– Jak masz na imię? – pyta Dziewczynka w Niebieskiej Sukience, obserwując go badawczo.
– Javier – odpowiada jej cicho chłopiec, patrząc w podłogę.
Mówienie do ludzi, kiedy patrzy się w podłogę, jest niegrzeczne i stanowi oznakę braku wychowania. Ojciec zbeształby Javiera, gdyby go teraz słyszał, w domu czekałby go dwugodzinny wykład o kulturze rozmawiania. Ojciec chłopca jest dyplomatą – o rozmowach wie wszystko, z wyjątkiem może tego, jak prowadzić je z synem.
Javier nie chce uchodzić za źle wychowanego. Obawia się jednak, że podjęte środki ostrożności są konieczne, ponieważ Dziewczynka w Niebieskiej Sukience nie istnieje.
Siedzi na głębokim fotelu w strefie business lounge portu lotniczego Sharjah, gdzie chłopiec jeszcze przez godzinę będzie czekał na samolot. Nie sięga stopami do podłogi; majta nimi w sposób tak dziecięcy, że Javier, który w maju skończy dwanaście lat, jest zniesmaczony. Piękne hostessy w uniformach lotniska jej nie widzą, a to, czego dorośli nie widzą, nie istnieje, jak korupcja i biedni ludzie.
– Gdzie lecisz?
– Na Sri Lankę. – Javier chce dodać, że będzie tam tylko przez święta, bo potem leci do matki na Majorkę, a stamtąd do Budapesztu na turniej szachowy. Milczy; chwalenie się arcymistrzostwem też jest oznaką braku wychowania.
– Możesz to powstrzymać, wiesz – mówi Dziewczynka. – Możesz ich jeszcze uratować. Znajdź Amayuru.
Później będzie wyrzucał sobie, że nie zapytał o nic więcej.
Ładna pani, która ma opiekować się nim w trakcie lotu do Kolombo, woła go z uśmiechem. Dzierży w rękach jego plecak, a Javiera ogarnia wstyd; jest już dorosłym mężczyzną i nie powinien obarczać kobiety swoim bagażem.
Jest sobota, 20 kwietnia 2019 roku, parę minut po dwunastej według czasu strefowego Sri Lanki.
Do Wielkanocy zostało zaledwie pół dnia.
***
Podróż wielkim boeingiem jest rozczarowująco nudna. Tuż przed lądowaniem maszyna wpada w lekkie turbulencje; Javier bez emocji myśli o swoim pogrzebie i depresji matki, która zgodnie z przyjętą strategią za wszystko obwini ojca, ale wtedy pilot gładko osadza samolot na płycie.
Kontrola celna i podróż do hotelu Cinnamon Grand też są nudne, nie licząc może chwili, w której Javier po raz pierwszy dostrzega bliźniacze wieże World Trade Center. W popołudniowym słońcu lśnią niczym wbite w ziemię na sztorc sople lodu, a chłopiec myśli o innych wieżach, tych w Ameryce, i z niejasnych względów czuje niepokój.
Ojciec czeka na niego w recepcji hotelowej. Witają się zdawkowo i niezręcznie; więź, która ich łączy, jest szczególna – tym bliższa i bardziej zażyła, im więcej dzieli ich kilometrów. Javier mówi, że jest zmęczony i chciałby pójść spać, i jest to błyskotliwy wybieg, bo nawet prawie nie kłamie. Obsługa hotelowa odprowadza go do apartamentu, konsul wymawia się „mnóstwem pracy” i obiecuje zabrać go jutro o siódmej. Przed snem Javier rozgrywa sam ze sobą dwie partie.
Na świąteczną mszę jadą do świętego Antoniego. Kościół bardzo się chłopcu podoba – jasnoszary, geometryczny i schludny, z zewnątrz trochę przypomina stary dworzec kolejowy. Siedzą z przodu, ksiądz, który prowadzi nabożeństwo, ma czysty i głęboki głos. Kazanie wygłasza po tamilsku, a Javier z zadowoleniem stwierdza, że rozumie je piąte przez dziesiąte. Ma talent do języków; oprócz ojczystego hiszpańskiego zna biegle angielski i francuski, niemiecki, parę zwrotów po japońsku i pewnie dogadałby się z Włochem, bo włoski polega na wykrzykiwaniu nazw pizzy i machaniu rękami.
Nie wie, co sprawia, że pod koniec homilii postanawia się odwrócić. Jeszcze nie przypuszcza, że ten dziwny niepokój będzie ratował go wielokrotnie.
Prawdopodobnie jest jedynym człowiekiem w kościele, który widzi brodatego mężczyznę z bardzo dużym plecakiem. A potem świat umiera w huku i blasku, po czym robi się cicho, a Javier nie widzi i nie czuje już nic.
***
Budzi się z krzykiem na pokładzie boeinga.
– Wszystko w porządku? – pyta stroskana stewardessa, a Javier czuje, że się rumieni. Co za idiotyczny sen!
– Tak, przepraszam. Kiepsko znoszę loty.
Dziewczyna uśmiecha się miło. Jest kwadrans po szesnastej.
– Podchodzimy do lądowania.
Maszyna wpada w lekkie turbulencje; przez myśl przebiega mu, że gdyby teraz umarł, matka wpadłaby w jeszcze większą depresję i za wszystko obwiniłaby, tradycyjnie, ojca. Ale samolot ląduje lekko i to jest strasznie nudne, podobnie jak Kolombo, które widział tyle razy, że mógłby narysować jego mapę (ciotka Marjorie twierdzi, że dokładność jego pamięci jest wręcz absurdalna). Śledzi wzrokiem szklane wieże WTC i nie wie, dlaczego budzą w nim niepokój.
Z ojcem rozmawia przez pięć minut w hotelowej recepcji. Umawiają się na siódmą rano; Javier przez resztę wieczoru czyta podręcznik do języka tamilskiego i gra w szachy.
Niski, przysadzisty kościół o fasadzie niemieckiego dworca bardzo mu się podoba. Ksiądz ma talent oratorski, chłopiec koncentruje się, wyławiając tamilskie słowa i gramatyczne konstrukcje, których wczoraj się nauczył.
Pod koniec kazania coś każe mu się odwrócić. Wierni wstają, przez świątynię przetacza się chóralne „Amen!”, ale oczy Javiera ze strachu robią się wielkie, bo on go widzi – człowieka w niebieskiej bluzie, z turystycznym plecakiem, który wcale nie mówi „Amen!”, chłopiec wstaje i krzyczy, bo z ruchu warg brodacza odczytuje „Allah akbar”, ale już jest za późno.
***
Budzi się z krzykiem na pokładzie boeinga. Zaniepokojona stewardessa pochyla się nad nim.
– Wszystko w porządku?
Nie.
Javier usiłuje poskładać w głowie fakty. Drugi raz pod rząd śnił mi się ten sam sen, dokładnie ten sam – jakie jest prawdopodobieństwo, żeby człowiek wyśnił coś identycznego, zwłaszcza z odstępem…
Zerka na zegarek i czuje, jak robi mu się zimno. Skrajem świadomości rejestruje, że samolot wpada w turbulencje.
Jest szesnasta piętnaście.
– To się dzieje – szepcze wargami zimnymi ze strachu. – To się dzieje naprawdę.
Jestem Javier Juan Sebastián Corez. Urodziłem się w Palma de Mallorca, a mój ojciec jest konsulem hiszpańskim w Kolombo. Nie mam jeszcze dwunastu lat, ale już umarłem dwa razy.
