- Opowiadanie: Filip - Witaj w domu, Grace o'Malley

Witaj w domu, Grace o'Malley

Powracam z pierwszym opowiadaniem od wielu miesięcy. Mam nadzieję, że się odblokuję twórczo.

Podziękowania dla Olofa Gilla z wyspy Clare, za informacje dotyczące Irlandii i samej wyspy.

W opowiadaniu wykorzystałem tradycyjny utwór irlandzki “Óró, sé do bheatha bhaile”.

 

 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Witaj w domu, Grace o'Malley

Sir John Pentland Mahaffy odszedł od okna i zwrócił na mnie badawcze, zamyślone spojrzenie. Jego dostojna, potężna sylwetka sprawiała, że czułem się mały i nieważny, jakbym stał w cieniu starożytnego tytana. Rektor przechylił głowę i rzekł:

– Co się tyczy wydarzeń z 24 kwietnia, słyszałem, że kolega dzielnie bronił naszej Alma Mater?

Zerknąłem nieco zaskoczony. A więc to miało być tematem naszej rozmowy? 24 kwietnia, Rebelia Wielkanocna. Potrzebowałem kilku chwil na zebranie myśli, bo rzadko powracałem do tamtych wydarzeń.

– Cóż, zbieg rozmaitych okoliczności, można rzec – odruch, Wasza Magnificencjo. Po prostu byłem w pobliżu. Nie ma o czym mówić. – Odparłem, raczej w celu zyskania na czasie. Nie przypuszczałem, by rektor dał się zbyć taką odpowiedzią.

– Przeciwnie, kolego. To może być naprawdę zajmujące. Proszę kontynuować. – Mahaffy siadł za biurkiem i splótł grube palce pod brodą, przyjmując pozycję uważnego słuchacza.

 

– Cóż – odchrząknąłem. – Z Egiptu wróciłem dopiero pod koniec zimy, bo długo leczyłem malarię. Z powodu tej zwłoki miałem dużo zaległej pracy, więc w Poniedziałek Wielkanocny postanowiłem przejść się na uczelnię. Poranek wstał mglisty i chłodny. Pamiętam, że była rosa. Wyszedłem z domu wcześnie, bo jeszcze przed świtem. W mieście panowało niejakie poruszenie. Kiedy próbowałem wejść na Blackhall Street, podeszło do mnie dwóch mężczyzn i zagrodziło mi drogę. Musiałem pójść dookoła, udało mi się jednak zobaczyć grupę kilkudziesięciu osób, zebranych na ulicy, pod bronią. Coś zaczynało się dziać. Doszedłem do Liffey i dalej szedłem wzdłuż nabrzeża. Co jakiś czas napotykałem małe grupki powstańców, zmierzających zapewne na miejsca zbiórki. Nerwowość udzieliła się i mnie, bałem się, że mogą mnie uznać za szpiega, czy kogoś podobnego, jednak względnie nie niepokojony dotarłem aż na College Green. 

 

Przy bramie spotkałem pełniącego wartę, dziarskiego Australijczyka. Jednego z rekonwalescentów z ANZAC. Pamiętam że zamieniliśmy kilka słów, poczęstował mnie papierosem i wtedy padły strzały. Mój towarzysz osunął się na ziemię. Do teraz mam przed oczami jego rozłupaną czaszkę i wylewający się na chodnik mózg, zmieszany z żywą krwią. Pociemniało mi przed oczami. Nie myśląc wiele, wciągnąłem trupa do środka, zabrałem jego Enfielda i zacząłem strzelać do każdego cienia, jaki przemykał we mgle. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, dlaczego tak postąpiłem. Myślę sobie… myślę że to przez tego papierosa. Poczułem gniew, że taki koniec spotkał dobrego człowieka, który okazał mi prostą, drobną życzliwość. Nie pamiętam, jak długo ostrzeliwałem się z tej bramy, ale rebelianci nie nacierali zbyt stanowczo. W końcu zluzowali mnie chłopcy z Korpusu Przygotowawczego.

 

W kolejnych dniach na dziedzińcu stanęła lekka bateria i zaczęła ostrzeliwać pozycje powstańców, obracając przy tym sporą część Dublina w gruzy. Nie wiem, do której z walczących stron odczuwałem wówczas większy żal. W każdym razie było to najbezpieczniejsze miejsce stolicy w tych dniach, więc pozostałem w murach uczelni aż do podpisania kapitulacji przez Pearse’a i innych. Resztę historii Wasza Magnificencja zna, te godne pożałowania egzekucje, wyłapywanie fenian i tak dalej. Bóg jeden wie, że przed tamtym felernym poniedziałkiem w naszej Irlandii było dużo spokojniej – zakończyłem swoje opowiadanie, zachodząc w głowę, czemu rektor tego wszystkiego słucha. Przy czym faktycznie przysłuchiwał się z uwagą, nie przerywając i nie komentując, pozwalając sobie co najwyżej na kiwnięcie głową, lub delikatne poruszenie brwi. 

 

W końcu uśmiechnął się, jakby wpadł na dobry dowcip.

– Zamierzam dać koledze możliwość udziału w przywracaniu spokoju “naszej Irlandii”, Morgan – zaczął. – Słyszał kolega zapewne o Grace o’Maley, szesnastowiecznej piratce?

– Oczywiście. Choć, gwoli ścisłości, zmarła dopiero w siedemnastym wieku.

– W każdym razie rebelianci stawiają ją sobie za wzór, śpiewają pieśni, opowiadają historie, czczą nieomal. Chodzi o to, by zniszczyć symbol. Postanowiono, że trzeba ekshumować jej zwłoki i pochować w Anglii. Może nie w Westminsterze, ale też w jakimś eksponowanym miejscu. Zbudować wokół tego opowieść o odkupieniu win i o tym, że zmarła jako wierna poddana Korony. Wasza… odruchowa odwaga – uśmiechnął się na to określenie, widać bardzo rozbawiony – z pewnością czyni z kolegi idealnego kandydata do tego zadania.

– Ale…

– Nie wspominając już o tym, że jest kolega archeologiem. No, dość już. Tutaj są wszystkie listy, pisma i dokumenty. Nadmienię, że jeden sygnowany królewską pieczęcią. Tak, tak, Jego Wysokość król Jerzy osobiście interesuje się tą sprawą.

