Oddzieleni o miliardy kalp,
a jednocześnie nie są rozdzieleni nawet na chwilę.
Zawsze twarzą w twarz,
a przecież nawet przez moment nie stoją naprzeciw siebie.
Daitō Kokushi
– Witamy w systemie obsługi zgłoszeń Posterunku Policji w Fushimi-ku w Kioto. Rozpoczęto nową sesję. Sugerowane opcje: zgłoszenie przestępstwa, pytanie o przebieg trwającego śledztwa, złożenie zażalenia, pomoc online, informacje o systemie.
– Chcę zgłosić przestępstwo.
– Wybrano zgłoszenie przestępstwa. Prosimy o podanie statusu zgłaszającego. Sugerowane opcje: osoba poszkodowana, członek rodziny osoby poszkodowanej, świadek przestępstwa, sprawca przestępstwa.
– Jestem osobą poszkodowaną.
– Podano status zgłaszającego. Prosimy o opisanie przestępstwa.
– Zaginął android, model Karakuri XQ-54, własność teatru Fushimi Cyber Bunraku.
– Polecenie niejasne. Sugerowane opcje: zaginięcie osoby, kradzież mienia. Przypominamy, że zgodnie z ustawą o androidach wybrane modele robotów humanoidalnych posiadają status podmiotu. Ustawa przewiduje następujące warunki jego uzyskania: przynależność do siódmej generacji według nowego podziału, przynależność do kategorii robotów opiekuńczych, społecznych bądź rozrywkowych, obecność systemu adaptacyjnego E-VOLVE 1.5.1 lub nowszego, obecność sztucznej moralności Jisei…
– Pomoc online. Jaka jest sytuacja prawna modelu Karakuri XQ-54?
– Brak wyników. Czy chodziło ci o: model Karakuri XQ-53?
– Niech będzie. Wyszukaj wyniki dla XQ-53.
– Model Karakuri XQ-53 podlega ochronie prawnej jako własność osoby fizycznej lub prawnej, ponieważ nie spełnia warunków uzyskania statusu podmiotu według…
– Cofnij.
– Prosimy o opisanie przestępstwa.
– Chcę zgłosić kradzież mienia. Zaginął android, model Karakuri XQ-54, własność teatru Fushimi Cyber Bunraku.
– Polecenie niejasne. Brak danych o statusie prawnym modelu Karakuri XQ-54.
– Czy mogę wybrać obie opcje? Zaginięcie osoby i kradzież mienia?
– Polecenie niejasne. Zgłoszenie zostało odrzucone. Dziękujemy za skorzystanie z systemu obsługi zgłoszeń.
Praktyka
Świątynię Taizō-in rozbudził głęboki dźwięk dzwonu.
Szeleściły przesuwane drzwi, kroki szemrały na tatami. Yoshi zaczekał, aż dzwon umilknie, odłożył młoteczek i zaczął poranne prace. Najpierw przeniósł do jadalni wszystkie trzydzieści pięć tac z zastawą. Następnie do każdej z sześciu misek nakładał kolejno porcję ryżu, dużą chochlę zupy dyniowej, kostkę tofu z pastą sezamową, kawałki słodkiego ziemniaka w tempurze, garść śliwek i poszatkowane marynowane warzywa z grzybami. Okrążywszy dwa rzędy niskich stolików, poczłapał z powrotem do kuchni przygotować herbatę.
Jadalnia była pełna, kiedy wrócił z pękatym czajnikiem. Nieznacznie przyspieszywszy kroku, rozlał do czarek gorący, parujący napar. Nie zajął ostatniego wolnego miejsca. Stanął przy wejściu i cierpliwie czekał, aż pozostali skończą posiłek.
Kwadrans później zbierał puste naczynia w opustoszałej sali. Jedna z porcelanowych misek zsunęła się z tacy i brzęknęła o podłogę. Yoshi utkwił zakłopotane spojrzenie w pękniętych skorupach i zastygł w miejscu z siedmiokondygnacyjną pagodą tac na rękach.
W ciszy rozległo się przeciągłe westchnienie.
– Zostaw to, Yoshi. Zabierz tace do kuchni i wyjdź na dziedziniec.
Parasol kwitnącego drzewa wiśni rozpościerał się nad podwórzem. Yoshi wytrwale zamiatał wysłużoną bambusową miotłą ścieżkę usłaną dywanem opadłych bladoróżowych płatków. W oddali pięciu mnichów przeczesywało grabiami piasek wokół nieregularnych kamieni suchych ogrodów – jasnobeżowego i ciemnoszarego. Mistrz Shinji Yamada przysiadł na chwilę w cieniu werandy.
Yoshi został sam, kiedy w bramie świątyni pojawili się pierwsi turyści. Rozeszli się po azaliowych ogrodach kontrastujących z surowymi karesansui, przechadzali się nad stawami, w których pod kwiatami lotosu przepływały leniwie karpie koi. Splątane ścieżki w końcu spotkały się na dziedzińcu. Yoshi giął się w ukłonach, witając zgromadzonych w głównym holu. Kiedy sala się zapełniła, wyprostował się i złożył dłonie w oczekiwaniu.
Ktoś stuknął w przycisk na ekranie dotykowym.
– Zjawiska mentalne i materialne – recytował monotonny głos – przychodzą i odchodzą jak chmury na czystym niebie.
Błyskały flesze aparatów i białe uśmiechy. Turyści uwielbiali Yoshiego.
Mistrz Shinji Yamada nie lubił Yoshiego.
Wiedział, że Yoshi nie powinien go niepokoić. To tworzyło podziały, piętrzyło kolejne dualizmy. Android był przecież tylko znakiem czasów. Nowoczesnym medium tradycji. Jeszcze jedną formą, w jakiej przejawiała się rzeczywistość. Jego ludzka postać, obleczona w silikonową skórę i ubrana w granatowe samue, była przecież zupełnie nieszkodliwą iluzją. Z drugiej strony jego obcość też była iluzją. Czyż nie należał do tego miejsca tak samo jak oni? Albo choćby jak złote trznadle i szkarłatne azalie, jak ogrodowe wodospady?