***
A potem jest podróż do hotelu, rozmowa z ojcem, na widok którego raptownie chce się płakać, spędzone w stresie godziny, gdy nie może czytać, ani nawet grać. Jest samochód, którym konsul podjeżdża pod Cinnamon Grand, i jest trasa do kościoła, podczas której Javier po stokroć przeklina religijność swojej rodziny i gorączkowo szuka powodu, dla którego mogliby zrezygnować z mszy.
Jest liturgia po tamilsku i ojciec – drobny, w starannie skrojonym garniturze, o lekko łysiejących skroniach i skupionej twarzy – ucisza go surowo i każe się nie wiercić. Chłopiec odwraca się do siedzącej obok kobiety i po angielsku mówi o zamachu, ale ojciec przywołuje go do porządku.
Javier ma ochotę wrzeszczeć. Zanim zaczyna się homilia, robi to, co każe mu instynkt ratowania życia. Wstaje, przepychając się między palisadą ludzkich kolan, i biegiem ucieka z kościoła.
***
– Widzisz go?
– Tak – odpowiada Amayuru cicho. Jest bardzo spokojny, prawie nie oddycha; palec na języku spustowym karabinu Barrett M82A3 ani drgnie.
Cel jest sprytny i najwyraźniej podejrzewa, że śledzi go snajper. W tłumie co rusz podchodzi do kogoś tak blisko, że uniemożliwia czysty strzał. Amayuru zagryza wargę.
– To prawie czterysta metrów. Dasz radę?
– Tak.
Z kościoła wybiega jakiś dzieciak. Cel mija go dosłownie o włos, przeciska się do świątyni, cały czas ukrywając za drobną, zasuszoną jak rodzynek staruszką, która zasłania tor strzału. Amayuru klnie w myślach.
Chłopiec nie ma szans zdążyć. Eksplozja wyrzuca go w powietrze.
***
Za drugim razem Javier robi taki raban, że ojciec wyprowadza go z kościoła, ale nie dają rady uciec. Za trzecim wybiegają w pośpiechu, chłopiec potrąca jakąś staruszkę, a zaraz potem słychać cichy stuk, ale Mężczyzna z Plecakiem już jest w środku. Javier kątem oka dostrzega, że chodnik jest nadkruszony, a w szczelinie tkwi coś złotawego. Kula.
Snajper, domyśla się z falą ulgi. Nie trafił, ale tu jest. Ktoś wie!
Myśli gorączkowo, tak, jakby to był turniej – musi wystawić strzelcowi Mężczyznę z Plecakiem, to oczywiste. On nie strzela, bo zasłaniają mu ludzie, najprawdopodobniej ta staruszka, która tak wolno się wlecze. Waży w głowie figury. Ojciec nie chce za mną iść, muszę go ciągnąć, spowalnia mnie. Jeżeli wybiegnę sam i popchnę Wieżę-Babcię, ale snajper znowu nie trafi, stracę Gońca-Tatę.
Decyzja jest bolesna, ale musi ją podjąć. Przed homilią wybiega z kościoła, z impetem wpadając wprost na staruszkę. Oboje przewracają się, a zaraz potem na chodnik pada Mężczyzna z Plecakiem i Przestrzeloną Głową.
Chłopiec dyszy, jakby przebiegł maraton. Nie wie, że z dzwonnicy katedry świętej Łucji śledzą go czarne oczy.
***
Dzieciak oczyścił mi strzał, myśli snajper, zbiegając po schodach. Porusza się miękko i lekko, jak kot. To nie mógł być przypadek; dokładnie utorował mi drogę i spojrzał mniej więcej w moją stronę, jakby domyślał się, gdzie jestem. I że W OGÓLE jestem.
– Amayuru – słyszy w lewym uchu i już wie, że ma rację. – Znajdź tego gówniarza.
***
Po przerwanej mszy wraca do hotelu razem z ojcem. Konsul Jose Cortez jest blady jak ściana, kurczowo ściska rękę syna, wyrzucając z siebie potok cichych, hiszpańskich słów. Javier słucha go i płacze z ulgi, chociaż jest już dorosły, bo kocha tatę i płakałby dużo bardziej na jego pogrzebie. Tego dnia rozmawiają więcej niż przez ostatnie dwa lata, mają na to czas do obiadu.
Bo po obiedzie w hotelu wybucha bomba.
***
Javier wybiega z kościoła i z furią popycha starszą panią. Pada strzał; nie czeka, szybko podrywa się na równe nogi i skręca w lewo, prując w stronę świątyni hinduskiej. Wcześniej próbował biec w przeciwnym kierunku, ale dorwali go po dwustu metrach, wciągnęli do samochodu i udusili.
Mężczyzn w Plecakami jest więcej. Niektórzy nawet nie noszą plecaków, ale to oni, Javier wie, że to ONI, ścigają go i chcą go złapać, bo jakimś cudem wiedzą, WIEDZĄ o nim. Jest już daleko za świątynią, gdy powietrze przeszywa eksplozja. Chłopiec łka, ledwo łapiąc oddech, jest przekonany, że wkrótce go dogonią i zabiją, to naprawdę do bani mieć dwanaście lat i takie krótkie nogi!
Dobiega do skrzyżowania i odruchowo skręca w prawo w nadziei, że gęste drzewa zasłonią go chociaż na chwilę. Mężczyzn jest dwóch. Jeszcze nie strzelają, są pewni, że dogonią go i uduszą w jakimś dyskretnym miejscu bez zwracania na siebie uwagi pistoletami.
Javier trzęsie się ze strachu, jest tak przerażony, że nie potrafi jasno myśleć. Czuje, że jest w szachu i, o Boże, Boże, Boże, ratunku, niech mi ktoś pomoże, błagam, niech mi ktokolwiek pomoże!
Potyka się na krawężniku i pada, szorując kolanami po chodnikowych płytach. Pali go w płucach, słyszy za sobą ciężkie łupnięcie i nie wytrzymuje, sika ze strachu w spodnie, bo oni już tu są, są za nim, zaraz go złapią za kołnierz koszuli i podciągną do góry, a potem skręcą kark i…
Przez chwilę leży, dysząc jak Darth Vader. Dopiero potem wolno, jak paralityk podnosi się i odważa spojrzeć do tyłu.
Dwaj mężczyźni leżą na ulicy, wokół nich szybko rosną kałuże czerwieni. Samochody zatrzymują się z nagłym piskiem, ktoś już krzyczy, żeby wezwać karetkę.
Javier bierze się w garść, resztką sił kuśtyka w pierwszą lepszą uliczkę i wlecze się ich plątaniną, byle dalej, byle zejść z oczu ludzi. Przy jakimś koszu na odpadki opuszczają go siły. Osuwa się po ścianie, myśląc, że znowu umiera, ale nie – z wyczerpania tylko mdleje.
***
Budzi go szturchnięcie w ramię. Udaje, że wciąż jest nieprzytomny, To Cos w głowie pracuje gorączkowo, szukając rozwiązania. Sytuacja jest tragiczna.
– Możesz otworzyć oczy. Tylko mnie nie bij, bo oddam. – Słyszy nad sobą spokojny męski głos. – Nie zrobię ci krzywdy.
Javier próbuje zerwać się, kopiąc go w kostkę, i oczywiście nieznajomy osadza go w miejscu jedną ręką.