 

Następnie objął mnie za plecy w poufałym geście i delikatnie zaczął popychać ku wyjściu, mówiąc coś jeszcze. Nim się obejrzałem, stałem już na korytarzu przed drzwiami do gabinetu rektora, z naręczem listów uwierzytelniających. W głowie mi się kręciło, jak po kilku kusztyczkach whiskey. Specjalna misja dla Korony i to w tak trudnym, niespokojnym czasie. Muszę powiedzieć, że poczułem raczej tremę, niż podekscytowanie. Stanowczo potrzebowałem chwili by ułożyć sobie wszystko w głowie i ukoić nerwy. Zwłaszcza że – przemilczałem to w swoim opowiadaniu u rektora – od czasu gdy strzelałem do tych nieszczęsnych powstańców, prześladuje mnie pewna kobieca postać o rudych włosach i nienawistnym spojrzeniu, pojawiająca się przeważnie w porannej, chłodnej mgle.

 

Kolejne dni upłynęły pod znakiem przygotowań. Udałem się do pobliskiego składu, by zakupić potrzebny sprzęt i do biblioteki, by uzupełnić lektury dotyczące Grace o’Malley. Będę miał też asystę w postaci kilku żołnierzy. Stale towarzyszyło mi nerwowe napięcie. Nastroje panujące w kraju zdecydowanie nie sprzyjały Koronie. Co ciekawe, po kapitulacji powstania, to rebeliantów obwiniano za zniszczenia, chaos i śmierć cywilów. Mieszkańcy Dublina nierzadko pomstowali, a nawet pluli na powstańców, prowadzonych do więzień. Anglicy jednak zdołali skutecznie zniechęcić do siebie miejscowych. Egzekucje przywódców powstania i represje wobec osób, które często nie miały z jego organizacją nic, ale to naprawdę nic wspólnego, wzbudziły powszechną niechęć, która szybko zmieniła się w nienawiść. Jak zatem zareagują mieszkańcy wyspy Clare na wieść, że przybyłem zabrać ich bohaterkę? Zapewne się wściekną i mogłem się tylko domyślać, jak to okażą. Jasne, będę miał ze sobą żołnierzy, ale wzbudzało to moje obawy, czy cała sprawa nie skończy się rozlewem krwi. Sam nie wiedziałem, co myśleć o sprawie niepodległości. Z pewnością przynależność do imperium brytyjskiego pozwalała mi na podróżowanie i prowadzenie wykopalisk niemal na całym świecie. Jako obywatel niepodległej Irlandii zapewne nie miałbym takiej możliwości. A spoglądając dalej, niż czubek mojego archeologicznego nosa – chaos i ofiary są nieodłącznymi towarzyszami rewolucji, zaś jej ewentualny wynik – co najmniej niepewny.

 

Ta nerwowość, spowodowana sytuacją w kraju, zadaniem, dziwnymi przywidzeniami kobiecej postaci, przybierała na sile i osiągnęła apogeum w przeddzień wyjazdu. Nie mogłem jeść ani pić, ręce mi drżały a serce kołatało, niczym ptak w klatce. Byłem zmęczony wspomnieniami, wyrytym w pamięci obrazie roztrzaskanej czaszki i mózgu wylewającego się na bruk, obawami, że niedługo może się to powtórzyć, ale tym razem to będzie moja czaszka i mój mózg. 

 

A noc nie przyniosła odpoczynku. 

 

Przewracałem się z boku na bok. Jedynie z najwyższym trudem udawało mi się zapadać w płytki sen, z którego zresztą prędko wybudzały mnie wrzaski kotów, lub stukot kół pędzących po bruku. Z ulicy sączyło się upiorne, chore światło latarni, zduszone przez mokrą mgłę. Wkradało się do pokoju, a meble i sprzęty rzucały na ścianę niepokojące cienie. Wszystko potęgował dojmujący chłód, niezwykły, biorąc pod uwagę, że zaczynało się lato. Obróciłem się na plecy, przykryłem drugim kocem i raz jeszcze zacisnąłem powieki, zapadając w sen.

 

Obudziło mnie wrażenie czyjejś obecności. Złowrogiej i nienawistnej, paraliżującej strachem. Na piersi poczułem ucisk, jakby ciężkiego głazu. Gdy w końcu odemknąłem powieki, ujrzałem nad sobą skąpanego w zimnym świetle, brodatego mężczyznę o ogorzałej, pokrytej bruzdami twarzy, z blizną biegnącą w poprzek nosa. Wyglądał niemal nierealnie. Eterycznie, jakby był wyprany z kolorów. Mogłem niemal przebić go wzrokiem na wskroś. Lecz jego sękata prawica przyciskała mnie do łóżka z tytaniczną siłą, a w drugiej ręce błyskał nóż, jak do filetowania ryb – długi, wąski i, wiedziałem to na pewno, przeraźliwie ostry. Wiedziałem, że ten nóż zaraz zagłębi się w mojej piersi, lecz nic nie byłem w stanie uczynić. Mózg wysyłał nerwowe impulsy, lecz te nikły gdzieś po drodze i mimo natężenia woli, ani jedno włókno mięśniowe nie drgnęło, by dać odpór napastnikowi. Leżałem więc, słysząc łomotanie serca, aż w końcu poczułem okropny, przeraźliwy ból, gdy ostrze przecięło skórę mostka.

 

Nie mogłem nawet krzyczeć, całkowicie sparaliżowany. Chwila, w istocie bowiem była to chwila, przeciągała się w nieskończoność, gdy starzec rzeźbił w mojej piersi, szepcząc przy tym jakby straszliwe zaklęcia. 

 

Óró, sé do bheatha bhaile.

Óró, witaj w domu niewiasto tak pohańbiona.

Óró, są z tobą wojownicy.

Óró, nie Francuzi, nie Hiszpanie, lecz Celtowie.

Óró, i wypędzą nikczemnych złodziei z kraju twej młodości.

Óró, a na ciebie geas nakładam.

Óró, uwolnisz ją i sprowadzisz.

Óró, ujrzysz chwałę słodkiej Éire

 

Ostrze okazało się zimne jak lód, czułem lepką krew, spływającą strużkami na materac. W końcu ból stał się nie do wytrzymania, strach targał moimi nerwami, przywodząc mnie na skraj szaleństwa, a serce biło szybciej i szybciej, aż w końcu mózg ulitował się nade mną i osunąłem się w mrok, tracąc przytomność.