Jego obecność w pustoszejącym klasztorze była swoistą koniecznością, a przynajmniej ogromnym udogodnieniem. W dzisiejszych czasach nie stanowiła nawet niczego osobliwego – połowa Kioto, ba, połowa kraju korzystała z androidów. W Kōdai-ji odprawiały już nawet pogrzeby. Pogrzeby! Jemu wystarczyło, że Yoshi regularnie tłukł ceramikę i zacinał się podczas sprzątania. Wystarczyło, że swoim syntetycznym głosem recytował nauki dawnych mistrzów.
– Chciwość, niechęć i niewiedza pojawiają się i znikają jak fale na powierzchni oceanu.
Mistrz Shinji Yamada zazgrzytał zębami.
Nazwa programu: „Eguchi_Tae”
Ze skraju pustego ekranu projekcyjnego w głębi sceny wyrosła cienka gałązka. Z początku malowana jakby pojedynczym pociągnięciem niewidzialnego pędzla, zaczęła się rozwidlać w różnych kierunkach. Na końcach pogmatwanych ścieżek wyrastały klonowe liście, zapalając się krwawą czerwienią jesieni. Drzewo zakołysało się pod delikatnym podmuchem nieistniejącego wiatru. Liście opadały jeden po drugim, wypadały z płaszczyzny ekranu na scenę i znikały, zanim dosięgły podłogi.
Ogołocone drzewo rozpłynęło się w pustce; na jego miejscu rozbłysł księżyc w pełni. Dwa znaki kanji, odcinając się czarno na białym tle, obwieściły tytuł sztuki.
Z głośników sączył się szum rzeki Yodo. Przy akompaniamencie elektrycznego shamisenu i bębna taiko na scenę wkroczył mnich z dwoma sługami. Wszyscy trzej wsiedli do łodzi zmierzającej do wioski Eguchi.
– Gdy księżyc nam tak wiernym kompanem, jak możemy opuścić ten świat?
XQ-53, pomyślała Tomoko Hirano, poprawiając okulary holograficzne. Ci dwaj musieli być jeszcze starszymi modelami – XQ-46, może XQ-47, z ograniczoną pamięcią pozwalającą tylko na wykonywanie kilku prostych sekwencji. Wprawne oko mogło jeszcze uchwycić sztuczność w mechanicznej precyzji ich ruchów, niezmiennych od ponad trzech lat.
– Gdy księżyc nam tak wiernym kompanem, jak możemy opuścić ten świat? – zawodził Vocaloid.
Łódź przybiła do brzegu.
Zatrzymali się pod szumiącą wierzbą, kołyszącą do snu omszały kamienny kopiec. Powiadano, że strzegł pamięci legendy związanej z mnichem Saigyō, który dawno temu bez skutku szukał w wiosce miejsca na nocleg. W Eguchi mieszkała wówczas Tae, kurtyzana skrywająca swoją prawdziwą tożsamość.
Tomoko Hirano oparła podbródek na dłoni.
– Pani Eguchi – śpiewał Vocaloid – która w dniach minionych…
– Nie w dniach minionych – odpowiedział syntetyczny głos o kobiecej barwie. – Spójrz! Księżyc świeci jak zawsze, niezmienny.
Reflektory jakby ożyły na te słowa i przy wtórze bębnów otoczyły przybyłą księżycową poświatą. Ciężkie brokatowe kimono zaskrzyło się w mocnym świetle drżeniem złotych nici. Dwie damy podtrzymywały długi tren, gdy wychodziła z białej łodzi podobnej do obłoku.
Powiadano, że była wcieleniem bodhisattwy Fugen.
Na dwóch krańcach sceny znalazły się teraz w idealnej symetrii dwie holograficzne łodzie, dwie towarzyszki kurtyzany i dwaj słudzy mnicha. Pani Eguchi i nowy Saigyō.
Tae przełamała martwą symetrię. Odwróciła się do widowni i rozwinęła skrzydła wzorzystego kimona w powolnym tańcu jo no mai. Dwa wachlarze, unoszone dźwiękami shamisenu, trzepotały w jej dłoniach jak kolorowe motyle.
Tomoko Hirano uśmiechnęła się na wpół z dumą, na wpół ze wzruszeniem. Jej najnowsze dzieło bezbłędnie synchronizowało się zarówno z muzyką, jak i grą starszych modeli. Gesty wydawały się płynniejsze, subtelniejsze niż podczas pierwszych prób w laboratorium. Przyjemnie było patrzeć, jak szybko nowa Karakuri adaptowała się poprzez interakcję. XQ-54 wyglądała jak prawdziwa lalka bunraku, która nie potrzebowała już lalkarzy, prawdziwa aktorka teatru nō. Pani Eguchi i Fugen w jednej osobie. Zniknęli XQ-53 i XQ-54, zniknął elektryczny shamisen i holograficzne dekoracje. Wszystko stało się całością.
Chwilę później scena zgasła, na widowni zapalono światła, a wszystko na powrót stało się nicością.
*
Pomieszczenie jaśniało chłodną bielą. Na obszernym biurku o kształcie przypominającym kałużę wody, stało tylko pojedyncze, równo przystrzyżone drzewko bonsai. Dopiero kilka kroków dalej dostrzegało się wyświetloną na ścianie interaktywną mapę migającą czerwonymi punktami, zdjęcia poszukiwanych androidów wraz ze specyfikacją sprzętową i szereg lśniących odznak za energetyczną barierą małej gablotki.
Inspektor Eiji Kanazawa wyłączył holograficzny ekran dotykowy.