Jest silny, myśli chłopiec, szamocząc się w uścisku. Jest bardzo silny i nie robi niepotrzebnych ruchów, ale mówi prawdę, nie chce mnie skrzywdzić.
– To było bardzo głupie – stwierdza mężczyzna. – Mógłbym cię zabić.
Tak, mógłbyś, ale przynajmniej wiedziałbym, czego się po tobie spodziewać, gdy cię spotkam następnym razem.
– Kim jesteś? – pyta Javier.
– Snajperem. To ja zastrzeliłem tamtego faceta. – Snajper rozluźnia uścisk, pomaga mu wstać. Jest bardzo wysoki i ma ładną twarz o karmelowej skórze, z wysokimi kośćmi policzkowymi. Jakby kobiecą, choć nie jest zniewieściały. – A ty mi w tym pomogłeś.
Mężczyzna ma ze sobą dziwny, długi futerał. Chłopiec zastanawia się, czy trzyma w nim karabin wyborowy i czy naprawdę zastrzelił tamtego człowieka, a jeśli tak, to czy on, Javier Juan Sebastián Corez, jest za jego śmierć współodpowiedzialny.
Nie mam nawet dwunastu lat, a już osiemnaście razy zginąłem i nawet zostałem mordercą.
– Skąd wiedziałeś? – pyta Snajper, a chłopiec chce opowiedzieć mu wszystko, choć wie, że on nie uwierzy, bo osiemnaście własnych śmierci to dziecięce wymysły z kategorii Pierdoły, Dorośli zaś w Pierdoły nie wierzą.
Nagle wszystko z całą mocą do niego wraca – eksplozja i huk, i ból, i strach, i poczucie zaszczucia, i świadomość, że jest w tym wszystkim całkiem sam, że jest tylko małym chłopcem, który ze strachu zsikał się w majtki.
Kolana gną się jak scyzoryki; upadłby, gdyby mężczyzna nie zdążył go złapać.
Ale on nadąża i ucisk na sercu chłopca staje się lżejszy. Snajper bierze go na ręce i biegnie, mija jakąś świątynię (To Coś dostrzega i odnotowuje, że jest to Shri Kaali Amman Kovil) i pędzi dalej, lekko, jakby chłopiec i Futerał nic nie ważyli.
***
Są w mieszkaniu niemal zupełnie pozbawionym mebli. Javier siedzi na jedynym krzesełku, oburącz ściskając kubek mocno posłodzonej herbaty. Końska dawka cukru i protein (Snajper dał mu dwa energetyczne batony) zabija głód i rozjaśnia w głowie. Chłopiec uspokaja się; strach, który zawładnął jego umysłem, zostaje stopniowo wypierany przez To Coś. To wraca, mości się wygodnie i zaczyna znów działać.
Javier opowiada Snajperowi o wszystkim – metodycznie, bez zbędnych dygresji, układając w głowie fakty tak, aby To mogło zeżreć je i zacząć jak najszybciej trawić. Strzelec nie przerywa mu. I wydaje się wierzyć.
– Jesteś bardzo odważny – mówi, kucnąwszy przed nim, kiedy chłopiec kończy. Zdjął kurtkę, pod termoaktywną koszulką napinają się jego mięśnie. Jest duży, ale porusza się bardzo zwinnie.
– Próbuje mnie pan pocieszyć?
– Skąd. W wojskach specjalnych szkolą mnóstwo twardzieli, ale nawet oni umierają najwyżej raz. Ty umarłeś osiemnaście razy. Jesteś największym twardzielem na świecie, Javier.
Widmo eksplozji nagle powraca. Chłopiec oddycha szybciej, zaciska palce na kubku i koncentruje się, tak nieludzko koncentruje się, szczuje To, żeby pożarło strach i wspomnienia. Musi być teraz spokojny.
W nozdrza wierci go zapach moczu.
– Zsikałem się w majtki – przyznaje ze skruchą.
– Ja też. – Snajper wzrusza ramionami. Uśmiecha się, w ogóle nie jest skrępowany. – Spędziłem dziesięć godzin na dzwonnicy. Nie przejmuj się.
Czatował na pozycji dziesięć godzin, to znaczy, że oni wiedzieli o zamachu, ale nie wiedzieli, kiedy dokładnie ma nastąpić. Snajper z Dzwonnicy czekał na wypadek, gdyby terroryści podłożyli bombę w nocy, ale oni tego nie zrobili. Czuję, że to ma znaczenie, chociaż jeszcze nie rozumiem, jakie.
– Kim jest Dziewczynka w Niebieskiej Sukience?
– Nie wiem, o kim mówisz, Javier.
– Dla kogo pan pracuje?
– Dla ministra zdrowia Sri Lanki. – Twarz mężczyzny jest nieprzenikniona.
Chłopiec myśli intensywnie.
– Czy minister zdrowia nie powinien zajmować się raczej epidemiami? – pyta. Chwilę musi zastanowić się nad właściwym słowem, dopiero teraz dociera do niego, że rozmawiają po hiszpańsku.
– To jest epidemia, Javier. Paskudnej choroby zakaźnej o nazwie fanatyzm religijny. Rozumiesz mnie?
Kiwa głową na znak, że rozumie. W jej wnętrzu To Coś wije się niespokojnie, łapczywie pożerając strzępy informacji.
Dziewczynka w Niebieskiej Sukience powiedziała, że mogę uratować wszystkich. Chodziło o zamachy, z pewnością, nie mogło chodzić przecież o nic innego. Do diabła, dlaczego nie spotkałem jej znowu?!
– Javier?
Na początku Mężczyzna z Plecakiem był jeden, ale potem pojawiło się dwóch. To nie przypadek, dwóch Mężczyzn z Plecakami nie może w jednym momencie tak po prostu postanowić, że wysadzą się w powietrze w tym samym kościele. Współpracowali.
Tamci dwaj, których Snajper zabił, wiedzieli, że trzeba ścigać AKURAT MNIE. Skąd? Przecież tylko potknąłem się o starszą panią. Pobiegli za mną jeszcze przed strzałem Snajpera i eksplozją.
WIEDZIELI, KIM JESTEM.
Ale skąd?
– Javier, muszę wiedzieć, skąd wiedziałeś o zamachu. Przysięgam, że zapewnię ci bezpieczeństwo, ale muszę wiedzieć, dlaczego tamci faceci cię ścigali.
To proste, odpowiada To Coś w jego głowie. Wszystko staje się nagle krystalicznie czyste, wyraźne i ostre. Barwy nabierają głębi, chłopiec czuje na języku smak soli; to pot na ustach, które oblizuje bezwiednie.
– Ścigają mnie, bo mają kogoś takiego jak ja – mówi, wolno dobierając słowa. – Kogoś, kto pamięta poprzednie wersje wydarzeń. On jeszcze nie wie, jak to działa, więc próbuje mnie zabić. Ale niebawem zrozumie, wtedy będzie chciał mnie złapać żywcem.
Ześlizguje się z krzesełka, pusty kubek wypada mu z ręki, ale Javier nawet tego nie zauważa. Nerwowo krąży pomiędzy pustymi ścianami. Jedyne okno wychodzi na obskurną ulicę pełną jaskrawych domków o brudnych fasadach i czerwonych podbudówkach. Kolombo to bardzo dziwne miasto, kolaż luksusowych hoteli z palmami i czerwonych podbudówek, aston martinów i rozklekotanych autobusów, barów z drinkami i przydrożnych bud z blachy falistej, gdzie za kilka rupii można kupić osłodzoną herbatę z wody, od której Europejczyk dostanie sraczki.
