Eurynome dryfuje między snem a jawą, próbując sobie przypomnieć.
Widzi czyste niebo przeglądające się w spokojnym oceanie i białe skrzydła rozpostarte ponad falami. Jej własne skrzydła. Niespokojne bicie serca, drżenie targanego wiatrem ciała. Gorączkowe poszukiwanie czegoś, co zdążyło już osunąć się w nieświadomość, zniknąć za rozmytym horyzontem.
Widzi ogromne gołębie jajo wiszące wysoko na niebie jak zamarznięte słońce. Łuskowate sploty owijają się wokół niego, zastępując mu gniazdo, ogrzewają zziębniętą skorupkę. Wąż kładzie płaski łeb na czubku jaja i czeka, wypatrując czegoś w górze. To jej wypatruje.
Eurynome szybuje w powietrzu, odmierzając czas kolejnymi okrążeniami.
Na skorupce pojawia się rysa. Wąż rozluźnia uścisk, po raz ostatni smakuje rozwidlonym językiem błękitu i rozwiewa się na wietrze. Rysa ciągnie się przez cały obwód, dzieli jajo poszarpaną linią na górną i dolną połówkę, na niebo i ocean.
Skorupka pęka. Pierwsze promienie żółtka przebijają się na zewnątrz. Z jaja wysypują się gwiazdy, planety, księżyce, noc rozlewa się po błękicie jak plama atramentu. Wyfruwa z wrzaskiem cały klucz ptaków, wylatuje chmara brzęczących pszczół, mrówki jedna za drugą wymaszerowują na rdzawą pustynię, na ziemię wzbierającą soczystą zielenią, na łąkę mieniącą się feerią barw.
Kiedy Eurynome otwiera oczy, przez chwilę słyszy jeszcze szum skrzydeł.
Tym razem pamięta.
Skorupka
Eurynome podrywa się z ciepłego gniazda, chwyta swój sen ostrożnie jak jajko i wyfruwa z modułu mieszkalnego. Przez chwilę drepcze okrągłym korytarzem, po czym skręca w stronę przestrzeni wspólnej.
Przemyka się niezauważona między ludźmi, zwinnie omija przyczepionego do podłogi robota czyszczącego; kurczowo ściska swój sen, żeby nie wyśliznął się z rąk, nie rozbił o twardy grunt.
Wspina się na najbliższy wolny fotel – zbyt wysoki dla niej, jak wszystkie tutaj – i rozgląda za Fanesem, który kręci się przy automacie z witaminizowaną wodą.
Eurynome zna go najdłużej ze wszystkich – jego moduł mieszkalny mieści się w tej samej sekcji, a poza nimi dwojgiem są tu tylko dorośli. Pod skorupką mieszka znacznie mniej dzieci niż dorosłych. Zresztą z Fanesem można rozmawiać w języku rodziców – to rzadkość, bo zwykle jest tak, że każda rodzina mówi po swojemu – a nie w jednym z trzech obowiązujących języków wspólnych, których uczą się na wirtualnych sesjach. I można mu powiedzieć więcej niż rodzicom. Kiedy rodzice słuchają opowieści Eurynome, jedynie przytakują, głaszcząc ją po głowie, jakby chcieli rozczesać i wygładzić wszystkie splątane snem myśli.
Fanes stawia kubek na zbyt wysokim stoliku i wdrapuje się na fotel naprzeciwko. Przeczesuje palcami włosy, złota czupryna połyskuje jak wesoły płomień.
– Ale miałem dziwny sen – mówi swoim miękkim, łagodnym głosem. – Śniło mi się, że mój dom się kurczy, a w tym samym czasie ja coraz bardziej rosnę, aż wreszcie nie mogę się poruszyć.
Eurynome wzdryga się, ale słucha dalej, bo z tonu Fanesa wnioskuje, że to nie koniec historii.
– Czuję, że muszę jak najszybciej się wydostać. Zaczynam uderzać i kopać w ściany, a one pękają z trzaskiem, pękają jak skorupka jaja. Bo to rzeczywiście jest skorupka jaja. Kiedy wychodzę na zewnątrz, u ramion wyrastają mi skrzydła.
– Gołębie?
Fanes nie odpowiada od razu. Sny są ulotne i światło szybko je płoszy; wymykają się, jeszcze zanim pochwycą je wszczepy pamięciowe.
– Nie wiem. Nie pamiętam. Może ptasie, może owadzie.
– Mnie przyśniło się coś podobnego. Ale nie byłam wtedy w środku. Widziałam skorupkę z wysoka oczami gołębicy. A z jaja nie wykluł się żaden ptak, żaden człowiek, tylko cały świat.
– Razem ze mną wykluło się światło. I machałem skrzydłami, żeby doprowadzić je aż do najdalszych zakątków świata.
– Może to był ten sam sen, podzielony na dwie połówki?
– Jedno z nas śniło go od zewnątrz, drugie od wewnątrz.
Eurynome w zamyśleniu stuka palcami w szklany blat. Fanes dopija witaminizowaną wodę.
W korytarzu pojawiają się rodzice w swoich eleganckich kombinezonach, świeżo wyjętych z maszyny do prasowania, i wołają Eurynome do wyjścia. Kiedy całą trójką wjeżdżają na wyższy poziom, winda skrzypi, jakby dopiero przeciągała się i głośno ziewała.
Świat jeszcze się nie wykluł, a ludzie tak naprawdę jeszcze się nie urodzili, ale to wcale nie znaczy, że pod skorupką cały czas nie tętni życie. Dorośli mijają się w korytarzach, przeganiając sen z podkrążonych oczu. Nawet przytłoczeni odpowiedzialnością i wagą swojej misji starają się iść żwawym krokiem, z uniesioną głową i spojrzeniem skierowanym w przyszłość. Nic dziwnego, że tak się spieszą. Dorośli o wiele dłużej czekają, aż będą mogli się urodzić, i na pewno już mocno się niecierpliwią. Spieszą do biur i pracowni, gdzie wciąż obliczają, rozpisują i rozrysowują, jak będzie wyglądał świat po wykluciu; do laboratoriów, gdzie analizują próbki suchej, zmarzniętej ziemi spoza jaja; do szklarni, by mozolnie przebierać kolejne robocze wersje dyni, marchwi i słodkiego ziemniaka. Idą wprawiać w ruch ociężałe maszyny, dzięki którym pod skorupką krąży powietrze i płynie życiodajna woda.
Niebo zastępczo wyznacza ogromna kopuła, bo świat na zewnątrz nie jest jeszcze gotowy. To ledwie niedokończony szkic, wciąż poprawiany i na nowo przerysowywany. Eurynome widziała prawdziwe niebo, ale tylko na ekranach i fotografiach, podobnie jak widzi się własną twarz. Pamięta senny, mdły brudnożółty kolor, zupełnie inny od czystego błękitu i aksamitnej czerni wyświetlanych na kopule. Pod skorupką niebo zawsze jest spokojne, a prowizoryczne słońce świeci jasno i pogodnie; i tylko metalowa pajęczyna sklepienia burzy doskonałą iluzję nieskończonej przestrzeni.
Na skrzyżowaniu tuneli, pośrodku okrągłego placu, mieści się jedyny park – skromna makieta przyszłego lasu. Każdy kwiat jest tu w rzeczywistości jeszcze cebulką, każde rachityczne drzewo pestką. Woda w sztucznej sadzawce dopiero uczy się odbijać przepływające obrazy, przebłyski minionych dni pływają ławicami pod niezmąconym zwierciadłem. Próżno szukać wśród gałęzi ptaków, których świergot wypełnia powietrze; błąkają się ponad placem jako duchy, czekając, aż ich ciała uformują się w małe pierzaste obłoczki.
Eurynome sięga po tablet, włącza opcję nagrywania i po kilku sekundach na ekranie pojawia się zdjęcie z atlasu. Ptak przycupnięty na gałązce jest puchatą kulką o żółtych piórach przyprószonych czernią. Tak będzie wyglądał, kiedy już powstanie prawdziwy świat.
Przechodzą pod hologramem, który na zmianę wyświetla logo salonu wirtualnej rzeczywistości youTopia i reklamę nowo otwartej restauracji Synae5thesia. „Dania kuchni molekularnej, tylko z marsjańskich składników!” Neonowa strzałka wskazuje pobliskie kręte schody na wyższy poziom, chalazę rozpiętą między centrum a kopułą.
Stąd już niedaleko do szkoły. Szkoła to jedyne miejsce, w którym nic nie jest za wysokie. Dorośli zwykle strzegą swojej wiedzy i dzielą się nią ostrożnie, ale w szkole można dowiedzieć się wiele o tym, jak będzie wyglądał świat po wykluciu. Teraz poza skorupką jest tylko pustkowie, przezornie podzielone na równiny i kratery, ponad którym na niebie migoczą gwiazdy układające się w konstelacje. Eurynome potrafi oznaczyć na interaktywnej mapie Meridiani Planum i krater Jezero, umie połączyć kropki na czarnej planszy w Łabędzia i Lutnię, ale ich istnienie może tylko przeczuwać.
Odkłada planszę, przymyka oczy i próbuje sobie wyobrazić, jak jajo wszechświata obraca się w wielkiej pustce kosmosu. Wystarczająco trudno zrozumieć nieskończoność – ale jak zrozumieć dwie nieskończoności?
Tarczka zarodkowa
– Mamo, skąd wzięliśmy się pod skorupką?
Mama zastyga z wiązką glonów wakame nad talerzem. Zielone, oślizgłe wodorosty wyglądają jak mokre, zużyte kable jakiejś zezłomowanej maszyny.