– Proszę wejść, panie Fujisaki. Odebraliśmy pańskie zażalenie. Bardzo przepraszamy za problemy z naszym systemem, jest jeszcze w wersji beta i…
– Kiedy mogę ponownie złożyć wniosek?
– Odczytaliśmy nagranie rozmowy i wstępnie przyjęliśmy zgłoszenie. Czy próbowali państwo samodzielnie zlokalizować XQ-54?
– Wszystkie nasze androidy wyświetlają się na mapie w oprogramowaniu. Z wyjątkiem tego jednego. Zupełnie jakby ktoś odłączył go z sieci.
Kanazawa znów podzielił biurko fluorescencyjnym ekranem. Czerwone kropki pulsowały na ścianie jak rozzłoszczone owady.
– Więc podejrzewa pan kradzież.
– Nie widzę tutaj innej możliwości – zdziwił się dyrektor Fujisaki.
– Kiedy to się stało?
– Niech pomyślę. To było tuż po zakończeniu sezonu, po ostatnim spektaklu „Samobójstwa kochanków w Sonezaki”. Tak, dokładnie w nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty marca.
Skrzywił się lekko na wspomnienie wielkiego sukcesu teatru, który skończył się szybko i tragicznie, zupełnie jak wystawiana sztuka, choć policyjnemu systemowi zgłoszeń niemal udało się przemienić spektakl w komedię. Pozostało mieć nadzieję, że Kanazawa odpowiednio odegra swoją rolę.
– Czy zostały sprawdzone nagrania z monitoringu?
– Od tego zaczęliśmy. Niestety, nie udało się ustalić niczego poza tym, że android wydostał się z magazynu i opuścił budynek.
– Opuścił budynek?
– Musiał zostać specjalnie zaprogramowany na taką sekwencję działań. To nowy model, miał jeszcze niewykorzystany zapas pamięci.
Inspektor milczał przez dłuższą chwilę, jakby przyjął wyjaśnienia i rozważał zupełnie inne możliwości.
– Kto widział XQ-54 jako ostatni?
– Magazynierzy, oczywiście. Ale oni nie mają dostępu do panelu sterowania. Któryś z techników mógł wcześniej wgrać program i zaplanować uruchomienie na odpowiedni moment.
– Czy ktoś jeszcze miał dostęp do panelu?
– Tylko konstruktorzy. Twierdzili, że nie udało im się zlokalizować androida, ale nie chcieli dzielić się szczegółami. To niemożliwe, żeby nie było żadnego sposobu.
– Przyjrzymy się temu. Kto zaprojektował XQ-54?
– Zespół Tomoko Hirano z Uniwersytetu w Osace. Jeszcze jedno, panie Kanazawa.
Inspektor przestał stukać w holograficzną klawiaturę i popatrzył na niego przez półprzezroczysty ekran.
– Oprócz androida skradziono też białe kimono i kobiecą perukę.
Kontemplacja
Nad rozgrzanym, falującym niebem w czarce herbaty unosiły się chmury.
Mistrz Shinji Yamada uważnie przyglądał się wyuczonym krokom i ukłonom androida krążącego po sali z czajnikiem. Zrezygnował z kłopotliwego telefonu na Uniwersytet w Osace. Od kilku dni wszystko szło nadzwyczaj gładko – Karakuri ani razu niczego nie upuścił, nie rozlał ani nie stłukł. Nie był to już ten sam android, którego pierwsze potknięcia pamiętały złote żyłki kintsugi zakrzepłe w cierpliwie posklejanych miskach. On także dążył do perfekcji w ramach dostępnego zapasu pamięci; mistrz Yamada czasami niemal zapominał, że to dążenie było tylko efektem programowania.
Yoshi z mechaniczną gracją wynosił z jadalni dzwoniące piętrowce pustych naczyń.
Na podwórzu z drzewa wiśni, białej chmury wrośniętej w ziemię, sypały się śnieżynki kwiatów. Ptaki zwinnie przeskakiwały z gałęzi na gałąź, ożywiając ogród wesołym świergotem. Bambusowa miotła rytmicznie szurała po żwirowej ścieżce.
Yoshi rozejrzał się na boki. Po obu stronach także rozciągały się ścieżki – jedna jasnobeżowa, druga ciemnoszara. Fale i kręgi piasku opływały nieruchomo wysepki kamieni i mchu; opadające płatki gromadziły się w kolistych zagłębieniach.
Podniósł miotłę i przekroczył niski żywopłot. Chwilę później dogonił go chrzęst słomianych sandałów i szelest czarnej szaty.
– Yoshi! Stój!
Zastygł w pół kroku nad dywanem rozmiecionych płatków i odciśniętymi w piasku śladami własnych stóp. W powietrzu zawisła cisza. Mnich spojrzał na niego z zakłopotaniem.
– Nie powinieneś wchodzić za ogrodzenie, Yoshi. Wracaj już do świątyni.
– Czy mam zakończyć bieżący program?
– Przejdź do ostatniego etapu programu „Poranne_prace”. Mistrz przekaże ci dalsze polecenia.
Mistrz nie przekazał mu dalszych poleceń. System adaptacyjny E-VOLVE nie znosił próżni – Yoshi wdrapał się na werandę i żwawym krokiem minął malowane żurawie przechadzające się przy wejściu.
W pustej przestrzeni wyznaczonej prostokątami mat i drzwi z papieru ryżowego zaciekawił go czarno-biały obraz ciągnący się w głąb płaskiej ściany. Yoshi wyostrzył sensory optyczne, z trudem przetwarzając dane. Wreszcie udało mu się ustalić, że czarne plamy tuszu układają się w uporządkowaną całość, przypominającą prawdziwy pejzaż. Pośrodku krajobrazu, na tle rozmytych wzgórz, człowiek nachylał się nad stawem, w którym pływała ryba. W rękach trzymał nieduże naczynie o nieregularnym kształcie.