Chłopiec zerka na zegarek. Już po czternastej, późno, za późno na cokolwiek. Znów dręczy go poczucie niepokoju, ale już się go nie boi – traktuje jak sygnał, psi gwizdek, na który To Coś reaguje.
– Powiedz mi coś osobistego – mówi szybko, nie przerywając marszu po skrzypiącej ze starości podłodze. Dociera do niego, że to jedyny dźwięk, jaki tu słyszy – cała okolica jest niezwykle cicha.
– Słucham?
– Powiedz mi coś, po czym uwierzysz, że już rozmawialiśmy – prosi chłopiec.
Minutę później drzwi wejściowe pękają z trzaskiem, a do środka wpadają uzbrojeni ludzie.
***
Budzi się na pokładzie boeinga. Jest kwadrans po czwartej, chłopiec tym razem nie płacze. Ładna stewardessa, która pochyla się, by poprawić mu zagłówek, napotyka jego spojrzenie i odskakuje z przestrachem. Javier uśmiecha się do niej miło, w jego piwnych, lodowatych oczach widać To Coś.
Ogarnia go Schadenfreude, sadystyczna duma, bo Snajper z Dzwonnicy, zanim go zabili, załatwił co najmniej pięciu.
Z lotniska zabiera go taksówka. W recepcji Cinnamon Grand czeka na niego ojciec – Javier rzuca mu się w ramiona i znów jest to dobry wybieg, bo nawet nie musi udawać, że jest poruszony.
Pozwala sobie chwilę popłakać. Ale tylko chwilę, bo To pogania go niecierpliwie, syczy, by wziął się do roboty. Chłopiec uspokaja się. Poczucie osamotnienia i niesamowitej krzywdy słabnie, znów jest w stanie myśleć logicznie.
Ojciec jest zaskoczony wybuchem uczuć, nie zauważa, że z kieszeni kupionego w Londynie płaszcza znika mu portfel.
Umawiają się na poranną mszę. Obsługa hotelowa zabiera Javiera do apartamentu. Chłopiec przed windami odwraca się, widzi oddalającą się sylwetkę ojca i gryzie wargi niemal do krwi, bo wie, że to ich ostatnie spotkanie. Jutro o ósmej czterdzieści pięć konsul Corez razem z kilkudziesięcioma wiernymi zginie w eksplozji kościoła świętego Antoniego w Kochchikade. Myśl o tym tak bardzo boli, ale Javier wie, że to konieczne, To Coś mówi mu, że ważne gry można wygrać tylko jeśli poświęci się figurę.
Chłopiec zjada przyniesioną do apartamentu kolację, a potem wychodzi na przeszpiegi. Dyskretnie kręci się w pobliżu drzwi opisanych jako „staff only”, uważnie przyglądając obsłudze. Wreszcie znajduje kogoś odpowiedniego – dziewczynę niewiele wyższą od niego (na szczęście Javier jest, jak to zawsze mawiała ciotka Marjorie, „wyrośnięty jak na swój wiek”), o dość ładnych rysach, ale absolutnie niekobiecej sylwetce. Rozmawia z nią krótko mieszaniną tamilskiego i angielszczyzny. Przysługa, o którą prosi, kosztuje go dziesięć tysięcy rupii lankijskich. Dziewczyna jest bardzo miła, zgadza się go wypuścić wyjściem dla personelu gratis.
O dwudziestej pierwszej Javier łapie autobus w Gangarama, rachując w głowie godziny.
Snajper powiedział, że spędził na dzwonnicy dziesięć godzin. Atak nastąpił przed dziewiątą, więc powiedzmy, że zszedł z niego właśnie wtedy. To by znaczyło, że był na stanowisku od dwudziestej trzeciej, oczywiście zakładając, że nie była to figura retoryczna. Ale sądzę, że nie była. Ludzie, którzy tak zabijają, muszą być we wszystkim bardzo dokładni.
Niespełna godzinę później znajduje właściwą Dzwonnicę. Chwilę zajmuje mu wymyślenie, jak się na niego dostać, ale w końcu dociera na szczyt i siada w miejscu, które – jak ma nadzieję – jest dobre do oddania strzału na czterysta metrów.
Gra rozpoczyna się.
Arcymistrz Javier Juan Sebastián Corez gambitem otwiera partię.
***
Mężczyzna na pozycję dociera parę minut przed jedenastą. Opłacony strażnik katedralny ze skrupulatnością udaje, że go nie widzi; mężczyzna poprawia na ramieniu ciężki futerał i wymija go, kierując się na tyły kościoła, za prezbiterium. Wie dobrze, gdzie znajdują się schody prowadzące na dzwonnicę. Wbiega po nich szybko, bez zadyszki – jest w doskonałej kondycji. Musi być.
Podrywanym w barach dziewczynom mówi, że pracuje fizycznie, i co do zasady nie kłamie.
Jeszcze zanim otwiera wąskie drzwiczki, czuje, że coś jest nie w porządku. Ręka sama znajduje kolbę pistoletu, mężczyzna ostrożnie, bardzo powoli sięga po klamkę.
– Disculpe por molestar – słyszy dziecięcy głos. Maszynka do mielenia języków w jego głowie od razu przestawia się na hiszpański. – Jutro o ósmej czterdzieści dwie zastrzeli pan stąd dżihadystę, ale bardzo wielu ludzi i tak zginie. Możemy uratować resztę, ale musi pan najpierw uwierzyć, że już się kiedyś spotkaliśmy. Powiem teraz kilka faktów na pana temat. Jest pan oburęczny i pracuje w agencji paramilitarnej o nazwie Homicide Squad. W prawej wewnętrznej kieszeni kurtki ma pan dokumenty wystawione w Arkansas na nazwisko Jonathan Gupta. Ale pana prawdziwe imię brzmi Amayuru.
Mężczyzna bardzo wolno otwiera drzwi. Chłopiec, który siedzi po turecku pod olbrzymim dzwonem „Anthony Thomas”, ma przenikliwe, piwne oczy.
– Powiedziałem ci, że jestem oburęczny? – pyta Amayuru bez zdziwienia. Rękę wciąż trzyma w pobliżu pistoletu, ale jest bardzo spokojny; szkolenia wojsk specjalnych nauczyły go opanowania.
– Sam zauważyłem.
Mężczyzna niemal niedostrzegalnie uśmiecha się. Ten dzieciak już mu się podoba.
– Mów wszystko, co wiesz.
***
Modulowany śpiew muezzina, tęskny jak zawodzenie mew, wzywa wiernych do pierwszej modlitwy. Zehran Heshim budzi się, otwiera piekące ze zmęczenia oczy i natychmiast wstaje. Nie musi sprawdzać, która jest godzina; zawsze wraca parę minut po piątej.
Gra czarnymi. Do niego należy dopiero drugi ruch.
***
Ostrożnie schodzą na dół. Jest bardzo ciemno; Snajper trzyma Javiera za kołnierz, jest to bardzo protekcjonalne, ale chłopiec nie wyrywa się, bo bez jego pomocy dawno wybiłby sobie zęby. Amayuru nie potyka się ani nie waha. Zupełnie jakby widział w mroku.
Ciężarówka dostawcza czeka dwie ulice dalej. Na umówiony sygnał tylne drzwi rozsuwają się, ukazując zmodyfikowane wnętrze. Przy ścianach – Javier jest pewien, że są dużo grubsze, niż należałoby tego od dostawczaka wymagać – zamontowano siedzenia. Wszędzie, gdzie nie ma kabli, leży broń.