– To długa historia, kochanie – odpowiada mechanicznie mama. – Dowiesz się, jak będziesz duża.
Rodzice doskonale wiedzą, choć z jakiegoś powodu wciąż to przed nią ukrywają. Tata mówi czasem, że przylecieli tu na statku, ale pewnie tylko żartuje, bo kolejne pytania zawsze zbywa wzruszeniem ramion. Oboje wracają teraz do skubania glonów pałeczkami, wymieniając między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Mimo że siedzą razem przy stole, Eurynome wydaje się, że dzielą ją od nich przeszklone drzwi laboratorium, obklejone ostrzeżeniami i znakami zakazu wstępu. Wszystko, co chciałaby wiedzieć, dzieje się właśnie za takimi drzwiami.
A przecież na pewno by zrozumiała. Chodzi już do szkoły, uczy się trzech języków wspólnych, zna na pamięć nazwy najwyższych marsjańskich szczytów i dokładny skład procentowy atmosfery, potrafi narysować schemat fotosyntezy i zbudować obwód elektryczny tak, żeby zaświeciła żarówka.
– A kiedy będę duża? Jak mogę urosnąć, skoro nawet jeszcze się nie urodziłam?
– Wszystko w swoim czasie. Na razie musisz dużo jeść, dobrze wypoczywać, regularnie ćwiczyć i uważać na zajęciach.
Eurynome odsuwa tackę ze śniadaniem. Rozumie, że dorośli bardzo się starają nadać jedzeniu pozór prawdziwości, ale dziś owsianka smakuje jak plastik, baton proteinowy jest jeszcze bardziej mdły niż zwykle, a drobiny witamin w soku marchwiowym niemal chrzęszczą w zębach. Rodzice jak gdyby nigdy nic kończą swoje porcje i już rozmawiają półgłosem o tajnych projektach i badaniach, w pełni ufni, że wszystko idzie zgodnie z planem, a rzeczywistość jest dokładnie na tyle rzeczywista, na ile powinna.
– A jak będzie wyglądał świat, kiedy już urosnę?
– Zacznie świecić prawdziwe słońce i cały lód na ziemi roztopi się w jeden wielki ocean. Potem z nieba spadnie woda, a z każdej kropli wyrośnie drzewo albo kwiat, albo źdźbło trawy.
Eurynome długo się namyśla, mając w pamięci tylko podziurawione kraterami skalne pustkowie.
– Skąd wiesz?
– Naukowcy już dawno wszystko obliczyli i zaplanowali. Z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej tego dnia.
– Dawno? – podchwytuje Eurynome. – To znaczy kiedy?
– Jeszcze na długo, zanim… – Mama urywa, opuszcza wzrok, jakby nie chciała zdradzić zbyt wiele samym spojrzeniem. – Na długo, zanim istniało nasze miasto.
Eurynome nie wie, co powiedzieć. Dla niej miasto istnieje od zawsze. Kopuła jest początkiem wszystkiego, jajem wszechświata, centrum kosmosu. Na samą myśl o tym, że kiedyś mogło istnieć coś innego, zaczyna jej się kręcić w głowie. Przeszłość i przyszłość to tylko słowa, niedoskonałe zalążki prawdziwych pojęć.
– Nie rozumiem. Gdzie mieszkali ci naukowcy, skoro miasta jeszcze nie było?
– Wszystko w swoim czasie, kochanie – odpowiada mechanicznie mama. – Wszystko w swoim czasie.
Eurynome wzdycha ciężko. Mama powtarza się jak echo, ale dla dorosłych trzeba być wyrozumiałym, nie można mieć im tego do końca za złe. W końcu oni też nie są jeszcze tak zupełnie prawdziwi.
***
Na zajęciach powtarzają dziś awaryjne procedury ewakuacji. Uczą się zakładać skafandry, nawiązywać łączność, odczytywać dane z interfejsu i oddychać przez rurkę. Potem kilka razy przemaszerowują przez salę, śmiesznie kiwając się na boki. Eurynome nie rozumie celu i sensu procedur. Dokąd mieliby się ewakuować, skoro świat jeszcze się nie wykluł, a poza kopułą rozciąga się tylko zamarznięta pustynia?
Po południu spaceruje z Fanesem po parku. Niedługo zacznie się ściemniać. Podobno na zewnątrz istnieją już dzień i noc, a lampy pod skorupką wiernie odtwarzają cykl dobowy. Ptaki zdążyły przez ostatnie tygodnie nabrać widmowych konturów; przezroczyste i bezbarwne fruwają nad głowami przechodniów, od czasu do czasu przysiadając na gałęziach. W powietrzu unosi się zapach szafirków, chociaż dookoła rośnie tylko trawa, falująca pod lekkimi podmuchami sztucznego wiatru. Między wysepkami zieleni płynie barwną rzeką interaktywny chodnik, który podświetla każdy krok.
Eurynome rozgląda się dookoła, bezwiednie słuchając strzępków rozmów tonących w wesołym śmiechu. Na pobliskim placu kilkoro dzieci wspina się po sznurkowym szkielecie dwudziestościanu, kilkoro innych po drabinkach w kształcie wstęgi Möbiusa. Dwie grupki sprzeczają się o miejsce w kokpicie statku. Bezgłowy mechaniczny czworonóg ściga się z pokracznym pająkowatym robotem ku nieskrywanej uciesze właścicieli i równie nieskrywanemu niezadowoleniu wszystkich pozostałych.
Nad sadzawką siedzi Ilma z sąsiedniej sekcji. Z nią zawsze rozmawiają po angielsku, bo język jej rodziców jest inny niż rodziców Eurynome i Fanesa. Ilma macha do nich, odgarnia słomkowe kosmyki z roześmianych oczu. Zaraz później już o nich zapomina, bo całą jej uwagę przykuwa holograficzny ptak, który sfrunął na brzeg sadzawki.
Rudzik, ocenia Eurynome. Kiedy stanie się prawdziwy i nabierze kolorów, będzie miał brązowe skrzydła i popielaty brzuszek, a na szyi plamę barwy ziemi.
Ilma wyciąga ręce i zamyka hologram w złożonych dłoniach. Widmo jeszcze przez chwilę trwa nieruchomo w miejscu, po czym wymyka się jej przez palce.
– Zupełnie jak w moim śnie – mówi śpiewnie, odprowadzając spojrzeniem odlatującego ptaka. – Tyle że tam była kaczka.
– We śnie? – Eurynome przysiada obok, zaciekawiona.
Ilma kiwa głową.
– Nie miała gdzie uwić gniazda, więc pozwoliłam jej usiąść na kolanach. Nazbierała patyczków i złożyła siedem jaj. Wiem, że siódme było inne niż sześć pozostałych… ale nie pamiętam już, w jaki sposób.
Dwa odbicia falują między okrągłymi liśćmi lotosu, eteryczna twarzyczka Ilmy i ostre rysy Eurynome podkreślone ciemnymi brwiami. Ilma przegląda się w płynnym zwierciadle, jakby to z niego czytała dalszy ciąg snu.
– Ach, teraz sobie przypominam: sześć złotych jaj i siódme żelazne. Kiedy nadszedł czas, potoczyły się do wody, a potem wypłynęły na powierzchnię i otworzyły. Patrzyłam, jak rozbite skorupki tańczą na wietrze, coraz wyżej i wyżej.
– I co się z nich wykluło?
– Wszystko – mówi Ilma, jakby było to oczywiste. – Z górnych skorupek niebo, z dolnych skorupek ziemia. Z białka księżyce i chmury, z żółtka słońce i gwiazdy.
Eurynome i Fanes spoglądają po sobie.
Rozumieją już, że mają do czynienia z czymś więcej niż zwykłym zbiegiem okoliczności, ale nie wiedzą, do kogo mogliby się zwrócić po radę. Pod skorupką są naukowcy zaszyci w swoich laboratoriach, wiecznie zabiegani technicy czuwający nad maszynami, troskliwi lekarze uzbrojeni w implanty i nanoboty, ogrodnicy przejeżdżający tam i z powrotem z wózkami warzyw i owoców, ciekawscy dziennikarze o śnieżnobiałych uśmiechach. Nie ma nikogo, kto potrafiłby objaśniać sny.
***
Na wypolerowanej przez roboty czyszczące podłodze odcina się czerwono-złota wstążka. Mały mechaniczny smok niezdarnie plącze się pod nogami przechodniów, co chwilę przystając i zmieniając kierunek. Eurynome przez chwilę przygląda się, jak kreśli nad posadzką krzywe ósemki.
– Więc jesteśmy tylko my troje? – pyta Fanes poufnym półgłosem.
Eurynome wspomina swoje ostatnie rozmowy w szkole i na placu zabaw. Większość dzieci budzi się i nic nie pamięta; ich sny rozbijają się w drobny mak, który potem dokładnie wymiatają zza łóżek domowe roboty.
– Ilma mówi, że jest nas siedmioro. Siedem jaj, siedem snów.
– Wierzysz w to? W naszych snach skorupka jest tylko jedna.
– Sen nigdy nie jest taki sam. Jedno z nas śniło go od zewnątrz, drugie od wewnątrz, pamiętasz? Ilma oglądała wyklucie swoimi oczami.
Milkną, kiedy obok przejeżdża magazynier z wózkiem pełnym skrzynek warzyw. Sny to zbyt poważna sprawa, żeby rozmawiać o niej przy dorosłych.
Fanes w zamyśleniu odprowadza go wzrokiem.
– Myślisz, że wśród dorosłych też mogą być śniący?