 

Obudziło mnie łomotanie w drzwi. Zerwałem się z łóżka i rozchyliłem koszulę na piersi, by obejrzeć ranę. Nie było jednak śladu po cięciach noża, jedynie niewielkie zadrapania. A więc zmora? Efekt napięcia i bezsennych nocy spędzonych nad historycznymi książkami? To musiało być to. Ktoś nadal dobijał się do drzwi. Wielkie nieba, zapewne żołnierze! Zaspałem. Narzuciłem szlafrok, przeczesałem włosy dłonią i poszedłem otworzyć. W wejściu stał gruby sierżant o nalanej, czerstwej twarzy i zdecydowanie niezadowolonym spojrzeniu. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i warknął coś pod nosem. Odetchnął, po czym rzekł, nie ukrywając irytacji:

– Tkwimy na dole od cholernie wczesnej godziny, doktorze. Jak nie zejdziesz za kwadrans, moi chłopcy wyrzucą cię przez okno. Tak przynajmniej słyszałem. – Po czym odwrócił się i zaczął schodzić, pozostawiając mnie w zakłopotaniu.

– He-herbaty? – zaproponowałem nieśmiało odchodzącemu.

– W dupę se wsadź swoją herbatę! – odpowiedział mi głos z głębi klatki schodowej.

 

Zdążyłem w czternaście minut, choć żołnierze już się rozgrzewali, by spełnić swoją groźbę. Było ich trzech. Sierżanta poznałem wcześniej. Za kierownicą ciężarówki siedział niewysoki, szczupły wąsacz o podejrzliwym spojrzeniu. Niemal stale patrzył z ukosa i mrużył oczy. Kręcz szyi, wrażliwość na światło słoneczne? Będziemy mieli szczęście, jeśli dotrzemy na miejsce przeznaczenia cali i zdrowi. Spod plandeki w kolorze khaki, wyłonił się wysoki, blady osiłek o rudych włosach. Ten z kolei niemal zawsze chodził zadowolony. Na pace prędko wylądował cały sprzęt – szpadle, kilofy, mocne liny, karbidówki, brezent, notatniki i ile tam tego było, przy czym pozostało dość miejsca na sarkofag, który mieliśmy nadzieję przywieźć z powrotem.

 

Nie wiedziałem, czy powinienem ulokować się obok kierowcy, czy z tyłu, toteż po prostu poczekałem, aż pozostali wsiądą. Przypadło mi miejsce na pace, naprzeciwko osiłka. Rozległ się dźwięk korby, a po chwili turkot silnika i ruszyliśmy przed siebie. Żołnierze mieli naprawdę nietęgie miny. Czułem, że jestem im winny wyjaśnienie.

– Czołem, panowie. Jestem Ferris Morgan. Wybaczcie zwłokę. Miałem… ciężką noc.

Dowódca odwrócił się do mnie i skinął lekko. 

– Sierżant John Allen. A to szeregowi: Tommy i Bill.

– William – poprawił go kierowca.

– Miło poznać – odetchnąłem z pewną ulgą, gdy się sobie przedstawiliśmy. Przynajmniej nie są na mnie na tyle źli, by przestać się odzywać. – To ja tylko krótko, gwoli przypomnienia. Jedziemy do hrabstwa Mayo. Promem przedostaniemy się na wyspę Clare, tam mamy za zadanie wykopać sarkofag Grace o’Malley, irlandzkiej piratki, i wrócić. Wydaje się proste i mam nadzieję, że takie będzie. Chociaż mieszkańcy Clare mogą nie być zachwyceni.

Tommy strzelił knykciami swoich ogromnych dłoni i mrugnął, dając do zrozumienia, że potrafi zrobić z nich użytek. – Nie ma problemu, doktorku. Mieszkańcami Clare, gdyby sprawiali kłopoty, zajmiemy się my.

– Ahem, tak. Wolałbym nie używać siły, ale jeśli trzeba będzie… to znaczy, naprawdę wolałbym nie.

– Pacyfista? – żołnierze spojrzeli po sobie porozumiewawczo.

– Nie, po prostu też Irlandczyk. – Po tych słowach atmosfera zrobiła się ciężka. Napięcie w kraju odczuwał każdy. A ci wojskowi musieli odbierać irlandzką rebelię, jak cios w plecy. Ciekawe, czy byli we Francji? Nagle poczułem potrzebę wytłumaczenia się z tego, że nie zgłosiłem się na ochotnika.

– Wojna zastała mnie w Egipcie – wyjaśniłem. – Długo leczyłem się z malarii i wróciłem dopiero niedawno. Też zależy mi na spokoju w kraju, jasne? To dlatego jedziemy po te zwłoki.

Nie byłem pewien, czy ich przekonałem. Mogłem brzmieć dość niepewnie, zważywszy na fakt, że nieraz w głębi duszy cieszyłem się z mojej choroby, której przebieg oddalał ode mnie widmo okopów. W każdym razie minęło sporo czasu, zanim kontynuowaliśmy rozmowę i, oględnie mówiąc, nie kleiła się zbytnio.

 

Ciężarówka Thornycroft Typ J, która służyła nam za transport była, żeby oddać jej sprawiedliwość, dość niezawodna. Bill, to znaczy William, tylko dwa razy musiał zjeżdżać na pobocze i zaglądać do silnika. Nikt o zdrowych zmysłach nie uznałby jej jednak za szybką. Naszą trasę rozłożyliśmy na trzy dni i pokonaliśmy w równym tempie dwunastu mil na godzinę. W końcu dotarliśmy nad Atlantyk, na przylądek Roonagh. Fale rozbijały się o czarne skały. W powietrzu było czuć sól i ryby z pobliskiej przystani. Białe mewy pokrzykiwały donośnie i szyderczo, gdy z trudem usiłowaliśmy wtoczyć ciężarówkę na prom.