Za kierownicą siedzi bardzo duży, czarny mężczyzna. Hindus na miejscu pasażera wydaje się przy nim drobniejszy niż w istocie jest; na kolanach trzyma pancernego toughbooka. Krótko ostrzyżony blondyn na ich widok unosi brwi i otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale Amayuru uprzedza go:
– Zamknij mordę, Hollywood.
Javier wskakuje do środka. Snajper zatrzaskuje za nim drzwi, w telegraficznym skrócie przedstawia sytuację. Chłopiec jest zdziwiony – jego trzej koledzy, choć niewątpliwie są Dorośli, bez wahania wierzą w Pierdołę. Wyglądają na zmęczonych i śmierdzą potem, a on przypomina sobie poprzednie spotkanie z Amayuru.
Przysięgam, że nigdy więcej nie obrażę się, jeśli ktoś nazwie mnie siusiumajtkiem. Trzeba być naprawdę silnym facetem, żeby przez dziesięć godzin nie zejść z Dzwonnicy nawet na siku.
– Jasna cholera – mówi Hollywood, kiedy Snajper kończy. – Będą inne eksplozje?
– Tak, w hotelach, barach, kinach i tak dalej.
– Mamy w kontrakcie tylko kościoły.
– Które hotele? – pyta Hindus.
– Cinnamon Grand, Shangri-La, Kingsbury… – wylicza Javier. – Myślę, że to nie wszystko, ale przeżyłem do wybuchu w tylko tych trzech.
Mówi bardzo spokojnie, ale widzi, jak mężczyźni wzdrygają się lekko, a Hollywood blednie. Hindus szybko otwiera coś na swoim laptopie.
– Team Gary’ego jest w pobliżu Shangri-La – mówi. – Niech szukają bomby.
– Za duże ryzyko – odpowiada Czarnoskóry. Ma bardzo gruby głos i niesamowicie mięsiste wargi. – Trzeba ewakuować cały hotel. Podrzuć im anonima.
– Nie ma szans, spalimy element zaskoczenia. – Hollywood w zamyśleniu pociera policzek. – O której wybucha pierwsza?
– W południe. – Javier na krótką chwilę tężeje, bo znowu wracają obrazy: ojciec cicho wyrzucający z siebie potok hiszpańskich słów, jego ciepła ręka zaciśnięta na dłoni chłopca, zjedzona na obiad langusta
To Coś warczy z dezaprobatą, odgania widma, pomaga odzyskać spokój.
– Przekaż Gary’emu, że ma osiem godzin. Jeśli nie da rady, wykombinujemy ewakuację – mówi Amayuru, a Javier dochodzi do wniosku, że Snajper jest najlepszym Dorosłym na świecie, i strasznie go lubi.
Niedobrze, upomina To Coś z naganą. Nie powinieneś go lubić. Nie panujesz w pełni nad tą szachownicą, nie wiesz, czy nie będziesz musiał poświęcić innych pionów.
Chłopiec mocno zaciska ręce na kolanach.
– Powiedziałem wam wszystko – zaczyna – więc teraz wasza kolej. Co tu się dzieje?
Cztery pary oczu patrzą na niego beznamiętnie.
– Wiecie, że będą zamachy w kościołach. Amayuru powiedział, że pracujecie dla ministra zdrowia. Dlaczego nie zajmuje się tym policja ani wojsko, tylko… – Urywa, brakuje mu angielskiego słowa. – Zabójcy?
W półmroku błyska szeroki uśmiech blondyna.
– „Zabójca” to brzydki wyraz. Wolę: „kreator zapotrzebowania na usługi pogrzebowe”. A dzieje się to, co zwykle. Polityka albo pieniądze.
***
Baza, do której go wiozą, mieści się w prywatnym domu na tyłach wielobranżowego sklepiku. Dla niepoznaki zatrzymują swoją pancerną ciężarówkę przed paroma sklepami, a Hindus za każdym razem wychodzi, żeby wymienić z kimś kilka lankijskich słów. Dostawczak zatrzymuje się przed zapleczem.
Właścicielka sklepu jest grubą, miłą kobietą, która robi dobry kiribath z zielonym curry. Javier je, prawie nie zwracając uwagi na smak. Jest wściekle głodny.
Najemnicy zajmują całe piętro jej dużego, ale wyraźne wymagającego remontu domu. Mają mnóstwo sprzętu i broni, chłopiec obserwuje dyskretnie, jak czyszczą i składają pistolety, kompletują wyposażenie.
– Umiesz strzelać, Javier? – pyta Hollywood.
– Nie. Mój ojciec jest dyplomatą, zabrania mi dotykać broni.
– Broń to rodzaj dyplomacji. – Blondyn uśmiecha się, wyjmuje magazynek z glocka i podaje go chłopcu kolbą do przodu. – Takiej bardzo dosadnej.
Pistolet jest ciężki i Javier czuje dreszcz; zabijanie waży jakiś kilogram, może dwa. Hollywood pokazuje, jak ją trzymać, jak odciągnąć zamek i którędy załadować magazynek. Strzelają kilka razy „na sucho”.
O drugiej w nocy dzwoni Minister. Amayuru podaje chłopcu telefon i dyskretnie wycofuje się na tyle, by znać treść rozmowy, ale też by dać Javierowi chociaż złudne wrażenie prywatności.
– Słucham? – mówi chłopiec, a To Coś wścieka się, bo głos drży mu lekko.
– Dobry wieczór, Javier. – Mężczyzna nawet przez telefon emanujący autorytetem. – Amayuru twierdzi, że jesteś bardzo dzielnym chłopcem. Zechcesz opowiedzieć mi wszystko? – pyta, akcentując ostatnie słowo.
Więc Javier mówi: Dziewczynka w Niebieskiej Sukience na lotnisku w Emiratach, niepokój na widok wież WTC, spotkanie z ojcem (Nie, nie płacz, mówi To Coś), eksplozja w kościele, wszystkie kolejne umierania. Minister nie przerywa. Jest bardzo, naprawdę bardzo Dorosły, a mimo to wierzy w Pierdołę.
– Jak sądzisz, dlaczego cię to spotkało, Javier?
– Nie wiem, proszę pana.
– Możesz to powstrzymać?
– Dziewczynka w Niebieskiej Sukience twierdzi, że tak.
– Zastanówmy się przez chwilę – prosi Minister łagodnie. – Uważasz, że przeciwnik ma kogoś takiego samego jak ty. Dlaczego pozwolił ci dotrzeć do Amayuru?
To proste, stwierdza z satysfakcją To Coś. Javier wierci się niecierpliwie, wie, że jego inteligencja jest wystawiana na próbę.
– Też o tym myślałem, proszę pana. Poświęciłem trzy śmierci, żeby to sprawdzić i czuję, że mam rację. – Bierze głęboki oddech. – Za każdym razem wracam do tego samego momentu, szesnasta piętnaście na pokładzie samolotu. Przypuszczam, że jego spotyka dokładnie to samo, chociaż nie wiem, czy „resetuje” nas tylko moja śmierć, czy on także umiera. To nieważne. Od wylądowania samolotu do pierwszego ataku mam prawie szesnaście godzin, to bardzo dużo, ale za każdym razem spędzam je bezpiecznie w hotelu. Nikt mnie nie zaczepia. Myślę, że… Myślę, że mam przewagę czasową, bo on budzi się później niż ja.