Eurynome zastanawia się długo. Nawet nie przeszło jej to przez myśl; dorośli są zbyt zajęci podtrzymywaniem jaja przy życiu, zbyt zaaferowani przydzielonym sobie kawałkiem skorupki. Jeśli śnią, to pewnie o swoich maszynach, bo to zwykle jedyne, co zaprząta ich uwagę.
Ale przecież oni też czekają na wyklucie.
– Gdyby tak było, wiedzieliby, co zrobić – odpowiada w końcu. – Świat dawno by się wykluł, a my dawno byśmy się urodzili.
Mechaniczny smok zatrzymuje się w pół kroku. Eurynome na moment traci go z oczu, kiedy przez korytarz przejeżdża kolejny wózek; zaraz potem widzi, jak właściciel robota podnosi go z podłogi i przysiada się tuż obok nich.
– Co mu się stało, Pangu? – zagaduje Fanes.
– Myślałem, że skończył się zasięg – odpowiada tamten. – Ale chyba znowu pogubił się przy wykrywaniu przeszkód. Będę musiał to jeszcze dograć.
Eurynome przygląda mu się dokładniej. Chłopiec ma sięgające ramion czarne włosy i oczy w kształcie migdałów. Mieszka w sekcji po drugiej stronie centrum, gdzie wszyscy posługują się jednym z trzech obowiązujących języków – chińskim. Dorośli nazywają tamtą część miasta Chinatown albo Małą Azją; to drugie określenie Eurynome niezupełnie rozumie, ale rodzice nie są zbyt chętni do wyjaśnień.
Pangu z powrotem stawia robota na podłodze, po czym wlepia oczy w ekran tabletu.
– Może to właśnie my znamy tajemnicę wyklucia – odzywa się znowu Fanes. – My, nie dorośli.
– Dla nas na razie też jest tajemnicą.
– Hej, Pangu. – Fanes przysuwa się bliżej. – Jak myślisz, czy sny mogą być prorocze?
– Jeśli już, to raczej jest odwrotnie. Sny są echem tego, co dzieje się na jawie.
– Nawet takie, w których widzi się przyszłość całego świata? – dopytuje Eurynome.
Pangu opiera się plecami o ścianę i spogląda w sztuczne niebo.
– Sny o wykluciu? Zdarzało mi się takie miewać, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
Kolejne pytania kwituje wzruszeniem ramion; to tylko sen, a zresztą i tak niewiele już pamięta, bo na początku zawsze jest chaos. Pamięta, że kiedy w końcu rozbija jajo, musi podtrzymywać rękami górną skorupkę, żeby oddzielić niebo od ziemi.
– A jaki jest świat, który powstaje z chaosu?
– Nigdy nie udało mi się go zobaczyć – przyznaje Pangu. – Podtrzymywanie nieba tak mnie wyczerpuje, że zawsze wtedy się budzę.
Przez głowę Eurynome przemyka niepokojąca myśl, że każde z nich śni o zupełnie innym świecie; żadne nie wie przecież, jak będzie on naprawdę wyglądał po wykluciu. Czy tylko jeden ze snów będzie miał szansę stać się rzeczywistością? Pangu wzrusza ramionami i stuknięciem w ekran budzi mechanicznego smoka.
Embrion
Drzwi do youTopii rozsuwają się bezszelestnie, ukazując przestronną, chłodno oświetloną salę. Rzędy głębokich białych foteli wyściełanych sztucznym pluszem przywodzą na myśl jaja rozmieszczone w ogromnym inkubatorze. Żadne z dzieci nawet nie drgnie, kiedy Eurynome przechodzi obok. Oczy mają zasłonięte goglami; oddychają miarowo, pogrążone w sztucznym śnie.
W youTopii można robić wszystko, chociaż nic nie dzieje się naprawdę. Eurynome zakłada gogle i przechodzi do menu snymulacji, długiego korytarza pełnego drzwi. Kolejne barwne szyldy przyciągają wzrok: przejażdżka pancernym pojazdem, leśny survival, podróż na księżyce, nurkowanie pod wodą, lot na orbitę okołomarsjańską.
– A może opuszczona stacja kosmiczna? – pyta znudzony głos Pangu.
– Eee. – Teraz mówi Fanes. – Byliśmy tam z dwadzieścia razy. Nawet już się nie boję, jak w laboratorium nagle gaśnie światło.
– Akurat.
Eurynome niespiesznie wędruje tam i z powrotem. Jej wzrok przykuwają niczym niewyróżniające się drzwi na samym końcu korytarza; zwracają uwagę właśnie tym, że próbują ją od siebie odwrócić. Snymulacja nie ma opisu, nie podano typu rozgrywki, czasu trwania ani lokalizacji kotwicy.
– Ale tam można latać! – upiera się Ilma. – Naprawdę latać, nie sterować statkiem.
– Widzicie ostatnie drzwi po prawej, te bez szyldu? Jestem pewna, że wcześniej ich tam nie było.
– Wygląda, jakby snymulacja była uszkodzona – orzeka tonem znawcy Pangu. – Pewnie nawet się nie uruchomi albo będzie mocno zbugowana. Szkoda czasu na takie rzeczy.
– I kto tu się boi? – wtrąca Fanes.
Eurynome przestaje słuchać. Naciska przycisk przy drzwiach, zatwierdza wybór i rozpoczyna odliczanie. Wizualizacje podszyte muzyką relaksacyjną zmieniają się jak w kalejdoskopie. Oddech się wyrównuje, w głowie czuć lekkie mrowienie.
Słyszy jeszcze wzywający ją głos Ilmy, kiedy opada bezwładnie na fotel.
Snymulacja rozwija się wokół niej jak kwiat, który olśniewa wzrok eksplozją nieznanych wcześniej barw, chociaż Eurynome dobrze wie, że jej ciało śpi, a oczy są zamknięte.
Stoi na niewielkim pomoście wznoszącym się nisko ponad wodą; na tyle nisko, że mogłaby z łatwością zburzyć gładkie zwierciadło. Kiedy wyciąga dłoń, natrafia na niewidzialny opór – tutaj znajduje się granica snymulacji. Woda ma lazurowy odcień i jest idealnie przejrzysta; pod powierzchnią falują uczepione skał kępy ukwiałów, przepływają pasiaste ryby o płaskich, trójkątnych ciałach. Na bezchmurnym błękicie wrzeszczy chmara białych ptaków.
Pomost prowadzi na plażę usłaną rdzawymi kamieniami. Dalej wydeptana ścieżka wiedzie przez lasek, gdzie niebo prześwituje przez rozłożyste pióropusze palm.
– Eurynome? – szeleści wiatr w palmowych liściach. – Gdzie jesteśmy?
– I na jak długo tu utknęliśmy? – dodaje ziemia drżąca pod stopami. – Nawet nie wiemy, gdzie tu jest kotwica.
Idą ostrożnie, na palcach, przystając na każdy najdrobniejszy szmer.
Ze skraju lasu widać miasto; miasto, którego nie ogranicza kopuła. Strzeliste budynki o opływowych kształtach, opasane oszklonym tunelem i poprzecinane wielopoziomową plątaniną ulic, pną się wysoko w górę. Dolne poziomy toną w morzu zieleni, z którego gdzieniegdzie wypływają na powierzchnię bąbelki modułów mieszkalnych. Kilka mniejszych konstrukcji unosi się w powietrzu.
– A co wy tutaj robicie? To moja snymulacja. Nie wydaje mi się, żebym rozsyłał zaproszenia.
Eurynome ogląda się za siebie. Głos należy do dziecka, nie dorosłego, ale nie rozpoznaje jego właściciela. Awatar ma ciemną karnację i wysoko upięte kręcone włosy; twarz, ramiona i dłonie zdobią tatuaże o wzorach układających się w figury geometryczne i obrazy przywodzące na myśl zwierzęta z atlasów.
– To twój sen? – pyta z podziwem Eurynome.
– Sny i marzenia to za mało – odpowiada tamten, a w jego głosie pobrzmiewa nuta wyższości. – Ja nie śnię. Ja tworzę.
– Więc sam to wszystko… stworzyłeś?
– Przyznaję, zainspirowałem się tym i owym. Mój ojciec ma pełno takich archiwalnych projektów, walają się po całym dysku, to czemu miałbym nie skorzystać. Ale, żeby nie było, dodałem też co nieco od siebie. – Rozkłada szeroko ramiona, jakby chciał nimi objąć całą panoramę. – Trochę ożywiłem ten ponury krajobraz. Wszystkie rośliny i zwierzęta są moje. Wszystkie lasy, łąki i uprawy, ryby, żółwie i ptaki. A skoro już przy tym jesteśmy… – Zakłada wytatuowane ręce na piersi. – Nie przypominam sobie, żebym stworzył ludzi.
Eurynome nie potrzebuje więcej słów, by mieć całkowitą pewność.
– Wszyscy śnimy ten sam sen.
– Właśnie widzę. – Gdyby nie byli teraz w wirtualu, pewnie przewróciłby oczami. – Cóż, miło się rozmawiało, ale chyba już czas na was. Na pewno znajdziecie dla siebie jakąś ciekawszą snymulację.
– Nie to miałam na myśli. My też śnimy o świecie, który wykluwa się z jaja.
Chłopiec przez chwilę stoi w bezruchu, jakby nagle zacięła się animacja jego awatara.
– Skąd wiecie o…
– Każde z nas widziało początek – ciągnie Eurynome. – Rysa, pęknięcie, wyklucie. Z górnej skorupki niebo, z dolnej skorupki ziemia.