 

W końcu udało nam się przymocować pojazd linami do pokładu. Podróż wśród zielonych pól i łąk Irlandii ukoiła moje nerwy, teraz jednak niepokój powrócił. Sylwetka wyspy odcinała się ostro na tle wieczornego nieba. Milcząca i odległa, ze wzgórzem o ściętym szczycie, przypominała naruszony zębem czasu grób. Czułem, że grozi mi i nęci zarazem jakąś tajemnicą. Ciemne, szafirowe wody zatoki kołysały nas łagodnie, ale kryły w sobie głębię, gotową niechybnie nas pożreć, gdyby tylko dać jej pretekst. Na wszelki wypadek odsunąłem się od burty promu. Może jeszcze zawrócimy? Któryś z żołnierzy próbował nawiązać ze mną rozmowę, ale pamiętam, że zbyłem go czym prędzej, nie mogąc zupełnie się skupić. Utkwiłem wzrok w górującym nad wyspą, czarnym wzgórzu. W pewnym momencie poczułem przemożny lęk, jakby serce wypełniło się gęstym, lodowym płynem. Uświadomiłem sobie, że w obłoku mgły zakrywającej szczyt ujrzałem kobietę, której rude włosy rozwiewał wiatr. Pomimo odległości widziałem, a może przeczuwałem tylko, jej nienawistne oczy. Nogi ugięły się pode mną i siadłem na pokładzie promu, tak jak stałem. Podszedł do mnie sierżant i chwycił za ramię.

– W porządku, doktorku? – Jego ton zabrzmiał protekcjonalnie, ale biorąc pod uwagę początek naszej znajomości, była to jednak zmiana na lepsze. Widocznie ostatnie trzy dni przekonały żołnierzy przynajmniej, że nie jestem ich wrogiem.

– Tak, jak najbardziej. – Nie chciałem przyznawać się do wizji, będących najpewniej wynikiem jakiejś nerwowej choroby. Wsparłem się na sierżancie, by wstać i przejść kilka kroków, po czym przechyliłem się przez burtę i zwymiotowałem do wód zatoki. Ten widok przypomniał mi mózg Australijczyka, wypływający z rozbitej czaszki, więc zwymiotowałem jeszcze raz. 

– Oj, słaby żołądek, doktorku – zarechotał Tommy.

Odpowiedziałem mu skinieniem głowy i wymuszonym uśmiechem. Otarłem usta ze śliny i wymiocin. Spojrzałem raz jeszcze na wzgórze. Nikogo nie było. Ciepło, właściwe istotom żywym, powoli znów napełniało moją pierś.

 

Sama wyspa zdawała się być opuszczona, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na zewnątrz nie widzieliśmy żywej duszy. Sporo budynków było zrujnowanych, niezamieszkanych od dawna, zapewne pamiętających jeszcze czasy wielkiego głodu. W innych co jakiś czas para czujnych oczu ukazywała się w oknie, lecz tylko na krótką chwilę. Zwierzęta gospodarskie też poznikały. Słyszeliśmy tylko beczenie, muczenie, pochrząkiwanie, dochodzące z zamkniętych na cztery spusty budynków gospodarskich.

– Zaraza, czy co? – Zapytałem zdziwiony moich towarzyszy.

– Ci wieśniacy to zaraza – mruknął sierżant. Spojrzałem na niego bez zrozumienia.

– Chowają trzodę, bo boją się, że przyjechaliśmy zabrać ją na kontyngent – wyjaśnił. – A nasi chłopcy we Francji nadstawiają za nich karku.

Rozejrzałem się jeszcze raz. Potrafiłem sobie wyobrazić, dlaczego wieśniacy nie mają ochoty na pozbywanie się inwentarza, który w razie potrzeby można zjeść. Poza tym do naszych celów to nawet dobrze, może miejscowi nie będą chcieli nas niepokoić. Pojechaliśmy drogą na zachód, w stronę dawnego opactwa świętej Brygidy, gdzie miał znajdować się grób Grace o’Malley. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Pachniał wiciokrzew i żółty janowiec. 

 

Opuszczone opactwo było kamienną, romańską budowlą o prostej bryle, ze spadzistym dachem. Obok mieścił się mały cmentarz, jednak grobowiec rodziny o’Malley znajdował się w środku. Robiło się ciemno, więc zapaliliśmy karbidowe lampki. Gdy weszliśmy do kaplicy, poczułem zimno rozlewające się po klatce piersiowej, jednak nie tak intensywne, jak na promie. Szybko przestałem przejmować się nieprzyjemnym uczuciem, bowiem wnętrze stanowiło dla archeologa nie lada gratkę. Ściany pokryte były trzynastowiecznymi, doskonale zachowanymi freskami. Zwierzęta, konni rycerze i fantastyczne stworzenia, bodaj unikat w skali kraju. Jednak cel naszego przybycia tutaj znajdował się gdzie indziej. Wnęka w północnej ścianie, zwieńczona przepysznie rzeźbionym łukiem w ośli grzbiet. Obok znajdowała się kamienna tablica herbowa o’Malley’ów, przedstawiająca dzika.

– To tutaj, panowie. – Wskazałem żołnierzom wnękę. – Będziemy musieli odwalić te kamienne płyty i trochę tu pokopać. 

W momencie gdy wymówiłem te słowa, z sufitu odpadł kamienny blok i rozbił się tuż obok mnie, krusząc posadzkę. Nagle William podniósł karabin, przeładował i strzelił w powstały otwór, przez które było widać niebo z pierwszymi gwiazdami.

– Tam ktoś był! – wykrzyknął, po czym wybiegł na zewnątrz. Usłyszeliśmy kolejne dwa strzały.

– Dość, nie trzeba! – Nie chciałem, by kogoś zastrzelił, nawet jeśli ten ktoś miał mordercze zamiary. Choć wydaje mi się, że chciał nas po prostu nastraszyć.

– Spudłowałem – syknął William, wracając. – No to do roboty. Musimy się śpieszyć, bo coś mi się wydaje, że zaraz będziemy tutaj mieli całą wyspę.

 

Przynieśliśmy więc szpadle i kilofy i zabraliśmy się do wytężonej pracy. Czułem na karku czyjeś spojrzenie, gdy odwalaliśmy kamienne płyty i kopaliśmy dół. Oblał mnie pot. Lepki i zimny, jak poranna rosa. Nie odwróciłem się, bo przeczuwałem, że zawdzięczam to nienawistnemu spojrzeniu pewnej rudowłosej kobiety. Drżałem wewnętrznie, ale kopałem dalej, skupiając się wyłącznie na zadaniu. “To tylko nerwy, choroba rozchwianego umysłu. Może po malarii?” – mówiłem sobie i dalej machałem szpadlem. Nagle usłyszałem głos sierżanta:

– Czas nam się kończy. Widzę sporo świateł od zachodu. Pewnie miejscowi.