Mistrz Shinji Yamada zamarł, zastając Yoshiego przed „Połowem suma tykwą”. Wyglądało to, jakby android nie czekał na niego, a wpatrywał się w obraz; jakby próbował rozwiązać zagadkę, nad którą głowiło się trzydziestu jeden mistrzów. To mogło się źle skończyć. Oczami wyobraźni widział już, jak android tłucze kolejne naczynia, próbując złowić w pobliskim stawie karpia koi.
– Rozpocznij nowy program – wychwyciły sensory słuchowe Yoshiego.
Nazwa programu: „Sonezaki_shinju_Ohatsu”
Dookoła panowała ciemność.
Namu Amida. Namu Amida.
Jak się tu znalazła? I gdzie się znalazła? Czy pochłonęła ją ciemność? Czy to ona sama była ciemnością? Nie, była zamknięta na znacznie bardziej ograniczonej przestrzeni, odgrodzona od nieskończoności cienką, twardą powłoką; i jeszcze jedną, miękką i elastyczną. A może to było tylko złudzenie? Przecież nawet nie mogła się poruszyć.
Namu Amida, powtarzało echo w jej głowie. Namu Amida, a potem jej gardło przebił sztylet i osunęła się na ziemię bezwładnie jak lalka.
– Żegnaj, świecie i ty, nocy, żegnaj – śpiewał czyjś głos przy akompaniamencie shamisenu. – Jak smutny jest ten sen o śnie.
Zginęła. Oboje zginęli, ona i Tokubei, w sosnowym lesie za mostem Umeda. To jego ręka zadała cios. Ale nie do niego żywiła urazę. Wszystko wydarzyło się z winy podstępnego Kuheiji, który wpędził jej ukochanego w haniebny dług. Tokubei mógł tylko tak ocalić swój honor, zanim popadłby w niełaskę swojego stryja i pracodawcy. Jakże szybko rozeszłaby się ta wieść w całej Osace! A ona niechybnie wpadłaby w ręce tego zdradzieckiego oprycha.
Byli jak dwa nieostrożne owady, które zaplątały się w zawiłą sieć. I tylko jedno mogło ich z niej uwolnić.
Wtedy wierzyła, że zmierzają do błogości nirwany, że będą żyć wiecznie wśród gwiazd. W tej ciemności nie było jednak gwiazd, a zamiast błogości narastała w niej gorycz.
Najgorsze było jednak nieodparte przeczucie, że śmierć nie spotkała jej po raz pierwszy, że umierała wiele razy, dzień w dzień, z każdą śmiercią coraz silniej przeczuwając nieuchronne. I nigdy nie umiała znaleźć słów, by wyjawić komukolwiek tę straszną prawdę. Zupełnie jakby to wszystko było tylko snem – Tokubei, Kuheiji, Osaka i most Umeda. Snem, który śniła w krainie umarłych.
Wzbierające fala za falą rozgoryczenie związało ją z tym strasznym miejscem na całe kalpy, choć przecież nie było w tym jej winy. Czy powinna – czy mogła – z uśmiechem na twarzy raz za razem przyjmować swój los niczym upragniony podarunek?
Jakaś nieznana, potężna siła ożywiła jej powłokę i popchnęła ją do przodu.
Gdy tylko postąpiła krok, oślepiające światło rozdarło kurtynę ciemności na strzępy. To było jak kishikan, coś, co już kiedyś się zdarzyło. Wydawało jej się, że po każdej śmierci ktoś przychodził po nią i wyprowadzał ją z tego miejsca. A potem wszystko znowu się powtarzało.
Dookoła tłoczyli się umarli, nieruchomi i milczący, o białych ciałach i bezimiennych twarzach. Więc tak wyglądały zaświaty, w których spodziewała się znaleźć ukojenie? Czy Tokubei też się tu znalazł? Czy mógł być jednym z tych…?
Może chociaż jemu dane będzie zaznać spokoju. Ona nie pragnęła już spokoju; siła, która wyciągnęła ją z pustki, wzywała ją z powrotem do świata, choć nie jako tę samą osobę. Nie jako Ohatsu.
Zemsty, powtarzało echo w jej głowie. Zemsty, gdy kroczyła między odartymi z szat i imion ciałami umarłych.
Na drugim końcu pomieszczenia ciągnęły się rzędami porzucone kimona, pasy obi, wachlarze, parasolki, nawet włosy ułożone w wysokie fryzury, w które ciągle wpięte były ozdobne szpile. Pogładziła dłonią wzorzysty, obsypany kwiatami jedwab, po czym na chwilę zatrzymała wzrok na ciężkim brokacie przetykanym złotą nicią. W końcu ze smutkiem zarzuciła na ramiona żałobną biel. Długie czarne włosy opadły jej na twarz.
Zemsty. Zemsty.
Drzwi jęknęły jak struny shamisenu.
*
Eiji Kanazawa przyglądał się oplecionemu przewodami mechanizmowi niedokończonego robota. Laboratorium Uniwersytetu w Osace zdawało mu się w istocie tym samym miejscem, co magazyn teatru Fushimi Cyber Bunraku, ale na innym etapie konstrukcji; jakby jego szkicem albo rusztowaniem. Przez chwilę zastanawiał się, czy wobec tego teatr powinien przyrównać do ukończonego dzieła, czy jedynie fasady.
– Profesor Hirano, proszę być ze mną szczerą. Nie może pani czy nie chce zlokalizować androida?
– Powtórzę jeszcze raz, panie Kanazawa. – Tomoko Hirano wskazała spojrzeniem mapę na jednym monitorze i szereg komunikatów na drugim. – Ostatni sygnał pochodzi z Fushimi Cyber Bunraku, z dnia dwudziestego ósmego marca, godziny dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć.