Teraz wręcz pochmurnieje, jakby dotknięty do żywego tym, że nagle musi dzielić swój sen z czwórką nieznajomych.
– Ale tak naprawdę nigdy nie widzieliśmy tego, co było dalej.
– Bo tego nie wystarczy wyśnić – oświadcza tamten wyniośle. – To trzeba zaplanować.
Fanes macha wirtualną dłonią.
– Planowanie zostawmy dorosłym. Świat nie wykluje się, dopóki coś nie rozbije skorupki od środka.
– Nie ma o czym mówić, dopóki nie wiemy, co oznaczają sny – mówi Ilma. – Jeszcze nie śniliśmy ich wystarczająco długo, nie odsłoniły się przed nami w całej okazałości. Być może coś nam umyka, czegoś brakuje…
– Mój ojciec uważa je za dobry znak. Znak, że w przyszłości będę mógł pójść w jego ślady, a potem jeszcze dalej.
– Na razie sny są tylko chaosem – ucina Pangu. – Powinniśmy zaczekać, aż okrzepną w coś stałego, w coś pewnego.
Eurynome wpatruje się w cyfrowe niebo. Gdyby tylko mogli przetłumaczyć swoje wizje na jeden język, utkać z nich wspólny kod, a potem rozplątać go linijka po linijce i wszystko zrozumieć…
– Mamy tylko kilka kawałków skorupki, których jeszcze nie umiemy skleić w całość.
– Ja cały czas szukam brakujących odłamków. – Chłopiec wzrusza ramionami. – Ale niech wam będzie, wyjdźmy stąd i spotkajmy się na zewnątrz. Byliście kiedyś w Synae5thesii?
Ze snymulacji wychodzi się albo automatycznie po zakończeniu cyklu, albo przez kotwicę. Kotwicą są zwykle odpowiednio oznakowane drzwi, schody lub tunel – i każda wysoka przepaść. Eurynome ma nadzieję, że nie będą musieli skakać z klifu; ich przewodnik sprawia wrażenie kogoś, kto mógłby wpaść na coś podobnego.
Tym razem kotwicą okazuje się przezroczysta kapsuła w przeszklonym szybie. Szczyt wieży ginie gdzieś wysoko w niebie. Z trudem mieszczą się w środku, ku milczącemu niezadowoleniu przewodnika, który odwraca się do nich plecami i skupia na widoku za szybą. Eurynome podąża za jego spojrzeniem. Im wyżej się wznoszą, tym lepiej widać, jak gigantyczna jest metropolia, jak szczegółowo zaprojektowany każdy budynek, jak skomplikowana sieć ulic, jak…
Miasto w jednej chwili pęka niczym bańka mydlana, rozmywa się w kalejdoskopie wizualizacji.
Eurynome zdejmuje hełm, przeciera oczy, rozgląda się dookoła. Widzi go – gramoli się z kokonu fotela jak pisklę wykluwające się z jaja.
Wygląda prawie tak samo jak w snymulacji, ale zamiast wzorzystych malunków zdobiących twarz i oplatających ramiona nosi tylko niewielkie tatuaże cyfrowe na nadgarstkach.
Nie uśmiecha się. Sprawia wrażenie, jakby myślami był gdzie indziej, być może już w dalekiej przyszłości. Zdawkowo kiwa głową i wyciąga rękę jak dorosły.
– Ta’aroa. – Milczy przez chwilę, po czym zaraz się reflektuje: – Możecie mi mówić Taro.
Inkubacja
Niełatwo jest znaleźć wyjście, gdy tak wiele drzwi pozostaje zamkniętych.
Eurynome rozmawia o snach z Tu-metuą, sąsiadką z sekcji Taro. Tu-metua mieszka nie w jaju, ale w wydrążonej łupinie kokosa, a jej brat jest w połowie rybą. Kiedy była młodsza, mama co noc śpiewała jej prastare kołysanki, które rozpędzały wszystkie złe sny. Teraz niewiele pamięta tak z piosenek, jak i ze snów.
Fanes chroni swój sen, ogrzewa go skrzydłami. Wierzy, że trzymają w rękach coś bezcennego, że to właśnie pod gładką skorupką kryje się rozwiązanie zagadki. Jeśli go nie poznają, muszą przynajmniej pamiętać. Podejrzliwie spogląda na dorosłych; w ich oczach nie widzi blasku, który rozbije jajo wszechświata.
Pangu jest przekonany, że czas przyniesie odpowiedź. Najważniejsze to dokładnie poznać tworzywo snu i cierpliwie rzeźbić w jego bryle, odłupując niepotrzebne elementy. Dopiero po odłożeniu młotka i dłuta będzie można przyjrzeć się z dystansu temu, co pozostanie. Pangu każdego dnia uczy smoka nowych kroków. Każdej nocy podtrzymuje niebo, by pozostało oddzielone od ziemi.
Taro zbiera wszystkie kawałki skorupki, jakie udaje mu się znaleźć. Plany centrum miasta i korytarze sekcji mieszkalnych zna już na pamięć; chciałby wreszcie się dowiedzieć, co takiego mieści się na niższych poziomach, na które nie wolno im schodzić. Ukradkiem zagląda przez szyby do szklarni hydroponicznych, gdzie bujna zieleń piętrzy się na zimnych metalowych stelażach.
Ilma myśli o gnieździe kaczki, kiedy na zajęciach wyhodowuje ogród w probówce. Obserwuje, jak kryształki soli rozkwitają w szkle wodnym w falujące wodorosty o wszystkich odcieniach turkusu. Być może nie wystarczy czekać, aż siedem jaj się ogrzeje, a świat się wykluje – potrzeba dla nich odpowiedniego środowiska, odpowiedniego katalizatora, który pobudzi to, co drzemie w środku.
Eurynome śni. We śnie po raz pierwszy widzi w pęknięciu skorupki człowieka. Zniża lot, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Z początku go nie rozpoznaje, bo twarz przysłania mu hełm, a całe ciało ma oplecione przewodami. Dopiero okrążenie później dostrzega oprószone złotem błoniaste skrzydła, które rozpościerają się ponad ziemią i rozsyłają światło na wszystkie strony świata.
Wzrost
– …budowę naziemnych modułów mieszkalnych dla stu kolonistów, sponsorowanych przez korporację NanoSpace…
Eurynome przebiega obok ekranu informacyjnego i wpada do budynku youTopii. Obrzuca salę szybkim spojrzeniem – Taro czeka pogrążony w myślach w swoim fotelu, Fanes mości się w gnieździe ze splątanych kabli. Czekają jeszcze na pozostałych.
– Co to za miejsce, o którym pisałeś?
– Stara baza. – Taro splata przed sobą dłonie, srebrno-złote tatuaże cyfrowe lśnią na nadgarstkach. – Bardzo wczesna wersja naszego miasta, teraz już pusta skorupka pozostawiona sama sobie. Ta prawdziwa jest gdzieś na powierzchni, poza kopułą, zamknięta na trzy kody.
Oczy Eurynome błyszczą. Teraz, kiedy tak wiele wie o świecie, chce poznać go na tyle, na ile to możliwe. Poza tym zwiedzanie starej bazy w wirtualu to już prawie jak wyjście poza kopułę.
– A co, jeśli ktoś nas znajdzie?
– Nie znajdzie. Tym razem zabezpieczyłem nas hasłem. – Taro zniża głos do szeptu. – Mój ojciec nie ma pojęcia, że skopiowałem ten projekt.
Drzwi rozsuwają się. W oddali słychać tupot stóp i małych mechanicznych łapek, uderzenia młotka i dłuta rzeźbiących w bryle snu. Na końcu wiatr przywiewa Ilmę; zjawia się w sali po cichu, jakby nie chcąc spłoszyć drzemiącej w gnieździe kaczki.
Eurynome sięga po gogle i uruchamia snymulację.
Okrągłe pomieszczenie jest chłodne i bezbarwne; widoczne linie siatki niczym niewymazane z obrazu kontury zdradzają sztuczność konstrukcji. Centrum modułu zajmuje obszerny stół, przy ścianach rozmieszczono stanowiska komputerowe. Stanowisk jest pięć, tak jakby zostały przygotowane dla nich samych. Po lewej i po prawej toną w półmroku korytarze prowadzące do dalszych pomieszczeń.
Taro wygodnie sadowi się przy stole.
– Stara baza – podejmuje ponownie. – Tutaj mieszkała pierwsza załoga, kiedy nasze miasto jeszcze nie istniało. To oni stworzyli pierwsze próbki powietrza, wody i roślin.
– Oni dokładnie wiedzieli, co robić, żeby tchnąć w to miejsce życie – zastanawia się głośno Eurynome. – Dlaczego my tego nie wiemy?
– Tak naprawdę nie potrafili niczego ponad to, co potrafią wszyscy dorośli. Poza tym… – Taro robi dłuższą pauzę. – Pierwsza załoga nie wypełniła swojej misji do końca. Ani kolejna, ani kolejna. Całe dekady upłynęły, zanim założono nasze miasto.
Jego słowa budzą w Eurynome nagły niepokój. Czy tak samo będzie z nimi? Czy może stać się tak, że nie znajdą wszystkich odłamków skorupki i nie poznają tajemnicy wyklucia?
I odejdą, zanim jeszcze się urodzą?
Ale z nimi będzie inaczej. Dzień ich narodzin został już dawno zapisany, wszystkie obliczenia zostały poczynione.
Świat coraz bardziej się zmienia. Rośnie. Rozwarstwia się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Tyle nowego musi się teraz zmieścić pod skorupką – tyle snów, planów i projektów. Przyszłość jest jeszcze płynna, bezkształtna, łagodnie otula nabierające konturów miasto. Kiedy wreszcie się skrystalizuje, w jaju może nie starczyć już miejsca na nic więcej.