Zmarszczyłem brwi i zacząłem się zastanawiać. A może odpuścić? Poczekamy do jutra, porozmawiamy z mieszkańcami i wtedy spróbujemy jeszcze raz. W tym momencie poczułem ucisk i przeraźliwe zimno w okolicy mostka, które skutecznie odwiodły mnie od tego planu.

– Zajmij ich czymś, kup trochę czasu – powiedziałem.

– Zajmij? Co ja mam… jiga zatańczyć? – Allen założył bagnet na karabin, przeładował i wyszedł z kapliczki. – Już ja ich zajmę – zamruczał.

– Strzelaj tylko w ostateczności! – Zawołałem jeszcze za nim, choć byłem pewien, że nie posłucha.

 

W końcu, po kilku okropnie długich minutach, nasze szpadle uderzyły w kamienną płytę sarkofagu. Mniej więcej w tym samym momencie na zewnątrz dało się słyszeć pierwsze strzały.

– Szybko, łom!

Tommy przyniósł potrzebne narzędzie. Początkowo chciałem mu je zabrać, ale z nas dwóch to zdecydowanie on miał więcej krzepy. Żołnierz naparł całym ciałem na łom, po czym odsunął kamienną pokrywę. Tak jak podejrzewałem, sarkofag zawierał mniejszą, drewnianą trumnę. Dobra nasza, łatwiej będzie nieść. 

– Liny. Podnosimy i na ciężarówkę!

Wydobyliśmy trumnę z łatwością. “Cholera, jest pusta w środku” – pomyślałem, jednak bałem się powiedzieć to chłopcom na głos. Zanieśliśmy drewnianą skrzynię na ciężarówkę tylnym wejściem. William poszedł odpalać wóz, sierżant dalej strzelał, ale sądząc po odgłosach, sięgnął już po rewolwer. Nagle usłyszałem jego wołanie. Zaryczał gniewnie, jak ranny lew. Spojrzałem w stronę drzwi od kaplicy akurat w momencie, gdy padał na wznak z siekierą wbitą w czaszkę. Pociemniało mi przed oczami. Ostatkiem sił wtoczyłem się na przyczepę, chyba zresztą Tommy mnie wciągnął, a następnie sięgnął po karabin.

– Cholera! Jedź, Bill, jedź! – zakrzyknął.

– William! – odpowiedział kierowca, po czym ruszyliśmy w noc.

 

Jak wspominałem wcześniej, ciężarówka nie była dużo szybsza od biegnącego człowieka. A jeśli ktoś się postarał, to na krótkim dystansie mógł ją dogonić, toteż Tommy kilka razy musiał się ostrzeliwać z przyczepy. 

– Weź mój karabin, doktorku! Nie siedź tak! – odezwał się Bill. Chwyciłem jego Enfielda, ale wciąż się wahałem. To tylko trumna. W dodatku pewnie pusta. Zabijać się o drewnianą skrzynię. Z jednej strony ciężko o coś bardziej absurdalnego, z drugiej jednak, czułem, że powinienem go posłuchać. Podpowiadało mi to znajome zimno, rozlewające się po mostku. Chwyciłem więc karabin, wziąłem na cel najbliższego wieśniaka, i… wyrzuciłem broń za burtę przyczepy. "To był tylko sen! Wytwór znerwicowanego, przemęczonego mózgu" – pomyślałem gniewnie.

– Coś ty zrobił!? – z niedowierzaniem i wściekłością zawołał Tommy. W świetle księżyca zobaczyłem, jak starszy mężczyzna podnosi wyrzuconą przeze mnie broń, mierzy i strzela. Mózg rudego żołnierza opryskał mi twarz. 

 

Przeklinając się w myślach, zabrałem jego karabin i zacząłem strzelać. Zupełnie, jak w Wielkanoc. Nawet mgła się podniosła. Jechaliśmy drogą opadającą ku wybrzeżu. Pościg oddalał się, ale wciąż słyszałem głosy, a co jakiś czas strzały.

– Co teraz do cholery zrobimy?! – Usłyszałem zdenerwowanego, przestraszonego kierowcę. Jadąc wśród pastwisk, byliśmy pozbawieni jakiejkolwiek osłony. Skalisty teren uniemożliwiał jazdę gdzie indziej, niż po drodze.

– Wydaje mi się, że tam dalej widzę przystań rybacką! Jedź tam! – Faktycznie w odległości około mili była zatoczka, na której kołysało się kilka kutrów.

– Tak jest! – odpowiedział William, który najwyraźniej stwierdził, że teraz ja tu dowodzę.

 

Po paru minutach znaleźliśmy się na miejscu. Pościg był dość daleko, ale z pewnością wiedzieli, gdzie nas szukać. Ciężarówka nie należała do cichych środków lokomocji.

– Co teraz? – zapytał Bill, zatrzymując się przy drewnianym pomoście.

– Spróbuj uruchomić któryś z tych kutrów! – odparłem. 

– A trumna?

– Pusta, zapomnij o niej.

– Co? A niech cię szlag! – Żołnierz, nie zwlekając, pobiegł w stronę najbliższej łodzi, a ja odwaliłem wieko trumny.

Tak jak się spodziewałem, w środku nie było ciała, ani nawet żadnych kości. Uderzyłem gwałtownie pięścią w drewnianą burtę przyczepy, prawdopodobnie łamiąc palec. Bolało jak cholera. Miałem dość. Fuszerka. Zamiast porozmawiać z miejscowymi, jak człowiek, zdałem się na żołnierską asystę, popędzany przez ten dziwny mróz w piersi, pewnikiem wymyślony. I jak się skończyło? Wstrząsnęły mną torsje, gdy pomyślałem o losie Tommy'ego i sierżanta. Nie jadłem jednak od tak dawna, że wyplułem tylko trochę żółci do trumny. Szczęśliwie, pochylając się, zauważyłem, że spomiędzy desek wystaje skrawek pergaminu. Wyrwałem go i popędziłem na kuter. Pościg się zbliżał.