Gram białymi i zaczynam pierwszy.
– Bardzo dobrze, Javier – odpowiada Minister cicho. – Od razu pomyślałem o tym samym.
– Myślę, że musimy skorzystać z tej przewagi, proszę pana. W szesnaście godzin zdołałby pan zebrać antyterrorystów i w ogóle. – Javier urywa, waży w głowie słowa. – Ale myślę, że pan tego nie może zrobić.
– Dlaczego nie? – Głos jest bardzo spokojny.
– Grywa pan w szachy?
– Trochę.
Kłamie, syczy To Coś, kłamie, wiesz, że on gra i na pewno jest silny.
– Wie pan, co to gambit?
– Wiem. – W głosie wibruje znużone rozbawienie, coś jakby podziw, on gra, Javier, i jest bardzo silny, zmiażdżyłbyś go w pięćdziesięciu, może dopiero pięćdziesięciu pięciu ruchach.
– Proszę wybaczyć mi impertynencję, ale myślę, że działa pan samodzielnie i wynajmuje Homicide Squad na własną rękę, ponieważ jako jedyny potraktował informatora spoza Sri Lanki poważnie. Po eksplozjach widziałem mnóstwo policji i żandarmerii, oni wesprą pana, ale dopiero wtedy, gdy coś się wydarzy. Dlatego myślę, że kościół świętego Antoniego musi wybuchnąć, bo panu też potrzebny jest na otwarcie gambit.
Minister milczy tak długo, że chłopiec przez chwilę boi się, że połączenie zostało utracone. Ale w końcu odzywa się:
– Jesteś przerażającym chłopcem, Javier. Jaki masz pomysł?
Piwne oczy chłopca robią się wielkie. To Coś w głowie skacze niecierpliwie, widzisz, Javier, masz dopiero dwanaście lat, ale umarłeś już dwadzieścia razy, zostałeś mordercą, a teraz nawet Bardzo Ważny Dorosły pyta cię o zdanie w sprawie Pierdoły.
Opowiada mu wszystko.
***
W Wielkanoc o szóstej rano Dziewczyna Bez Piersi kończy swoją zmianę. O szóstej piętnaście już wkrada się do apartamentu wynajętego na nazwisko Corez, posługując się kartą magnetyczną od chłopca, a potem wkłada przyszykowane dla niej świąteczne ubrania Javiera. Spodnie są trochę przykrótkie, a koszula mimo wszystko trochę napina się na klatce piersiowej, ale na szczęście mieści się we wszystkim.
Zgarnia włosy pod czapkę i wychodzi frontowymi drzwiami hotelu. Samochód już czeka, to srebrny jaguar o bardzo niskim zawieszeniu.
– Dzień dobry, Jav… – mówi siedzący za kierownicą mężczyzna, zanim spogląda na nią w lusterku wstecznym. Natychmiast blednie. – Kim ty jesteś?
– Proszę jechać.
– Gdzie jest mój syn?!
– Nie wiem. Proszę jechać. – Dziewczyna Bez Piersi wyciąga swój telefon i puszcza nagranie chłopca.
Nie rozumie ani słowa, ale do mężczyzny chyba dociera wszystko. Prowadzi sztywno, wyprostowany jak struna. Po karku spływają mu grube krople potu.
Jaguar stoi w korku na Baladaksha Mawatha. Ktoś nagle puka w szybę – mężczyzna, krępy i brodaty, z bardzo dziwnym błyskiem w oku. Do bocznej szyby przykłada pistolet.
Konsul Cortez ze strachu puszcza sprzęgło, silnik gaśnie. Ludzie przypatrują mu się ze zdziwieniem. Mężczyzna daje znak, by odblokować mu drzwi, a potem wsiada na tylne siedzenie obok przebranej za chłopca kobiety, która krzyczy, dopóki nie widzi lufy skierowanej w swoje usta.
***
Pozwolono mu zjeść jeszcze dwie miski zielonego kiribath, wziąć prysznic (Amayuru dał mu nawet zapasową szczoteczkę do zębów) i spać do prawie ósmej trzydzieści. Budzi go dopiero delikatne szturchnięcie w ramię; Javier otwiera oczy, sztywny ze zmęczenia, które zdaje się w większym stopniu ogarniać jego umysł niż ciało.
Teraz jestem już naprawdę stary, myśli.
Dostaje śniadanie (znów kiribath, tym razem z owocami i na słodko), a Hindus informuje lakonicznie, że Ludzie Gary’ego znaleźli i zneutralizowali bomby we wszystkich trzech hotelach. Javier chciałby rozpłakać się z ulgi, ale nie może.
Jeszcze nie teraz, szepcze w głowie To Coś. Ustabilizowałeś pozycję na tylko jednym froncie, pora teraz odzyskać figurę.
Kościół świętego Antoniego wybucha punktualnie. Chłopiec czeka na dwa telefony. Pierwszy, zgodnie z przewidywaniami, odzywa się niespełna trzy minuty później – odbiera go Amayuru, odpowiadając krótko, najwyżej paroma słowami.
Smartfon w kieszeni Javiera wibruje lekko. Wyciąga go, czując, jak serce najpierw wali mu jak szalone, ale zaraz potem zwalnia. Jest skoncentrowany i spokojny.
Połączenie przychodzące: Tata.
– Jesteś bardzo interesującym chłopcem – mówi Terrorysta. Ma ochrypły głos, wypisz wymaluj jak chory człowiek, bo on przecież JEST Chorym Człowiekiem, cierpi na paskudne choróbsko o nazwie religijny fanatyzm, tak jak mówił Amayuru. – Bałbym się zasnąć w miejscu, w którym przebywasz.
– To bardzo rozsądne, proszę pana. Mógłbym pana zabić.
– Nie wątpię.
– Gdzie jest mój ojciec?
– W bezpiecznym miejscu. Dziewczyna nie żyje.
Słowa są jak cios prosto w żołądek, Javier kurczy się, na chwilę przestaje oddychać, bo to boli, naprawdę boli, chociaż nawet nie znał Dziewczyny Bez Piersi. To Coś w jego głowie natychmiast rusza do walki, gryzie i pożera wyrzuty sumienia, szepcze, że przecież zapłaciłeś jej za pomoc, ale on wie, że To Coś nie ma racji. Ludźmi gra się dużo ciężej niż pionami z plastiku.
– Myślę, że to będzie bardzo banalne, jeśli każe mi pan przyjść samemu, z walizką pieniędzy, nie zawiadamiając policji – odpowiada, pilnując, by oddychać spokojnie.
Chory Człowiek śmieje się.
– Racja. Minutę po zakończeniu rozmowy udostępnię ci lokalizację. Przyjdź, z kim tylko chcesz. Weź na smycz tego kundla z dzwonnicy i przyprowadź go, jeśli uznasz za stosowne. Wygra lepszy.
– Tak, wygra lepszy – odpowiada mściwie Javier i zaraz potem słyszy głuchy sygnał zerwanego połączenia.
Amayuru stoi tuż przed nim. Przez jego ładną twarz (myślę, że mógłby pracować jako model) przebiega dziwny cień. Patrzy na chłopca z mieszaniną lęku i fascynacji, jak na groźny okaz pustynnego gada, który wprawdzie jest przepięknie umaszczony, ale którego jad potrafi zabić w mgnieniu oka.