***
Nad szkolnym biurkiem obraca się wolno hologram wielkiej kuli. Eurynome przechadza się dookoła, z zapałem stukając w interaktywne punkty rozmieszczone w wybranych miejscach; Fanes kręci się na fotelu obok, od czasu do czasu ziewając. Treści wyświetlających się kolejno infografik płynnie prześlizgują się z okularów powiększających do wszczepów pamięciowych.
Wielka kula nie przedstawia modelu Marsa.
Na zajęciach uczą się teraz o świecie, który istniał przed tym, zanim powstało miasto. O Ziemi. Tata jednak nie żartował – naprawdę przylecieli tutaj na statku. To znaczy dorośli, bo wszystkie dzieci urodziły się już pod skorupką.
Rodzice zrobili się zresztą nieco bardziej rozmowni. Zdają się wspominać przeszłość z pewnym rozrzewnieniem, mimo że ich planeta została zniszczona i musieli na zawsze ją opuścić – wyjałowioną z surowców, podziurawioną wybuchami bomb, pooraną bruzdami klęsk żywiołowych i ekologicznych. Wsiedli na statek, a tam zapadli w sen i wiele miesięcy płynęli przez przestrzeń kosmiczną, by obudzić się pod skorupką. Tyle samo, ile na swoje narodziny czekała Eurynome.
Największym zaskoczeniem jest jednak to, że Ziemię i Marsa dzieli odległość nie w czasie, a w przestrzeni.
Przycisk uruchamia krótką animację. Eurynome jak zahipnotyzowana wpatruje się w symulację przedstawiającą zmiany klimatyczne. Niebieskie linie wcinają się w głąb lądu, niebieskie plamy wymazują linie brzegowe i zabarwiają zielone obszary na mapie. Przejście. Rzeki płyną szerokimi alejami między szpalerami na wpół zatopionych budynków, nad opustoszałymi miastami górują kamienne statuy. Przejście. Obdarci ludzie przechadzają się wśród łanów uschniętych zbóż. Przejście. Korony drzew czernieją pod bursztynowym niebem, powoli zasnuwane gęstymi kłębami dymu.
Eurynome skrupulatnie notuje liczby, dane i statystyki. Każdy przycisk nasuwa nowe pytania. Czy Ziemia też kiedyś wykluła się z jaja? Czy przed Ziemią była jeszcze inna Ziemia? Czy nowy świat czeka w przyszłości taki sam koniec?
Tutaj wszyscy uczą się, jak wykorzystywać każdą kroplę wody, każdy oddech, energię każdego promienia słońca. Pod skorupką nie ma wojen, kryzysów ani powodzi.
– Czy są jakieś pytania?
– Tak – odzywa się głos z drugiego końca sali. – Dlaczego są tutaj tylko daty z dwudziestego pierwszego wieku?
– Żeby ci się implant nie przegrzał, Yared – rzuca ktoś ze stanowiska obok.
– Na razie poznajemy dzieje najnowsze. – Nauczycielka nie daje się zbić z tropu. – Interesują nas te wydarzenia, poprzez które historia Ziemi łączy się z naszą historią.
– Ale nasza historia zaczęła się całe stulecie wcześniej – nie poddaje się Yared. – Dlaczego nie uczymy się o przelotach sond albo o przejazdach łazików, albo pierwszym locie załogowym, albo…
– Cieszy mnie twój zapał, Yared. – W spokojnym dotąd głosie pobrzmiewa lekkie zniecierpliwienie. – Na to też przyjdzie czas, ale na obecnym etapie nauki nie są to dla nas treści najistotniejsze.
– To wszystko wydarzenia przełomowe dla naszej historii.
– Z ziemskiej perspektywy; perspektywy twoich rodziców, jak się domyślam? Nie bez powodu uczymy się właśnie o zmianach klimatu, o wojnach surowcowych, o kryzysie nuklearnym. Chodzi przede wszystkim o to, żeby wyciągnąć odpowiednie wnioski i więcej nie popełnić tych samych błędów.
Wszystkie oczy wpatrują się w Yareda, ale ten tylko odmrukuje coś pod nosem i wraca do swojego hologramu.
– Czy są jeszcze jakieś pytania?
Rysa
Nad miastem zapada zmrok, ulice centrum rozpalają się światłem latarni ulicznych. Znad szklanej balustrady tarasu Synae5thesii Eurynome obserwuje nielicznych już o tej porze przechodniów. Przy stole Ilma i Fanes pogryzają słodko-pikantne śnieżki mrożone ciekłym azotem. Taro w skupieniu studiuje interaktywny plan najniższych poziomów miasta, dolnej skorupki jaja; smok Pangu tańczy między talerzykami, na których trzęsą się kolorowe galaretki. Z sufitu zwieszają się błękitne światłowody ozdobnej lampy, długie parzydełka fluorescencyjnej meduzy.
Dorośli stale są w ruchu, nawet kiedy stoją w miejscu; stale są zajęci, nawet kiedy odpoczywają. Stawiają kroki w jednakowym, tylko sobie znanym rytmie. Za bardzo się spieszą, by unieść głowy i spojrzeć w niebo.
I jest też ktoś, kto wcale się nie spieszy. Leży z rękami założonymi za głową na podświetlanej ławce w parku, wpatrując się w sztuczne gwiazdy. Eurynome pamięta go, ale dopiero teraz nasuwa się jej pytanie.
– Myślicie, że on też może być śniącym?
Fanes wychyla się za balustradę, obracając w palcach patyk ze śnieżką.
– Yared? Nie wydaje mi się. Zbyt wiele w nim z dorosłego. Zachowuje się, jakby przeżył już wszystko, ale nigdy nie poznał tajemnicy. Błysnęła mu tylko przed oczami i zniknęła bezpowrotnie.
– On może coś wiedzieć – odzywa się Ilma. – Słyszałam, że jego rodzice pracują przy maszynach poza kopułą.
Taro na chwilę unosi wzrok znad mapy.
– Tylko nie podawaj mu żadnych haseł, dopóki się nie upewnisz, że jest jednym z nas.
Eurynome mruży gołębie oczy pod ciemnymi brwiami; spojrzenie znów sfruwa na dolny poziom, przysiada na gałęzi drzewa w parku. Siedem jaj, siedem snów. Czy to jest kolejny odłamek skorupki, którego szukają?
Na prowizoryczny firmament wzeszły już oba księżyce – opromieniony aureolą Fobos i maleńka iskierka Deimosa. Ich odbicia falują na wodzie, odbicia ich odbić lśnią w oczach Eurynome. Żadne z nich nie jest prawdziwym niebem, ale prawdziwe niebo nie jest jeszcze gotowe; projekcja na kopule to najbliższe, co przypomina jego przyszły kształt.
Eurynome przysiada na brzegu sadzawki. Uśmiecha się lekko, kiedy odnajduje na nocnym niebie gwiazdozbiór Gołębia. Ptak krąży nad swoim gniazdem, czuwa nad jajem grzejącym się w łuskowatych objęciach.
Zgrzyt. Na gładkiej skorupce pojawia się rysa. Niebo mruga niczym gigantyczne oko, mruga raz, drugi, trzeci, a potem gaśnie.
Zanim iluzja rozświetla się na nowo, oboje długo widzą tylko pustą biel kopuły. Yared śmieje się krótko i z ociąganiem podnosi z ławki. Wydaje się w jakiś sposób usatysfakcjonowany, zupełnie jakby wcale nie przyszedł tu obserwować gwiazd, ale czekał na awarię projektora.
– Który to już raz w tym tygodniu? Dziesiąty? – pomrukuje pod nosem, na wpół do niej, na wpół do siebie. – Mówię ci, pewnego dnia coś zgrzytnie, skrzypnie, trzaśnie i wszyscy obudzimy się w jakiejś pustej przestrzeni, na matrycy rzeczywistości. Albo jako mózgi w słojach.
Eurynome spogląda w górę, ale zamiast Gołębia widzi jedynie pięć rozrzuconych na niebie kropek.
– Ta kopuła to tylko skorupka jaja. Kiedy nadejdzie czas, z jaja wykluje się prawdziwy świat i wszystko się zmieni.
Odwraca się, czując na sobie badawcze spojrzenie.
– Prawdziwy świat? To znaczy, że nigdy dotąd nie widziałaś prawdziwego świata?
– Nikt go nie widział. Świat poza skorupką jeszcze nie istnieje, dopiero kształtuje się z chaosu.
– Doprawdy? – dziwi się Yared. – Moi rodzice wciąż o nim opowiadają, a sami widują go codziennie. Pewnie mieszkasz w jednej z tutejszych sekcji, co? Stąd dorośli nigdy nie wychodzą poza kopułę.
Eurynome nie dostrzega Gołębia, ale słyszy, jak nerwowo trzepocze skrzydłami. Skorupka nagle wydaje się dla niego za mała. Chce wiedzieć, czy na zewnątrz jest coś więcej niż maszyny podtrzymujące jajo przy życiu.
– Co ci o nim opowiedzieli?
Pęknięcie
Z centrum przedostają się na niewielką stację. Kilka minut później przyjeżdża metro i zabiera grupkę zmęczonych dorosłych w identycznych błękitno-czarnych kombinezonach. Eurynome przestępuje z nogi na nogę; nigdy wcześniej nie wyjeżdżała poza miasto.
Nigdy wcześniej nie była poza skorupką.