 

Wskoczyłem na pokład, podniosłem trap i w tym momencie zaturkotał silnik. Wypłynęliśmy na wody zatoki. Nie chciało mi się iść do Williama. Po tym wszystkim, co się działo, miałem ochotę pobyć przez chwilę sam na sam z Księżycyem, kładącym swoje srebrzyste blaski na wodę, zmarszczoną delikatnie nocną bryzą. Robiło mi się słabo z głodu, ale żołądek miałem tak ściśnięty, że i tak nie przełknąłbym ani kęsa. Postanowiłem przyjrzeć się uważnie znalezionej kartce. Na ile potrafiłem ją odczytać, dotyczyła miejsca prawdziwego miejsca pochówku Grace. Widniała tam mapa, pokazująca piktogram jakby odwróconej wyspę, na zachód od Clare. Dziwne. Nie pamiętałem, by miał się tam znajdować jakiś ląd.

 

Poza tym, czy naprawdę chciałem się w to jeszcze mieszać? Nasze położenie jawiło się dość rozpaczliwie. Straciłem dwóch ludzi, ciężarówkę, sprzęt, kto wie, czy rybacy nie zaczną ścigać nas kutrami. Byliśmy zmęczeni, głodni i przestraszeni. Szanse na powodzenie poszukiwań w takich warunkach musiałem, niestety, ocenić na bliskie zeru. Ignorując rosnący chłód w piersi, ruszyłem na mostek, zdecydowany poinformować Billa, że zmieniamy kurs i płyniemy do Westport. Nagle poczułem narastający niepokój. Nie słyszałem naszego kierowcy, a w budce było ciemno. Serce skoczyło mi do gardła, gdy w nikłym blasku karbidówki, ujrzałem Williama, leżącego w kałuży własnej krwi. Wtedy silne uderzenie w głowę pozbawiło mnie przytomności.

 

Ocknąłem się związany. Wokół panowała ciemność, a w powietrzu unosiła się woń starej wilgoci i zwietrzałego alkoholu. Delikatne kołysanie i skrzypienie upewniły mnie, że nadal znajduję się na kutrze. Poruszyłem się na boki, napiąłem wątłe mięśnie, próbując poluzować krępujące mnie powrozy. Na próżno. Syknąłem z gniewu i przestrachu, gdy trąciłem butelkę po whiskey, która potoczyła się w stronę ścianki i teraz stukała głośno przy każdym wychyleniu łodzi. Wydawało mi się, że z dala dochodzi odgłos śpiewu.

 

Óró, sé do bheatha bhaile.

Óró, witaj w domu niewiasto tak pohańbiona.

Óró, są z tobą wojownicy.

Óró, nie Francuzi, nie Hiszpanie, lecz Celtowie.

Óró, i wypędzą nikczemnych złodziei z kraju twej młodości.

 

Znałem tę pieśń. Co gorsza, znałem też głos, który śpiewał. Znów poczułem, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi, a w jego miejsce nasypał kruszonego lodu. Moje obawy potwierdziły się, gdy otworzyła się klapa. W otworze ujrzałem twarz mężczyzny, który nawiedził mnie w trakcie snu w przeddzień wyjazdu. Musiała nadal panować noc, bo brodacz z blizną był oświetlony pomarańczowym blaskiem płomieni, poza tym było ciemno. Zszedł do mnie po krótkich, drewnianych schodach. Nożem do ryb rozciął moje więzy i postawił na nogi, uściskiem sękatej dłoni, mocnym jak imadło.

– Mój geas zadziałał. Przybyłeś. Chodź więc, czeka cię nagroda. Chodź, zobacz chwałę Éire.

Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, o czym mówi ten dziwny człowiek. Oczywiście byłem zmuszony zobaczyć wszystko, cokolwiek chciał. Nóż wydawał się tak samo ostry, a mężczyzna tak samo silny, jak podczas snu. Wyszedłem więc na pokład. To, co zobaczyłem, istotnie przerosło moje nawet najśmielsze oczekiwania.

 

Znajdowaliśmy się bowiem jakby w jaskini wypełnionej podziemnym morzem o niepojętej rozległości. Gdzieś od strony rufy słyszałem szum i huk spadającej wody, może dziesięć razy głośniejszy, niż największych wodospadów. Istotnie, widziałem słup wody, spadający ze sklepienia, podwieszonego kilometry nad nami. Jak okiem sięgnąć otaczała nas mroczna toń. Cała przestrzeń była oświetlona delikatnym blaskiem bioluminescencji, zapewne pochodzącej od jakichś niesamowitych glonów, bądź czegoś podobnego. Prócz tego, po naszej lewej i prawej stronie, widziałem tysięczne płomienie ognisk i lamp na tysiącu rozmaitych statków. Były tu starożytne triery i długie łodzie wikingów, kogi, galeony, okręty liniowe, nowoczesne parowce i rój mniejszych jednostek, łódek i łodzi. Wszystko w potwornie złym stanie, jak wraki, a przecież płynęły i to całkiem żwawo. Najbardziej piorunujące wrażenie robiły jednak ich załogi. Karne, straszliwie sprawne, działające jak w zegarku, a składające się – wiem jak niedorzecznie to brzmi – z trupów. Marynarze bez rąk, czy nóg, z piersiami ziejącymi pustką, samymi szkieletami w końcu. Majtkowie, u których można by prześledzić przebieg całego układu pokarmowego, straszliwi bosmani bez oczu, a przecież wszystko widzący. A cały ten demoniczny tłum śpiewał tysięcznymi głosami znaną pieśń.

 

Óró, sé do bheatha bhaile.

Óró, witaj w domu niewiasto tak pohańbiona.

Óró, są z tobą wojownicy.

Óró, nie Francuzi, nie Hiszpanie, lecz Celtowie.

Óró, i wypędzą nikczemnych złodziei z kraju twej młodości.

 

Dobiliśmy łagodnie do brzegu niewielkiej wyspy. Zeskoczyłem na piasek, tak czysty i drobny, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem. Wydawało mi się, że śnię. Podziwiałem upiorne piękno fioletowych drzew i krzewów, kryształów wyrastających ku sklepieniu, misternie kutych srebrnych lamp, zamykających w sobie magiczne światła. Z tymi wspaniałościami kontrastował przerażający widok zbierających się trupich marynarzy, coraz liczniejszych i liczniejszych. Wszyscy kierowaliśmy się w stronę tytanicznego kurhanu, usypanego w centrum, otoczonego menhirami o gładkości pereł, opalizującymi ognistym blaskiem. Nagle wszystko się zatrzymało. Zamilkła pieśń i przez chwilę było słychać jedynie odległy szum spadającej wody. Brodacz z blizną pchnął mnie mocno, tak, że padłem na kolana przed wejściem do kurhanu. Nie śmiałem się ruszyć, ani nawet głębiej odetchnąć. Panowała atmosfera pełnego napięcia wyczekiwania.