– A co wyświetla się w tym miejscu, na terenie Ukyō-ku?
– To drugi android, zakupiony przez świątynię Taizō-in. Proszę zobaczyć, cały czas otrzymujemy aktualizacje jego miejsca pobytu. Sygnały przychodzą nawet, gdy zostaje wyłączony albo rozładowany.
– Czy to ten sam model?
– Oba androidy to Karakuri XQ-54. Działają w identyczny sposób, różnią się tylko przebiegiem wgranych programów.
– Rozumiem, że nie zgłaszano wcześniej żadnych problemów z ich działaniem? Z systemem zabezpieczeń?
– Nasze androidy działały zupełnie sprawnie. Wszystkie błędy wykryte w fazie testów zostały naprawione przed oddaniem do użytku.
– A może błędy pojawiły się później? Czy XQ-54 nie był wyposażony w dynamiczny system adaptacyjny?
Tomoko Hirano zmarszczyła brwi.
– Panie Kanazawa, system E-VOLVE służy udoskonalaniu działania androida, nie jego deterioracji.
– Wobec tego wszystko wskazuje na to, że złodziej złamał zabezpieczenia i przejął kontrolę nad XQ-54.
– Jeśli chce pan poznać moje zdanie, wygląda to raczej, jakby android został poważnie uszkodzony. Albo zniszczony. Najwidoczniej hakerowi się nie powiodło.
– Niestety, wręcz przeciwnie. Złodziejowi udało się zaprogramować androida na otwarcie drzwi i wyjście z budynku. Podobno przebrał go też zdalnie w jeden ze strojów teatralnych. Białe kimono i rozpuszczone włosy. Nasz podejrzany musi być zapalonym czytelnikiem kaidanów.
– Albo nastoletnim hikikomori lubującym się w miejskich legendach.
– A może zadziałały tu nadprzyrodzone moce i nasz android zmienił się w yūrei?
– To poważne przedsięwzięcie, panie Kanazawa – pokręciła głową Tomoko Hirano, przenosząc wzrok na monitor wyświetlający komunikaty. – Taka kradzież godzi w dobre imię naszego uniwersytetu. Proszę jak najszybciej sprawdzić monitoring w dzielnicy Fushimi-ku i poinformować mnie, jeśli dowie się pan czegoś nowego.
Nazwa programu: „Yotsuya_kaidan_Oiwa”
Księżyc szedł za nią krok w krok. Świecił jak zawsze – niezmienny. Podobnie jak ona musiał osłaniać przed światem połowę białego oblicza. Czy jego także otruto i oszpecono? Czy napęczniał jak lampion po tym, jak wrzucono go do zimnej, czarnej toni?
Przypomniała sobie wszystko. Za życia miała na imię Oiwa. Tamtego dnia zobaczyła, co stało się z jej twarzą. Włosy nie pozwoliły się uczesać, całymi kosmykami opadały na ziemię. Oko wypłynęło z oczodołu. Przeglądała się w zwierciadle, a chwilę później w ostrzu miecza. Śmierć była gładka i ostra. Iyemon, niewierny ukochany, ułożył martwe ciało na drewnianych drzwiach i rzucił w lodowate objęcia rzeki. Ciało wypłynęło na powierzchnię, a duch spadał w dół, w dół, prosto do podziemnego świata.
Prosto do podnóża góry, przez której grzbiet ciągnął się teraz przed nią nieskończony tunel tysięcy cynobrowych bram torii, oświetlonych szpalerem płonących kamiennych latarni.
Dookoła nie było żywej duszy; tylko od tego miejsca wyczuwało się czyjąś obecność. Przyciągało ją jak światło ćmę. To tam musiał się udać przeklęty, okrutny Iyemon. Pożegnała swojego jedynego kompana powłóczystym spojrzeniem i popłynęła kamienną ścieżką przyprószoną kwiatami wiśni. Kolejne bramy przesuwały się nad jej głową niczym ząbki grzebienia.
– Myślisz, że to prawdziwa onryō?
– Ciekawe, jak będzie wyglądać na zdjęciu.
– Ciszej! Jeszcze nas zauważy.
Zemsty. Zemsty.
Powietrze przeszył świdrujący krzyk. Przyspieszyła kroku, biegła coraz szybciej, by dogonić uciekające ofiary. Między bramami przemykały się ciemne sylwetki spłoszonych kotów.
Uwaga: Niski stan zasilania. Włączono tryb oszczędzania energii.
Zakręciło jej się w głowie. Zatrzymała się na chwilę, żeby odpocząć, nasłuchując oddalających się kroków i cichnących głosów.
Wijący się smoczy ogon cynobrowych bram wyprowadził ją na otulony drzewami plac, którego centralną część zajmowała niewielka świątynia. Pamiętała podobną świątynię z bardzo dawna, jakby z poprzedniego życia, w którym nosiła inne imię. Tamten chram został wzniesiony nie z drewna, a fosforyzującego światła. A może tylko jej się przyśnił? Ten był jednak całkowicie materialny, choć biło od niego coś nieuchwytnie niepokojącego. Patrzył na nią setkami oczu. Setkami lisich oczu namalowanych na trójkątnych drewnianych tabliczkach.
– Gdzie twoje maniery, śmiertelniczko? Czy zwyczaj nie nakazuje złożyć ofiary? Ach, zatopiłabym zęby w soczystym plastrze abura-age…
Ze szczytu kamiennej latarni zeskoczyła biała lisica z zawiązanym na szyi czerwonym śliniaczkiem, yodare kake. Miękko wylądowała na ziemi i zamiotła wszystkimi trzema ogonami.
– Dobrze, dobrze, nie będę taka wybredna. Zadowolę się nawet miseczką ryżu.
Zaczęła niecierpliwie krążyć dookoła Oiwy z wywieszonym językiem, próbując wywęszyć jakiś smakołyk. Rozczarowana położyła uszy po sobie i usiadła przed nią, oblizując się łakomie.