Pospiesznie zajmują ostatnie wolne miejsca w wagonie. Pociąg ziewa i gładko sunie dalej, przygaszone twarze pasażerów odbijają się w szybach jak zatarte wspomnienia.
Stacja, na której wysiadają, prowadzi do jednej z naziemnych sekcji, gdzie moduły są mniejsze i gęsto skupione – na każdym piętrze mieszczą się ich trzy. Przestrzeń wspólną stanowi ciasny korytarz, w którym mijają się przechodzący. Budynek szczerzy metalowe zęby schodów, kłapie kolejnymi paszczami drzwi. Kiedy zatrzymują się przed wejściem do modułu, Eurynome zaczyna się obawiać, co zastanie w środku, jednak szybko oddycha z ulgą.
Wnętrze jest urządzone prosto, ale przytulnie. Sztuczne okna pozwalają zapomnieć o niewielkiej powierzchni, ze sterylnych białych mebli zwieszają się miękkie tkaniny z frędzlami, ściany zdobią kolorowe okładziny w geometryczne wzory. Te w pokoju Yareda niemal całkowicie zasłaniają animowane krajobrazy: fale obmywające piaszczysty brzeg, drzewa zieleniące się wśród surowych skał, śmieszne garbate zwierzęta idące jeden za drugim przez pustynię.
– Podobają ci się, co? To zdjęcia rodziców sprzed odlotu. Chciałbym kiedyś sam polecieć na Ziemię i zobaczyć te miejsca na własne oczy.
– Yared, przecież tego wszystkiego już tam nie ma – sprostowuje ostrożnie Eurynome. – Będziemy musieli stworzyć świat od początku.
– Ziemia wciąż się kręci. Nie wszystko zostało zniszczone. Chciałbym przynajmniej zobaczyć, jak żyje się tam teraz ludziom.
– Na Ziemi ciągle mieszkają ludzie?
– No pewnie. A jak myślałaś, skąd ciągle przylatują nowi koloniści? – Eurynome nie przyznaje się, że w ogóle o tym nie myślała. – Zresztą tak naprawdę jest nas bardzo niewielu. Sprowadzają jakąś setkę pracowników raz na kilka lat. Wcześniej przez całe dekady przylatywały tutaj tylko maszyny.
Yared mówi długo. Mówi o czasach, kiedy jajo jeszcze nie istniało, a cała ziemia była pustkowiem, przez które przetaczały się burze piaskowe. Rodzice ich rodziców wciąż wysyłali ze swoich stacji skrzydlatych posłańców, by na pustkowiu znaleźli wodę.
– Zbudowali pierwsze sondy – opowiada – ale okazały się zbyt słabe, by choćby rozwinąć skrzydła. Potem wysłali orbitery, które krążyły wokół ziemi, ale nigdy na niej nie wylądowały. Następne były lądowniki; te padały z wyczerpania, kiedy tylko przycupnęły na skałach. Tylko łazikom udało się wyruszyć dalej w wędrówkę po pustyni, ale nawet ich czas był policzony.
– Żaden z posłańców nie wrócił?
– Niektórzy zdążyli wysłać wiadomość, zanim stracili łączność ze stacją. Okazało się, że trafili na ślad wody. Czapy lodowe, para w atmosferze, krople uwięzione w skałach. I rodzice naszych rodziców odczytali to jako znak.
– Czy nie wiesz, że dorośli już wszystko zaplanowali i obliczyli? – przerywa mu Eurynome. – Musimy tylko czekać. Kiedyś nad nami otworzy się prawdziwe niebo, a z nieba spadnie woda i użyźni całą pustynię.
– Fałszywe proroctwa. A ta historia o jaju wszechświata? Pewnie produkują je w laboratorium, specjalnie dla takich jak wy, dzieci spod kopuły. Nasi rodzice zbłądzili, ale uparcie idą pod wiatr i szukają drogi w burzy piaskowej.
– I właśnie dlatego tu jesteśmy: żeby stworzyć tutaj życie, kiedy już ją wytyczą.
– Tutaj nie ma życia, Eurynome. Całe piętra maszyn pracują, żeby podtrzymać jego namiastkę, ale nic nie zapuści tu korzeni, nic nie rozkwitnie. Nic nie wyda owocu.
– Dlatego że jeszcze tego nie doczekaliśmy? Drzewo nie przypomina nasiona, z którego wyrosło, a ptak nie jest podobny do jaja, z którego się wykluł.
– Nie na każdej ziemi wyrośnie drzewo, nie z każdego jaja wykluje się ptak. To miejsce nie jest rajskim ogrodem, a tylko oazą na pustyni. Mirażem, który ścigają nasi rodzice.
Eurynome mocno zamyka w ramionach swój sen, żeby Yared nieostrożnym gestem nie strącił go na ziemię. Pod palcami na gładkiej powierzchni snu wyczuwa pęknięcie. W głosie Yareda nie ma zniecierpliwienia, ale nie podoba jej się ten natchniony, nieznoszący sprzeciwu ton, chce strząsnąć z siebie niepokojące myśli, które ze sobą niesie.
– Skąd to wszystko wiesz? – Gołębie oczy nabierają orlej drapieżności. – Czy to coś, co ci się przyśniło?
– To wszystko prawda. – Yared zadziera głowę, jakby urażony. – Wystarczyłoby wyjść na zewnątrz, żeby się o tym przekonać. Rodzice mówią, że tam ciągle można znaleźć mnóstwo śladów po dawnych czasach.
– Nie możemy wyjść na zewnątrz – protestuje Eurynome. – Świat poza kopułą nie jest jeszcze gotowy.
– Mówisz, jakby to był jakiś inny świat – dziwi się Yared. – Nie ma jednego bez drugiego, Eurynome. Wszystko, co mamy pod kopułą, pochodzi z Ziemi.
Wyklucie?
– Fanes miał rację. On nie jest śniącym.
Znów są w Gnieździe, jak Taro nazwał snymulację starej bazy. W uplecionym z przewodów schronieniu, ukrytym przed oczami dorosłych, ich wizja jest bezpieczna.
– Ale Ilma też miała rację. Jego rodzice opowiedzieli mu wiele o świecie na zewnątrz. O maszynach, które dotarły tu przed ludźmi, o Ziemi sprzed czasów katastrof.
– Na zewnątrz? – pyta podejrzliwie Taro. – Teraz powinien nas zajmować przede wszystkim świat pod skorupką. Nie możemy pozwolić, żeby nasze sny zamarzły, żeby zasypała je burza piaskowa.
– Każdy odłamek może być tym, którego szukamy.
– Ziemia to przeszłość, a przeszłość jest tylko surowym tworzywem – dodaje Pangu. – Czasem trzeba odrzucić elementy, które nie pasują do całości. A zwłaszcza elementy, które już kiedyś się nie sprawdziły.
Ich wizja jest bezpieczna, ale wciąż niekompletna. Skąd mogą wiedzieć, co odrzucić, jeśli nie mają pełnego obrazu? Eurynome coraz bardziej się niecierpliwi; nie chce czekać, chce rozwinąć skrzydła i zobaczyć cały świat z wysoka.
Na kolejne spotkanie w Gnieździe nie przychodzi. Nie mówi Fanesowi i pozostałym, że w wirtualu czuje się jeszcze mniej prawdziwa niż zwykle. Zaczyna się obawiać, że pewnego ranka zamiast swojej twarzy zobaczy w lustrze siatkę poligonów. Albo że jej ciało zacznie znikać, aż stanie się zupełne niewidzialna.
– Byłeś kiedyś na zewnątrz, Yared? – zagaduje na szkolnej przerwie, dłubiąc widelcem w sałatce.
– Nie – przyznaje niechętnie Yared, jakby przyłapany na oszustwie. – Ale byłem blisko, tuż przy samym wyjściu. Namówiłem rodziców, żeby pokazali mi skafandry. Zanim się zorientowali, rozmawiałem z nimi przez mikrofon zza wizjera hełmu.
Sałatka smakuje jak papier. Mokry, lodowaty papier.
– Nie, nie pozwoliliby mi wyjść. Może gdyby wybrać się tam w któryś dzień wolny, odpowiednio wcześnie, kiedy jeszcze nikogo nie ma…
Eurynome nie jest pewna, czy powinna to rozumieć jako swobodną myśl, czy jako propozycję. Możliwe, że Yared celowo sformułował to właśnie w taki sposób, czekając na jej reakcję.
– Myślisz, że mogłoby się udać?
– Czemu nie? Tylko wyjrzelibyśmy za drzwi i zaraz wrócili. Nikt nawet by się nie spostrzegł.
A więc jednak propozycja. Eurynome nie przyjmuje jej, ale i nie odrzuca.
Do czasu.
Spotykają się na krótko przed świtem. Eurynome wciąż przeciera sklejone snem oczy; Yared obraca w dłoniach kartę magnetyczną.
Mdły półmrok rozświetla się łagodnie. Rzędy skafandrów ciągną się przez całą długość pomieszczenia niczym galeria zapomnianych posągów, armia uśpionych wartowników.
Zatrzymuje się w niewielkiej sekcji dziecięcych skafandrów, przegląda w wizjerze hełmu. Wielokrotnie brała udział w ćwiczeniach procedur awaryjnych, a teraz wydaje jej się, że nic nie pamięta. Mechanicznie powtarza wyuczone kroki. Zakłada obcisły strój z poliestru, potem kombinezon chłodzący owinięty plastikowymi rurkami i słuchawkę z mikrofonem. Otwiera właz z tyłu skafandra, wsuwa stopy w ogromne buty, zgina palce w niewygodnych rękawicach, odrobinę skraca rękawy.