– Ja też bałbym się przy tobie spać – wyznaje cicho. Na rękach nosi taktyczne rękawiczki bez palców; przebrał się, ma teraz wojskowe spodnie z mnóstwem kieszeni, trekkingowe buty i kamizelkę.
Telefon chłopca ożywa raz jeszcze. Hindus przejmuje go natychmiast, ustala miejsce przetrzymywania konsula i cicho opracowuje plan działania z Ciemnoskórym, który jest bardzo miły i nazywa się Boohoo.
– Niepotrzebnie. Widziałem, jak zabijasz – mówi Javier.
– Jestem tylko sprawnym facetem, dobrze się biję i dobrze strzelam. Ale To Coś, co masz w głowie… – Amayuru waha się, po raz pierwszy, odkąd się poznali. Javier jeszcze nie wie, że ujrzy w jego oczach niepewność jeszcze raz i będzie cierpiał, ilekroć ją wspomni. – To jest bardzo niebezpieczne, Javier. Mógłbyś spowodować wiele bólu, gdybyś wykorzystał to źle.
– Ilu ludzi zabiłeś? – pyta chłopiec.
– Więcej, niż mam lat.
– A ile masz lat?
Mężczyzna uśmiecha się lekko, a Javier nagle bardzo żałuje, że nie jest jego bratem.
– Dwadzieścia osiem.
– Kłamiesz. Ludzie tyle nie żyją.
***
O dziesiątej są już w drodze.
Kierują się ku północy Kolombo, w stronę portu w Mattakuliya, gdzie kanał Kelani Ganga wciska się w ląd jak kręta, tłusta glista. Miasto ogarnia chaos. Karetki pogotowia i radiowozy jeżdżą jak oszalałe, zanosząc się wysokim wyciem syren. Minister wykorzystał swój gambit, rzucił do akcji wszystko, co tylko był w stanie zmobilizować.
Javier przymyka oczy. Koncentruje się na zadaniu, nie może teraz myśleć o księdzu, który głębokim głosem wygłaszał kazanie o Zmartwychwstaniu, nie pozwala sobie myśleć o staruszce, którą eksplozja musiała rozmazać po chodniku jak papkę z surowego mięsa polanego sosem o zapachu krwi. To Coś surowo zabrania mu martwić się o tatę.
Zagrałem na e4, więc odpowiedział e5, to normalne. Skosił mojego piona na f4, ale dzięki temu mam czyste pole do ataku.
Czuje ciepłą rękę Amayuru na swoim ramieniu.
Powinienem użyć Skoczka?
Samochody mozolnie przedzierają się przez wąskie ulice. Domy są tu niskie i nędzne, kryte przeważnie rdzą z niewielką domieszką blachy falistej. Między bujnymi bananowcami rozpięto suszące się na słońcu pranie. Stylizowane na wozy dostawcze pancerne pick-upy i uzbrojone SUV-y przeciskają się między szpalerem śmiesznych, czerwonych taksówek z tylko jednym kołem z przodu.
Już dwieście metrów od portu Javier czuje, że coś jest nie w porządku.
Najemnicy wysiadają z samochodów dwieście metrów przed hurtownią sprzętu rybackiego. Resztę drogi muszą przejść pieszo.
Chłopiec zostaje w samochodzie razem z Hindusem. Bardzo chce pójść z nimi, ale Amayuru nie pozwala mu na to; przez krótką chwilę ścierają się wzrokiem, a Javier czuje wściekły żal i lęk, że wystawia go na niebezpieczeństwo, że musi zagrać właśnie nim.
Snajper z Dachu lekko kiwa głową i znika.
Minuty ciągną się nieznośnie, gęste jak cuchnące błoto. Javier liczy uderzenia serca, gorączkowo wsłuchując w sporadyczne szmery dobiegające z radiostacji. Wokół panuje aksamitna cisza. Jej głębia niepokoi go jak jeszcze nic na tym świecie.
Dlaczego jest tak cicho?
Zagrałem gambitem, pozwalając mu wysadzić hotel, i nawet pozwoliłem mu uwięzić tatę. Wszystko to po to, by móc schwytać tego, który będzie go pilnował; nawet jeśli nie jest nim sam Chory Człowiek, każę Amayuru torturować go tak długo, aż powie, gdzie On się znajduje. Mam przewagę. Tylko dlaczego…
Dlaczego jest tak cicho?
Telefon w jego kieszeni wibruje dyskretnie. Chłopiec wyciąga go i odczytuje SMS-a.
1. e4 e5. 2. f4 ??
Jego oczy robią się wielkie, twarz staje się trupioblada, a do gardła podchodzi fala palącej żółci, bo w jednym momencie zaczyna rozumieć, że popełnił błąd. Straszliwy błąd, który będzie kosztował życie bardzo wielu ludzi.
Z radia dobiega huk wyważanych drzwi i przekleństwa.
Telefon Hindusa brzęczy przeraźliwie. Mężczyzna odbiera, słucha przez krótką chwilę.
– Kurwa mać – cedzi. – Straciliśmy Gary’ego. W hotelach były…
– Inne bomby, lepiej schowane – rzuca Javier szybko. Kuli się na przednim siedzeniu, jakby dostał kopniaka prosto w żołądek.
To twoja wina, syczy To Coś w środku jego głowy.
– Javier…
– Nie mów do mnie! – krzyczy, zatykając uszy. – Nic do mnie nie mów!
TO TWOJA WINA! To przez ciebie, ty napuszony, wstrętny, bezmózgi mazgaju! To wszystko dzieje się, bo nie potraktowałeś go poważnie.
Skrajem świadomości rejestruje poruszenie, szurgot przesuwanych drzwi ciężarówki, czuje czyjeś silne dłonie zaciśnięte na swoich ramionach. Ktoś potrząsa nim lekko; to Amayuru. Javier ledwie rozumie, że przyprowadzili do samochodu jego ojca – to wszystko jest nieważne, bo on, arcymistrz, przegrał z Chorym Człowiekiem, który wystrychnął go na dudka.
Samochody ruszają z piskiem opon. Boohoo prowadzi jak szalony, Hindus krzyczy coś niezrozumiałego przez telefon. Znów zagłębiają się w uliczki, Javier ledwie pojmuje, że ściga ich terkotanie karabinów.
Tak po prostu założyłeś, że on przyjmie twój gambit tylko dlatego, że nim zagrałeś. Ale ty, zamiast naprawdę poświęcić piona, popędziłeś mu na ratunek, odciągając swoje najlepsze figury od centrum szachownicy. Jesteś żałosny, nie zasługujesz na tytuł arcymistrza! Mnóstwo ludzi znowu umarło przez twój kretyński błąd, ONI WSZYSCY UMARLI PRZEZ CIEBIE.
– Javier! – krzyczy Amayuru. – Wysiadaj!
Odrętwiały chłopiec daje się chwycić pod pachy i wyciągnąć z samochodu. Ciężarówka odjeżdża z piskiem opon, Snajper z Dzwonnicy ciągnie go gdzieś nieubłaganie. Biegną przez wysokie trawy. Javier czuje w powietrzu zapach soli; są gdzieś pod mostem Mattakkuliya.
W serce chłopca wstępuje szaleńcza nadzieja, bo przez krótką chwilę wydaje się, że zgubili pogoń. Ale zaraz potem poczucie zagrożenia i ten dziwny dreszcz, którym karmi się To Coś, wracają. Javier słyszy urywane, śpiewne słowa w obcym języku. To chyba arabski.
