbiegła na północ. Rządził przez ponad dwadzieścia lat. Zawarł wiele korzystnych umów oraz uniknął tuzina niepotrzebnych wojen, znajdując kompromisy tam, gdzie inni zawiedli. W kronikach pisano, że był sprawiedliwym i roztropnym władcą, za którego panowania miasto kwitło. Ożenił się też ponownie i doczekał dzieci, w tym upragnionego syna.
Z czasem zaczęto szeptać, że władza odciska na monarsze swoje piętno. Król nie pozwalał rodzinie opuszczać miasta, kazał tępić sroki i przyczynił się do umocnienia pozycji świątyni. Miał również coraz większe problemy ze snem. Powiadano, że często budził się w nocy i krzyczał nieskładnie, wzywając pierwszą żonę, bądź błagając o litość ścigające go, wyimaginowane wilki. Zmarł niespodziewanie, podczas przyjęcia z okazji kolejnych urodzin jedynego syna. Nigdy już nie spotkał Wisteli.