Wdech, wydech.
System monitorujący wyświetla szereg ikon i komunikatów podświetlonych na zielono. Eurynome minimalizuje interfejs i spogląda przez wypukłą szybkę. Powolnym, ociężałym krokiem kieruje się do wyjścia ewakuacyjnego, gdzie lśni kręgiem światła uchylony właz do śluzy powietrznej.
– Lepiej będzie nie odchodzić za daleko.
– Tylko kilka kroków.
Zatrzaskuje się wejście do wnętrza skorupki, otwiera się wyjście do prawdziwego świata. Teraz, kiedy Eurynome stoi tuż przed jego progiem, nagle ogarniają ją wątpliwości. Prawdziwego? Nie, świat jeszcze się nie wykluł, skorupka jeszcze nie pękła.
Wdech, wydech.
Pierwszym, na co zwraca uwagę po wyjściu, jest senne niebo koloru stali; bezgwiezdne, bezksiężycowe, bezsłoneczne niebo, zawieszone poza czasem i przestrzenią. Tylko tyle – jest zbyt oszołomiona, żeby sprecyzować, czy świat na zewnątrz jawi jej się jako fascynujący, czy odrażający.
Rzecz jasna, na kilku krokach się nie kończy.
Odłamki skał sucho chrzęszczą pod stopami, kiedy oboje mijają pancerne pojazdy i pękate zbiorniki stacji uzdatniania wody. Eurynome wyciąga głowę i ciekawie rozgląda się na boki, chcąc pochwycić jak najwięcej strzępków zakazanej wiedzy. W niskim budynku, który przycupnął obok kopuły, rozpoznaje starą bazę. Zagląda przez szklaną pokrywę do okrągłej kadzi, w której bulgocze zielona zawiesina alg. Tu i ówdzie z rdzawej ziemi wyrastają radioteleskopy, ich czasze zwracają się ku niebu niczym gigantyczne słoneczniki. Dalej rozciągają się połacie paneli fotowoltaicznych, wielkich plastrów miodu, które za dnia ociekają płynnym złotem promieni słońca.
Wdech, wydech. Systemy skafandra działają poprawnie. W oddali biją skrzydłami turbiny wiatrowe, na niebie wiją się czarne węże dymu wypełzające z kominów fabryk. Na rozległym lądowisku marzną ziemskie frachtowce.
Czas w końcu budzi się i daje o sobie znać. Słońce małe jak biały karzeł leniwie wspina się ponad horyzont, obrzucając ziemię chłodnym spojrzeniem. Głucha cisza spowija Meridiani Planum.
Najpierw zauważają odciśnięte w regolicie koleiny, ciągnące się przez pustkowie i znikające za niewysokim wzniesieniem.
Ślady kończą się na kołach dziwacznego urządzenia, ledwie widocznych, niemal zupełnie grzęznących w ziemi. Ponad ziemię wystaje tylko skrzydło panelu słonecznego, zapiaszczonego i zardzewiałego, i coś, co kiedyś musiało być kamerą, umieszczone na długim maszcie.
Kamery, przypomina sobie Eurynome. Nerwowo ogląda się za siebie, wypatrując nadjeżdżającego po nich pancernego pojazdu, ale nic nie mąci martwego bezruchu pustyni.
Yared przyklęka przy urządzeniu, przeciera rękawicą piasek ze szklanych oczu. Potem zrezygnowany opuszcza dłoń.
– Nawet nie wiedziałem, że jest z nim tak źle. Wyobrażałem sobie, że będzie tu stać jak posąg, na cokole, opatrzony pamiątkową tablicą.
Eurynome przez chwilę marszczy brwi, po czym jej twarz rozjaśnia zrozumienie.
– To…
– Opportunity. Jeden z posłańców. Wędrował przez pustynię całe piętnaście lat. To znaczy ziemskich lat. Osiem naszych. Wiele udało mu się w tym czasie zobaczyć. Otchłanie kraterów i okruchy meteorytów, burze piaskowe przetaczające się przez ziemię i cirrusy płynące po niebie. Spotkanie Fobosa i Deimosa ze Słońcem.
Wygasłe oczy kamer spoglądają nieruchomo w dal.
– Ale wciąż za mało, by móc przekazać stacji, że istnieje tutaj życie.
– A jednak tu jesteśmy. Czy to nie znaczy, że się udało?
– Ciekawe, czy my też tak skończymy. Zagrzebani w piachu, z pustymi oczami i przetrąconymi skrzydłami, do końca czekając na cud.
Eurynome milczy.
Ogląda się za siebie, tym razem nie wiedziona strachem, ale tknięta niejasnym przeczuciem. Coś się zmienia. Miasto za wzgórzem wydaje jej się teraz nie centrum wszechświata, a niepozornym kopcem; nie skorupką, a zarodkiem uśpionym pod wielką kopułą nieba.
I jest coś jeszcze. Przez pustynię sunie w ich stronę pancerny pojazd.
Wdech, wydech.
Gniazdo
Kolejne godziny zostają stłoczone w sterylnych ścianach miejskiego szpitala. Nikt nie wie, co zrobić z jej nieplanowanym wykluciem. Czy to naprawdę było wyklucie? Lekarze sprawdzają ją od stóp do głów trzeszczącym licznikiem, mierzą temperaturę i ciśnienie, pobierają krew do badań i zadają mnóstwo pytań. Eurynome czasami słyszy dobiegające zza drzwi znajome głosy, ale tego dnia nie widzi się już ani z Yaredem, ani z rodzicami. Na noc zostawiają ją pod opieką androida.
Eurynome, wyczerpana wyjściem na zewnątrz i całodniowym pobytem w szpitalu, szybko zasypia.
Kiedy budzi się rano, nie może sobie przypomnieć, co jej się śniło.
Przez następny tydzień seria badań codziennie się powtarza, jakby przez jej przedwczesne narodziny świat pod kopułą zaciął się w jednym punkcie i nie mógł rozwijać się dalej. Lekarze krzątają się nerwowo, usiłując sztywną rutyną podtrzymać zagrożoną iluzję. Wreszcie, upewniwszy się, że wszystkie wyniki są w normie, wypuszczają ją z modułu szpitalnego.
Rodzice z trudem zmuszają się, by zamienić z nią parę słów. Wyglądają, jakby postarzeli się o kilka lat; na nich pęknięcie skorupki też musiało odcisnąć swoje piętno.
Eurynome przechadza się wśród porzuconych odłamków. Dorośli ze znalezionych przez siebie okruchów naprędce układają własne wersje historii.
– …których w ubiegłym tygodniu odnaleziono na powierzchni Meridiani Planum, właśnie opuścili szpital. Jak informuje doktor Chen, u dzieci nie zostały stwierdzone objawy choroby popromiennej. Eirene Stamos i Yared Horowitz będą pozostawali pod stałą opieką…
– Systemy skafandrów wskazywały zużycie dwunastu procent zapasów tlenu. Gdyby nie szybka interwencja oddziału ratunkowego, całe zajście mogłoby skończyć się tragicznie.
– …dopiero początek problemów, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć, jeśli rozbudowa kolonii będzie postępowała w obecnym tempie, bez względu na koszty ludzkie i ekonomiczne. Stanowczo domagamy się zwiększenia regulacji…
– …co przy aktualnym stanie rozwoju technologicznego stwarza liczne zagrożenia dla prawidłowego rozwoju dziecka…
– Pani Stamos, czy zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka pytań?
Drzwi windy zamykają się, zmieniając wszystkie głosy w jednorodny szum.
***
Wydaje się, że w gnieździe uwitym ze snów i przewodów panuje jeszcze większa cisza niż zazwyczaj. Eurynome rozgląda się po sali, po czym zajmuje miejsce obok Fanesa. Kiedy zatrzymuje się na końcu wirtualnego korytarza, długo waha się, zanim naciśnie przycisk przy drzwiach.
Odmowa dostępu.
Eurynome podaje hasło jeszcze raz. I jeszcze raz, i kolejny. W końcu rezygnuje, zrzuca gogle i opada na miękkie oparcie fotela.
– Eurynome? Co tutaj robisz?
Na dźwięk znajomego głosu niemal zrywa się na równe nogi. Z początku nawet nie wie, gdzie jest; dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że musiała zasnąć w salonie. Nie może sobie przypomnieć, czy coś jej się śniło.
Na twarzy Fanesa malują się ulga i zakłopotanie.
– Więc… czujesz się już lepiej?
– Uważaj, bo też się napromieniujesz – wtrąca półszeptem Taro, ostrożnie cofając się o krok.
– Nic mi nie jest – protestuje głośno Eurynome; zniża głos, przypominając sobie, że nie znajdują się wewnątrz snymulacji. – I lepiej podaj mi to nowe hasło, Taro. W wirtualu na pewno nie grozi ci napromieniowanie.
Cztery pary oczu błądzą po jej twarzy.
– Cała nasza wizja jest zagrożona, Eurynome. – Taro zakłada ręce na piersi, a jego srebrno-złote tatuaże lśnią jak ostrza noży. – Zbyt wiele się zmieniło. Jeszcze nie znaleźliśmy wszystkich odłamków, a ty już rozbiłaś skorupkę. Nie ustaliliśmy ostatecznej wersji historii, a ty już ułożyłaś jej dalszy ciąg.
– Każde z nas na własną rękę szukało brakujących elementów.
– To nie to samo co studiowanie projektów i przeglądanie atlasów. A może – mierzy ją surowym spojrzeniem – dalszy ciąg dopisał ktoś inny?