SĄ TUTAJ!
Pod mostem bujnie plenią się krzaki i bananowce gdzieniegdzie przeplecione niskimi, rosochatymi palmami. W pobliżu ciągną się murowane domki, niewiele większe niż psie budy na Majorce. Ukrywają się za jednym z nich; Amayuru zasłania chłopcu usta, jest blady jak upiór, jego ładna twarz przypomina kolorem kawę mocno rozbieloną mlekiem. On też już rozumie, że popełnili fatalny błąd.
Chory Człowiek przewidział wszystko.
Także to, że Snajper z Dzwonnicy będzie próbował chłopca ratować.
Jest dobry, jest naprawdę dobry, być może nawet lepszy od Ministra!
SKUP SIĘ!
Ośmiu – czyta z ruchów warg Amayuru. Ośmiu ludzi! Skup się, wymyśl, jak można ich pokonać!
Chrzęst tłuczonego szkła pod butami. Głośne oddechy. Są naprawdę blisko!
Javier spogląda pytająco na Snajpera, ale ten lekko, niemal niedostrzegalnie kręci głową.
– Są uzbrojeni – szepcze bardzo cicho. – Nie zabiję ośmiu na raz. Tylko zwrócę uwagę.
Chłopiec chce położyć się na ziemi i wyć.
SKUP SIĘ, wrzeszczy To Coś w jego głowie. Nie przestawaj myśleć ani na chwilę! Nie umiesz walczyć ani szybko biegać, masz tylko dwanaście lat i nie możesz przeciwstawić im niczego z wyjątkiem MNIE, więc, na Boga, NIE PRZESTAWAJ MYŚLEĆ! Przyjrzyj się szachownicy. Co na niej masz?
Jego ręka odnajduje silną dłoń Amayuru.
Pomyliłem się, Snajper z Dachu nie jest Skoczkiem, jest Hetmanem, najsilniejszą figurą, jaką mam.
Ale nawet on nie zabije ośmiu ludzi na raz.
Jak mogę go wykorzystać?
Przeszywa go paraliżujące zimno, bo nagle pojmuje, co powinien zrobić.
To jedyne logiczne wyjście, mówi już uspokojone To. Popełniłeś błąd, to prawda. W normalnej grze kosztowałby cię zwycięstwo. Ale to nie jest normalna gra, tutaj możesz rozłożyć szachownicę raz jeszcze. Pamiętasz wszystko, co się wydarzyło. Więcej się nie pomylisz.
Javier bierze głęboki oddech i szeptem prosi Amayuru, by to zrobił.
– Nie ma mowy – odpowiada mężczyzna.
– Musisz. Oni będą mnie męczyć, ale nie zabiją. Wtedy umrze mnóstwo ludzi. – Javier mówi z trudem, słowa nie chcą przechodzić mu przez gardło.
Bardzo się boi.
Umierał już tyle razy, ale cholernie się boi.
– Jeżeli strzelisz, będziemy spaleni. Musisz to zrobić ręcznie.
Mijają sekundy, gęste i gorzkie jak budyń z dodatkiem piołunu. A potem Amayuru powoli, rozpaczliwie powoli chwyta chłopca za gardło.
Jego ręka drży lekko, czarne oczy zachodzą łzami. Javier płacze bezgłośnie.
O Boże, dlaczego, pospiesz się, po prostu się pospiesz, dlaczego płaczesz, zabiłeś co najmniej dwudziestu ośmiu ludzi, jestem mały i na pewno łatwo skręcisz mi kark, nie musisz się nawet wysilać, dlaczego, twoja firma nazywa się Homicide Squad, DLACZEGO, DO CHOLERY, PŁACZESZ?!
– Obiecaj mi – charczy Amayuru, jakby to jego ktoś dusił. – Obiecaj mi, że to skończysz.
***
Budzi się na pokładzie boeinga. Stewardessa, która poprawia mu zagłówek, napotyka jego wzrok i odskakuje z krzykiem. Piwne oczy chłopca są pełne łez, ale na dnie źrenic – zimnych jak lód i niesłychanie okrutnych – wściekle kipi To Coś.
– Obiecuję – szepcze.
– S-słucham?
Uśmiech, który Javier posyła kobiecie, jest przerażający.
***
Blaszane drzwi odskakują z hukiem. Mężczyźni zakuci w kevlar wsypują się do środka, równo, bez ani jednego słowa. Strzały w magazynach Cey-Nor Foundation dźwięczą ogłuszająco.
Szturm na kryjówkę dżihadystów trwa raptem kilka chwil, choć Javierowi, który siedzi na tylnym siedzeniu limuzyny Ministra Zdrowia, zdaje się, że minuty ciągną się w nieskończoność. Radiostacja co chwilę ożywa, wypluwając z siebie lakoniczne komunikaty.
Chłopiec sączy pozbawione smaku kakao. Czuje się lekki w środku, jakby pusty. Jak wydrenowana wiśnia w nalewce ciotki Marjorie.
Kiedy po kilku minutach jest już po wszystkim, nie czuje nic.
– Jesteś niezwykłym chłopcem, Javier – mówi Minister cicho. – Nawet nie chcę wiedzieć, jak domyśliłeś się, że będą właśnie tutaj.
– Chory Człowiek za pierwszym razem oszukał mnie, że będzie w tym miejscu. Przypuszczał, że za drugim na pewno nie udam się akurat tam – odpowiada mu chłopiec i znów jest to dobry wybieg, bo znów prawie nie kłamie.
Prawda jednak wygląda tak, że przy drugiej wizycie w kryjówce Zehrana Heshima w samobójczej eksplozji umiera piętnaście osób, w tym Amayuru, Boohoo i Hollywood, który w walce naprawdę przypomina gwiazdę kina sensacyjnego.
Dlatego próbują jeszcze raz.
Próbują w Negombo i Madakalapuwa. Wielkanoc tego roku jest dla Javiera bardzo długa, pełna lotów boeingiem, rozmów z ojcem w hotelowej recepcji i śmierci. Umiera w eksplozjach, umiera wykrwawiony na chodnikach, umiera uduszony, zasztyletowany, zastrzelony, z karkiem skręconym przez silne ręce Amayuru, popełniając samobójstwo z pistoletu obsłużonego tak, jak nauczył go Hollywood. Bardzo wielu ludzi ponosi śmierć razem z nim.
Pięćset trzynaście osób.
Tysiąc sto dwie.
Pięć tysięcy osiemdziesiąt sześć.
Dwieście pięćdziesiąt trzy.
Tyle udało się wytargować z Chorobą, która dręczy Ludzi z Plecakami.
Trzy dni później biorą udział w mszy świętej odprawionej przy ruinach kościoła świętego Antoniego. Pada deszcz, dłoń Amayuru jest lodowata, ale chłopiec nie chce jej puścić.
Nie dziwi się, kiedy w tłumie dostrzega Dziewczynkę w Niebieskiej Sukience.
– Tylko nie mów, że wygrałem – warczy, kiedy udaje mu się przepchnąć w jej stronę. Dziewczynka uśmiecha się i wydaje się, że ona też jest już bardzo stara.
– Można tu było wygrać cokolwiek?
Rozpływa się w powietrzu między jednym mrugnięciem a drugim, a Javier zmuszony jest przyznać jej rację, bo z Chorobami do szachownicy nie siada się dla zwycięstwa.
Po prostu chodzi o to, żeby przegrać jak najmniej.