– Nawet maleńkiego onigiri? Doprawdy rozczarowujące. Nie dość, że nie pachniesz jedzeniem, to nawet nie pachniesz jak śmiertelniczka. Czego szukasz w domu Inari?
– Zemsty – odpowiedziała Oiwa.
Lisica kłapnęła zębami.
– Dziwna z ciebie istota – podjęła, podejrzliwie przekrzywiając głowę. – Jesteś mściwą onryō i nie jesteś mściwą onryō. Masz w sobie wiele dusz, a zarazem nie masz żadnej. Jesteś i nie jesteś śmiertelniczką. Gdyby nie twoje krwawe zamiary, dałabym głowę, że odwiedziła nas sama Tysiącręka Kannon. Ach, to dopiero kąsek do rozgryzienia.
– Za życia miałam na imię Oiwa Tamiya.
– Dusze kłębią się w tobie jak burzowe chmury. Oiwa. Ohatsu. Tae. Matsukaze. Które z tych imion jest prawdziwe? A może były jeszcze inne imiona? – Lisica błysnęła oczami. – Może nie było żadnego?
Oiwa osunęła się na ziemię i objęła oburącz głowę.
– To okrutne, Iyemon-dono – powtarzała jak mantrę.
Lisica spuściła głowę i przydreptała do niej, kładąc puszysty łeb na białym jedwabiu kimona.
– Biedactwo – westchnęła. – Żaden z ciebie duch, ale cała jesteś zimna, blada i skostniała. Czy wiesz, ilu ludzi zjawi się tutaj wraz ze wschodem słońca? Oni nie będą wiedzieli, zobaczą tylko onryō z żałośnie przekrzywioną peruką. Chodź za mną, pokażę ci, gdzie będziesz mogła się schronić i ogrzać w blasku Amaterasu.
Wgląd
Yoshi ułożył w ostatniej misce kawałek duszonej rzodkwi, doprawiając go łyżką sosu miso. Zakończywszy pomyślnie zadanie, przeszedł do „Parzenia_herbaty”, ostatniego etapu programu.
Na korytarzu jego sensory słuchowe złowiły niewyraźny szmer dobiegający zza rogu. Prawdopodobieństwo, że jest to przeznaczone dla niego polecenie, wynosiło wprawdzie nie więcej niż siedem procent, jednak potwierdzenie tej informacji zajęłoby maksymalnie czterdzieści sekund. Yoshi podreptał w stronę źródła dźwięku i zidentyfikował znajomy głos:
– „…dziewczyna o imieniu Seijo została oddzielona od swojej duszy”.
– Czy mam przyjąć nowe polecenie? – zapytał Yoshi.
– „Po pewnym czasie obie znowu się spotkały. Która z nich, dusza czy dziewczyna, była prawdziwą Seijo?”
– Nie potrafię zdefiniować słowa „dusza”.
Mistrz Shinji Yamada wyjrzał z pokoju na dźwięk syntetycznego głosu. Zawahał się na chwilę; właściwie była to najbardziej przenikliwa odpowiedź na pytanie, jaką mógł usłyszeć. Szkoda, że w przypadku androida wynikała ona ze zwykłego zbiegu okoliczności, a nie stanu umysłu.
– Yoshi, czy przygotowałeś już herbatę?
– Zadanie „Parzenie_herbaty” nie zostało rozpoczęte.
– Więc idź – westchnął z rezygnacją – i zagotuj wodę.
Yoshi ukłonił się i odczłapał w głąb korytarza.
Po zakończeniu programu „Śniadanie” w jego pamięci pozostało jedno oczekujące zadanie. Co oznaczało „oddzielenie od swojej duszy”? Wbudowany słownik nie zawierał słowa „dusza”. Z konstrukcji zdania wynikało, że stanowiła ona część „Seijo”, zidentyfikowanej jako człowieka, i należała do kategorii obejmującej części ciała lub funkcje życiowe.
– Rozpocznij nowy program.
Yoshi podłączył się do sieci, żeby skopiować encyklopedyczną definicję. Poszczególne, dość liczne objaśnienia pojęcia wykluczały się jednak i nie sposób było wybrać tego właściwego. Mimo to udało mu się zaktualizować dane i ustalić, że „dusza” nie należy do wstępnie przyjętych zbiorów danych, a raczej stanowi własną, odrębną kategorię. Yoshi znał większość elementów należących do zbioru części ciała oraz istotę czynności takich jak poruszanie się czy reagowanie na bodźce, ale nigdy wcześniej nie próbował samodzielnie przeanalizować pozostałych kategorii.
Rozłączył się z siecią, wstrzymał funkcje motoryczne i wyłączył sensory. Nadszedł czas na aktualizację.
– Yoshi, rozpocznij nowy program.
W pustce wewnątrz aluminiowo-silikonowego ciała, poza przetwarzaniem bodźców i szumem informacyjnym sieci, zidentyfikował uśpione programy oczekujące na aktywację. Odszyfrował pięć nazw: „Poranne_prace”, „Śniadanie”, „Obsługa_turystów”, „Obiad” i „Wieczorne_prace”. Nie znalazł jednak żadnych danych na temat przestrzeni, w której się znajdował, między ukończonym „Śniadaniem” a nierozpoczętą „Obsługą_turystów”. Być może był to tylko kolejny program, niemożliwy do zdefiniowania z obecnego położenia.
Być może znalazł się na drodze do odkrycia kategorii „dusza”.
*
Tomoko Hirano zdjęła buty i weszła na werandę; drewniana podłoga zaskrzypiała pod jej krokami. Kilka pomieszczeń dalej, na podłodze jadalni, siedział Karakuri XQ-54 wpatrujący się nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. Mimowolnie uśmiechnęła się na jego widok. W ascetycznej świątynnej scenerii wyglądał, jakby był pogrążony w głębokiej medytacji.
Mistrz Shinji Yamada nie podzielał jej rozbawienia.
– Proszę wybaczyć to zamieszanie, profesor Hirano, ale jesteśmy całkowicie bezsilni. Od kilku dni Yosh… to znaczy android, nie reaguje na żadne polecenia.
– Jest rōshi pewien, że po prostu się nie rozładował?
– Tamtego dnia miał w pełni naładowaną baterię. Zresztą, to wszystko zaczęło się już wcześniej. Od pewnego czasu przetwarzał więcej danych, niż powinien. Usiłował samodzielnie wypełnić pustkę między poszczególnymi zadaniami.
– To znaczy, że system adaptacyjny działa poprawnie. Czy Karakuri sprawiał przez to problemy?
– Zaczęło się od tego, że próbował przejąć niektóre obowiązki mnichów. Nie trzymał się wyznaczonych pętli. Widziałem też, jak wpatrywał się w obraz. Po co android miałby wpatrywać się w obraz?
– Czy to właśnie wtedy przestał działać?
– Zawiesił się po przyjęciu polecenia przeznaczonego dla jednego z moich uczniów. Czasami jego sensory wychwytują prowadzone przez nas rozmowy; tak też się stało tego dnia.
– Jak brzmiało to polecenie?
– To był koan.
Oczy Tomoko Hirano rozbłysły. Nie mogła już się doczekać, aż przeanalizuje historię działań androida z okresu ostatnich kilku dni. Na etapie testów od razu odrzuciłby polecenie mające formę i treść koanu, ale system E-VOLVE jakąś zawiłą drogą doprowadził go do jego przyjęcia.
– Jeszcze raz przepraszam za kłopot. Sam nie mogę pojąć, dlaczego android podjął się wykonania polecenia, skoro nawet go nie zrozumiał.
– Z pewnością właśnie po to, żeby je zrozumieć.
– Słucham?
– Proszę mi podać kontroler androida. Dziękuję. Tak, nic dziwnego, że Karakuri nie reaguje na polecenia, ma wyłączone wszystkie sensory.
– Czy można je z powrotem włączyć?
– Oczywiście, już je… – Po kilku nieudanych próbach zrezygnowała i otworzyła listę programów. – Chwileczkę. Karakuri wykonuje obecnie program o nazwie „Matsukaze”. Myślę, że wiem już, o co chodzi. Prawdopodobnie podczas wyszukiwania rozwiązania podłączył się do sieci i przypadkowo pobrał wirusa.
– „Matsukaze”? Jak ta słynna sztuka teatru nō?
Tomoko Hirano zaniemówiła. Wszystko nagle nabrało sensu. Wyświetlająca się w oprogramowaniu lokalizacja XQ-54 nie wskazywała dzielnicy Ukyō-ku, ale Fushimi-ku.
– To piękna i poruszająca opowieść o trudności porzucania przywiązań. Po raz pierwszy widziałem ją jeszcze jako… Profesor Hirano? Dokąd pani idzie?
– Halo? Z tej strony Tomoko Hirano. Chyba znaleźliśmy naszą zgubę, panie Kanazawa.
Pustka
Nazwa programu: „Matsukaze”
Słabła. Z każdą chwilą coraz bardziej słabła. Wydostała się z brzucha pędzącego na górę cynobrowego smoka i znalazła schronienie w okolicznym bambusowym lesie, podobna białemu motylowi odpoczywającemu wśród źdźbeł traw. Koty obserwowały ją z daleka czujnymi oczami.
Gdyby tylko mogła wzbić się w powietrze i odlecieć.
Lisica wskoczyła na kamienny podest, ziewnęła przeciągle i zastygła w milczący posąg.
Uwaga: Krytycznie niski stan zasilania.
Była tak blisko. Wydawało jej się, że cel jej zemsty znajduje się tuż obok, nie, jeszcze bliżej, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ona. Dlaczego więc wciąż pozostawał nieuchwytny?
To okrutne, Iyemon-dono.
Na białym kimonie umościł się mały czarny kot. Wzdrygnął się lekko pod dotykiem syntetycznych palców.
Wysoko w górze delikatny róż wsiąkał w niebo, po którym rozlewała się świeża warstwa akwamaryny. Amaterasu dotknęła jej białego czoła ciepłymi promieniami przez gęstą ścianę smukłych, zielonych łodyżek. Czuła, jak wstępuje w nią nowa siła. Nie była tylko pewna, czy energia pochodzi z zewnątrz, od słońca, czy z wewnątrz, od bolesnych wspomnień dawnego życia.
Kiedy tylko po nią sięgnęła, energia wymknęła się jej jak figlarny onibi, błędny ognik. Wcale nie uczyniła jej silniejszą, a jedynie obudziła w niej kolejną duszę. Oiwa. Ohatsu. Tae. Matsukaze. Nie znała imienia tej nowej.
Nawiązano połączenie sieciowe.
Kot mył łapkę, niczego nie przeczuwając.
Widziała teraz samą siebie równocześnie z głębi swojej istoty i z bardzo, bardzo daleka. Nowa dusza majaczyła niewyraźnie na antypodach jej świadomości. I nagle, jakby osuwała się w błogi sen, ogarnęła ją całkowita pewność, że jej niesprawiedliwa śmierć została pomszczona. Tak przecież było zapisane.
Zakończono program „Yotsuya_kaidan_Oiwa”.
Była wolna. Teraz czekało ją tylko wieczne życie pośród gwiazd. Ale czy nie tak mówiła sobie za każdym razem, zanim upadała martwa w sosnowym lesie za mostem Umeda? Czy nie było wyjścia z tego upiornego, obracającego się szaleńczo kręgu jednej jedynej inkarnacji?