Eurynome lekko opuszcza głowę.
– W pewnym sensie on też stał się częścią naszej wizji. Ale odkrycie jest moje i tylko moje, Taro.
– Na to nie mogę się zgodzić. Przecież on nie jest śniącym; mówiłaś, że nawet nie wierzy w wyklucie.
– Sześć złotych jaj i siódme kukułcze – wzdycha z niezadowoleniem Ilma.
– Eurynome i ja śnimy ten sam sen – odzywa się Fanes; jasne włosy płoną chłodnym światłem. – Nie możemy zostać rozdzieleni.
Jedno śniło go od zewnątrz, drugie od wewnątrz, przechodzi Eurynome przez myśl. Nagle ma wrażenie, jakby wszystko, co się wydarzyło, było w jakiś sposób nieuniknione.
– Świat jest większy, niż nam się wydawało, Taro – zaczyna ostrożnie. – Widziałam niebo poza kopułą…
– Tę wielką żółtą chmurę pyłu? – krzywi się Taro. – Świat jeszcze nie istnieje; to tylko projekt, nad którym pracujemy. A niebo będzie takie, jakim je stworzymy.
Eurynome nie mówi już nic więcej. Jak mogłaby przekazać im coś, czego sami nie doświadczyli? Yared stał tuż obok niej i nawet on nic nie rozumiał.
Zabierają swoje sny i rozchodzą się do sekcji mieszkalnych; na wirtualnych drzwiach osiadają pierwsze drobinki kurzu. Będą potrzebowali dużo czasu, zanim ich wizja znów stanie się spójną całością, a każde z nich będzie znało swoją rolę i miejsce. Stwarzanie świata na nowo to niełatwe zadanie.
W powietrzu unosi się zapach nieistniejących szafirków, mieniące się tęczowymi barwami hologramy ptaków przefruwają z drzewa na drzewo. Pod sztucznym niebem embriony śpią w swoich skorupkach, żywiąc się na wpół ukształtowanymi majakami.
Sny o lataniu
Suche odłamki skał chrzęszczą pod stopami. Nowoczesny, dopasowany skafander pozwala iść lekkim krokiem, przezroczysty hełm nie ogranicza pola widzenia. Nieliczni technicy pracują przy maszynach, tuż obok przejeżdża pancerny pojazd, ale nikt nie zwraca na nią uwagi.
Wdech, wydech.
W pobliżu terenu lądowiska zgromadził się niewielki tłum. Ze środka półokręgu na grupę kolonistów spogląda okiem kamery pojazd o sześciu kołach i lśniących panelach słonecznych. Stoi na cokole, opatrzony pamiątkową tablicą.
Przychodzący sygnał wyrywa Eurynome z zamyślenia.
– W końcu znaleźliśmy dla niego lepsze miejsce. – Dźwięk w nowej słuchawce jest czysty i wyraźny.
– Wygląda prawie jak prawdziwy. – Eurynome uśmiecha się lekko. – Ten wreszcie będzie mógł przekazać, że istnieje tutaj życie.
– To Opportunity dla nowego świata. Tego, który wykluje się z jaja. Potraktujcie go jako mój wkład w wasz mit kreacyjny; albo uwierające ziarenko piasku między wierszami.
Eurynome poważnieje.
– Więc co zamierzasz teraz zrobić, Yared? Wrócić na Ziemię?
– Nie ma powrotu do raju. Trzeba by cofnąć się w czasie, nie przestrzeni.
– Jest. Teraz już nie popełnimy tych samych błędów. Tutaj będziemy mogli zacząć wszystko od nowa.
– Jak bogowie stwórcy?
– Jak ludzie.
– Może i wyrośnie tu drzewo, może i wykluje się ptak. Ale owoc pada niedaleko od drzewa, a młody ptak naśladuje dorosłego. Prawda, Eurynome?
– To wcale nie znaczy, że nie idziemy naprzód, Yared.
– Zawsze jest coś, co każe nam opuścić raj i iść na przekór burzy piaskowej. Opportunity, Curiosity, Spirit – wylicza Yared. – Sposobność, Ciekawość, Duch. Oby kiedyś zaprowadziły nas w lepsze miejsce. Wiesz, że kilka lat świetlnych stąd istnieje inna Ziemia?
– Nie bałbyś się, że możesz nigdy tam nie dotrzeć?
– A ty, Eurynome? Nie boisz się, że możesz nigdy nie zobaczyć wyklucia?
Eurynome nie odpowiada od razu.
– Wierzę w swój sen.
– Skąd masz pewność, że to w ogóle twój sen?
– Nieistotne, jak to wszystko się zaczęło. Teraz nie ma już chaosu i niejasności. Potrafię oddzielić niebo od oceanu; potrafię latać i tańczyć na falach. A sen zaczyna się spełniać.
– Obyśmy doczekali tego dnia – odpowiada bez przekonania Yared. – Obyśmy kiedyś poczuli na twarzach morską bryzę.
Przez miejski park przetacza się świeży podmuch sztucznego wiatru, niosąc zapachy kwiatów z odległej przyszłości. Eurynome wspina się po schodach prowadzących do Synae5thesii, chalazie rozpiętej między centrum a kopułą.
Mars zdążył obiec Słońce, odkąd ostatni raz spotkali się całą piątką.
Czas na swój sposób dotknął każdego z nich. Szkice i plany Ta’aroy wniknęły głęboko pod jego skórę; każdy gest wytatuowanych rąk zdaje się być precyzyjnie odmierzony i mieć w sobie demiurgiczną moc. Złota czupryna Fanesa pociemniała, nie przypomina już słońca okolonego promieniami, i nawet wesołe ogniki w jego oczach nieco przygasły. W muskularnym olbrzymie trudno rozpoznać dawnego Pangu. Odkąd chwycił swój młotek i dłuto, by kształtować tę twardą ziemię, ziemia również zaczęła kształtować jego. Małego mechanicznego smoka zastąpiły potężne roboty górnicze. Ilmatar, zawsze zwiewna i ulotna, jakby nabrała esencji. Zstąpiła z obłoków, wynurzyła się z wody – teraz stąpa pewnym krokiem po suchym lądzie.
Za trzy dni odjeżdża z miasta jednym z pancernych pojazdów, bo na Meridiani Planum powstaje nowa kolonia. Od tej pory będzie ich odwiedzać tylko jako hologram, jeszcze bardziej eteryczna niż dawniej.
– Kaczka złożyła siedem jaj, pamiętasz? – mówi pół żartem, pół serio. – Świat wykluje się ze wszystkich siedmiu, nie mogę opiekować się tylko jednym z nich.
Eurynome uśmiecha się smutno.
– Ale jedno było inne niż sześć pozostałych.
– Sześć złotych jaj i siódme żelazne. Chociaż… kto wie, które było żelazne. Może siódme, może pierwsze albo trzecie.
Eurynome obejmuje Ilmę, dopóki jeszcze jest prawdziwa; a przynajmniej na tyle prawdziwa, na ile pozwalają okoliczności.
– Nieważne które. Po prostu nie zapomnij o tym pierwszym.
– Zawsze możemy się spotkać w snymulacji – podsuwa Fanes.
– Nie krępujcie się. – Taro przewraca oczami. – Nie mogę się doczekać, aż urządzicie sobie piknik w moim nowym projekcie.
– Może tym razem to ja zaproszę was do projektu Ophion – podejmuje Eurynome. – Pokażę wam, czego w ciągu pięćdziesięciu lat dokona nasza tarcza magnetyczna. Długo śniłam ten sen; teraz wreszcie nabiera realnych kształtów.
– To byłaby miła odmiana – wzdycha ciężko Pangu. – Ja w ostatnim ze snów umarłem z wyczerpania. Moje ciało zaczęło wrastać w ziemię, ręce i nogi zmieniły się w góry, żyły w rzeki i potoki, włosy w łany trawy, a moje ostatnie tchnienie w wiatr. Potem oczy wypadły z oczodołów i zaczęły unosić się do nieba. Lewe zmieniło się w Fobosa, prawe w Deimosa.
– To na pewno z przepracowania. Pozostaje nam mieć nadzieję, że Ophionowi powiedzie się podróż nie tylko w czasie, ale i przestrzeni – podsumowuje Taro.
Ilma unosi smukły kieliszek z drinkiem dymiącym suchym lodem.
– Za powodzenie projektu Ophion.
Sen Eurynome opuszcza gniazdo, rozpościera skrzydła i wzbija się do lotu.
Po pierwszych nieudanych próbach tarcza magnetyczna projektu Ophion zawisa na orbicie. Generator pola niczym wielki wąż rozwija potężne cielsko między Marsem a Słońcem. Głowę zwraca w kierunku rozżarzonej gwiazdy, rozpalając się jej ognistym blaskiem. Ogon owija wokół zamarzniętej planety, osłaniając ją przed zabójczym promieniowaniem.
Eurynome regularnie odczytuje najnowsze raporty, odmierzając czas kolejnymi okrążeniami.
Będzie cierpliwie czekać, aż rozrzedzona atmosfera uformuje się w zwartą skorupkę; aż pod eteryczną powłoką zacznie wzrastać ciśnienie i temperatura powietrza, a na biegunach zaczną topnieć odwieczne czapy lodowe. Aż na rdzawą ziemię spadnie ożywczy deszcz, a z każdej kropli wyrośnie drzewo albo kwiat, albo źdźbło trawy. Aż po raz pierwszy zobaczy wśród porzuconych odłamków człowieka.
Ofion strzeże jaja wszechświata i będzie nad nim czuwał, aż skorupka pęknie.