 

Trwało to przez chwilę, a może wieczność. W końcu niewyraźny cień postaci zarysował się u wejścia do kopca. W tym momencie zapanowało kakofoniczne wycie głosów, hałas piszczałek, kołatek, dud, bębnów, trąb i rogów, upiorny hołd, oddawany niesamowitemu wodzowi. Z wnętrza kurhanu wyszła kobieta z moich wizji. Piękna i straszna, o skórze białej jak alabaster, pokrytej tajemnymi tatuażami barwy krwi, układającymi się w wężowe sploty straszliwych zaklęć. Miała włosy koloru płomieni i nie była to poetycka przesada. A w gorejących, czarnych oczach skrywała się władza, potęga i dostojeństwo. Grace o’Malley, Gráinne Ní Mháille, Granuaile, mityczna Medb, personifikacja Éire. Kakofonia narastała, tłum był w najwyższej ekstazie, niczym na prastarych obrzędach starożytnych bogów. Wydawało mi się, że cała wyspa, cały ten podziemny świat i całe stworzenie w ogóle, pulsuje w rytm tego, co się działo.

 

Kobieta stanęła przede mną, a ja poczułem, jakby mróz miał zaraz rozsadzić mi pierś od środka. Padłem na twarz, oddając pokłon. Poczułem, jak ktoś grzebie w mojej torbie i usłyszałem głos. Głos Granuaile, donośniejszy niż wodospad, głębszy niż toń wód.

– Czekaliśmy na to od czterech stuleci! – Tłum ucichł, gdy tylko zaczęła mówić. – Wygnani! Przegrani! Sieroty siedmiu mórz! Ale oto koniec naszej niewoli!

Pozwoliłem sobie spojrzeć. Grace trzymała w wyciągniętej dłoni dokument, sygnowany królewską pieczęcią. Wszystkie oczy były zwrócone na tę kartę papieru.

– Król Jerzy pragnie, bym wróciła do Anglii i mam zamiar przychylić się do jego prośby! Chętnie, z radością uczynię zadość jego pragnieniu, jako wierny i oddany wasal! – Uśmiechnęła się groźnie na te słowa. – Ale nie popłynę bez moich wiernych towarzyszy, bez wilków morskich podziemnego świata. Popłyniemy razem, niosąc miecz i pożogę, jak za dni minionych. Oto zdjęty jest mój geas!

W tym momencie dokument w jednej chwili obrócił się w proch, a tatuaże na ciele kobiety zalśniły i zaczęły jakby ulatywać w powietrze. Ja zaś poczułem, jak okropne zimno znika z mojej piersi. Tłum upiornych marynarzy zaczął się kotłować w wojennym zapale, w gorączkowej ekscytacji i ruszył na swoje okręty. Grace spojrzała na mnie groźnie, znałem to spojrzenie, jakimś cudem nawet je wytrzymałem. Musiało jej się to spodobać, bo uśmiechnęła się zawadiacko.

– Dobrze się spisałeś, Ferrisie. Jesteś wolny. Wkrótce ujrzysz prawdziwą chwałę Éire.

 

Grupa brytyjskich żołnierzy patrolowała nabrzeże Dublinu. Noc była ciepła, rozgwieżdżona. Fale rozbijały się o zbrojony beton. Nagle, jeden z nich stanął i wbił wzrok w morze.

– Słyszycie? – zapytał.

Żołnierze ujrzeli na horyzoncie setki, nie, tysiące świateł. Tysiące płomieni niezliczonych okrętów. I usłyszeli zbliżającą się pieśń tysięcznych gardeł.

 

Óró, sé do bheatha bhaile

óró, sé do bheatha bhaile

óró, sé do bheatha bhaile

Anois ar theacht an tsamhraidh.

Tá Gráinne Mhaol ag teacht thar sáile

óglaigh armtha léi mar gharda,

Gaeil iad féin is ní Gaillná Spáinnigh

'S cuirfidh siad ruaig ar Ghallaibh.

Koniec

Komentarze

Cześć, Filipie!

Od razu przypadł mi do gustu motyw muzyczny, bo poza oczywistym nawiązaniem masz tu też trochę parafrazę, może nieświadomą Foggy Dew. Połączenie atmosfery morskiej grozy z celtycką mitologią też wypada tu ciekawie. Szkoda że urywasz akcję tuż przed inwazją tych istot na Anglię, ale stawiałeś tu na odkrycie mrocznego sekretu, a i limit jest, więc trzeba było zrobić takie albo-albo.

 

Taki drobiazg na wstępie, troszku razi.

odszedł od okna i zwrócił na mnie badawcze, zamyślone spojrzenie. Jego dostojna, potężna sylwetka górowała nade mną

 A że się podobało, to skarżę.wink I pozdrawiam.

Dzięki za komentarz. Nawiązenie do "Foggy Dew" jak najbardziej zamierzone. ;) I odległe do "Come out ye Black and Tans". Cieszę się że się podobało.

A fakt, teraz widzę już widzę, skąd mi się i ten motyw z ulicami i biciem się wydawał znajomy. Czyżbyśmy mieli tę samą plejlistę? XD

Możliwe. A przechodzi później w klimaty mongolskie? :D

Cześć Filip,

ciekawe opowiadanie, podoba mi się wyprawa, jak i sama postać Grace o’Maley. Oczywiście łatwo domyślić się kim jest tajemnicza kobieta z wizji bohatera, mimo to motyw ten przypadł mi do gustu:-) 

Fajny klimat, morski. Podobała mi się scena z Australijczykiem i papierosem, bardzo wymowna. 