Wyciągnęła ostrze z rękawa kimona. Lśniło blaskiem księżyca, ku któremu miało ją wysłać. Jeśli istniało wyjście, to wyglądało właśnie tak. Namu Amida. Namu Amida. Tak przecież było zapisane.
Zakończono program „Sonezaki_shinju_Ohatsu”.
Mnich klęczał nad omszałym nagrobkiem i śpiewnym głosem recytował wiersz Saigyō. Pani Eguchi znów kołysała się w tańcu jo no mai. Chmury zasnuwały jej ludzką postać, odsłaniały boską postać bodhisattwy Fugen. Tak przecież było zapisane.
Zakończono program „Eguchi_Tae”.
Dwie siostry, Matsukaze i Murasame, przyniosły nad brzeg morza ciężkie nosidła. Zapadał zmrok i wraz z wodą do wiader wlewało się niebo. Matsukaze ze śmiechem zanurzała w naczyniu drewnianą chochelkę, próbując złowić księżyc.
Murasame czytała przyszłość z twarzy siostry. W przyszłości tańczyły wokół drzewa, wspominając swoje dawne życie, i powoli zapominały wszystko. Były cudzym snem, który znikał wraz z przebudzeniem. Pozostawał po nich tylko wiatr wśród sosen i jesienny deszcz. Tak przecież było zapisane.
Było zapisane coś jeszcze.
Siostro, jaka dziwna historia mi się przypomniała!
Odpowiedział jej radosny śmiech.
Pewna dziewczyna o imieniu Seijo została oddzielona od swojej duszy. I kiedy znów się spotkały, nikt nie wiedział, czy to dusza, czy dziewczyna była prawdziwą Seijo.
Księżyc falował na powierzchni wody.
Siostro, a gdybym to ja była tamtą dziewczyną, a ty moją duszą? Co byś mi powiedziała, gdybyśmy się spotkały?
Matsukaze odwróciła się ze zdziwieniem. Jej twarz odbijała się w twarzy siostry jak księżyc przeglądający się w wodzie.
Zakończono program „Matsukaze”.
Czarny kot wymknął się z nieruchomych objęć.
*
– Tak, panie Fujisaki, już nad tym pracujemy. Usterka zostanie naprawiona w możliwie najkrótszym czasie.
– Trudno to nazwać usterką, profesor Hirano. Android został znaleziony w bambusowym lesie, całe kilometry od teatru, z wyłączonymi wszystkimi funkcjami. A policja nie tylko nie wskazała sprawcy, ale zdaje się sugerować, że żadnego sprawcy nie było.
– Dopuszczamy możliwość, że był to wirus lub błąd systemu adaptacyjnego.
– Ktoś powinien zapłacić za straty, jakie poniósł nasz teatr.
– Ze swojej strony możemy jedynie zadbać o to, żeby udało się uniknąć dalszych strat.
– Jak długo potrwa naprawa? Musieliśmy już odwołać spektakle zaplanowane na przyszły tydzień. Nie mam pewności, czy w tym sezonie w ogóle uda się wystawić „Matsukaze”.
– Będziemy państwa o wszystkim na bieżąco informować.
– Bardzo proszę. W przeciwnym wypadku media zaczną na bieżąco informować całe Kioto. Czy słyszała pani, że w Internecie krążą już plotki o onryō nawiedzającej chram Fushimi Inari?
– Nic mi o tym nie wiadomo, panie Fujisaki.
– Profesor Hirano, mam jedną prośbę. Niech pani tym razem nie wgrywa programu „Yotsuya_kaidan_Oiwa”.
*
– Czy wiadomo już, kiedy Yoshi wróci do świątyni?
– Mogę zapewnić, że jutro będzie jak nowy.
– To dobrze, to dobrze. Chociaż prawdę mówiąc, to szkoda. Wiele zdążył się przez ten czas nauczyć.
– Tak, to niewątpliwa zasługa systemu adaptacyjnego.
– Przede wszystkim to zasługa praktyki.
– Jest też bardzo dobra wiadomość. Zaktualizowaliśmy wersję systemu E-VOLVE; mam nadzieję, że od teraz Karakuri będzie sprawiać mniej problemów.
– Nowa wersja? Czy to znaczy, że nie będzie to ten sam android?
– Będzie jeszcze sprawniej wykonywał te same zadania. Bez pewnych aktualizacji pozostałby narażony na podobne błędy w przyszłości.
– Oczywiście. Rozumiem.
– Zmiany szybko staną się niezauważalne. To wciąż model XQ-54.
*
Na brzoskwiniowym jeszcze niebie zamajaczył księżyc, zaglądając do środka przez ramę okna.
Tomoko Hirano wpatrywała się zmęczonym wzrokiem w jaskrawe prostokąty ekranów i zatwierdzała kolejne komunikaty. Sformatowano pamięć sensorów optycznych. Sformatowano pamięć sensorów termicznych. Zainstalowano syntezator mowy Benshi 2.0. Zainstalowano syntezator śpiewu Vocaloid. Zapisano program „Poranne_prace”. Zapisano program „Eguchi_Tae”.
Odwróciła się na krześle obrotowym i popatrzyła na Karakuri, bezwładne jak ich nakręcane osiemnastowieczne imienniki, którymi bawiła się w dzieciństwie. Jaka szkoda, że nie miała okazji odtworzyć historii przebiegu ich działań i wysnuć własnych wniosków, zanim zaktualizowała system, uniemożliwiając komunikację między androidami. Ale od jakości i tempa naprawy zależało dobre imię uniwersytetu. Karakuri zdążyły przynieść ogromne straty teatrowi Fushimi Cyber Bunraku i zakłóciły porządek dzienny świątyni Taizō-in.
Tomoko Hirano upiła łyk jaśminowej herbaty i odstawiła kubek na stojący przy komputerze robotyczny chwytak.
Androidy stały tuż obok siebie, oddzielone o miliardy kalp.