No cóż, skoro zostałem już gdzieś tam przywołany swoistym tańcem deszczu, to nie zostaje mi nic innego, jak tylko się tu odmeldować i pokazać, jak należy podążyć drogą Cienia i też napisać coś o sobie, a nie o tekście. A zasadniczo, to podkreślić, że już tak właśnie piszę. Bo przecież piszę.^^
No więc, proszę Państwa, ten fragment mojej autobiografii stanowił będzie o tym, że takie fantasy, jakie zaprezentował nam Pan Maras – skoro to opko już tu jest i nie można nic na to poradzić, to niech chociaż posłuży za pretekst do dywagacji – to ja bardzo lubię.
Generalnie, to ja – Boże, jak cudnie brzmi ten zaimek, gdy tyczy się mnie (mnie – kolejne cudo;) – lubię tego rodzaju pisaninę w ogóle, bo mamy tu zasadniczo wszystko, co lubić można, a nawet należy. Choć, rzecz oczywista, nie bezkrytycznie.
Po pierwsze, mamy tutaj do czynienia z tym rodzajem pisania, który stanowi sztukę samą w sobie. Tudzież, niesłusznie – moim zdaniem – pejoratywniej: sztukę dla sztuki. A ja owej sztuki jestem koneserem. Estetą, rzekłbym – po prostu lubię piękno.
Czasem zastanawiam się, gdzie i w czym przebiega granica między tym, co się po prostu czyta – mniej lub bardziej przyjemnie, zależnie od treści – a tym, co się pochłania, słowo po słowie i dla słowa, i to nie tylko coraz bardziej zmęczonymi oczyma, ale i… a zresztą, darujmy se te pseudowzniosłe pitolenie. Z nim czy bez niego, fakty pozostają takie, że taka granica istnieje i ma się dobrze, choć od lat bardzo skutecznie umyka jednoznacznemu zdefiniowaniu. Pytanie brzmi więc tak: skoro nie potrafię jasno określić granicy, to skąd wiem, co po której onej granicy znajduje się stronie i dlaczego uważam, że powyższe opowiadanie jest już po tej – z mojego punktu widzenia, ofkoza – właściwej? A w każdym razie właściwszej? No cóż, materiału i rozważań na jakiś elaborat, ale w zupełności powinno wystarczyć, jeśli pojadę klasyką: kwestia gustu odbiorcy i talentu autora. Prawda jest jednak taka, że – choć tutaj się te elementy ładnie zgrały – musi kryć się za tym coś bardziej… uniwersalnego, obiektywnego i może jeszcze: oczywistszego.
Dobra, ale zostawmy to może filozofom, tym prawdziwym, z powołaniem, i tym z papierkiem, jeśli przypadkiem nie są to jedne i te same osoby. Nam tutaj musi wystarczyć proste stwierdzenie, że “Miesiąc godów” jest… No cóż, jest napisany w taki sposób, jakby był manifestacją twierdzenia, że czasem bardziej niż po to, by można było coś czytać, to coś zostało napisane właśnie po to, by można to było napisać.
(Dobra, cofam to, co mówiłem o prostocie powyższego stwierdzenia).
Więc wychodzi mi, że zmarnowałem trochę czasu i kupę słów, by inaczej – mniej spójnie – przedstawić to, co napisałem już na początku: sztuka dla sztuki. (Ach ten ja… ;)
No więc sztuka. Ale co jeszcze?
Postaci i dialogi. Zapewne to ponownie kwestia gustu, ale do mnie patos zawsze przemawiał wielkimi literami. Nawet ten przesadzony, zhiperbolizowany i biorący na siebie cały ciężar danego dzieła, ma dla mnie jakiś tam swój urok. Ale tak, jak dorosły, normalny facet wolał będzie kobietę od dziewczynki, tak do mnie bardziej przemawia patos dojrzały, stonowany i użyty umiejętnie, by budować i ubogacać klimat opowieści, a nie absorbować go w całości. Tutaj taki właśnie patos wybrzmiewa w ustach Kerva (i trochę w jego pseudonimie artystycznym). Szalenie lubię, kiedy taki geraltowaty kozak ma podobną manierę i rzuca sobie hasełkami, które budują mu klasę, a które w ustach kogokolwiek innego zabrzmiałyby po prostu idiotycznie. Bardzo fajnie, z pomysłem i wyczuciem poprowadziłeś ten element, Panie M. Mnie to w każdym razie siadło.
Zresztą w ogóle widać po tym tekście, że masz dryg do dialogów, bo większość wypadła nie tylko autentycznie, ale też mądrze i ciekawie. W każdym razie dla mnie to jeden z najmocniejszych punktów programu. Postaci, choć poniekąd sztampowe i znajdujące się w dosyć sztampowych sytuacjach, też dały radę. Dorosły do swoich kwestii, rzekłbym.
Nie jestem tylko pewien, ile w powyższym znajduje się propsów dla konstrukcji bohaterów, a ile kręcenia nosem na ich liniowość. Ja widzę to bowiem w sposób następujący: skoro tak ładnie poradziłeś sobie z tworzeniem i uwierzytelnianiem postaci odrysowanych równą kreską od naprawdę starej linijki, to jestem przekonany, że gdybyś spróbował od samego początku bardziej ich… udwuznacznić, nadać im głębszy koloryt i wyrwać z pewnych schematów, wyszło by jeszcze bardziej interesująco. Zapewne zupełnie inaczej przy okazji, ale jednak. Jedyna – dosyć nieśmiała i mocno spóźniona, pozwolę sobie zauważyć – próba realnego zawrócenia bohatera z utartej ścieżki miała miejsce w przypadku Kerva. Nie wyszło to jednak zbyt wiarygodnie, te jego zdrady i zdrady własnych zdrad; sprawiało wrażenie raczej trochę na siłę upychania i zwrotów akcji, i tego właśnie pogłębiania postaci.
Odnośnie fabuły, to mus mi na początku zaznaczyć, że zupełnie nie ma dla mnie znaczenia liczba młodych par na weselu, więc i zarzuty o zaledwie polizanie tematu konkursu są mi doskonale obojętne. Gorzej natomiast, że mimo wszystko trochę jednak brakło tu równowagi. Niby wiadomo, że sama podróż jest ważniejsza od celu, ale skoro już jakiś cel jest, to powinieneś poświęcić mu więcej uwagi. Jeśli wolno się posłużyć analogią, to pod tym względem Twoje opowiadanie przypomina trochę opowieść Człowieka Sukcesu, który staje na scenie, z wielkim dyplomem i orderem z ziemniaka, i opowiada innym, pragnącym być na jego miejscu przyszłym Ludziom Sukcesu, o swojej drodze do celu. Nawija o determinacji, poświęceniu, godzinach ciężkiej pracy bez snu, jedzenia i du… dużych przerw, o tym jak sobie wizualizował sukces, jak gadał do lustra te wszystkie pozytywne wkrętki o byciu zwycienzcom, jak uczył się bycia lepszym człowiekiem, ojcem, mężem, pracownikiem, szefem i ninja w ogóle, aż w końcu dochodzi do tego momentu, gdy mu się wreszcie udało i osiągnął swój cel… I tutaj koniec. Dzięki, do widzenia, scena jest wasza. A jaki to był cel, pytają rozczarowani brakiem sensownej puenty słuchacze. Ano, kupiłem se pięćdziesięciocalowy telewizor, odpowiada Człowiek Sukcesu.
Generalnie, chyba lepiej byłoby już nie wiedzieć, prawda?
Nie, nie twierdzę, że Twoje Gody to telewizor, bynajmniej. Trudno jednak zaprzeczyć, że po takiej opowieści o drodze do celu, chciałoby się ujrzeć ten cel jako coś… majestatycznego. Tymczasem okazuje się, że to coś niemal zupełnie przeciętnego, tyle tylko może, że ukazanego na majestatycznych pięćdziesięciu calach.
Ale cięcia i limity, rozumiem i łączę się w bólu. Z drugiej jednak strony rację miał, kto napisał, że na rzecz fabuły można by rachnąć ciachnąć trochę po opisach.
Jeśli miałbym się pokusić o jakieś podsumowanie, to brzmiałoby ono tak: Czytałbym. Ale dłuższe, nieskrępowane limitami i odgórnymi wytycznymi, co do nawiązań w fabule.
Peace!
P.S.
Wszystkie osoby mogące się poczuć w jakikolwiek sposób dotknięte czy atakowane którąbądźkolwiek częścią powyższej wypowiedzi, śpieszę uprzejmie uprzedzić, że nie ma w tym żadnej celowości z mojej strony. Co więcej, zarówno czytając Gody oraz komentarze pod nimi (wybiórczo, leniwa ze mnie pipa), jak i pisząc własny, miałem po prostu… no tak – niezły fun.
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/