Czytało się płynnie, ale mam kilka sugestii:

 

Poranek był mglisty i chłodny. Pamiętam, że była rosa.

powtórzenie

 

Będę miał też asystę w postaci kilku żołnierzy. Stale towarzyszyło mi nerwowe napięcie. Nastroje panujące w kraju były zdecydowanie nieprzychylne Koronie. Co ciekawe, po kapitulacji powstania, to rebelianci byli obwiniani za zniszczenia, chaos i śmierć cywilów

powtórzenie

 

Mogłem się tylko domyślać, a nie były to domysły przyjemne. Jasne, będę miał ze sobą żołnierzy, ale wzbudzało to moje obawy, czy cała sprawa nie skończy się rozlewem krwi. Sam nie byłem pewien, co myśleć o sprawie niepodległości.

i znowu:-)

 

Gdy w końcu odemknąłem powieki, ujrzałem nad sobą skąpanego w zimnym świetle, brodatego mężczyznę

odemknąłem?

 

Mogłem brzmieć dość niepewnie, zważywszy na fakt, że nieraz w głębi uszy cieszyłem się z mojej choroby, 

duszy

 

– Spróbuj uruchomić któryś z tych kutrów! - 

odparłem. 

w jednej linii – Spróbuj uruchomić któryś z tych kutrów! - odparłem. 

 

Nasze położenie było dość rozpaczliwe. Straciłem dwóch ludzi, ciężarówkę, sprzęt, kto wie, czy rybacy nie zaczną ścigać nas kutrami. Byliśmy zmęczeni, głodni i przestraszeni.

powtórzenie

 

– Czekaliśmy na to o czterech stuleci!

od

 

polecam do biblioteki i pozdrawiam

 

Dzięki za łapankę, gdy siądę do komputera, to poprawię. Cieszę się że się podobało i pozdrawiam. :)

Fajny pomysł, żeby połączyć Lovecrafta z Celtami. Ładnie wyszło, nietuzinkowo.

Fabuła w porządku – nietypowe zadanie, akcja cały czas trzyma w napięciu.

Bohater też dobrze wybrany – rozumie i jedną stronę konfliktu, i drugą. Trochę się miota, ma dylematy… A przy tym żaden heros, taki zwyczajny archeolog.

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Finklo, za komentarz i klika. Najbardziej się ucieszyłem, że akcja trzyma w napięciu. ;)

Pamiętasz, jak chwaliłem Gigantes? Niestety, tym razem dla odmiany nie siadło. A szkoda, naprawdę szkoda, bo tematyka celtycka mnie interesuje, a widze, że sięgnąłeś nie tylko po imiona, ale i po takie smaczki, jak geis.

Pomysł dobry, rys fabuły dobry, ale trochę opornie się czytało (i to nie tylko przez bloki tekstu). Klimat oddany jak trzeba, ale gdzieś na poziomie budowy kolejnych scen coś nie zagrało.

 

Dziękuję za komentarz Wilku-zimowy. Pamiętam. ;)

 

Cóż, cieszę się, że ileś elementów było, jak trzeba. Co do tego, że opornie się czytało, to pomyślałem że może tak być. Od dłuższego czasu opornie mi się pisze. ;) Mam nadzieję że to kwestia ćwiczeń, więc będę ćwiczył. Pozdrawiam.

Całkiem niezłe opowiadanie. Jest historia z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Całkiem interesujący bohater i całkiem sporo akcji. Sprawnie napisany tekst, bez potknięć, nieźle operujesz słowem.

Choć muszę przyznać, że trochę pierwsza część mi się dłużyła i nie wiem czemu. Może to przez trochę długie bloki tekstu? Może był tam jakiś nadmiar słowny? Choć patrzyłem trochę na opowiadanie i nie potrafiłbym przywołać w którym momencie bym coś przyciął. 

Niemniej jednak moim zdaniem biblioteczny tekst.

 

Kilka drobnych uwag do Twojej rozwagi lub odrzucenia: 

– Cóż – odchrząknąłem. – Z Egiptu wróciłem dopiero pod koniec zimy, bo długo leczyłem malarię.

Tutaj chyba bym zrobił jakieś większe przejście. W sensie retrospekcje zacząłbym od nowej sceny.

 

Choć, gwoli ścisłości, zmarła już w siedemnastym wieku.

Czy tu nie lepiej pasowałoby

Choć, gwoli ścisłości, zmarła dopiero w siedemnastym wieku.

 

Za kierowanicą

Pewnie chodzi o kierownice :)

 

ale z pewnością wiedzą,

Może lepiej byłoby

ale z pewnością wiedzieli

 

tysiące świateł. Tysiące płomieni

Tutaj powtórzenie, może celowe, ale jednak zwracam uwagę jakby co :)

Lubię opka wykorzystujące historyczne postacie lub fakty, więc zaraz na dzień dobry Twój tekst miał plusa. Dodatkowo dobrze napisane, klimatyczne. Mnie się nie dłużyło. Bohater też niezły, nieźle przedstawiłeś jego rozterki. Masz we mnie zadowolonego czytelnika :)

Kliczek oczywiście też :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Edward Pitowski Dziękuję za odwiedziny, komentarz i klika. Do niektórych uwag się zastosowałem. Opowiadanie pisałem dość pośpiesznie i dokończyłem na dzień przed terminem. Możliwe, że gdybym przysiadł, to coś bym jeszcze obciął. Ale pewien nie jestem. ;)

 

Irka_Luz Zawsze miło gościć. Dzięki za pochlebny komentarz. ;) Przyznam, że risercz historyczny był spory, włącznie z mapami Dublina z epoki, konsultacjami z Irlandczykami (raz jeszcze dzięki Olof Gill) i wykładami o Grace na YouTubie. :) 

Podobał mi się morski klimat opowieści i niosąca się wraz z wyprawą groza. Ale jak na Boga, główny bohater mógł postąpić, jak idiota i rzucić jednemu z wieśniaków broń pod nogi? No ja się pytam jak? Głupota głównego bohatera w tym miejscu mnie zabiła. Poza tym opowiadanie nieźle napisane, ładnie budowane jest napięcie. Gdyby nie ta scena to wszystko byłoby na bardzo duży plus.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Po prostu w tym momencie jeszcze bardzo nie chciał strzelać do miejscowych, a czuł przymus pod wpływem geasu ( zimno w piersi), więc wyrzucił broń, żeby go nie kusiła. Miałem też nadzieję odmalować głównego bohatera jako niezbyt stabilnego nerwowo. ;) Dzięki za odwiedziny i komentarz.

Przeczytane, komentarz później. 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka